- W empik go
Budnik. Obrazek - ebook
Budnik. Obrazek - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 259 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chociaż od niejakiego czasu nie zbywa nam na pisarzach w kraju szukających przedmiotów i natchnienia do swoich obrazów, wiele stron naszego życia, wiele okolic kraju, wiele charakterów właściwych nam, pozostały piórem nie tknięte, myślą jeszcze nie doścignione. Tak giną i zapadają w przeszłości, bezpowrotnie może, liczne obrazy, które by dopełniły późno przedsięwziętą, pojętą późno historią wewnętrzną; gdyż wkrótce i dziejopis nawet w zamilkłych podaniach nie znajdzie śladu wielu stron przeradzającego się w nowe oblicze życia.
Dawniej wszystko, czego nie zapisały kroniki, krystalizowało się w podaniu idealizującym na swój sposób historią; dziś wszystko się powoli zapomina lub dziwacznie, ubogo, sucho, w kilku słowach, jak pogardliwa jałmużna, rzuca się nadchodzącej przyszłości. Lecz kto wie? – może na mogiłach podań wyrosną dopiero poetyczne ich kwiaty.
To rzecz pewna, że rozmaite miejscowości zaledwie dziś, nie mówię zbadywane, ale rozpatrywane być poczynają. Ciekawość powierzchownym poglądem chce chwytać obraz, który się wciska na przelotnej podróżnego karcie, martwo i płasko. Trzeba żyć w kraju, w kątku, który się ma opisać żywo; trzeba, by między nim a nami był związek nie tylko przedmiotu obserwacji z ciekawością postrzegacza, ale związek żywotny, serdeczny. Inaczej obraz da tylko powierzchnię bez ducha. Wieleż to ciekawych pozostało okolic, nie tkniętych dotąd, pominionych, z którymi oswojeni ci, którzy w nich życie wiodą, nie śmieją, nie umieją, nie mogą przerzucić na papier, co widzą: bo nie czują znowu ważności przedmiotu, który jest ich chlebem powszednim.
Dosyć już dawno czytając podróż jakiegoś angielskiego turysty, który znad brzegów Gangesu, przez Persję i Kaukaz, potem przerzynając się częścią Wołynia, spieszył do Londynu, opisując po drodze Młynów i Torczyn… bardzo powierzchownie i pociesznie – pomyśleliśmy, że opis własnego dobrze znajomego kraju, okolicy, mógłby przecież być zajmującym. Wydana próba wzbudziła naśladowców, którymi niech się nam będzie wolno poszczycić. Za Wspomnieniami Wołynia, poszły w ślad Wspomnienia Podola, Żmudzi i Wielkopolski. Lecz wszystkie, a naprzód próbka nasza, jakże są jeszcze dalekimi od tego, czym by podróż po własnym kraju być mogła i powinna! Ile zajmujących tajemnic pozostało za szrankami tych książek, które szukały w miastach, pańskich dworach i pałacach, na gruzowiskach i ruinach zamczysk, przedmiotów do obrazów jednostronnych i niepełnych. Ile to razy przyszło nam żałować pośpiechu myśląc, jakby go nową pracą wynagrodzić!
Dziś wszakże nie przychodzimy do was, miłościwi czytelnicy, ze wspomnieniem podobnym, ale z powieścią, której treścią prostą będzie obrazek żywota klasy ludu najmniej może znanej; zamieszkującej lasy Polesia wołyńskiego. Ta odrębna obyczajami, językiem, wiarą i twarzą różniącą się wielce od otaczającego ją plemienia garść przychodniów, od dawna tu osiadłych, pospolicie zowie się Budnikami lub Mazurami. Pierwsze z tych nazwań pospolitsze.
Pochodzenie tych osadników, nazwisko Mazurów, mowa ich, dochowany nieco akcent i obyczaje, dostatecznie wyświecają; lecz ani powód wędrówki, ani czas, kiedy tu przyszli, nie jest nam wiadomy. Wszyscy prawie od bardzo dawna, lat dwóchset i więcej zamieszkiwali w tym kraju, lecz niejedna rodzina zmieniała kilkakrotnie chatę i przenosiła się z miejsca na miejsce. Prócz szlacheckich nazwisk rodowych, żadnych pamiątek pochodzenia swego, żadnych piśmiennych jego nie dochowali dowodów.
Osady te, Mazurów, nie są wsiami; nigdzie prawie kilku chat razem niewolniczo skupionych nie znajdziesz; wszystkie rozpierzchłe po lasach i puszczach, najczęściej pojedynczo na wzgórzach, u ruczajów nie opodal dróg siedzą. Lecz w jednej okolicy, rozległej puszczy, w jednym obrębie lasów zwykle kilka, kilkanaście rodzin razem się mieści, choć oddzielonych od siebie znaczną niekiedy przestrzenią. To rozstrzelenie ich nie wpłynęło bynajmniej na pomieszanie z ludem okolicznym, na zatarcie pochodzenia, zapomnienie mowy, a nawet nie zmusiło ich do zawierania związków z Rusią otaczającą. Mazurowie pozostali po największej części sami sobą i wierni pamięci swego rodu, który wysoko choć bez żadnej przyczyny wynoszą.
Odosobnienie ich, osamotnienie, rodzaj życia dzikiego, zajęcia dziś znacznie zmienione po wyniszczeniu lasów, które oni wprzódy wyrabiali na belki, klepki, smołę, dziegieć i potaże, musiały przeważnie wpłynąć na ich obyczaje i stan moralny. Tak się też stało. Ci ubodzy bud leśnych mieszkańcy są dziś może najbiedniejszą i najsmutniejszą, litość wzbudzającą klasą mieszkańców Polesia.
W początkach osadnicy ci, może dla swej zręczności w pędzeniu smoły, wyrabianiu dziegciu i wygotowywaniu z popiołów korytnego i kotłowego potażu sprowadzani, zapewniony mieli dobry byt samym pracy dostatkiem. Później, gdy przenoszącym się z opustoszałej puszczy jednej do drugiej nie stało zajęcia; gdy z robotników dobrze płatnych przeszli na nędznych leśnych tułaczy; odwykli od roli do której i ochoty im braknie, ledwie mając za co kilka kóz i chudą kupić krowę, nie zawsze szczęśliwi myśliwcy – zubożeli do ostatka. Długi pobyt na tej ziemi zacierając pamięć okolic, z których wyszli, zabraniał im powrotu, o którym i nie myślą nawet.
Ogromne tutejsze puszcze, których proste jak trzciny, jak trzciny gładkie sosny masztowe wzrastały wieki, których dęby potężne wanczosów i klepki tak długo dostarczały do Gdańska i Królewca, których gęstych zarośli tyle się w popiół popłatny zmieniło – dzisiaj stały się smutną pustynią, gdzie zwierza spotkać, drzewa dorodnego znaleźć trudno. Łosie, dziki i sarny, i ptastwo nawet uciekło z gołych borów na nieliczne gęstwiny, które trzęsawiska otaczające lub dziwny przypadek od chciwego wyrobku do szczętu ochronił.
Gdzie przeszedł budnik z siekierą swoją na plecach, z sznurkami powiązaną strzelbą na ramieniu, głucha po nim cisza i pnie tylko po nim zostały a spróchniałe kłody. Gdzie zaś sosnowe lasy wyrobiono aż do balów i murłatów, tam w ostatku dziedzic i pnie nareszcie na łuczywo, z którego się pędzi smoła, powydobywać kazał. Widok lasu zniszczonego w ten sposób jest czymś dziwnie smutnym; jest ruiną, gorzej, bo wielkim zdaje się cmentarzem, na którym śmiesznie byłoby zapłakać, a nie można się oprzeć smutnemu wrażeniu.
Gdzież bowiem dzisiaj te puszcze nasze szumiące wśród uroczystej ciszy wieczora?!… Teraz odkryte bagniska i trzęsawy, które porasta szorstki wiszar, i bobownik, gołe, smutne, obrosłe po brzegach choiną niską i krzywą; zdają się placem potyczek duchów, które zbiegły z przerzedłych puszcz w gęste, wysokie trawy i osoki. Gdzieniegdzie kępina, gnidnikiem i mchem pokryta, zdaje się wyzywać nogi myśliwca, by je, zdradliwie osuwając się, w niezgruntowane trzęsawiska pogrążyć.
Ówdzie woda na pozór czysta dłoń twą nęci, by zaczerpnąć, lecz po jej brzegach poznasz, że rudą przesiąkła, a barwa i woń do ust donieść nie pozwolą. U zgniłych palów, które starych łąk granice znaczyły, znajdziesz w próchnie wylęgającego się węża; na każdej kałużce żabę z otwartymi oczyma wpatrującą się w ciebie; na każdym źdźble trawki uwieszonego komara, który cię nudzi piosnką i otacza chmurą żądeł nieodegnaną. Dziwnego kształtu muchy, koniki i jak pył drobne stworzonka, które na wiosnę wciągnione z tchnieniem zabijają bydło, unoszą się tu gromadami: to pojedynczo, to w słupach ogromnych, wirujące w górę kołysane wiatrem wieczornym.
Lecz powróćmy do lasów. Tu niemniej dziś smutno i ciężko spojrzeć dokoła. Żadna sosna wyniosła, żaden dąb stary zielonej głowy nie podnoszą w górę. Na pobojowisku zostały tylko młode brzezinki, żółta wypalona i nieżywa sośnina, puszczonym dla trawy pożarem zabita łoza, trzmielina, krzak olszyny z pniem czerwonym pośrodku, białe trzaski osiczyny i sokoru lub skrzywiona, wychylona, poopalana zewsząd, na nic nieprzydatna już, a na tym cmentarzu sama jedna dogorywająca choina. Poniżej łoże liści przegniłych przebijają pokorni lasów mieszkańcy, najdłużej pozostali, bo najmniej potrzebni: krzaczki bagna, wrzosu, czernicy i kruszyny, wyglądające bojaźliwie i tulące się do pogniłych pni dawnych swoich opiekunów. Natomiast bujnie strzeliły roczne kwiaty, które zleciały się na żyzną ziemię jak na pastwę; ich jasne główki kołyszą się wesoło, jaśniejąc mnóstwem barw, z tą żałobą losu dziwnie sprzecznych. Lecz gdzież upadek jednych nie jest powstaniem drugich? Na cmentarzu tej arystokracji roślinnej lud wesoło porasta i śmieje się rozsypując dokoła korzonki swe i nasionka.
Zgniłe kłody, obsypane trzaskami doły, z których pnie smolne wyjęto, ogniska stare popiołami użyźnione już zarasta zieloność nowa, już pokrywa życia młode. Szybko puściły się smukle białe brzezinki na wyższych miejscach; gdzieniegdzie krzaczasto i karłowato próbuje dąb sił swoich, męcząc się, by wydobyć do żywota. Sosny podeptane, poobjadane i pokoszlawione, skrzywione i skarlałe wielkich rodziców potomki, rachityczne, biedne, wygrzebały się także na piaskowych wydmach, gdzie bydło mniej chodzi. Ale to już nie owa stara, nie wiekowa puszcza, która tu wprzódy rosła!
Przechodząc to zgliszcza i rumowiska nie spłoszysz zwierza; nie zaszelepie ci ptak nad głową, nie posłyszysz głosu dawnych mieszkańców lasu, którzy daleko gdzieś polecieli słać nowe gniazda; tylko kaczka wędrowna kwaka ciągnąc na wyżary, z żeru wracając tylko czarny bocian leśny zaszumi skrzydły lub czajka swą żałosną wyśpiewa piosenkę. Zarosłe jamy wilcze, rozwalone stare szałasy myśliwych, pozieleniałe wały potażowych pieców, zgliszcza uciekłych chałup spotykasz tylko po drodze.
Gdzieniegdzie kopiec przebity dębowym kołem lub stromy zasadzanym dębczakiem przypomni, że i tu są granice; choć licha ziemia naga, nieprędko wartą będzie procesu i zwady.
Taki często obraz wyniszczonych lasów Polesia, chociaż nie wszystkie do tego stopnia zgładzone zostały. Miejscami choć wyrąbano sosny i dyby na belki, pozwolono żyć i podrastać młodzieży, zostawiono gąszcze, które bór robią tajemniczym i ciemnym; stare barcie, które na próżno, ale od dawna pszczół czekają i brzozy, co je tylko dziegciarz po pas z białych aberwał fartuszków. A choć kłody leżą i gniją wszędzie, bo nikt ich na opał ani na budowę, choćby były zdatne, nie ruszy, mają sobie za równo czy zdechłe podjąć zwierzę, czy zwalonego użyć drzewa; choć szramy żółtych trzasek znaczą gęsto miejsca, gdzie Żydzi ostrogscy wyrabiali belki – przecież tam jeszcze i zwierz i budnik biedny żyć może. Miejscami nawet niedostępne ostrowy błotami otoczone, zostały dotąd prawie nie tknięte siekierą; tam bujają jeszcze łosie i stada sarn przelatują pierzchliwie, i dzik wylega się w świeżo wyrytej ziemi na miękkim posłaniu.
Lecz nie daj tam Boże budnika! Wkrótce przetrzebią się ostępy, spadną bez użytku najpiękniejsze drzewa, powypalają się gąszcze i zapusty, bo nie ma dla lasu nic szkodliwszego nad Mazura; nawet pan zrujnowany, co tysiącami beczek smoły przedaje, gdzie ich stu wypędzić trudno, nie tak zniszczy jak budnik. Od rana z siekierą w lesie; dla gałęzi gotów zwalić najpiękniejsze drzewo, na drwa będzie rąbał najcenniejsze sztuki, a dla swoich chudych krów, których na wiosnę nie mam czym pożywić, powali, co napadnie, aby się choć młodymi wypustkami najadły.II
W jednej z puszcz poleskich niezupełnie jeszcze wyciętych, daleko od wsi i dworów, a nawet i dróg w kilku kierunkach bory przenikających, na wytrzebionej mokrej łące, którą gniły przepływał ruczajek, brzegi mając sitowiem i łotocią zarosłe, stała chatka budnika trochę na wyżynie, przyparta do ostępu mało co jeszcze przetrzebionego. Budnik wybiera zawsze, gdzieby najwięcej zrobić mógł szkody.
Kilka ledwie dojrzałych drożynek ściągały się tutaj z różnych stron; jedne wydeptali ludzie, drugie bydło i kozy, a szersza nieco, głęboko wyrytą kołami prostego wozu, zarosłą, starą oznaczona była koleją. Dookoła szumiał las, niewiele jeszcze i ze szczętem nigdzie nie wycięty; stare sosny z barciami na barkach, kilka dębów rozłożystych na pagórku, dołem olchy kępami rosnące i gęsta leszczyna umajały to miejsce. Buda z bierwion sosnowych nie obrobionych, na mech zarzucona w zamki jak chaty poleskie, trochę od nich wyższa, lecz bardzo podobna, wznosiła się na podniesionym brzegu łąki w cieniu brzóz i sosen. Dach jej pokrywały w części nieforemne dranice przybite kołkami, w części ponad szopą i obórką, które z nią jedną całość stanowiły, narzucone kupy wiszaru i miętej słomy, przyciśnione kluczynami brzozowymi. W sposobie budowania tej chaty znać było, że się tu i o trwałość, ani o wdzięk nie starano wcale; krzątano tylko pośpiesznie, nie rachując na długie jutro – aby było. Okna nieco większe od zwykłych po chatach, drzwi zbite z tarciczek, wrota do obórki z dranic krzywych nieforemnie sklecone, komin z płotu i gliny, czarny teraz i okopcony, dymnik z wyżłobionego pniaka olchowego – wcale nie zdobiły budy Mazura. Nigdzie pobiały, którą chłopek na święta jak białą koszulą zdobi swoje mieszkanie, malując w dodatku przyźbę żółto lub brunatno; nigdzie nic dla oka i serca. Za obórką z płotu, tuż płot drugi z gałęzi, z pniów wykarczowanych, z kłód poobcinanych, narzucony pośpiesznie otaczał ogródek, wśród którego zagonów licho uprawnych sterczały resztki nie dogorzałe czarnych korzeni drzew i krzewów.
Lecz wnijdźmy wewnątrz chaty, którą składały: sionka niechlujna i ciemna, izba z alkierzem i komora po drugiej stronie. W izbie wszystek sprzęt prawie cechowała pośpieszna domowa robota: stoły i ławy chwiały się na cienkich, zaledwie z kory ostruganych nogach, zbite z deszczek łupanych, nierównych i nie ogładzonych. Naczynia gospodarskie, które z konieczności szczelniejsze być musiały i pracowiciej wykonane, zdawały się kupne. Piec chlebowy z kominem i przyźbą, z gliny lepiony, wytarty plecami ogrzewających się przy nim, zajmował wielką czyść pierwszej izby; tuż bondur słomiany omazany gliną, służył do oświecania łuczywą w długie wieczory i ranki zimowe. Ściel nad izbą ułożona była z dylów sosnowych, potrząśnionych wiszarem i oblepionych gliną gdzieniegdzie otworami dobywającą się i na cienkich siana niciach wiszącą. Dym i kopeć uczyniły ją czarną, równie jak ściany. U drzwi jak w chatach stała rażka, ceber, wiadro, czerpak drewniany, łopata, kociuba tajemnicza, miotła do czyszczenia pieca na długim drągu i napleczki do roszenia wody.
Na kapturze komina i w piecu czarne garnki, na piłce kilka flaszek i misek dowodziły wielkiego ubóstwa. W głębi mizerne łóżko, zaledwie zbite, narzucone brudną pościelą i starymi szczątkami sukman dziurawych, pokrywało wyglądający bokiem zielony kuty kuferek. Nad nim w ramkach czarnych obrazek Najświętszej Panny Częstochowskiej, Pan Jezus Boromelski, palma, żółta gromnica z wiankami dosyć już upalona, wisiały przy strzelbie i torbie. Na drugiej stronie stare szablisko w żelaznej pochwie z rapciami skórzanymi, odosobnione, smutne, spoczywało opylone; dawno zapewne, dawno bo i ściana pod nim była jaśniejszej barwy!
Zewsząd widna była wielka nędza wypisująca się na wszystkim. Smutno wpadało tu światełko okienkiem od łąki, smutno syczał ogień na kominie, a każdemu usiedzeniu na ławie towarzyszyło dziwne skrzypienie i suche jakby łamanie się drzewa. Nagie ściany kopeć tylko oczernił, a oprócz opiekunki Matki Boskiej, starej, nie używanej szabli i strzelby, prócz prawie pustej półeczki wiszącej w kąciku, oko przebiegając je nie miało się na czym zatrzymać.III
W chwili gdy się opowiadanie nasze zaczyna, była to młoda jeszcze ledwie spod śniegów wychylająca się wiosna, pora najstraszniejsza dla ubogich, bo stykająca się prawie z tym groźnym przednówkiem, który pocieszając nadzielą nowego, starego już nie ma pokarmu. Bydło i ludzie dożywszy do końca zapasów zimowych oglądają się dokoła, prosząc Boga o zieloność i życie świata, które jest dla nich pokarmem.
Nic smutniejszego przy tym nad tę w naszym klimacie często przykrą i długą porę roku, poprzedzającą rozbudzenie ziemi. Drzewa nagie, płachty śniegów czarnych nie dotopionych, zlodowaciałych leżące po dołach, kryjące się w cieniach; powietrze wilgotne i zimne; na niebie szare chmury dżdżyste i śnieżne; w stodołach i spiżarniach już pusto lub niewiele zostało. Bydło budnika przywykłe do pożywiania się nawet wśród zimy gałązkami młodych drzew, ich korą i odgrzebywanymi spod śniegu trawami, choć wychudłe, życie swe przecież utrzymać potrafi. Koza zwija się i spina ku smacznym pączkom, które ją dostatecznie nakarmią; ale człowiek! Człowiek już w tej porze czasem mrze głodem, mieszając do chleba, co tylko da się wmieszać na oszukanie żołądka i zyskanie czasu.
W chacie budnika późnym wieczorem, u bondura, w którym gorzała szczapa smolnej łuczywy, siedziała cała rodzina prócz jednego jej członka. Stary Bartosz jeszcze był w lesie.
Wdowa Salomea, żona niegdy brata Bartoszowego, zwana panią Pawłową, syn Bartosza Maciej i córka Julia oglądali się coraz na drzwi, nasłuchując azali nie wraca ojciec. Ciemny i mokry, wieczór szumiał i szalał w puszczy, której głos dla przywykłych uszu głuchym się wydawał milczeniem.
W kominie skwarzyło się coś w garnkach, na które niekiedy dość obojętnym okiem spoglądała Pawłowa. Była to kobita lat pięćdziesięciu kilku, rysów twarzy pospolitych, cery właściwej budnikom – żółtej i ciemnej, z twarzą pooraną marszczkami, w brudnej, dawniej białej chuścinie na głowie, odartym kabaciku płócienkowym i grubej szarej koszuli. W zgasłych oczach, zbladłych ustach malowało się przybicie nędzą, spodlenie cierpieniem; bo cierpienie, które podnosi i uszlachetnia, przybija także słabych i upadla!
Widziałeś patrząc na nią, że nie wzdrygnęłaby się na nic, byleby z ciężkiego żywota przejść do swobodniejszej doli; uczucia poczciwsze, jeżeli kiedy w niej żyły, zagasły przywalone ciężarem codziennych trosk bez nadziei podźwignienia. Z
podkurczonymi nogami, ręką pod brodą wciśniętą, rozczochranymi włosy bez barwy i kształtu, siedziała zamyślona głęboko, zadumana, nieporuszony wzrok utkwiony w ścianę trzymając.
Przy niej, na przypiecku także, przędła Julusia, córka Bartosza. Dziwne to było w chacie biednego budnika zjawisko: biała, blada, wysmukła, z czarnym kruczym włosem, czarnymi oczyma, oćmionymi długą rzęsą, pokrytymi brwią kształtną; zdawała się ledwie dopiero z dzieciństwa do młodości przechodzić. Pod grubą, ale czystą koszulą poczynały się dopiero zarysowywać niewieście jej kształty. W czarnym oku, w ust zagięciu mówiła przyszła, a jeszcze nie rozwinięta namiętność. Ubogi strój nie był bez starania narzucony, ale ułożony widocznie z myślą, by przystrajał, by zdobił; gładko wyczesane prześliczne i ogromne włosy związywała maleńka chusteczka czarnoniebieska, której węzeł nie był bez uwagi splątany, końce zdawały się spuszczone z rozmysłem. Na szyi trochę paciorek i krzyżyk żółty wyglądał spod wywiniętego kołnierzyka koszuli.
Julusia (tak ją zwano) przędła, ale nie myśląc o kądzieli i wrzecionie, ze wzrokiem błędnym, który zdradzał zadumanie głębokie. Widać było, że myślami i nadziejami poszła kędyś za chatę i za lasy.
Niedaleko od niej na wywróconym cebrze siedział Maciej, prawdziwy budnik, z tymi rysy twarzy bez wyrazu, którymi nędza odjęta życie, barwę młodości, połysk żywota. Włos konopiaty, najeżony na głowie, zwieszał mu się nad oczy siwe, blade, bezmyślne. W rysach nic nie było szlachetnego, żadnego najdalszego nawet podobieństwa do siostry. Na policzku nie postał ślad rumieńca, a ogół twarzy wcześnie zestarzałej daleko więcej lat okazywał, niż Maciej miał ich w istocie.
W tej chwili plótł łapcie milcząc; u nóg jego osmalony, z najeżoną sierścią, ostrymi uszami, chudymi wciągnionymi boki, leżał stróż chaty, przyjaciel Macieja – stary, wierny Burek.
Trzask łuczywa, z którego dobywały się kłęby czarnego dymu uciekające bandurem, przerywał tylko milczenie. Nareszcie pani Pawłowa westchnąwszy i poskrobawszy się w głowę zawołała ostrym i niemiłym głosem:
– A co to jest, że Bartosza nie ma?
– Hę? – spytał Maciej głupawo, rzucając łapcie.
– Dziwo, że Bartosz nie powraca.
– Co Za dziw o! Musieli gdzie zabłądzić, noc taka czarna! Burek nie trafiłby.
– Gdzieby zaś Bartosz mógł zabłądzić!
– Albo czemu?
– Zna on przecie las gdyby kieszeń swoję.
– Ba! każdy go z nas zna, a każdemu się trafi zabłądzić, jak złe zechce wodzić.
– Nie plótłbyś, Maćku! – przerwała Pawłowa.
Maciej ruszył ramionami, potrząsnął głową, spojrzał na siostrę, która obudzona rozmową prząść zaczynała, i wrócił powoli do łapci.
– A mnie by się jeść chciało – rzekł po chwili do pani Pawłowej. – Czy będziecie czekali na tatula?
– Zdaje się, nie ma o co i pytać!
Maciej wstał, wyciągnął się, poszedł do drzwi napić wody i rzucił się na ławę stękając, a poleżawszy chwilę odezwał się chrapaniem.
Pawłowa posłyszawszy, że śpi, i upewniwszy się spojrzeniem, obróciła się do Julusi, która powoli przędła.
– Zaśpiewajcie bo co – rzekła. – Nudno! Wichrzysko się zmaga, a to taka puszcza głucha. A ten bałwan śpi! Ciarki przechodzą po skórze. Jeszcze pod taką noc o złym wspominać!
– Nie ma bo ochoty śpiewać.
– Jak to? W twoim wieku? Mój Boże! Ja, kiedy byłam tak młoda, to mi pani matka, świeć jej Boże, gęby stulić nie mogła.
– Musieliście być w lepszym stanie, to wam i weselej było.
– Toć się rozumie! A bo też to dawniej daleko inne i lepsze były dla wszystkich czasy! W puszczy roboty huk, aż miło, taki rwetes i życie. Stuk, puk, siekiery brzęczą, w piecach trzeszczy, dziegieć kapie, a Mazurowie śpiewają. Tu belki złote leżą, tu się klepka w stosy sypie, tam łuczywo w szury stawią, tu korę brzozową zwożą, dalej popioły palą, dalej potaż kipi. A trzeba wiedzieć, że nieboszczyk Paweł nie miał sobie równego do potażu, nie tylko korytnego, ale nawet kotłowego. Sprowadzili go o dziesięć i dwadzieścia mil. I u niego zawsze popiół lepiej wydawał się jak u drugich. Był dostatek, nie ma co mówić, był grosz, było wszystko, czego dusza chciała. A! a! gdyby nie to nieszczęście!
– Nieszczęście?
– Juściż, że się pobili w karczmie z Krzywonosym i mój dostał w głowę obuchem, co kawęczał dwa lata w łóżku, zanim umarł. Oj! Ta to przeklęta choróbsko mnie zgubiła. Bo kiedy już Pan Bóg tak chciał, żebym była sierotą, niechby był taki pochorowawszy trochę skończył; ale to i on się nieboraczysko namęczył okrutnie, i my się utracili do ostatniej koszuli, że za co go potem i pochować już nie było. A na starość przyszło cudze kąty wycierać.
– Jak to cudze? – rzekła Julusia. – Tać my przecież swoi, pani Pawłowa.
– Swoi! Tak! Swoi! – pokręciła głową i zamilkła.
Maciej spał, a Burek układłszy się przy nim na ławie, patrząc w okno uszy nastawił i sierść najeżył.
– Ale bo i wam ciężko! – dodała po chwili Pawłowa wzdychając. – Ja, co to lepszego kosztowałam i pamiętam dawniejsze czasy, nie wiem już, jak dalej i wytrzymamy. Co dzień gorzej, co dzień nędza większa, roboty żadnej leśnej nie ma, krom tej lichej smoły, co i plunąć nie warto. Chcieliby nas na chłopów przerobić i z wołami do roli zaprząc, ale z tego to nic nie będzie. Podobno rychlej z głodu pomrzemy.
Julusia westchnęła.
– Co życie, to życie! Męka, krótko mówiąc. W spiżarni pustki jak wymiótł, bydełko pozdychało. Jedna chuda krowina i dwie kozy całego dobytku, a koźlęta wilcy podławili. Na chleb mąki do przyszłej niedzieli nie stanie.
– Ojciec pomyśli i postara się.
– A skąd on się postara? Z palca wyłamie? Z fuzją chodząc, co zabije, to zjemy, ze skórki się nie zbogaci, bo i zwierza niebogato w lesie, roboty nie ma, a panicz…
Na wspomnienie panicza Julusia nieznacznie się zaczerwieniła. Stara Pawłowa, niby tego nie widząc, dalej kończyła:
– Panicz nie pomoże? Jak myślicie?
– Alboż ja wiem? Albo ja wiem! – żywo odparła dziewczyna. – Ale zdaje się…
– A co ci się zdaje, kochanie?
– Sama nie wiem. Juściż i on, i stara pani bardzo dobrzy dla ludzi biednych; to tylko rządca i ekonom, co by z nich skórę zdarli, gdyby można.
– Oj! tak, szczera prawda! Tak serdeńko! Panicz młody, serce dobre, śliczny chłopiec! A ty bo jemu w oczko wpadłaś.
– Kto? Ja? – ruszając ramionami i rzucając się żywo do kądzieli zawołała dziewczyna – Ja? Dajcież pokój.