- W empik go
Bubu z Montparnasse - ebook
Bubu z Montparnasse - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 244 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazajutrz po Czternastym Lipca bulwar Sébastopol był jeszcze pełen życia. Wpół do dziesiątej wieczorem. Krzykliwa biel lamp łukowych pomiędzy rzędami drzew kreśli cienie lub gubi się w listowiu. Magazyny: „Pygmalion”, „Petits Agneaux”, „Cour batave”, „Meilleur marché du monde” są już zamknięte, a ich mroczne witryny na parterze wielkich czarnych domów, oświetlające niedawno ulicę, zdają się teraz rzucać cień na trotuary. Na pierwszym, drugim i innych piętrach wysokie złocone szyldy, rozbłyskujące słońcem na balkonach w czasie dnia, znikają w czerni wraz z literami z żółtego drzewa i zdają się odpoczywać razem z handlem hurtowym. Opuszczono żaluzje na kwiaty i pióra, sprzedaż żywności, tkanin, przedsiębiorstw handlowych, wszystko ucichło na bulwarze Sébastopol.
O tej godzinie nikt nie patrzy już na wystawy. Rozpoczyna się życie nocne, które skupia się gdzie indziej. Pojazdy zapaliły swoje latarnie: latarnie fiakrów świecą oczami rozkoszy, tramwaje z czerwonym lub zielonym światłem hałasują jak stłoczony tłum. I tak wszyscy przecinają sobie drogę, kroczą lub jadą. Na horyzoncie, w okolicy Wielkich Bulwarów, jest jaśniej. Światło bije ku niebu, powietrze jest świetliste i rozedrgane. Bo nie tutaj, na bulwarze Sébastopol, gdzie sklepy są już pozamykane, znajduje się cel. Pędzą pojazdy. Te, które kierują się ku Wielkim Bulwarom, jadą ku światłu i spieszą się jak osoby zwabione jakimś widowiskiem.
Bulwar Sébastopol skupia swoje życie na trotuarze. Nazajutrz po Czternastym Lipca cały Paryż przechodzi szerokim trotuarem w niebieskim powietrzu letniej nocy i czuje jeszcze resztkę święta. Lampy łukowe, listowie drzew, jadące pojazdy, ożywienie przechodniów, wszystko to składa się na coś ostrego i gęstego, jak życie przepojone alkoholem i już zmęczone. To zwykły, cowieczorny obraz, ale zakątki ulic i fasady domów zachowały jeszcze wspomnienie wczorajszego dnia. Słychać jakieś hałasy, ni to krzyki, ni piosenki pijaków. Tu i ówdzie latarnie i flagi w oknach domagają się jakby dalszego ciągu zabawy. Łatwo odgadnąć, co dzieje się w myślach. Ci, którzy bawili się wczoraj, wypatrują jeszcze jakiejś przyjemności. Gdyż ludzie, co zaznali przyjemności, pragną jej wiecznie. Inni, właśnie ci biedni, właśnie ci brzydcy i nieśmiali, przechadzają się pośród resztek święta i szukają po kątach odpadków, które im pozostawiono. Gdyż ludzie, co nie zaznali przyjemności, martwią się tym i szukają jej co dzień, aż wreszcie stają się zmęczeni tym, że nic do nich nie należy.
Powietrze wokół zdaje się drgać. Idą młodzi, dobrze ubrani mężczyźni, po dwóch, po trzech, oddalają się. Mają nowe, sztuczne kołnierzyki, eleganckie czyste krawaty z błyszczącą szpilką i spieszą w kierunku światła, czując pieniądze w kieszeni. Sprzedawcy rozmawiają ze sobą: „Tańczyliśmy do północy. Pozwalała na wszystko. Zaprowadziłem ją do hotelu przy ulicy Quincampoix. I jak na to leciała!” Dwaj przyjaciele mijają dwie kobietki, rzucają jakieś słówko, a one spoglądają na nich tłumiąc chichot. Gdy przechodzi para, młodzi ludzie patrzą pałającym wzrokiem na kobietę. Tędzy panowie z zadowoleniem palą cygara i myślą: „Jestem wysokim urzędnikiem, zarabiającym dwanaście tysięcy rocznie”. Przechodzą pary. Oto elegancka młoda kobieta, pod rękę z eleganckim młodym mężczyzną: jest szczęśliwa, bo wygląda na bogatą; on jest szczęśliwy, bo jest pożądany. Oto młoda, mniej elegancka dziewczyna z ukochanym, który mówi do niej i myśli o miłości. Wreszcie inne pary, mąż i żona, rzucają spojrzenia, wymieniają uwagi, ich myśli i ciała przyzwyczaiły się do siebie.
I tak przechodzili. Gdy przeszli jedni, nadchodzili inni. Kupcy przechadzali się przybierając taką postawę, jakby stanowili wystawy swoich sklepów. Jakiś młody człowiek ściskał ramię kobiety i nadskakiwał jej. Czuło się, że poszedłby za nią na koniec świata. Próżność, wesołość, rozpusta przechodziły w blasku. Rozgrzewały powietrze. I cóż znaczyło wczorajsze zmęczenie! Uderzało gorąco na wspomnienie hulanki, a serca biły z pożądania. Paryż był zmęczony jak pies, który jednak wciąż biegnie za suką.
Publiczne dziewczyny robiły to, co należy do ich zawodu. Oto mała Gabriela, która żyła dwa lata z Robertem, co zabił Konstancję. Jej kochanek został zesłany na ciężkie roboty. Oto Janeczka mająca dopiero siedemnaście lat. Już od miesiąca przechadza się po bulwarze Sébastopol. Na twarzy ma tylko trochę pudru, w oczach błyszczą jej pierwsze płomyki rozkoszy. Wielu ludzi nie domyśla się nawet, że to prostytutka. Oto dziewczyny publiczne z odkrytą głową i dziewczyny publiczne w kapeluszach. Jedne mają chód ciężki, jak krowy, i bezwstydnie zaczepiają mężczyzn. Inne kołyszą biodrami, łapią kogoś kątem oka, z uśmiechem w pogotowiu. Na rogu ulicy Rambuteau utworzyła się grupka. Mówią wszystkie naraz. Po lewej widać wilgotne Hale i na myśl przychodzą odpadki kapusty. To tak jakby żaby skrzeczały koło bagna.
Policjanci z obyczajówki chodzą po dwóch. Nietrudno ich rozpoznać po spojrzeniu, zaniedbanym ubraniu i ciężkim kroku. Są brudni, jak ich zawód… idą sztywno jak ludzie będący na służbie. Lustrują kobiety od stóp do głów, obmacują spojrzeniami. Spojrzenie przechodniów ogląda, spojrzenie policji obyczajowej pilnuje. Gruby brunet z wojskowym odznaczeniem i obfitym wąsem podkreślającym facjatę idzie kołysząc pięściami. Dziewczyny publiczne przechodzą sztywno, nie odwracając głowy, z duszą niewolnika, który wie, że racja silniejszego jest zawsze na wierzchu.
Zachwalają towar uliczni sprzedawcy. Kiedy policjant się oddala, pojawia się sprzedawca. Kaszkiet, ożywiona twarz, wąs spłowiały. Mówią gorączkowo, gdyż pasje ich są gwałtowne i chcą coś zarobić na jedzenie i wypitek. Ten tutaj nie ma chyba osiemnastu lat, kaszkiet spada mu na uszy, włożył buty z cholewkami, kręci się pośród gapiów przestępując z nogi na nogę. Sprzedaje po dwa su zeszyciki z wiadomymi obrazkami i przesuwa je przed oczami ruchem sztukmistrza: „Gdyby ktoś zobaczył kepi z policyjnym znaczkiem, proszę mnie uprzedzić, chętnie na nich zaczekam”. Policja pilnuje ich jak dziewczyn publicznych, dla których są amantami od serca.
Piotrek Hardy pracował cały dzień w biurze, a teraz spaceruje wśród przechodniów na bulwarze Sébastopol. Dwudziestoletni młody człowiek, dopiero od pół roku w Paryżu, posuwa się niepewnie wśród paryskich widoków. Pędzące pojazdy, jaskrawe światła, uliczny tłum, rozpusta i hałas sprawiają, że wszystko ogłusza jak w wieży Babel, a pomieszane myśli tańczą w głowie. Każdy prowincjusz czuje się taki nieswój, zarazem niezręczny i smutny wobec tego wszystkiego. Zapewniam was, że świetni chłopcy ze wsi, paradujący po zabawach, wyglądają żałośnie na Wielkich Bulwarach.
Idący mężczyzna niesie swoje wszystkie życiowe sprawy i przetrząsa je w głowie. Ten widok nasuwa wspomnienie, tamten wzmacnia je. Nasze ciało pamięta wszystko, budzą się pragnienia. Przebiegamy przez teraźniejszość z własnym bagażem, idziemy i w każdej chwili stanowimy całość.
A oto z jakimi myślami przechadzał się tego wieczoru Piotrek Hardy: Piotrek ma dwadzieścia lat, w Paryżu mieszka dopiero od stycznia, lubi więc powracać myślami do pewnego domu w miasteczku położonym na wschodzie kraju, gdzie jego rodzice mają handel drewnem. Dom stoi wysoko na zboczu wzgórza, trochę za miastem. Otacza go ogród. Cudownie jest usiąść w ogrodzie w letni wieczór, gdy czuje się wśród ciemności powiewy wiatru, i odetchnąć nocą. Myśli zwracają się ku gwiazdom, widać czasem suche błyskawice i żyje się spokojnie pośród bliskich, paląc swoje pierwsze papierosy. Jakże urocze są te wszystkie szczegóły. Wieczorem, gdy jest zbyt ciepło, zamiast zupy jest mleko; to chłodnik orzeźwiający aż po serce. Czasem przyjeżdżała na tydzień jego dorosła zamężna siostra z córeczką. Trochę więcej się gotowało, było trochę więcej radości. Młodsza siostrzyczka bawiła się w mamę małej Julci. Brała ją na spacer i kupowała dla niej łakocie. I nie brakowało im niczego. Wszyscy członkowie rodziny czuli wyraźnie, że tworzą jedność pośród szczęśliwej natury.
Myślał jeszcze o trzech latach szkoły zawodowej. Nauczył się rysować mosty i maszyny o skomplikowanych konstrukcjach i podmalowywać tuszem, czysto i dokładnie rozprowadzonym. Jego rodzice dali oprawić i powiesili w swoim pokoju piękny rysunek przedstawiający stację między dwoma wzgórzami. Ukończył szkołę jako drugi, ze srebrnym medalem.
Mógł więc rozpocząć pracę rysownika za sto pięćdziesiąt franków miesięcznie w towarzystwie kolei żelaznych. Żałował, że nie zapisał się, jak radzili mu profesorowie, do Wyższej Szkoły Nauk i Rzemiosł. Rodzice zgodziliby się na pewien wysiłek, a potem mógłby szybko zostać kierownikiem biura.
Teraz przechadzał się pośród tysięcy przechodniów po bulwarze Sébastopol, gdzie kuliste lampy elektryczne oddalały się w prostej linii. Światło przeszywało listowie drzew i poprzez gałęzie padało na trotuar. Zdawało mu się jeszcze jaśniejsze, a tłum liczniejszy. Młodzi prowincjusze czują się zagubieni pośród stu tysięcy osób. Nie znał nikogo, szedł przed siebie, mijali go podobni do siebie nowi przechodnie, z obojętnością, bez jednego spojrzenia. Hałas, jaki sprawiali, otaczał go jak gwar obcego zgromadzenia. Widział ruchliwe, gestykulujące skupisko, wesołe niczym wybuchy dochodzącego go śmiechu i błyszczące jak przelotne spojrzenia kobiet, których błysk pochwycił.
Próbował uczepić się czegoś, aby uchronić się od tego zalewu. Pragnął zagłębić się w sobie i odnaleźć tam jakąś radość, przeciwstawioną temu, co go mijało, by nie zagubić się pośród powszechnej uciechy. Chciał odgrodzić się od wznoszącego się przypływu i krzyczeć: „Ja także istnieję. Stanąłem, jak tama z kamieni i cementu, i zatrzymuję was pełnych wrzasku”.
Mieszkał na piątym piętrze hoteliku przy ulicy de l' Arbre Sec. Te hotelowe pokoje są zawsze brudnawe, bo żyło w nich zbyt wiele osób. Łóżko, szafa z lustrem, dwa krzesła, stolik na kółkach, i już jest ciasno. Są tak małe, że cztery sprzęty prawie zawadzają. Żyje się tutaj życiem pozbawionym pretensji, za dwadzieścia pięć franków miesięcznie. Materace w łóżkach są brudne, a firanki w oknach szare jak dzień ubogiego życia. Służący hotelowy ma klucz, który pasuje do wszystkich drzwi, może więc w każdej chwili wejść do każdego pokoju. Sąsiedzi zmieniają się co dwa tygodnie i słychać ich przez cienką ściankę. Albo są to kłócące się pary alkoholików. Od innych zalatuje prostytucją, a jeśli nawet niektórzy zachowują się przyzwoicie, nie budzą zaufania. Biedni lokatorzy takich hoteli nie czują się u siebie. Piotrek Hardy nie mógł sobie powiedzieć: „Kiedy jestem smutny, mam schronienie, gdzie mogę usiąść, otoczony rzeczami, które mi się podobają”.
Jedyną ucieczką był dla niego przyjaciel, Ludwik Buisson, z którym sprzymierzył się od pierwszego dnia. Ludwik Buisson miał lat dwadzieścia pięć i pracował jako rysownik w tym samym biurze co Piotrek. Był to człowieczek mierzący sto pięćdziesiąt trzy centymetry, który ze względu na niski wzrost został zwolniony od służby wojskowej. Nie cieszył się z tego powodu zbytnim respektem wśród kolegów. Uważali go za dobrego chłopca, ale jego znaczenie nie sięgała ponad metr pięćdziesiąt trzy. Miał zdawać na politechnikę, studiował matematykę, co sprawiło, że nabrał zwyczaju analizowania wszystkiego, i mieszkał w internacie prowincjonalnego liceum aż do dwudziestego roku życia, był więc przyzwyczajony do cierpienia. Rozwianie się wszystkich pięknych marzeń nauczyło go skromności. Myślał: „Zarabiam sto osiemdziesiąt franków miesięcznie. Jest tak, jakbym był zupełnie prostym człowiekiem; zarabiam na chleb, który spożywam”. Wieczorami zajmował się literaturą i filozofią, po powrocie ze spaceru, podczas którego przyglądał się młodym kobietom. Mówił: „Lecą na to, co błyszczy, na młodych bogaczy i gogusiów. Młodzi bogacze przyzwyczajają je do luksusu, a młodzi gogusie zdradzają je, ucząc, że miłość jest zwykłą rozkoszą. Więc potem one wracają do nas. Rujnują nas na stroje i przedstawienia, a nie mają dosyć zapału, żeby się w nas zakochać lub zostać naszymi towarzyszkami. Co do mnie, utrzymuję korespondencję z pewną młodą służącą. Ponieważ jest prosta i pracowita, założymy dom. Chcę żyć jak ktoś z ludu, z kobietą z ludu. Przecież nienawidzę bogatych, którzy okradają nas z przyjemności”.
Miał swoje własne meble i zajmował pokój na piątym piętrze przy Quai du Louvre. Piotrek Hardy opowiadał mu o wszystkich swoich wrażeniach i wszystkich przygodach, a Ludwik Buisson czynił podobne zwierzenia; Taka przyjaźń dodaje nam odwagi do życia, przedłuża przyjemności i pociesza w zmartwieniach. Można sobie powiedzieć: „Opowiem to Piotrkowi, uśmiejemy się. – Opowiem to Ludwikowi, a on mi powie: «Słuchaj, stary, cierpimy, bo jesteśmy biedni i nieśmiali, a przede wszystkim dlatego, że mamy czyste serca”. Dzieliła ich pewna różnica wykształcenia. Piotrek Hardy mieszkał na ulicy de l' Arbre Sec, na paryskiej ulicy. Ludwik Buisson mieszkał na Quai du Louvre, gdzie oddycha się bardziej swobodnie.
Są jednak wieczory, kiedy przyjaźń nie może nam wystarczyć. I słowa, i to, co zwykle towarzyszy przyjaźni, przynosi nam ulgę. Ale przecież odczuwamy także potrzebę działania. Piotrek Hardy czuł pośród tego potoku odrobinę radości płynącej od przyjaciela i patrzył na tłum myśląc: „Wy nie macie takiego przyjaciela jak Ludwik Buisson”. Ale to nie pocieszało go wcale, a cały gwar bulwaru mówił: „Lepiej jednak jest mieć kobietę”. Myślał jeszcze: „Przygotowuję się do egzaminu na kierownika w Zarządzie Dróg i Mostów. Na pewno zostanę mianowany szefem biura. Tylu mężczyzn, którzy teraz przechodzą pod ramię z kobietami, pozostanie zawsze na skromnych posadkach!” Ale ten przewalający się tłum krzyczał do niego: „No i co z tego? Mamy kobiety i jest nam wesoło”. On zaś odpowiadał: „Mam ojca i matkę, którzy kochają mnie więcej niż was wasze kobiety”. „I cóż z tego – mówił tłum. – Jesteś sam i nudzisz się. My mamy kobiety i jest nam wesoło”.
Musiał więc zrozumieć, że cała ta świąteczna radość była warta więcej niż jego samotne istnienie. Nie mógł niczego przeciwstawić blaskowi świateł i wezbranej rozkoszy. Ludwik Buisson, przejęty kilkoma zasadami filozoficznymi, znajdował w nich dosyć siły, by móc patrzeć ludziom prosto w oczy. Zresztą pragnął poprzez nich odkryć jakieś nowe zasady. Piotrek Hardy miał dwadzieścia lat i znajdował się zupełnie sam z tysiącem pragnień pośrodku tak kuszącego Paryża.
I często te pragnienia brały górę. W pewne wieczory, kiedy pracował do jedenastej, zamykał książki bardzo smutny wobec zawartej w nich wiedzy. W wyobraźni widział jakieś obrazy napotkanych kobiet i szedł za nimi, najpierw żeby nieco odpocząć. Ale potem zapalał się płomień jego dwudziestu lat, wszystkimi zmysłami odczuwał, czym jest kobieta. Podnosił się więc, czuł, że wysycha mu w ustach, czuł ucisk koło serca, gasił lampę i wychodził na ulicę.
Przechadzał się. Biednie ubrane prostytutki kręciły się na rogach ulic, spoglądając zachęcająco: nawet na nie nie patrzył. Szedł tak, jak może iść nadzieja. Kiedy dostrzegał przed sobą dziewczynę ściśniętą w talii, zwalniał kroku, żeby ją lepiej obejrzeć. I proszę, już się do niego uśmiecha. Wtedy wydłużał krok, żeby prędzej od niej uciec, ale i dlatego, że inna dziewczyna cienka w talii… Szedł, jak idzie nadzieja, od kobiety do kobiety. Jednych nie chciał, dlatego że były zbyt łatwe. Do innych nie ośmielał się odezwać, ponieważ nie wyglądały na łatwe. Szedł, jak idzie nadzieja, od kobiety do kobiety, aż wreszcie nie było już żadnej nadziei.
Czasem wyprzedzała go młoda spóźniona robotnica, spiesząca się do domu. Miała czarną spódniczkę, prostą bluzkę i kapelusz bez ozdób. Była młodą kobietą, która jak młody mężczyzna pracuje i myśli o miłości. Piotrek Hardy mówił sobie to wszystko bardzo naiwnie i szedł za nią, szybko szedł za nią. Oceniał ją, zastanawiał się myśląc, jakie szczęście mogłaby mu przynieść. Kiedy zrównał się już z nią, myślał: „Teraz nic jej nie powiem, za dużo tu ludzi”. Szedł za nią krok w krok, snując swoje myśli i szedł za nią krokiem posuwistym, jak idzie się za ideałem. I szedłby tak za nią daleko poprzez noc, gdyż ona niosła światło. Wszystkie te przygody kończyły się jednakowo. Nagle dziewczyna dzwoniła do bramy jakiegoś domu. Była już u siebie. Spoglądał na nią po raz ostatni i szedł swoją drogą myśląc o jutrze i o nadchodzących dniach, w których nie spotka szczęścia, bo oto pozwolił, by mu uciekło. Jednak strudzony spacerem czuł jeszcze siłę dawnych pragnień. Żeby mieć spokój, brał pierwszą, jaka się nadarzyła, i za czterdzieści su na łóżku hotelowego pokoju spuszczał się w brudną dziewczynę, jak w publiczny ściek.
Tego wieczoru, piętnastego lipca, bulwar Sébastopol był bardziej ożywiony. Jedni przechodzili parami, wolnym krokiem, tak jakby oprowadzali swoją miłość. Młodzi ludzie mówili: „Miała małe prężne cycki. Muszę ją odszukać”. Paryż szedł wraz z toczącymi się pojazdami, piosenkami pijaków i taką ilością publicznych dziewczyn, że zdarzały się wśród nich pociągające. Lampy łukowe w aureolach podawały sobie światło między domami, tworzyły świetlisty tunel wznoszący się ponad dachy, wstępujący aż ku rozświetlonemu blaskiem niebu. Wszystko było skąpane w subtelnym fluidzie, w przenikliwej elektrycznej kąpieli. A ciepłe powiewy, opary letniej nocy, czyniły z Paryża spocone wyjące zwierzę o wściekłych oczach, ziejące oddechem aż po kres. Na jeden krzyk odpowiadał drugi, w przechodniu budziło się pożądanie, światła rozpalały go jak słomę, wszelkie życie na bulwarze nadymało się i krzyczało, niby miłosne zwierzę, aż w głąb upadających serc.
I Piotrek Hardy przypomniał sobie wszystkie sprawy z kobietami. Wstyd mu było przypominać to sobie w jasnym świetle pomiędzy tysiącami przechodniów, czuł to jednak tak, jak mężczyzna odczuwa wielkie idee, które go prowadzą. Widział przed sobą idącą Kobietę, jej seks, otwarty seks, jak mówił Ludwik Buisson. Piotrek Hardy nie był już sobą. Unosił go przelewający się Paryż, brał go na swoje wielkie wody i pociągał za sobą, jego, Piotrka Hardy, syna handlarza drewnem, kandydata do egzaminu na kierownika w Zarządzie Dróg i Mostów, unosił go pomiędzy dwoma zatraconymi brzegami i niósł tak aż na koniec świata.
Na rogu ulicy Greneta grupka przechodniów otaczała czworo śpiewaków. Nie było jeszcze dziesiątej i na ostatnim rogu ulicy śpiewali ostatnią już może swoją piosenkę. Ojciec rzępolił na skrzypcach z czerwonego drzewa, ich świeży i skrzekliwy głos niósł się hałaśliwie, on zaś spoglądał ostro na krąg gapiów, a w oczach przelatywały mu krwawe błyski. Matka z brzuchem wielkim od połogów, z rozdętymi piersiami zużytego zwierzęcia, miała pośród zrujnowanej twarzy dwoje niebieskich oczu, jak dwa brudne kwiaty. Śpiewała piskliwym głosem krzykliwej kobiety. A dwoje małych dzieci, które śpiewały przez cały wieczór, chwiało się na nogach. Jeden z chłopców wywracał oczami niby złe zwierzę i przypominał ojca. Był tak zmęczony, że mógłby gryźć. Ale mniejszy, pożółkły, z niebieskimi oczami, wolałby, jak matka, wyciągnąć się i usnąć. Paryż pochwycił ich w swoje miażdżące łapy i zmiażdżył wszystkich czworo, dobrych i złych.
Czy pamiętasz, Lison,
Jak w pokoiku małym
Zdejmowałaś haleczkę
I ja się rozbierałem?
Matki i córki słuchały. Trzy młode robotnice, które zapłaciły za piosenkę, śledziły słowa. Przechodnie zatrzymali się w próżniaczym odruchu, inni przyjrzawszy się odchodzili. Niewiele było ludzi wokół śpiewaków, bo już za dużo było piosenek. Piotrek Hardy przystanął. Patrzy się na takie coś, bo trzeba się czemuś przyglądać. Było także kilka publicznych dziewczyn, dobrze wiedzących, że takie zbiegowiska dostarczają dobrych okazji. I nieporadny głos czerwonych skrzypiec, wznoszący się ponad inne głosy, równy, mechaniczny, pozbawiony delikatności:
Ty mówiłaś: bądź dla mnie
Jak dla milej żonki
I wrzuć kilka monet
Do mojej skarbonki.
„Komu piosenkę za dwa su”. Piotrek Hardy kupił tekst. Przeczytał go niezbyt uważnie, gdyż dziewczyna obok, też czytająca tekst, powiedziała: „Naprawdę to ta piosenka jest inna”. Spojrzał i zobaczył czarne, gładko przyczesane włosy i przyjemną buzię. Bardzo go to przejęło: „A jak jest naprawdę w piosence?” Odpowiedziała: „Prawdziwa piosenka ma słowa:
Czy pamiętasz, Lison,
Tę piękną niedzielę…"
Jemu było wszystko jedno, ale dziewczyna z gładko uczesanymi, czarnymi włosami może sprawić, że wiele rzeczy zaczyna nas interesować. Więc Piotrek przestał słuchać śpiewaków. Powiedział jej: „Powinna panienka śpiewać”. Odpowiedziała: „Nie teraz, jestem zachrypnięta”.
Zbliżała się dziesiąta i nieszczęsny głos skrzypiec rozlegał się jeszcze, aż do chwili, gdy nie wolno już hałasować. Opuścili grupę ciekawskich, a ponieważ dziewczyna nie wyglądała na spłoszoną, postawił jej piwo. Bał się bardzo, że odmówi.