- W empik go
Buda na karczunku: powieść z życia szlachty zagonowej - ebook
Buda na karczunku: powieść z życia szlachty zagonowej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 301 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Âàëüàà. Òâø|ðàô|ß ï… ô. 1îńâôà Çàâàäçęàãî.
(Çàèę… àåð… ńîá… äîëú).
I.
Droga szła pod górę, ciężka i piasczysta; koń stąpał powoli; z leniwie obracających sic kół spadał drobny piasek.
Nad koniem unosiło się mnóstwo much, żądnych jego krwi; daremnie wstrząsał łbem, oganiał się ogonem, na białej szerści coraz przybywała smuga czerwona. Chłop usiłował odpędzić krwiożercze owady kłonicą, ale próżna robota: coraz nowe zastępy rzucały się na konia.
Po obu stronach drogi ciągnął się las, przerzedzony dosyć; zachodzące słońce napełniało go promieniami rzucanemi z ukosa, złocąc paprocie, trawę, mech, różnobarwne kwiatki leśne, czerwone poziomki. Drobne ptaszęta świegotały wśród gałęzi, dzięcioł twardym dziobem kuł sosnę.
Gorąco było, pomimo że dzień już się kończył, duszno–chłop zdjął z siebie sukmanę, a jego starozakonny towarzysz rozpiął kamizelkę, trzeci podróżny, w białym kitlu płóciennym, obojętnie palił fajkę i rozglądał się dokoła.
– Ciężka droga – rzekł chłop, zsuwając się z wozu–trzeba koniowi ulżyć.
– Czekajcie, ja też zlezę – odezwał się żyd – nogi mi zdrętwiały od siedzenia, pić mi się chce bardzo. Nie ma tu gdzie blisko wody?
– Zkądżeby tu być mogła. Za górą będzie.
– A ile jeszcze tej góry?
– Pierwszyzna wam tędy jechać?
– Na moje sumienie, nigdy tu jeszcze nie byłem.
– Dziwna rzecz.
– Nie trafiło się. Ja mieszkam w miasteczku o cztery mile ztąd, chodzę po wsiach, ale nie w tej okolicy. Pierwszy raz dziś wypadł mi tu interes, przysiadłem się do was i trochę jadę. Nie dziwujcie się, że pytam.
– A dokądże wy dążycie?
– Do Jastrzębia. Znacie wieś Jastrząb?
– Znam… znam. Dwie mile drogi jeszcze.
– Przecię podwieziecie mnie?
– Nie; ja zaraz za górą stanc, tam pan Sinic wysiądzie, a ja z powrotem do domu.
– Pan jest pan Szuler – zapyta! żydek jadącego.
– Jo
– Pan Niemiec jest?
– Jo.
– Pewnie kolonista?
– Ne.
– Młynarz?
– Ne…
– E!–wtrącił chłop – jakże to wy, żydku, po świecie chodzicie, po jarmarkach bywacie, a nie wiadomo wam, kto jest pan Siulc. Cieśla to znaczny, w zeszłym roku stodole w Żabimbrodzie na folwarku stawiał.
– Kościoła też–bąknął Niemiec.
– Toć pamiętam, robiłem i ja przy panu Siulcu i moge przyświadczyć, jako majster jest odpowiedzialny, porządny majster.
– Jo, jo…
– Kto to nic jest majster?–rzekł żyd – każdy ma swoje majsterstwo…
Chłop spojrzał na swego towarzysza z wyrazem powątpiewania. Chudy, mały żydzina, bynajmniej nie miał powierzchowności rzemieślnika; twarz jego blada, o wystających kościach policzkowych, pierś wąska, ręce drobne, świadczyły, że ich właściciel nie mógłby podżwignąć młota, ani topora.
– Co się tak patrzycie?
– A no, myślę sobie, jakie to wasze maj-sterstwor Juści chybaście nie cieśla, nie kowal, nie stolarz…
– Nawet nie krawiec–dodał żyd.
– Tedy jakże?
– Ja jestem taki sobie majster, bez warsztatu, ale nicchno mi wpadnie trochę pieniędzy do ręki, to obaczycie, jaki ja będę mechanik; niech się wszystkie majstry schowają.
Niemiec roześmiał się.
– Jo, jo!… – rzekł. – Pieniądz jest ładny instrument.
– Juści prawda–dorzucił chłop–pieniądz dobra rzecz.
– Wy się natem nie znacie, gospodarzu.
– Dlaczego?
– Bo tak jest. Gospodarz, jak nazbiera pieniędzy, to je zaraz w ziemię zakopie.
– A no, juści; ma trzymać na wierzchu, dla złodzieja?
– Wcale nie trzeba trzymać. Pieniądze nie lubią trzymania, one są jak ptaszki, im trzeba fruwać po świecie.
– Któż to was tak nauczył?
– Mądrzy ludzie, bardzo mądrzy ludzie; alboż u was ich brak? W naszem miasteczku jest dużo uczonych, takich uczonych, co ich każde słowo ma swoją wagę i znaczenie. Oni mają mądrość od ojców, a tamci ojcowie znów od swoich, to jest wyprakty-wana nauka. Oj, gospodarzu, wy mnie nie znacie…
– Zdaje mi się, żem was już kiedyś widział, tylko nic moge sobie przypomnieć, gdzie…
– Pewnie na jakim jarmarku.
– A toć właśnie! Teraz już wiem. Temu będzie tr2y roki kupiliście odemnie pól korca grochu i daliście mi dwie złe dziesiątki.
– Fe, to nie moie być. U mnie się to nigdy nie praktykuje.
– Nie trzeba się zapierać, bo ja pretensyi nie mam do was.
– Ktoby mógł mieć pretensye?
– Ja nie mam, bo zaraz kupiłem od waszego brata czapkę i te dwie dziesiątki…
– Daliście memu bratu?
– Ano, myślałem sobie: niech ta przy jednej familii zostaną…
– Jo… to dobra jest–rzeki Niemiec.
– Takim sposobem, gospodarzu – odezwał się żyd – wy pewnie wiecie, że ja się nazywam Icek Ufnal.
– Ano, teraz wiem.
A wy zkąd jesteście?
– Ze wsi Grzędy…
– Jak was nazywają?
– Mikołaj Dąbek.
– – Ja teraz widzę, że my się dobrze znamy. Pewnie nieraz spotykaliśmy się na jarmarkach, na targach. Ja bardzo kontent jestem, żem znalazł starego znajomego; my się jeszcze nieraz spotkamy…
– Dlaczego nie. Powiadają, że góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem często…
– A żydek z gospodarzem jeszcze częściej…
Na górzu ukazała się bryczka parokonna, po pochyłości konie biegły szybko; Niemca, chłopa i żyda zasłonił tuman kurzawy.
– Będziesz ty po śmierci chodził po bagnach i cmentarzach – mruknął chłop, patrząc na oddalającą się bryczkę.
– Co wy gadacie, Mikołaju–spytał Icek.
– Mówię, że będzie chodził.
– Jakim sposobem on może chodzić po śmierci?
– Takie jego prawo. Nie wiecie chyba, Icku, że to omentra… Mało to taki za żywota niedomierzy?
– Nu, niech go dyabli wezmą.
– Nie wezmą, bo musi chodzić i domierzać… Ja wiem, zkąd on jedzie; on tu za górą kolonie mierzył, grunt, który szlachta kupiła…
Wóz znalazł się na najwyższym punkcie wzgórza; dalej droga była lżejsza, twardsza, po łagodnej pochyłości ciągnęła się ku polom i łąkom rozrzuconym w nizinie.
Słońce zaszło już za las, niebo mieniło się barwami złota, seledynu, purpury, z łąk dolatywał aromatyczny zapach skoszonego siana, wiatr zaczął wiać od rzeki i niósł chłód, tak bardzo upragniony po całodziennym skwarze i spiekocie. Na szerokiej przestrzeni pod lasem, wśród pni niewykarczowanych, bieliły się świeżo obrobione belki, czerwieniły cegły, gdzieniegdzie wznosiły się żórawie tylko co wykopanych studzien, szałasy sklecone naprędce z desek i gałęzi, widać było kiika grubych klonów na wysokich kozłach.
Ludzie mijali się wśród tego obozowiska, krowy kołatały klekotkami, kilkanaście koni spętanych pasło się na ugorze.
Tu i owdzie rozpalone ogniska płonęły, a nad niemi białe słupy dymu wznosiły się ku górze. Słychać było oddalony gwar, śmiech goniących się dzieci i donośny dwię-czny glos dziewczyny, śpiewającej o ptaszku krogulaszku, co wysoko lata.
Icek przypatrywał się bacznie temu widokowi i nie mógł zrozumieć, co się w dolinie dzieje.
– To cygany?–zapytał chłopa i nic czekając odpowiedzi, dodał: – Zkąd się wzięło tyle tego łajdactwa? Tfy! Ja nie rozumiem, dlaczego nie zabronią im chodzić po świecie.
– Nie lubicie cyganów?
– Niech oni zginą! Czy mało złego zrobili dawnym żydom w Egipcie?
– Cygani?
– No, przecież to jedno pokolenie, to dzieci tamtych dawnych cyganów. Oni kazali żydom deptać glinę, robić cegle, budować wielkie domy… a teraz co? Teraz żydki są bardzo porządni ludzie, kupcy, obywatele, szynkarze, a cygani włóczą się po świecie, konie kradną, albo w kryminałach siedzą. Niech oni wszyscy siedzą!
– Może to być, Icku, i prawda, co wy powiadacie–rzekł Mikołaj – ale owe ognie, co się tam palą, one szałasy, ono obozowisko – nie cygańskie jest.
– A czyje?
– Koloniści to wszystko, szlachta, grunt kupili, prócz tego po wyciętym lesie nowiny beda darli, a teraz oto siedziby sobie fundują.
– Nową wieś?
– Juści, że nie co. Sami robią i majstrów zwożą. Właśnie pan Siulc do nich je dzio, jako cieśla..- Będzie tam roboty niemało. Kilkanaście domów ma stanąć, a prócz tego stodoły, obory, chlewy, wszystko, co potrzeba….. Majstry zarobią dużo pieniędzy.
Jakie majstry.-– zapytał Icek. – Toć wiadomo, jak przy budowie: cieśle, mularze, zduny, kowale, stolarze. No, ale mój żydku, bywajcie zdrowi. Nam droga do onych ogni, na lewo, wam zaś do Jastrzębia–wprost przed się. | a z wami jadę. A po co?
Po cor Ciekawy jestem. Ja w mojem życiu widziałem już dużo różnych wsi, bardzo dużo, ale to wszystko były stare, takie, co oddawna już są, ale nigdy nie miałem zdarzenia być świadkiem, jak się robi wieś z nowości. Niech raz zobaczę, co wam to przeszkadza?
– Jak chcecie.
Przytem ja właśnie teraz przypomniałem sobie, że też jestem majstrem.
– Oho! majster od geld! – wtrącił Niemiec.
Nie, nie, panie Szulc, prawdziwy majster od roboty.
– Toć samiście mówili, żeście nawet nie krawiec…
– Zapomniałem, że mam fach, śliczny fach, właśnie do budowania. Jeżeli ja nie przyłożę ręki do domu, to taki dom wcale nie będzie dom.
– Cóż to za fach?
– Ja jestem… szklarz! Niemiec śmiechem wybuchnął.
– Majster, majster! – rzekł – aber gdzie pan Icek praktykował?
– Dziwne pytanie. Gdzie szklarz ma praktykować?–przy oknie. Pan Szulc myśli, że ja nie widziałem szyby, ani lufcika, że nieznam kitu, że nic wiem nic o dyamencier. Nieboszczyk mój dziadzio szklarzem był, wujaszek też potrafi? lufcik zreperować, mój szwagier tylko tem się trudni W całej naszej familii taka zdolność jest; mały bachu-rek, to już bębni palcem po szybie, bo wie, że jeżeli kiedy weźmie się do majsterstwa, to napewno będzie szklarzem.
– A ile się teraz płaci skrzynka szkło:– zapytał cieśla.
– Rozmaicie, jak można wytargować; czasem drożej, czasem taniej, jak do skrzynki. Różne szkło bywa.
– Ile zapłacił Icek ostatni skrzynka?
– Ach, pan chce, żebym ja to miał pamiętać. Zapisane jest u mnie w książce, ale ja nie mam jej z sobą, ona w domu. Zresztą ja sam tego szkła nie kupowałem.
– A kto?
– Moja żona. Oj, to jest jedyna kobieta do szkła! Jej ojciec też wielki znawca był na szkło.
– Szklarz?
– Nie, szynkarz. Alboż to nie szklarstwo? Szklarstwo, tylko wilgotne trochę, dobry fach.
Wóz toczył się szybko po pochyłości, koń, nie dręczony już przez muchy, biegł raźno; może go nęcił zapach świeżo skoszonego siana i nadzieja odpoczynku po ciężkiej drodze i dniu upalnym, dość, że Mikołaj musiał pilnie trzymać za lejce, aby tamować pośpiech.
– A dy nic leć, zatracony!– wołał – nie pali się, nie pilno..,
Ickowi było bardzo pilno. Czuł on geszeft w powietrzu, nęciło go miejsce nowe, świeże, zapewne jeszcze nie zajęte.
Zamówi się jako szklarz do roboty, podejmie wstawienia szyb we wszystkich nowych domach – Wprawdzie szklarzem nie jest, w życiu swojem ani jednej szyby nie wstawił, ale ma rzeczywiście szwagra szklarza. Cóż łatwiejszego, jak zawiązać wspólkę, sprowadzić tego fachowca – niech robi, niech kituje, niech zarobi. Icek weźmie tylko po-rękawiczne, faktorne. Jego szyby nie nęcą; on chce w tej nowej wsi być… chce być tylko żydem. Żyd w każdej wsi potrzebny, idzie o to, aby się zaczepić. Icek zaczepi się, osiedli, zasiedzi mocno, a potem nie wpuści już nikogo; będzie mógł powiedzieć do każdego intruza:
– Idź do dyabła, ja tu jestem od początku samego, od założenia. Czy można mieć lepsze prawa?
Po wąskiej, świeżo wyrobionej drożynie, pełnej korzeni i piasków, stoczył się wóz na koczowisko nowych osiedleńców.
Wnet obstąpili go ludzie z szałasów.
Mężczyźni, kobiety, dzieci, wszyscy słowem, zgromadzili się, ciekawi, kto przybył. Buda na karcz. 2
– Niech będzie pochwalony!…–rzek] Mikołaj.
– Na wieki!–odpowiedziało kilkadziesiąt głosów.–A, to pan Szulc!
– Pan Szulc! Witamy, witamy!
– Jo, ja Szulc–odrzekł Niemiec, z wozu schodząc – Gdzie pan Wincenty?
– Zaraz nadejdzie. O, idzie już! Zbliżył się do Niemca człowiek wysoki, poważny, z białemi wąsami i takąż głowa.
– Pan Wincenty?
– Jestem, jestem. Dobrze żeście przyjechali, panie Szulc, zaraz możemy zacząć mowę… o robocie.
– O pan Wincenty, ne, ne! Ja abcr nie kot, żebym po nocy widział. Jutro jak świt robota, a teraz…
– Cóż teraz?
– Ja mial swój sznaps i swoja wurst; pan kazał gotować kartofel, ja zaraz jeść i spać.
– Schowajcie sobie, panie majstrze, wasz sznaps i co tam powiadacie; skoro jesteście u nas, nasze będziecie pili i jedli; taki tu obyczaj się praktykuje.
– No, gut…
– I wy, gospodarzu–rzekł zwracając się do Dąbka–nic powrócicie głodni… Puśćcie konia na ugór, do naszych, chłopcy go dopilnują, a wy się posilicie. Nic mamy jeszcze domów, ani kominów, ale w garnek jest co wsypać, a baby i na dworze, przy ognisku uważa..
Chłop rzekł:
– Dziękuję, a przytem życzę państwu na nowej posiedzialności: i Szczęść Boże! – niech się chleb rodzi, dobytek mnoży; żyjcie sobie natem miejscu we zdrowiu i szczęśliwości…
– Bóg zapłać za dobre słowo Icek _ wnet się odezwał:
– Państwo myślą, że ja nie winszuję? Ja też winszuję: niech państwo mają dużo pieniędzy–to najlepszy interes jest.
– Dziękujemy! A ty żydku, co za jeden jesteś i czego żądasz?
– Ja jestem Icek Ufnal…
– No?…
– Troche szklarz…
– To dobrze; szklarza nam trzeba. – Ja to wiedziałem…
– A no, gdzie dom, tam i okna potrzebne.
– Ja moge, choćby zaraz.
– Powoli, do jutra, pogadamy… Będziesz nocował?
– Ojej!…
– Ale czem cię pożywić?
O co kłopot? Chleb mam swój, a jeżeli państwo dacie kieliszek gorzałki, to będzie bardzo fajn kolacya.
– Dobrze.
– Jutro o tem szkle?
– Jutro… Teraz noc krótka, a snu potrzeba.
Przed największym szałasem, na dwóch beczkach położono deskę i na tym improwizowanym stole zastawiono jedzenie. Zasiadła przy nim rodzina Wincentego, Szulc, zaproszono też Mikołaja.
Rozmowa nie szła, wszyscy byli senni.
Icek między szałasami myszkował, usiłując wybadywać, stosunek jakiś zawiązać, ale zbywano go krótko. Po całodziennej ciężkiej pracy ochoty do gawędy nie ma, oczy się kleją, głowy szukają oparcia, wyczerpanie i… znużenie robi swoje, organizm domaga się snu.
Ledwie przed największym szałasem naczynia ze stołu sprzątnięto, rozległ się dźwięczny, srebrzysty głos kobiecy i zaintonował «Wszystkie nasze dzienne sprawy… Z głosem tym połączyły się grube basy i tenory mężczyzn, soprany kobiet, piskliwe dyszkanty dzieci i zabrzmiał chór uroczysty, poważny, rozlegał się nad łąkami, po rosie, powtarzał echem w pobliskim lesie…
W chwilę później nastała cisza; z łąk zaczęły się podnosić białawe opary, na niebie mrugały gwiazdy, w dolinie czerwieniły się pogasające ogniska…
II.
rok nocny rozpraszał się powoli, opadała mgła, gwiazdy bladły coraz bardziej, aź wreszcie zniknęły zupełnie z horyzontu. Na wschodniej stronie niebo przybierało barwy coraz jaśniejsze, złotawe, różowe, ptaki zaczęły się budzić i świegotać.
Letnia noc kończyła swoje krótkie istnienie, a zapowiadał się dzień długi, gorący, upalny.
Słońce nie weszło jeszcze, ale było już widno i cała okolica rysowała się wyraźnie. Widać było pola pokryte zbożem, ląkCi rzęke, dużą przestrzeń poleśną, na której sterczały pnie ściętych drzew, a dalej las sosnowy.
Na lakach wznosiły się kopice świeżo skoszonego siana, na nowinie gdzieniegdzie chwiały się cienkie sosenki, niewiedzieć jakim cudem ocalone od siekiery, a na polach, a raczej na miedzach, stały grusze dzikie, przysadziste, rozrośnięte szeroko. Na nowinie wznosiły się budy słomiane i szałasy z gałęzi, stały porzucone bezwładnie wozy i gospodarskie narzędzia, bieliły się świeżo obrobione belki, czerwieniła cegła ułożona w sześciany.
Icek Ufnal przebudził się bardzo wcześnie, najwcześniej ze wszystkich ludzi, przepędzających noc w tem obozowisku.
Nie bardzo wygodny miał nocleg; pod gołem niebem i na gołej ziemi budziły go ciągle szmery nocy letniej, a bardziej jeszcze przeszkadzały mu spać myśli własne… A teraz dużo ich było i tak rozmaitych! Nowa wieś, nowe kolonie, nowi ludzie nowe potrzeby, nowe stosunki, świeży grosz., Byle go tylko złapać, byle wziąść się do rzeczy umiejętnie, zręcznie, nie po fuszersku.
Dlaczego po fuszersku?…., Bywa to czasem, ale Icek jest człowiek wypraktykowany, nie dzisiejszy, więc nic sfuszeruje, tylko musi wpierw rozpatrzeć" się dobrze w sytuacyi, poznać ludzi, wiedzieć, z kim będzie mial do czynienia.
Podniósłszy się z ziemi, Icek poszedł do rzeki; umył ręce i zwróciwszy sie w stronę wschodu, odmówił krótką modlitwę; następnie wszedł na wzgórze, z którego całą płaszczyznę doskonale mógł okiem objąć. U-Siadł na kamieniu i zapalił fajkę, patrzył i kombinował.
Sądząc z ilości szałasów, ze stosów nagromadzonego drzewa, zmiarkował, że powstanie kilkanaście, może nawet dwadzieścia nowych osad, będzie to więc już wioska, nie nadto duża, ale też i niezbyt mała. Zachodzi pytanie, czy bogata?
I na to odpowiedź nie trudna; kto kupuje grunt, kto stawia budowle, ten biednym nie" jest, a choćby nic posiadał kapitału, to już przez to samo, że ma grunt i gospadarstwo, jest odpowiedzialny i można z nim handlować.
W ogóle Icek przyszedł do przekonania, że tu będzie można coś zrobić i postanowił poznać wszystkich kolonistów i ich potrzeby.
Tak, czy owak, trzeba zacząć od początku, innego sposobu nie ma.
Niebawem na karczowisku ruch się zaczął. Kobiety rozpalały ogniska, biegły z konewkami po wodę, doiły; mężczyźni szykowali wozy, ostrzyli kosy, niektórzy zaś wzięli się do obrabiania drzewa. Słychać było nawoływania, gwar, łoskot siekier; tracze piłowali grube kloce.
Icek zeszedł z góry, na drodze spotkał chłopa, z którym wczoraj przyjechał.
– A co to–rzekł chłop–jeszczeście tu?
– Jeszcze.
– Mieliście świtem iść do Jastrzębia?
– Jastrząb nie ucieknie, zabawię tu jeszcze parę godzin…
– A może chcecie wracać do domu, to podwiozę.
– Dziękuję, mam jeszcze różne interesa. – Ha, jak wasza wola. Chłop pojechał dalej, Icek zaś wkrótce znalazł się wśród szałasów i zbliżył się do gromadki ludzi, wśród której w blado-nie-bieskim spencerku stał pan Szulc.
– Dzień dobry, panie majster – rzekł Icek.
– Dobry…
– Będziemy mieli dużo roboty.
– Jo.
Jeden z gromady, mężczyzna wysoki, barczysty, z ponurem wejrzeniem, zapyta! Icka:
– A ty co za jeden?
– Ja majster.
– Cieśla?
– Trochę szklarz.
– To jeszcze czas na ciebie. Odejdź i nie przeszkadzaj.
– Ja insze rzeczy też potrafię.
– Idź.