- promocja
- W empik go
Brzydki człowiek i inne opowiadania - ebook
Brzydki człowiek i inne opowiadania - ebook
Tak sam autor pisze o swoich opowiadaniach: Niech czytelnik wejdzie ze mną tam, gdzie sam chciałem być choć przez chwilę. Do neogotyckiego zameczku Zygmunta Krasińskiego w Opinogórze, do pokoiku pięknej kierowniczki poczty w zapadłej wsi na Wileńszczyźnie, do olsztyńskiego teatru, gdzie wielki Thomas Mann wygłosił odczyt, którego nigdy nie wygłosił. A także na podwórko mojego dzieciństwa przy ulicy Sienkiewicza w Olsztynku na Mazurach oraz do wielu innych domów, ludzkich wnętrz i charakterów.
Każde z tych opowiadań ma swoje źródło w przeżyciach, fascynacjach, natrętnych myślach, zasłyszanych historiach. Moi bohaterowie są postaciami autentycznymi – to znaczy istnieją, istnieli lub mogli istnieć naprawdę. Czas też jest prawdziwy, bo przecież „czasu opowieści” nie dotyczą trywialne prawa przemijania. Wytworny koneser sztuki zamknięty w sycylijskiej samotni, chora kobieta nawiązująca romans z rozpaczy, spiker radiowy przekraczający granicę między rozumem a wyobraźnią oraz inni ludzie z tych kartek – wszyscy stanowią przykład i próbę naszego własnego ścierania się z losem. Cieszyłbym się, gdyby ukłuli, a jeśli nie, to chociaż pogłaskali. O tym są te opowiadania. I jeszcze o tym, o czym mówi się od wieków i będzie się mówić do końca – że świat nieustannie olśniewa, ponosi, przeraża, a ludzie zaskakują.
Włodzimierz Kowalewski (ur. 1956) – jeden z najciekawszych współczesnych polskich prozaików. Krytyk literacki, felietonista radiowy i nauczyciel. Opublikował m.in. dwa zbiory wierszy, kilka zbiorów opowiadań. Za powieść Bóg zapłacz! i zbiory opowiadań Powrót do Breitenheide oraz Światło i lęk był nominowany do Nagrody Literackiej NIKE. Został uhonorowany Nagrodą Literacką im. Samuela Bogumiła Lindego, Nagrodą Prezydenta Miasta Olsztyn, a za powieść Excentrycy Literacką Nagrodą Warmii i Mazur. Tę ostatnią pod tytułem Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy na wielki ekran przeniósł Janusz Majewski
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65282-43-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.
Pałka, zapałka
Dwa kije
Kto się nie schowa
Ten zgnije!
Po trzydziestu latach musiałem wrócić na Zatorze. Zawsze była to dzielnica gorsza, bardziej obskurna, bardziej ponura. Od reszty miasta odcinało ją szerokie torowisko kolejowe, jakby dolina rzeki wypełniona wilgotnym dymem, smrodem sadzy, łoskotem wagonów, którą – jeśli zatęskniło się do zwykłego świata – można było przekroczyć po jednym z dwóch żelaznych wiaduktów. Mizerna atrapa Tybru, Wisły, Dunaju i mostów spinających serca europejskich stolic. Raczej nie do uwieczniania na pocztówkach.
Nad torami, na wprost dworca i wzdłuż ulicy Żeromskiego w familokach z okopconej, niegdyś czerwonej cegły, jakby żywcem przesadzonych z Gliwic albo Bytomia, od końca wojny mieszkały rodziny kolejarzy. Wokół „rynku końskiego” i dalej we wszystkie strony, do kościoła Świętego Józefa i po brzeg miejskiego lasu ciągnęły się ocalałe poniemieckie kamienice, mniejsze i większe, zionące już stęchlizną, których okna o zmroku ćmiły zaropiałym światłem. W podzielonych mieszkaniach tłoczyli się tam podrzędni pracownicy, sklepowe, kierowcy, robotnicy od wodociągów i bruku, ich dzieci, krewni ze wsi, stare matki i babki. Na gruzowiskach po sowieckich bombardowaniach i podpaleniach postawiono gomułkowskie pudełkowce z małymi mieszkankami upchanymi jak w plastrach miodu. Tam lokowano „klasę średnią” – milicjantów, wojskowych, urzędników miejskiej i wojewódzkiej rady narodowej, lekarzy na nakazach pracy.
Teraz zamieszkałem właśnie w takim bloku. Czwarte piętro, dwa zniszczone pokoiki, trzydzieści metrów z kawałkiem, rok budowy – 1961, na tyle było mnie stać. Niedaleko mojego dawnego podwórka.
Palińca zobaczyłem pierwszy raz, gdy moja była żona wraz ze swoim chłopakiem Luśkiem, jurnym sześćdziesięciolatkiem, przywieźli mi ostatnie rzeczy przypadające z podziału – parę talerzy, telewizor i wielką lodówkę firmy Bauknecht. Pudło z fajansem, potem potężnego, dwudziestocalowego samsunga jeszcze wtachaliśmy na górę, przy lodówce jednak Lusiek zasapał się, zsiniał i utknął w połowie schodów. Jakoś tak niefortunnie, że cały ciężar osunął się na mnie, dostałem w łeb drzwiczkami od zamrażalnika, ledwo zdążyłem zaprzeć się i utrzymać to kanciaste cholerstwo na sobie.
– Widzisz, ty kapciu jeden! – wrzasnęła na Luśka moja była żona, a potem do mnie łagodnie: – Niuteczku, nic ci nie jest?
Wtedy pojawił się Paliniec. Niewielki, chudy, z haczykowatym nosem. Człapał do góry po schodach. Dysząc pod ciężarem lodówki, ujrzałem najpierw jego nieforemną łysą czaszkę z kilkoma kłakami siwizny, później szczeciniaste policzki, wymięty granatowy dres, reklamówkę z Biedronki. Zajechało tanim wińskiem, nikotyną i skarpetami. Odrażający! – pomyślałem.
– Halo, panie! Mógłby pan pomóc? – zaczepiła go eksmałżonka.
– Nie! – odpowiedział natychmiast.
Odwrócił wyschniętą twarz. Blisko osadzone oczy podobne do dwóch kropli smoły nerwowo spojrzały najpierw na mnie, potem na nią.
– Nie! – powtórzył wściekle i przecisnął się między poręczą, moim kolanem i srebrzystą blachą bauknechta.
Za Palińcem szedł jeszcze ktoś. Młoda, wysoka laska w obcisłej ramonesce i skórzanych spodniach stukała obcasami i roztaczała zapach cynamonu.
– Co się pani wygłupia! – krzyknęła moja była żona.
A dziewczyna przeskoczyła obok, odepchnęła trzymającego się za podołek Luśka i bez wysiłku dźwignęła lodówkę. Ruszyliśmy razem, ona z przodu, ja z tyłu, bez odpoczynku na półpiętrach, aż dotarliśmy pod moje drzwi. Podziękowałem zziajany. Nie odpowiedziała, zostawiła w powietrzu niewidzialny cynamonowy obłoczek, pobiegła wyżej, do Palińca.
Mieszkał tuż nade mną w czymś w rodzaju atelier z panoramicznymi oknami od ulicy i od podwórza, dobudowanym zamiast strychu czy suszarni na bieliznę.
Od tamtej pory przez wiele miesięcy widywałem go codziennie. Innych sąsiadów nie rozróżniałem. Sami starcy, niezależnie od płci z grubsza dzielący się na tych w dresach, z przylepionymi papierosami, o fizjonomiach ogorzałych od alkoholu i na tych w okularach vision express i wyświeżonych ubraniach z pobliskich lumpeksów, kupujących „Fakt”, „Życie na Gorąco”, „Nasz Dziennik”, z godnością gramolących się przed domem do wypucowanych cinquecent i matizów.
Paliniec zazwyczaj albo gdzieś pośpiesznie wychodził, albo wracał objuczony pakunkami w jednorazówkach. Mijał mnie szybko, niechętnie odburkiwał na moje „dzień dobry”. Widziałem też z okna, że pałęta się bez celu, zagląda do śmietnika, na zaplecze sklepu, przystaje w kółeczku meneli i zbieraczy puszek, od rana do nocy katujących kwasiory między garażami. Cynamonowa superniunia przychodziła często, zwykle bardzo wcześnie. Zawsze wtedy kręcił się przed wejściem, jakby czekał. Rozmawiali chwilę, potem hałaśliwie, człapiąc, stukając, gadając dalej na klatce, co zwielokrotniało echo, wlekli się do jego mieszkania i znikali na wiele godzin. Wychodzili dopiero po południu, wyraźnie zmęczeni siadali na murku przy zlikwidowanej kotłowni. Dziewczyna z małpką czystej wódki Niagara i kartonikiem soku, Paliniec z butelką portugalskiego sikacza z Biedronki za 5,99. Pociągali, milcząc, patrząc w ziemię, ożywiając się tylko, gdy czasem podjeżdżał do nich motocyklista na wyrębistym japońskim ścigaczu. Nie zsiadał, unosił trochę przyłbicę, zamieniali kilka słów i dalej zapadali w drętwotę. Cudaczna para! Ona zawsze opięta glansowaną skórą New Rock Trou, smagła, agresywna i zgrabna, od jakiegoś czasu z włosami na krwistoczerwono, on stary, pogięty, w zafajdanych dresach, jak tuptuś, oblojda, nur śmietnikowy. Kuzynka? Córka z dawno rozbitego małżeństwa? Kochanka? Boże Święty! Paliniec i taka dżola czy dżaga, czy jak tam to się teraz nazywa? On i ona! Jak? A przede wszystkim – czym? Absurd, śmiech, żałosny konflikt estetyczny, na wymioty się zbiera...
Jako człowiek mocno stojący na ziemi, absolwent politechniki, przez ćwierć wieku ekspert od materiałoznawstwa, nie odbywam podróży sentymentalnych ani nie umiem lamentować nad tym, co bezpowrotnie minęło. Mimo to kilka razy zawędrowałem na swoje dawne podwórko, dwie ulice dalej. Nie wiadomo po co. Moich kolegów dawno już tam nie było, ich rodzice umarli. Zostały ramy życia, nijakie, jak wszystko tutaj – poniemiecka kamienica, polskie bloki, boisko zamienione na parking, skamieniałe jabłonki, pamiętające Hitlera i Ericha Kocha. Ale wśród postaci przemierzających chodniki czy pchających się do hali targowej, zbudowanej na miejscu „rynku końskiego”, wypatrzyłem jedną znajomą twarz. Ksywa „Jobzel”, prawdziwe imię: Hubert. Ogromny, brudny, opuchnięty, w podartych chińskich pepegach. Kiedyś grałem z nim w nogę, ganialiśmy na rowerach po miejskim lesie pod Dywitami. Podszedłem. Poznał, skrzywił się, machnął ręką. Mrucząc coś z trudem, wlazł do budki telefonicznej i... odlał się wewnątrz żółtym strumieniem, rozpłaszczonym na szybie. Tyle tylko miał mi do powiedzenia. Ja jemu pewnie niewiele więcej. Dwie wyondulowane staruszki w eleganckich płaszczach z początku lat dziewięćdziesiątych, rozprawiające obok skrzekliwie i donośnie, nawet tego nie zauważyły.
Późnym wieczorem siedziałem z pilotem w ręku, popijając pomidorową-gorący kubek, i przerzucałem kanały. Co innego zresztą można robić, gdy za sobą ma się magmę przeszłości , a przed sobą dni jak wagony przetaczane na pobliskiej stacji towarowej, jednakowe i puste? Czekać na SMS-y, których nikt nie przysyła? Sprawdzać maile i zaklinać, żeby wypełnił się szary pasek i żeby nie czytać wciąż: „skrzynka odbiorcza – 0”? Nasłuchiwać telefonu, który ostatni raz dzwonił tydzień temu?
Nagle gdzieś z dołu rozległ się hałas, przechodzący w łomot. Zerwałem się. Ktoś czymś walił, czymś szurał, coraz wyraźniejsze głosy klęły i poganiały się wzajemnie. Uchyliłem drzwi, wyszedłem na palcach. Rzeczywiście, od parteru narastał metaliczny zgrzyt, jakieś głuche uderzenia, obijanie o ściany, wleczenie. Do tego echo. Wychyliłem się przez poręcz. To Paliniec z hukiem rzucał na schody szeroką deskę, a jego kumpel motocyklista, stękając i sapiąc, wciągał po niej coraz wyżej swojego potwora, płomienistą hayabusę 1300. Cynamonowa superniunia, erotycznie pochylona i napięta od wysiłku, pchała bestię z tyłu. Krwisty kolor włosów mieszał się z odcieniem lakieru.
– On już różne rzeczy wyprawiał, on był malarzem miejskim! – bez zdziwienia oświadczyła wąsata babcia spod trójki, kiedy rano opowiedziałem jej o wszystkim.
– Malarzem miejskim?
– Tak jest. Robił dekoracje na dwudziestego drugiego lipca, czasem do sklepów takie słoneczniki i motylki ze styropianu, Leniny i Marksy wyklejał, hasła rozmaite. Malunki na budynkach też. Ten kombajnista z pielęgniarką na komitecie wojewódzkim, co ludzie kiedyś nazywali „Kartoflany seks”, to podobno jego. Zdziadział, dwadzieścia lat z tej swojej nory nie wyłazi, najwyżej chlać ze złomiarzami. A do domu to on już różne rzeczy tarabanił: ławkę z parku, koło od traktora, wypchaną krowę!
Po tym wydarzeniu niby nic się nie zmieniło. Znowu popadłem w nudę i nijakość. Dni i tygodnie płynęły jednostajnie, gdzieś bokiem. Ale Palińca widywałem coraz rzadziej. Hardkorowa laska jakoś przestała przychodzić, a motocyklistę ujrzałem któregoś dnia, jak z rykiem odjeżdża w dal ulicą Jagiellońską. Pojęcia nie mam, kiedy stargał na dół swoją maszynę. Paliniec przemykał tylko ukradkiem pod ścianami, aż wreszcie zniknął całkowicie. W mieszkaniu nade mną zaległa głucha cisza.
Nie przejąłem się tym, tak samo zresztą jak sąsiedzi i podwórkowe bractwo pijackie. Szybko zapomniałem. Co mnie mógł w końcu obchodzić Paliniec?
Była ciepła jesień, spacerowałem sobie po Zatorzu. Wzdłuż, wszerz. Od kościoła Franciszkanów, zbudowanego na wzór greckiej świątyni, do neoromańskiego kościoła Świętego Józefa. Od cmentarza komunalnego do swojej dawnej podstawówki, pokrytej teraz bijącą po oczach elewacją. Nie umiem wspominać, potrafię tylko rejestrować zmiany, które sam widziałem. Warstwy nakładające się na siebie jak dywaniki asfaltu szuflowanego z dymiącej maszyny z kominkiem. Lata sześćdziesiąte. Trolejbusy nabite ludźmi, rodzice i sobotnie brydże, megafony, masowe imprezy na Stadionie Leśnym, cuchnące kwaśnym piwskiem knajpy, oblężone przez typy w beretach i ortalionach. Bar Popularny, gdzie czarna gwiazda dzielnicy, wiecznie pijana kurewka Ziuta-Zapluta, za którą rzucaliśmy kasztanami. Potem epoka Gierka, w sklepie czasem czekolady Van Houten i pomarańcze, w barze Zatorze kluski śląskie i krupnioki, wieczorami zimny blask telewizorów ze wszystkich okien. Matura, długie włosy, disco, rock progresywny. I krach epoki, kolejki przed mięsnym komercyjnym. I stan wojenny, jeszcze większe kolejki, któryś tam stopień zasilania, pali się co trzecia latarnia. Śnieg i sadza, kartki, w telewizji Limahl, Jaruzel, Thatcher, Reagan, Papież. A potem kapitalizm-kanibalizm. Stragany i szczęki, ruscy handlarze, chińskie barachło, kasety Polskich Orłów, budy, reklamy, kantory. Oszukana wódka, wypożyczalnie wideo, niemiecki chleb i piwo. Burdel w przyczepie kempingowej, pyzata Ukrainka, na życzenie „cocktail majtana” gratis – denaturat z coca-colą. Nędza, narzekania, Urban i Wałęsa, „Gazeta Wyborcza”. I początek nowego stulecia. W telewizji afery, a na Zatorzu samochody, samochody, samochody, coraz mniej miejsca dla istot jeszcze żywych. Parę plomb z apartamentami, ale nikt nie chce tu mieszkać, wchodzi zakład pogrzebowy, serwis komputerów, wytwórnia pieczątek. NATO, Unia Europejska, Kwaśniewski, Kaczyńscy, Tusk, coraz mniej straganów, kiosków, za to rośnie hala targowa, dwie Biedronki, market Niezapominajka. Wszystko było kiedyś plastyczne, trójwymiarowe, rozciągnięte w czasie, miało smak, zapach, wzbudzało emocje. Dziś dla mnie to tylko takie same, twarde, płaskie nijakie żetony jeden za drugim nanizane na drut.
Nie wiem, po ilu dniach odwiedzili mnie znowu moja była żona z Luśkiem.
– Nie wyrzuciłeś śmieci, Niuteczku. Coś tu zdrowo waniajet.
– Ja nic nie czuję.
– Lusiek! Chapaj no worek z kuchni i wynieś! – rozkazała.
Lusiek posłusznie wyniósł, ale śmierdziało nadal. Teraz poczułem i ja. Lekka, słodkawa zgnilizna, jakby nadpsute jabłko.
Kupiłem domestosa i jeszcze jakieś inne płyny czyszczące. Wyszorowałem kuchnię, łazienkę, wydłubałem resztki brudu po poprzednich właścicielach, do wszystkich rur wsypałem specjalne granulki. Pomogło. Cytrynowo-chlorowa świeżość na wylot przetrawiła powietrze.
Mogłem dalej chodzić po Zatorzu. Miałem czas. Dawni kolejarze, robotnicy, „klasa średnia” z bloków zlali się w jedną warstwę, która choć podzielona na kasty, stanowiła społeczność „republiki emerytów”, jaka niewątpliwie znalazła tu dla siebie terytorium. Owszem, niekiedy mignął na ulicy jakiś młodszy człowiek, pisarz Sieniewicz na przykład, ale wyraźnie było to ciało obce. Z dzieciństwa pamiętam innych starców – ciężko doświadczonych, bezzębnych i naiwnych, podobnych do dzieci, z pokorną tkliwością pochylonych nad swoim losem. Ci teraz są buńczuczni, wrzaskliwi, upojeni sobą, gotowi z pięściami wydzierać, co im się należy, pluć albo strzelać.
Gdy wszedłem do domu, znowu śmierdziało. Pootwierałem okna, zrobiłem przeciąg. W czapce i kurtce usiadłem przed telewizorem, przerzucałem i przerzucałem, choć od lat nie mogę już na to patrzeć: Tomasz Lis, różowe słonie, premier z prezydentem, „«Tina» taka jak ja”. I ja!
A smród tymczasem wcale nie miał zamiaru ustępować. Mało tego, stał się bardziej intensywny, zdecydowanie dochodził skądś z zewnątrz. Zapukałem do sąsiada naprzeciwko, pociągnął nosem:
– Mie tam nie przeszkadza – mruknął i zamknął drzwi.
Przyleciała wąsata babcia spod trójki.
– Zbukami jedzie! – orzekła. – Pójdę jutro i uduszę tę mendę sprzątaczkę. Za co ja płacę dwanaście złotych na miesiąc!
Tej nocy jeszcze jakoś mogłem spać, choć przesiedziałem do wpół do drugiej, próbując oglądać na kanale TCM stare filmy wojenne z Lee Marvinem i Anthonym Hopkinsem. Rano nie można już było wytrzymać. Gęsty, kwaśnosłodki, zgniły fetor wylewał się ze wszystkich szczelin i szpar, wisiał w pokoju. Bolała mnie głowa, chciało mi się rzygać. Ktoś zadzwonił, otworzyłem.
Wąsata babcia pokazywała palcem sufit:
– To żadne zbuki! Tu trupem śmierdzi, szanowny panie! – stwierdziła z przerażającą miną.
Rzeczywiście, na klatce również cuchnęło straszliwie, a fale odoru spływały z góry, prosto z mieszkania Palińca.
Wbiegliśmy po schodach. Wyskoczył sąsiad, który zapewne przedtem podsłuchiwał pod drzwiami.
Zacząłem pukać, walić, szarpać klamką. Oczywiście – nic. Cisza.
– Miesiąc go nie widziałam. On tam na pewno leży. Zdążył już się porządnie rozłożyć. Albo dostał zawału, albo ta kurwa zabiła go i okradła! – dociekała babcia podnieconym głosem.
– Tak czy siak, dzwonię na policję – powiedziałem.
– Ale na własną odpowiedzialność. Ja nic nie wiem! – prychnął sąsiad i uciekł.
Zadzwoniłem.
– Ponieważ nie mamy wolnego patrolu, proponuję następujące rozwiązanie – tłumiąc zniecierpliwienie, radził w słuchawce oficer dyżurny. – Proszę pójść do tego lokalu i zdecydowanie zastukać albo kilka razy zadzwonić dzwonkiem. Ewentualnie postarać się porozumieć z użytkownikiem telefonicznie.
– Ależ ja już tak zrobiłem!
– No to proszę powtórzyć. Nigdy nic nie wiadomo. Sorry, mam inny telefon... – próbował mnie zbyć.
W końcu jednak przysłał radiowóz z dwoma policjantami w czarnych mundurach.
– Uhuhu! Ale daje! – Jeden z nich wstrząsnął się z obrzydzeniem.
– Polycja!!! Otwierać!!! – kilkakrotnie huknął drugi basem zwalającym z nóg. Rzecz jasna – bez skutku.
– Widocznie nikogo nie ma w domu – wzruszył ramionami ten pierwszy.
– Ale co ze smrodem?!! Tak nas zostawiacie?!!
– A co my możemy na smród ?! Na smród to już nic nie można! – Rozłożyli ręce i tupiąc buciorami, zbiegli w dół.
Stałem pod blokiem i w desperacji zadzwoniłem z komórki do stacji telewizyjnej TWM, Telewizja Warmii i Mazur, akurat zobaczyłem reklamę na taksówce. Mogłem tak od razu. Oburzyli się, że hucpa, skandal, zaraz interweniują u komendanta. Rzeczywiście. Po godzinie przyjechała ekipa z kamerą, za nimi policyjny volkswagen; syrena, włączone koguty. W najbliższych oknach wyrosły głowy, przed wejściem do klatki tłumek – z Biedronki, z apteki, ze sklepu Ludwik i z hali Zatorzanka. „Ponoć zadusiła własną matkę, pół roku tam leży!”, „Nieprawda! To ojciec, a nie matka, i słyszałem, że sam się powiesił!”, „Pieprzysz pan, to awaria przewodów kominowych!” – wymieniano się informacjami.
– Pan będzie świadkiem! – Policjant wskazał na mnie trzymanym w ręku łomem.
Poszliśmy na górę. Policjanci włożyli maski, przymierzyli się do drzwi. Puściły natychmiast, bez wielkiego hałasu. Zapłonęły halogeny, najpierw weszli oni, potem kamerzysta, redaktorka, wreszcie – zatykając nosy – my: sąsiad, wąsata babcia i inni, którzy nie dali się odgonić.
Czegoś takiego nigdy w życiu nie widziałem, choć przez sekundę wydawało mi się, że może, że gdzieś...
Na środku wysokiej, zupełnie pustej pracowni stał olbrzymi, chyba trzymetrowy, całkowicie wykończony i bijący kolorami obraz, podparty jakąś belką, stojakiem, metalową drabinką. Na płótnie – piekielne otchłanie, kłębiące się żywioły, czernie, fiolety, porywiste wiatry, spienione morskie bałwany. A na ich tle ogniste suzuki hayabusa 1300 w szalonym pędzie, stające dęba, sprężone do skoku na tylnym kole jak skrzyżowanie byczogłowego ogiera tesalskiego z pojazdem z Gwiezdnych wojen. Na motocyklu – cynamonowa superniunia, naga, smukłymi udami obejmująca rasowy, lśniący kadłub, ekstatycznie przytulona do baku i kierownicy. Jej krwistoczerwone włosy rozwiane jak płomień wulkanu, oczy półprzymknięte, odlatujące, twarz wyrażająca szczyty najwyższej rozkoszy.
Przed obrazem leżał kawał folii malarskiej, a na niej wielka świńska półtusza w stanie posuniętego rozkładu, prawie już galaretowata, cieknąca, zielonobrunatna, pokryta białym robactwem i bzyczącymi rojami much, które zleciały się tu nie wiadomo skąd i którędy.
Stanęliśmy jak zamurowani, z kamiennymi minami, trzymając się za nosy, tylko kamerzysta wybuchł głupkowatym śmiechem. Zgasły telewizyjne lampy.
Nagle ktoś roztrącił zbitą w przedpokoju grupkę.
To był malarz Paliniec!
Żywy i zdrowy! Łokciami przedarł się do środka. Roztrzęsiony, zdenerwowany, ale odmieniony. Aksamitny garnitur i apaszka, przystrzyżona bródka, siwe kłaki w kucyk, na nosie druciane lenonki. W garści ściskał kuchenny nóż, największy z kompletu Berghoffa ze stoiska „Mój dom – mój świat” na piętrze hali targowej. Wszyscy cofnęli się przerażeni.
– Waldi, gramy! Ale już!!! – zapiszczała redaktorka z zawodową przytomnością.
Halogeny zapłonęły znowu, kamera powędrowała na ramię.
Paliniec rzucił się do obrazu, podskoczył, wbił ostrze wysoko nad głową cynamonowej laski i mocno pociągnął w dół, z wizgiem rozcinanego płótna. Tak samo zrobił w poprzek, na krzyż, od błotnika motoru, przez namiętny łuk nagiego biodra aż do piekielnej czeluści w prawym dolnym rogu. Po chwili z blejtramu smętnie zwisały już tylko cztery strzępy, kolorowe szmaty.
Nie zważając na smród, Paliniec odwrócił się, potoczył po obecnych smolistym wzrokiem, wyprężył pierś w blasku telewizyjnych świateł i uniósł w górę nóż na znak tryumfu.
2008
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------