Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Buda na karczunku: powieść z życia szlachty zagonowej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Buda na karczunku: powieść z życia szlachty zagonowej - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 301 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ Âàðøàâà 18 Ãþíÿ 1896 ã.

Âàëüàà. Òâø|ðàô|ß ï… ô. 1îńâôà Çàâàäçę­àãî.

(Çàèę… àåð… ńîá… äîëú).

I.

Dro­ga szła pod górę, cięż­ka i pia­sczy­sta; koń stą­pał po­wo­li; z le­ni­wie ob­ra­ca­ją­cych sic kół spa­dał drob­ny pia­sek.

Nad ko­niem uno­si­ło się mnó­stwo much, żąd­nych jego krwi; da­rem­nie wstrzą­sał łbem, oga­niał się ogo­nem, na bia­łej szer­ści co­raz przy­by­wa­ła smu­ga czer­wo­na. Chłop usi­ło­wał od­pę­dzić krwio­żer­cze owa­dy kło­ni­cą, ale próż­na ro­bo­ta: co­raz nowe za­stę­py rzu­ca­ły się na ko­nia.

Po obu stro­nach dro­gi cią­gnął się las, prze­rze­dzo­ny do­syć; za­cho­dzą­ce słoń­ce na­peł­nia­ło go pro­mie­nia­mi rzu­ca­ne­mi z uko­sa, zło­cąc pa­pro­cie, tra­wę, mech, róż­no­barw­ne kwiat­ki le­śne, czer­wo­ne po­ziom­ki. Drob­ne pta­szę­ta świe­go­ta­ły wśród ga­łę­zi, dzię­cioł twar­dym dzio­bem kuł so­snę.

Go­rą­co było, po­mi­mo że dzień już się koń­czył, dusz­no–chłop zdjął z sie­bie suk­ma­nę, a jego sta­ro­za­kon­ny to­wa­rzysz roz­piął ka­mi­zel­kę, trze­ci po­dróż­ny, w bia­łym ki­tlu płó­cien­nym, obo­jęt­nie pa­lił faj­kę i roz­glą­dał się do­ko­ła.

– Cięż­ka dro­ga – rzekł chłop, zsu­wa­jąc się z wozu–trze­ba ko­nio­wi ulżyć.

– Cze­kaj­cie, ja też zle­zę – ode­zwał się żyd – nogi mi zdrę­twia­ły od sie­dze­nia, pić mi się chce bar­dzo. Nie ma tu gdzie bli­sko wody?

– Zką­dże­by tu być mo­gła. Za górą bę­dzie.

– A ile jesz­cze tej góry?

– Pierw­szy­zna wam tędy je­chać?

– Na moje su­mie­nie, nig­dy tu jesz­cze nie by­łem.

– Dziw­na rzecz.

– Nie tra­fi­ło się. Ja miesz­kam w mia­stecz­ku o czte­ry mile ztąd, cho­dzę po wsiach, ale nie w tej oko­li­cy. Pierw­szy raz dziś wy­padł mi tu in­te­res, przy­sia­dłem się do was i tro­chę jadę. Nie dzi­wuj­cie się, że py­tam.

– A do­ką­dże wy dą­ży­cie?

– Do Ja­strzę­bia. Zna­cie wieś Ja­strząb?

– Znam… znam. Dwie mile dro­gi jesz­cze.

– Prze­cię pod­wie­zie­cie mnie?

– Nie; ja za­raz za górą stanc, tam pan Si­nic wy­sią­dzie, a ja z po­wro­tem do domu.

– Pan jest pan Szu­ler – za­py­ta! ży­dek ja­dą­ce­go.

– Jo

– Pan Nie­miec jest?

– Jo.

– Pew­nie ko­lo­ni­sta?

– Ne.

– Mły­narz?

– Ne…

– E!–wtrą­cił chłop – jak­że to wy, żyd­ku, po świe­cie cho­dzi­cie, po jar­mar­kach by­wa­cie, a nie wia­do­mo wam, kto jest pan Siulc. Cie­śla to znacz­ny, w ze­szłym roku sto­do­le w Ża­bim­bro­dzie na fol­war­ku sta­wiał.

– Ko­ścio­ła też–bąk­nął Nie­miec.

– Toć pa­mię­tam, ro­bi­łem i ja przy panu Siul­cu i moge przy­świad­czyć, jako maj­ster jest od­po­wie­dzial­ny, po­rząd­ny maj­ster.

– Jo, jo…

– Kto to nic jest maj­ster?–rzekł żyd – każ­dy ma swo­je maj­ster­stwo…

Chłop spoj­rzał na swe­go to­wa­rzy­sza z wy­ra­zem po­wąt­pie­wa­nia. Chu­dy, mały ży­dzi­na, by­najm­niej nie miał po­wierz­chow­no­ści rze­mieśl­ni­ka; twarz jego bla­da, o wy­sta­ją­cych ko­ściach po­licz­ko­wych, pierś wą­ska, ręce drob­ne, świad­czy­ły, że ich wła­ści­ciel nie mógł­by pod­żwi­gnąć mło­ta, ani to­po­ra.

– Co się tak pa­trzy­cie?

– A no, my­ślę so­bie, ja­kie to wa­sze maj-ster­stwor Ju­ści chy­ba­ście nie cie­śla, nie ko­wal, nie sto­larz…

– Na­wet nie kra­wiec–do­dał żyd.

– Tedy jak­że?

– Ja je­stem taki so­bie maj­ster, bez warsz­ta­tu, ale nic­ch­no mi wpad­nie tro­chę pie­nię­dzy do ręki, to oba­czy­cie, jaki ja będę me­cha­nik; niech się wszyst­kie maj­stry scho­wa­ją.

Nie­miec ro­ze­śmiał się.

– Jo, jo!… – rzekł. – Pie­niądz jest ład­ny in­stru­ment.

– Ju­ści praw­da–do­rzu­cił chłop–pie­niądz do­bra rzecz.

– Wy się na­tem nie zna­cie, go­spo­da­rzu.

– Dla­cze­go?

– Bo tak jest. Go­spo­darz, jak na­zbie­ra pie­nię­dzy, to je za­raz w zie­mię za­ko­pie.

– A no, ju­ści; ma trzy­mać na wierz­chu, dla zło­dzie­ja?

– Wca­le nie trze­ba trzy­mać. Pie­nią­dze nie lu­bią trzy­ma­nia, one są jak ptasz­ki, im trze­ba fru­wać po świe­cie.

– Któż to was tak na­uczył?

– Mą­drzy lu­dzie, bar­dzo mą­drzy lu­dzie; al­boż u was ich brak? W na­szem mia­stecz­ku jest dużo uczo­nych, ta­kich uczo­nych, co ich każ­de sło­wo ma swo­ją wagę i zna­cze­nie. Oni mają mą­drość od oj­ców, a tam­ci oj­co­wie znów od swo­ich, to jest wy­prak­ty-wana na­uka. Oj, go­spo­da­rzu, wy mnie nie zna­cie…

– Zda­je mi się, żem was już kie­dyś wi­dział, tyl­ko nic moge so­bie przy­po­mnieć, gdzie…

– Pew­nie na ja­kim jar­mar­ku.

– A toć wła­śnie! Te­raz już wiem. Temu bę­dzie tr2y roki ku­pi­li­ście ode­mnie pól kor­ca gro­chu i da­li­ście mi dwie złe dzie­siąt­ki.

– Fe, to nie moie być. U mnie się to nig­dy nie prak­ty­ku­je.

– Nie trze­ba się za­pie­rać, bo ja pre­ten­syi nie mam do was.

– Kto­by mógł mieć pre­ten­sye?

– Ja nie mam, bo za­raz ku­pi­łem od wa­sze­go bra­ta czap­kę i te dwie dzie­siąt­ki…

– Da­li­ście memu bra­tu?

– Ano, my­śla­łem so­bie: niech ta przy jed­nej fa­mi­lii zo­sta­ną…

– Jo… to do­bra jest–rze­ki Nie­miec.

– Ta­kim spo­so­bem, go­spo­da­rzu – ode­zwał się żyd – wy pew­nie wie­cie, że ja się na­zy­wam Icek Uf­nal.

– Ano, te­raz wiem.

A wy zkąd je­ste­ście?

– Ze wsi Grzę­dy…

– Jak was na­zy­wa­ją?

– Mi­ko­łaj Dą­bek.

– – Ja te­raz wi­dzę, że my się do­brze zna­my. Pew­nie nie­raz spo­ty­ka­li­śmy się na jar­mar­kach, na tar­gach. Ja bar­dzo kon­tent je­stem, żem zna­lazł sta­re­go zna­jo­me­go; my się jesz­cze nie­raz spo­tka­my…

– Dla­cze­go nie. Po­wia­da­ją, że góra z górą się nie zej­dzie, a czło­wiek z czło­wie­kiem czę­sto…

– A ży­dek z go­spo­da­rzem jesz­cze czę­ściej…

Na gó­rzu uka­za­ła się brycz­ka pa­ro­kon­na, po po­chy­ło­ści ko­nie bie­gły szyb­ko; Niem­ca, chło­pa i żyda za­sło­nił tu­man ku­rza­wy.

– Bę­dziesz ty po śmier­ci cho­dził po ba­gnach i cmen­ta­rzach – mruk­nął chłop, pa­trząc na od­da­la­ją­cą się brycz­kę.

– Co wy ga­da­cie, Mi­ko­ła­ju–spy­tał Icek.

– Mó­wię, że bę­dzie cho­dził.

– Ja­kim spo­so­bem on może cho­dzić po śmier­ci?

– Ta­kie jego pra­wo. Nie wie­cie chy­ba, Icku, że to omen­tra… Mało to taki za ży­wo­ta nie­do­mie­rzy?

– Nu, niech go dy­abli we­zmą.

– Nie we­zmą, bo musi cho­dzić i do­mie­rzać… Ja wiem, zkąd on je­dzie; on tu za górą ko­lo­nie mie­rzył, grunt, któ­ry szlach­ta ku­pi­ła…

Wóz zna­lazł się na naj­wyż­szym punk­cie wzgó­rza; da­lej dro­ga była lżej­sza, tward­sza, po ła­god­nej po­chy­ło­ści cią­gnę­ła się ku po­lom i łą­kom roz­rzu­co­nym w ni­zi­nie.

Słoń­ce za­szło już za las, nie­bo mie­ni­ło się bar­wa­mi zło­ta, se­le­dy­nu, pur­pu­ry, z łąk do­la­ty­wał aro­ma­tycz­ny za­pach sko­szo­ne­go sia­na, wiatr za­czął wiać od rze­ki i niósł chłód, tak bar­dzo upra­gnio­ny po ca­ło­dzien­nym skwa­rze i spie­ko­cie. Na sze­ro­kiej prze­strze­ni pod la­sem, wśród pni nie­wy­kar­czo­wa­nych, bie­li­ły się świe­żo ob­ro­bio­ne bel­ki, czer­wie­ni­ły ce­gły, gdzie­nieg­dzie wzno­si­ły się żó­ra­wie tyl­ko co wy­ko­pa­nych stu­dzien, sza­ła­sy skle­co­ne na­pręd­ce z de­sek i ga­łę­zi, wi­dać było kii­ka gru­bych klo­nów na wy­so­kich ko­złach.

Lu­dzie mi­ja­li się wśród tego obo­zo­wi­ska, kro­wy ko­ła­ta­ły kle­kot­ka­mi, kil­ka­na­ście koni spę­ta­nych pa­sło się na ugo­rze.

Tu i owdzie roz­pa­lo­ne ogni­ska pło­nę­ły, a nad nie­mi bia­łe słu­py dymu wzno­si­ły się ku gó­rze. Sły­chać było od­da­lo­ny gwar, śmiech go­nią­cych się dzie­ci i do­no­śny dwię-czny glos dziew­czy­ny, śpie­wa­ją­cej o ptasz­ku kro­gu­lasz­ku, co wy­so­ko lata.

Icek przy­pa­try­wał się bacz­nie temu wi­do­ko­wi i nie mógł zro­zu­mieć, co się w do­li­nie dzie­je.

– To cy­ga­ny?–za­py­tał chło­pa i nic cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, do­dał: – Zkąd się wzię­ło tyle tego łaj­dac­twa? Tfy! Ja nie ro­zu­miem, dla­cze­go nie za­bro­nią im cho­dzić po świe­cie.

– Nie lu­bi­cie cy­ga­nów?

– Niech oni zgi­ną! Czy mało złe­go zro­bi­li daw­nym ży­dom w Egip­cie?

– Cy­ga­ni?

– No, prze­cież to jed­no po­ko­le­nie, to dzie­ci tam­tych daw­nych cy­ga­nów. Oni ka­za­li ży­dom dep­tać gli­nę, ro­bić ce­gle, bu­do­wać wiel­kie domy… a te­raz co? Te­raz żyd­ki są bar­dzo po­rząd­ni lu­dzie, kup­cy, oby­wa­te­le, szyn­ka­rze, a cy­ga­ni włó­czą się po świe­cie, ko­nie krad­ną, albo w kry­mi­na­łach sie­dzą. Niech oni wszy­scy sie­dzą!

– Może to być, Icku, i praw­da, co wy po­wia­da­cie–rzekł Mi­ko­łaj – ale owe ognie, co się tam palą, one sza­ła­sy, ono obo­zo­wi­sko – nie cy­gań­skie jest.

– A czy­je?

– Ko­lo­ni­ści to wszyst­ko, szlach­ta, grunt ku­pi­li, prócz tego po wy­cię­tym le­sie no­wi­ny beda dar­li, a te­raz oto sie­dzi­by so­bie fun­du­ją.

– Nową wieś?

– Ju­ści, że nie co. Sami ro­bią i maj­strów zwo­żą. Wła­śnie pan Siulc do nich je dzio, jako cie­śla..- Bę­dzie tam ro­bo­ty nie­ma­ło. Kil­ka­na­ście do­mów ma sta­nąć, a prócz tego sto­do­ły, obo­ry, chle­wy, wszyst­ko, co po­trze­ba….. Maj­stry za­ro­bią dużo pie­nię­dzy.

Ja­kie maj­stry.-– za­py­tał Icek. – Toć wia­do­mo, jak przy bu­do­wie: cie­śle, mu­la­rze, zdu­ny, ko­wa­le, sto­la­rze. No, ale mój żyd­ku, by­waj­cie zdro­wi. Nam dro­ga do onych ogni, na lewo, wam zaś do Ja­strzę­bia–wprost przed się. | a z wami jadę. A po co?

Po cor Cie­ka­wy je­stem. Ja w mo­jem ży­ciu wi­dzia­łem już dużo róż­nych wsi, bar­dzo dużo, ale to wszyst­ko były sta­re, ta­kie, co od­daw­na już są, ale nig­dy nie mia­łem zda­rze­nia być świad­kiem, jak się robi wieś z no­wo­ści. Niech raz zo­ba­czę, co wam to prze­szka­dza?

– Jak chce­cie.

Przy­tem ja wła­śnie te­raz przy­po­mnia­łem so­bie, że też je­stem maj­strem.

– Oho! maj­ster od geld! – wtrą­cił Nie­miec.

Nie, nie, pa­nie Szulc, praw­dzi­wy maj­ster od ro­bo­ty.

– Toć sa­mi­ście mó­wi­li, że­ście na­wet nie kra­wiec…

– Za­po­mnia­łem, że mam fach, ślicz­ny fach, wła­śnie do bu­do­wa­nia. Je­że­li ja nie przy­ło­żę ręki do domu, to taki dom wca­le nie bę­dzie dom.

– Cóż to za fach?

– Ja je­stem… szklarz! Nie­miec śmie­chem wy­buch­nął.

– Maj­ster, maj­ster! – rzekł – aber gdzie pan Icek prak­ty­ko­wał?

– Dziw­ne py­ta­nie. Gdzie szklarz ma prak­ty­ko­wać?–przy oknie. Pan Szulc my­śli, że ja nie wi­dzia­łem szy­by, ani luf­ci­ka, że nie­znam kitu, że nic wiem nic o dy­amen­cier. Nie­bosz­czyk mój dzia­dzio szkla­rzem był, wu­ja­szek też po­tra­fi? luf­cik zre­pe­ro­wać, mój szwa­gier tyl­ko tem się trud­ni W ca­łej na­szej fa­mi­lii taka zdol­ność jest; mały ba­chu-rek, to już bęb­ni pal­cem po szy­bie, bo wie, że je­że­li kie­dy weź­mie się do maj­ster­stwa, to na­pew­no bę­dzie szkla­rzem.

– A ile się te­raz pła­ci skrzyn­ka szkło:– za­py­tał cie­śla.

– Roz­ma­icie, jak moż­na wy­tar­go­wać; cza­sem dro­żej, cza­sem ta­niej, jak do skrzyn­ki. Róż­ne szkło bywa.

– Ile za­pła­cił Icek ostat­ni skrzyn­ka?

– Ach, pan chce, że­bym ja to miał pa­mię­tać. Za­pi­sa­ne jest u mnie w książ­ce, ale ja nie mam jej z sobą, ona w domu. Zresz­tą ja sam tego szkła nie ku­po­wa­łem.

– A kto?

– Moja żona. Oj, to jest je­dy­na ko­bie­ta do szkła! Jej oj­ciec też wiel­ki znaw­ca był na szkło.

– Szklarz?

– Nie, szyn­karz. Al­boż to nie szklar­stwo? Szklar­stwo, tyl­ko wil­got­ne tro­chę, do­bry fach.

Wóz to­czył się szyb­ko po po­chy­ło­ści, koń, nie drę­czo­ny już przez mu­chy, biegł raź­no; może go nę­cił za­pach świe­żo sko­szo­ne­go sia­na i na­dzie­ja od­po­czyn­ku po cięż­kiej dro­dze i dniu upal­nym, dość, że Mi­ko­łaj mu­siał pil­nie trzy­mać za lej­ce, aby ta­mo­wać po­śpiech.

– A dy nic leć, za­tra­co­ny!– wo­łał – nie pali się, nie pil­no..,

Ic­ko­wi było bar­dzo pil­no. Czuł on ge­szeft w po­wie­trzu, nę­ci­ło go miej­sce nowe, świe­że, za­pew­ne jesz­cze nie za­ję­te.

Za­mó­wi się jako szklarz do ro­bo­ty, po­dej­mie wsta­wie­nia szyb we wszyst­kich no­wych do­mach – Wpraw­dzie szkla­rzem nie jest, w ży­ciu swo­jem ani jed­nej szy­by nie wsta­wił, ale ma rze­czy­wi­ście szwa­gra szkla­rza. Cóż ła­twiej­sze­go, jak za­wią­zać wspól­kę, spro­wa­dzić tego fa­chow­ca – niech robi, niech ki­tu­je, niech za­ro­bi. Icek weź­mie tyl­ko po-rę­ka­wicz­ne, fak­tor­ne. Jego szy­by nie nęcą; on chce w tej no­wej wsi być… chce być tyl­ko ży­dem. Żyd w każ­dej wsi po­trzeb­ny, idzie o to, aby się za­cze­pić. Icek za­cze­pi się, osie­dli, za­sie­dzi moc­no, a po­tem nie wpu­ści już ni­ko­go; bę­dzie mógł po­wie­dzieć do każ­de­go in­tru­za:

– Idź do dy­abła, ja tu je­stem od po­cząt­ku sa­me­go, od za­ło­że­nia. Czy moż­na mieć lep­sze pra­wa?

Po wą­skiej, świe­żo wy­ro­bio­nej dro­ży­nie, peł­nej ko­rze­ni i pia­sków, sto­czył się wóz na ko­czo­wi­sko no­wych osie­dleń­ców.

Wnet ob­stą­pi­li go lu­dzie z sza­ła­sów.

Męż­czyź­ni, ko­bie­ty, dzie­ci, wszy­scy sło­wem, zgro­ma­dzi­li się, cie­ka­wi, kto przy­był. Buda na karcz. 2

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny!…–rzek] Mi­ko­łaj.

– Na wie­ki!–od­po­wie­dzia­ło kil­ka­dzie­siąt gło­sów.–A, to pan Szulc!

– Pan Szulc! Wi­ta­my, wi­ta­my!

– Jo, ja Szulc–od­rzekł Nie­miec, z wozu scho­dząc – Gdzie pan Win­cen­ty?

– Za­raz na­dej­dzie. O, idzie już! Zbli­żył się do Niem­ca czło­wiek wy­so­ki, po­waż­ny, z bia­łe­mi wą­sa­mi i ta­kąż gło­wa.

– Pan Win­cen­ty?

– Je­stem, je­stem. Do­brze że­ście przy­je­cha­li, pa­nie Szulc, za­raz mo­że­my za­cząć mowę… o ro­bo­cie.

– O pan Win­cen­ty, ne, ne! Ja abcr nie kot, że­bym po nocy wi­dział. Ju­tro jak świt ro­bo­ta, a te­raz…

– Cóż te­raz?

– Ja mial swój sznaps i swo­ja wurst; pan ka­zał go­to­wać kar­to­fel, ja za­raz jeść i spać.

– Scho­waj­cie so­bie, pa­nie maj­strze, wasz sznaps i co tam po­wia­da­cie; sko­ro je­ste­ście u nas, na­sze bę­dzie­cie pili i je­dli; taki tu oby­czaj się prak­ty­ku­je.

– No, gut…

– I wy, go­spo­da­rzu–rzekł zwra­ca­jąc się do Dąb­ka–nic po­wró­ci­cie głod­ni… Puść­cie ko­nia na ugór, do na­szych, chłop­cy go do­pil­nu­ją, a wy się po­si­li­cie. Nic mamy jesz­cze do­mów, ani ko­mi­nów, ale w gar­nek jest co wsy­pać, a baby i na dwo­rze, przy ogni­sku uwa­ża..

Chłop rzekł:

– Dzię­ku­ję, a przy­tem ży­czę pań­stwu na no­wej po­sie­dzial­no­ści: i Szczęść Boże! – niech się chleb ro­dzi, do­by­tek mno­ży; żyj­cie so­bie na­tem miej­scu we zdro­wiu i szczę­śli­wo­ści…

– Bóg za­płać za do­bre sło­wo Icek _ wnet się ode­zwał:

– Pań­stwo my­ślą, że ja nie win­szu­ję? Ja też win­szu­ję: niech pań­stwo mają dużo pie­nię­dzy–to naj­lep­szy in­te­res jest.

– Dzię­ku­je­my! A ty żyd­ku, co za je­den je­steś i cze­go żą­dasz?

– Ja je­stem Icek Uf­nal…

– No?…

– Tro­che szklarz…

– To do­brze; szkla­rza nam trze­ba. – Ja to wie­dzia­łem…

– A no, gdzie dom, tam i okna po­trzeb­ne.

– Ja moge, choć­by za­raz.

– Po­wo­li, do ju­tra, po­ga­da­my… Bę­dziesz no­co­wał?

– Ojej!…

– Ale czem cię po­ży­wić?

O co kło­pot? Chleb mam swój, a je­że­li pań­stwo da­cie kie­li­szek go­rzał­ki, to bę­dzie bar­dzo fajn ko­la­cya.

– Do­brze.

– Ju­tro o tem szkle?

– Ju­tro… Te­raz noc krót­ka, a snu po­trze­ba.

Przed naj­więk­szym sza­ła­sem, na dwóch becz­kach po­ło­żo­no de­skę i na tym im­pro­wi­zo­wa­nym sto­le za­sta­wio­no je­dze­nie. Za­sia­dła przy nim ro­dzi­na Win­cen­te­go, Szulc, za­pro­szo­no też Mi­ko­ła­ja.

Roz­mo­wa nie szła, wszy­scy byli sen­ni.

Icek mię­dzy sza­ła­sa­mi mysz­ko­wał, usi­łu­jąc wy­ba­dy­wać, sto­su­nek ja­kiś za­wią­zać, ale zby­wa­no go krót­ko. Po ca­ło­dzien­nej cięż­kiej pra­cy ocho­ty do ga­wę­dy nie ma, oczy się kle­ją, gło­wy szu­ka­ją opar­cia, wy­czer­pa­nie i… znu­że­nie robi swo­je, or­ga­nizm do­ma­ga się snu.

Le­d­wie przed naj­więk­szym sza­ła­sem na­czy­nia ze sto­łu sprząt­nię­to, roz­legł się dźwięcz­ny, sre­brzy­sty głos ko­bie­cy i za­in­to­no­wał «Wszyst­kie na­sze dzien­ne spra­wy… Z gło­sem tym po­łą­czy­ły się gru­be basy i te­no­ry męż­czyzn, so­pra­ny ko­biet, pi­skli­we dy­sz­kan­ty dzie­ci i za­brzmiał chór uro­czy­sty, po­waż­ny, roz­le­gał się nad łą­ka­mi, po ro­sie, po­wta­rzał echem w po­bli­skim le­sie…

W chwi­lę póź­niej na­sta­ła ci­sza; z łąk za­czę­ły się pod­no­sić bia­ła­we opa­ry, na nie­bie mru­ga­ły gwiaz­dy, w do­li­nie czer­wie­ni­ły się po­ga­sa­ją­ce ogni­ska…

II.

rok noc­ny roz­pra­szał się po­wo­li, opa­da­ła mgła, gwiaz­dy bla­dły co­raz bar­dziej, aź wresz­cie znik­nę­ły zu­peł­nie z ho­ry­zon­tu. Na wschod­niej stro­nie nie­bo przy­bie­ra­ło bar­wy co­raz ja­śniej­sze, zło­ta­we, ró­żo­we, pta­ki za­czę­ły się bu­dzić i świe­go­tać.

Let­nia noc koń­czy­ła swo­je krót­kie ist­nie­nie, a za­po­wia­dał się dzień dłu­gi, go­rą­cy, upal­ny.

Słoń­ce nie we­szło jesz­cze, ale było już wid­no i cała oko­li­ca ry­so­wa­ła się wy­raź­nie. Wi­dać było pola po­kry­te zbo­żem, ląk­Ci rzę­ke, dużą prze­strzeń po­le­śną, na któ­rej ster­cza­ły pnie ścię­tych drzew, a da­lej las so­sno­wy.

Na la­kach wzno­si­ły się ko­pi­ce świe­żo sko­szo­ne­go sia­na, na no­wi­nie gdzie­nieg­dzie chwia­ły się cien­kie so­sen­ki, nie­wie­dzieć ja­kim cu­dem oca­lo­ne od sie­kie­ry, a na po­lach, a ra­czej na mie­dzach, sta­ły gru­sze dzi­kie, przy­sa­dzi­ste, roz­ro­śnię­te sze­ro­ko. Na no­wi­nie wzno­si­ły się budy sło­mia­ne i sza­ła­sy z ga­łę­zi, sta­ły po­rzu­co­ne bez­wład­nie wozy i go­spo­dar­skie na­rzę­dzia, bie­li­ły się świe­żo ob­ro­bio­ne bel­ki, czer­wie­ni­ła ce­gła uło­żo­na w sze­ścia­ny.

Icek Uf­nal prze­bu­dził się bar­dzo wcze­śnie, naj­wcze­śniej ze wszyst­kich lu­dzi, prze­pę­dza­ją­cych noc w tem obo­zo­wi­sku.

Nie bar­dzo wy­god­ny miał noc­leg; pod go­łem nie­bem i na go­łej zie­mi bu­dzi­ły go cią­gle szme­ry nocy let­niej, a bar­dziej jesz­cze prze­szka­dza­ły mu spać my­śli wła­sne… A te­raz dużo ich było i tak roz­ma­itych! Nowa wieś, nowe ko­lo­nie, nowi lu­dzie nowe po­trze­by, nowe sto­sun­ki, świe­ży grosz., Byle go tyl­ko zła­pać, byle wziąść się do rze­czy umie­jęt­nie, zręcz­nie, nie po fu­szer­sku.

Dla­cze­go po fu­szer­sku?…., Bywa to cza­sem, ale Icek jest czło­wiek wy­prak­ty­ko­wa­ny, nie dzi­siej­szy, więc nic sfu­sze­ru­je, tyl­ko musi wpierw roz­pa­trzeć" się do­brze w sy­tu­acyi, po­znać lu­dzi, wie­dzieć, z kim bę­dzie mial do czy­nie­nia.

Pod­nió­sł­szy się z zie­mi, Icek po­szedł do rze­ki; umył ręce i zwró­ciw­szy sie w stro­nę wscho­du, od­mó­wił krót­ką mo­dli­twę; na­stęp­nie wszedł na wzgó­rze, z któ­re­go całą płasz­czy­znę do­sko­na­le mógł okiem ob­jąć. U-Siadł na ka­mie­niu i za­pa­lił faj­kę, pa­trzył i kom­bi­no­wał.

Są­dząc z ilo­ści sza­ła­sów, ze sto­sów na­gro­ma­dzo­ne­go drze­wa, zmiar­ko­wał, że po­wsta­nie kil­ka­na­ście, może na­wet dwa­dzie­ścia no­wych osad, bę­dzie to więc już wio­ska, nie nad­to duża, ale też i nie­zbyt mała. Za­cho­dzi py­ta­nie, czy bo­ga­ta?

I na to od­po­wiedź nie trud­na; kto ku­pu­je grunt, kto sta­wia bu­dow­le, ten bied­nym nie" jest, a choć­by nic po­sia­dał ka­pi­ta­łu, to już przez to samo, że ma grunt i go­spa­dar­stwo, jest od­po­wie­dzial­ny i moż­na z nim han­dlo­wać.

W ogó­le Icek przy­szedł do prze­ko­na­nia, że tu bę­dzie moż­na coś zro­bić i po­sta­no­wił po­znać wszyst­kich ko­lo­ni­stów i ich po­trze­by.

Tak, czy owak, trze­ba za­cząć od po­cząt­ku, in­ne­go spo­so­bu nie ma.

Nie­ba­wem na kar­czo­wi­sku ruch się za­czął. Ko­bie­ty roz­pa­la­ły ogni­ska, bie­gły z ko­new­ka­mi po wodę, do­iły; męż­czyź­ni szy­ko­wa­li wozy, ostrzy­li kosy, nie­któ­rzy zaś wzię­li się do ob­ra­bia­nia drze­wa. Sły­chać było na­wo­ły­wa­nia, gwar, ło­skot sie­kier; tra­cze pi­ło­wa­li gru­be klo­ce.

Icek ze­szedł z góry, na dro­dze spo­tkał chło­pa, z któ­rym wczo­raj przy­je­chał.

– A co to–rzekł chłop–jesz­cze­ście tu?

– Jesz­cze.

– Mie­li­ście świ­tem iść do Ja­strzę­bia?

– Ja­strząb nie uciek­nie, za­ba­wię tu jesz­cze parę go­dzin…

– A może chce­cie wra­cać do domu, to pod­wio­zę.

– Dzię­ku­ję, mam jesz­cze róż­ne in­te­re­sa. – Ha, jak wa­sza wola. Chłop po­je­chał da­lej, Icek zaś wkrót­ce zna­lazł się wśród sza­ła­sów i zbli­żył się do gro­mad­ki lu­dzi, wśród któ­rej w bla­do-nie-bie­skim spen­cer­ku stał pan Szulc.

– Dzień do­bry, pa­nie maj­ster – rzekł Icek.

– Do­bry…

– Bę­dzie­my mie­li dużo ro­bo­ty.

– Jo.

Je­den z gro­ma­dy, męż­czy­zna wy­so­ki, bar­czy­sty, z po­nu­rem wej­rze­niem, za­py­ta! Icka:

– A ty co za je­den?

– Ja maj­ster.

– Cie­śla?

– Tro­chę szklarz.

– To jesz­cze czas na cie­bie. Odejdź i nie prze­szka­dzaj.

– Ja in­sze rze­czy też po­tra­fię.

– Idź.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: