Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Budnik. Obrazek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Budnik. Obrazek - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 259 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Cho­ciaż od nie­ja­kie­go cza­su nie zby­wa nam na pi­sa­rzach w kra­ju szu­ka­ją­cych przed­mio­tów i na­tchnie­nia do swo­ich ob­ra­zów, wie­le stron na­sze­go ży­cia, wie­le oko­lic kra­ju, wie­le cha­rak­te­rów wła­ści­wych nam, po­zo­sta­ły pió­rem nie tknię­te, my­ślą jesz­cze nie do­ści­gnio­ne. Tak giną i za­pa­da­ją w prze­szło­ści, bez­pow­rot­nie może, licz­ne ob­ra­zy, któ­re by do­peł­ni­ły póź­no przed­się­wzię­tą, po­ję­tą póź­no hi­sto­rią we­wnętrz­ną; gdyż wkrót­ce i dzie­jo­pis na­wet w za­mil­kłych po­da­niach nie znaj­dzie śla­du wie­lu stron prze­ra­dza­ją­ce­go się w nowe ob­li­cze ży­cia.

Daw­niej wszyst­ko, cze­go nie za­pi­sa­ły kro­ni­ki, kry­sta­li­zo­wa­ło się w po­da­niu ide­ali­zu­ją­cym na swój spo­sób hi­sto­rią; dziś wszyst­ko się po­wo­li za­po­mi­na lub dzi­wacz­nie, ubo­go, su­cho, w kil­ku sło­wach, jak po­gar­dli­wa jał­muż­na, rzu­ca się nad­cho­dzą­cej przy­szło­ści. Lecz kto wie? – może na mo­gi­łach po­dań wy­ro­sną do­pie­ro po­etycz­ne ich kwia­ty.

To rzecz pew­na, że roz­ma­ite miej­sco­wo­ści za­le­d­wie dziś, nie mó­wię zba­dy­wa­ne, ale roz­pa­try­wa­ne być po­czy­na­ją. Cie­ka­wość po­wierz­chow­nym po­glą­dem chce chwy­tać ob­raz, któ­ry się wci­ska na prze­lot­nej po­dróż­ne­go kar­cie, mar­two i pła­sko. Trze­ba żyć w kra­ju, w kąt­ku, któ­ry się ma opi­sać żywo; trze­ba, by mię­dzy nim a nami był zwią­zek nie tyl­ko przed­mio­tu ob­ser­wa­cji z cie­ka­wo­ścią po­strze­ga­cza, ale zwią­zek ży­wot­ny, ser­decz­ny. In­a­czej ob­raz da tyl­ko po­wierzch­nię bez du­cha. Wie­leż to cie­ka­wych po­zo­sta­ło oko­lic, nie tknię­tych do­tąd, po­mi­nio­nych, z któ­ry­mi oswo­je­ni ci, któ­rzy w nich ży­cie wio­dą, nie śmie­ją, nie umie­ją, nie mogą prze­rzu­cić na pa­pier, co wi­dzą: bo nie czu­ją zno­wu waż­no­ści przed­mio­tu, któ­ry jest ich chle­bem po­wsze­dnim.

Do­syć już daw­no czy­ta­jąc po­dróż ja­kie­goś an­giel­skie­go tu­ry­sty, któ­ry znad brze­gów Gan­ge­su, przez Per­sję i Kau­kaz, po­tem prze­rzy­na­jąc się czę­ścią Wo­ły­nia, spie­szył do Lon­dy­nu, opi­su­jąc po dro­dze Mły­nów i Tor­czyn… bar­dzo po­wierz­chow­nie i po­ciesz­nie – po­my­śle­li­śmy, że opis wła­sne­go do­brze zna­jo­me­go kra­ju, oko­li­cy, mógł­by prze­cież być zaj­mu­ją­cym. Wy­da­na pró­ba wzbu­dzi­ła na­śla­dow­ców, któ­ry­mi niech się nam bę­dzie wol­no po­szczy­cić. Za Wspo­mnie­nia­mi Wo­ły­nia, po­szły w ślad Wspo­mnie­nia Po­do­la, Żmu­dzi i Wiel­ko­pol­ski. Lecz wszyst­kie, a na­przód prób­ka na­sza, jak­że są jesz­cze da­le­ki­mi od tego, czym by po­dróż po wła­snym kra­ju być mo­gła i po­win­na! Ile zaj­mu­ją­cych ta­jem­nic po­zo­sta­ło za szran­ka­mi tych ksią­żek, któ­re szu­ka­ły w mia­stach, pań­skich dwo­rach i pa­ła­cach, na gru­zo­wi­skach i ru­inach za­mczysk, przed­mio­tów do ob­ra­zów jed­no­stron­nych i nie­peł­nych. Ile to razy przy­szło nam ża­ło­wać po­śpie­chu my­śląc, jak­by go nową pra­cą wy­na­gro­dzić!

Dziś wszak­że nie przy­cho­dzi­my do was, mi­ło­ści­wi czy­tel­ni­cy, ze wspo­mnie­niem po­dob­nym, ale z po­wie­ścią, któ­rej tre­ścią pro­stą bę­dzie ob­ra­zek ży­wo­ta kla­sy ludu naj­mniej może zna­nej; za­miesz­ku­ją­cej lasy Po­le­sia wo­łyń­skie­go. Ta od­ręb­na oby­cza­ja­mi, ję­zy­kiem, wia­rą i twa­rzą róż­nią­cą się wiel­ce od ota­cza­ją­ce­go ją ple­mie­nia garść przy­chod­niów, od daw­na tu osia­dłych, po­spo­li­cie zo­wie się Bud­ni­ka­mi lub Ma­zu­ra­mi. Pierw­sze z tych na­zwań po­spo­lit­sze.

Po­cho­dze­nie tych osad­ni­ków, na­zwi­sko Ma­zu­rów, mowa ich, do­cho­wa­ny nie­co ak­cent i oby­cza­je, do­sta­tecz­nie wy­świe­ca­ją; lecz ani po­wód wę­drów­ki, ani czas, kie­dy tu przy­szli, nie jest nam wia­do­my. Wszy­scy pra­wie od bar­dzo daw­na, lat dwóch­set i wię­cej za­miesz­ki­wa­li w tym kra­ju, lecz nie­jed­na ro­dzi­na zmie­nia­ła kil­ka­krot­nie cha­tę i prze­no­si­ła się z miej­sca na miej­sce. Prócz szla­chec­kich na­zwisk ro­do­wych, żad­nych pa­mią­tek po­cho­dze­nia swe­go, żad­nych pi­śmien­nych jego nie do­cho­wa­li do­wo­dów.

Osa­dy te, Ma­zu­rów, nie są wsia­mi; nig­dzie pra­wie kil­ku chat ra­zem nie­wol­ni­czo sku­pio­nych nie znaj­dziesz; wszyst­kie roz­pierz­chłe po la­sach i pusz­czach, naj­czę­ściej po­je­dyn­czo na wzgó­rzach, u ru­cza­jów nie opo­dal dróg sie­dzą. Lecz w jed­nej oko­li­cy, roz­le­głej pusz­czy, w jed­nym ob­rę­bie la­sów zwy­kle kil­ka, kil­ka­na­ście ro­dzin ra­zem się mie­ści, choć od­dzie­lo­nych od sie­bie znacz­ną nie­kie­dy prze­strze­nią. To roz­strze­le­nie ich nie wpły­nę­ło by­najm­niej na po­mie­sza­nie z lu­dem oko­licz­nym, na za­tar­cie po­cho­dze­nia, za­po­mnie­nie mowy, a na­wet nie zmu­si­ło ich do za­wie­ra­nia związ­ków z Ru­sią ota­cza­ją­cą. Ma­zu­ro­wie po­zo­sta­li po naj­więk­szej czę­ści sami sobą i wier­ni pa­mię­ci swe­go rodu, któ­ry wy­so­ko choć bez żad­nej przy­czy­ny wy­no­szą.

Od­osob­nie­nie ich, osa­mot­nie­nie, ro­dzaj ży­cia dzi­kie­go, za­ję­cia dziś znacz­nie zmie­nio­ne po wy­nisz­cze­niu la­sów, któ­re oni wprzó­dy wy­ra­bia­li na bel­ki, klep­ki, smo­łę, dzie­gieć i po­ta­że, mu­sia­ły prze­waż­nie wpły­nąć na ich oby­cza­je i stan mo­ral­ny. Tak się też sta­ło. Ci ubo­dzy bud le­śnych miesz­kań­cy są dziś może naj­bied­niej­szą i naj­smut­niej­szą, li­tość wzbu­dza­ją­cą kla­są miesz­kań­ców Po­le­sia.

W po­cząt­kach osad­ni­cy ci, może dla swej zręcz­no­ści w pę­dze­niu smo­ły, wy­ra­bia­niu dzieg­ciu i wy­go­to­wy­wa­niu z po­pio­łów ko­ryt­ne­go i ko­tło­we­go po­ta­żu spro­wa­dza­ni, za­pew­nio­ny mie­li do­bry byt sa­mym pra­cy do­stat­kiem. Póź­niej, gdy prze­no­szą­cym się z opu­sto­sza­łej pusz­czy jed­nej do dru­giej nie sta­ło za­ję­cia; gdy z ro­bot­ni­ków do­brze płat­nych prze­szli na nędz­nych le­śnych tu­ła­czy; od­wy­kli od roli do któ­rej i ocho­ty im brak­nie, le­d­wie ma­jąc za co kil­ka kóz i chu­dą ku­pić kro­wę, nie za­wsze szczę­śli­wi my­śliw­cy – zu­bo­że­li do ostat­ka. Dłu­gi po­byt na tej zie­mi za­cie­ra­jąc pa­mięć oko­lic, z któ­rych wy­szli, za­bra­niał im po­wro­tu, o któ­rym i nie my­ślą na­wet.

Ogrom­ne tu­tej­sze pusz­cze, któ­rych pro­ste jak trzci­ny, jak trzci­ny gład­kie so­sny masz­to­we wzra­sta­ły wie­ki, któ­rych dęby po­tęż­ne wan­czo­sów i klep­ki tak dłu­go do­star­cza­ły do Gdań­ska i Kró­lew­ca, któ­rych gę­stych za­ro­śli tyle się w po­piół po­płat­ny zmie­ni­ło – dzi­siaj sta­ły się smut­ną pu­sty­nią, gdzie zwie­rza spo­tkać, drze­wa do­rod­ne­go zna­leźć trud­no. Ło­sie, dzi­ki i sar­ny, i pta­stwo na­wet ucie­kło z go­łych bo­rów na nie­licz­ne gę­stwi­ny, któ­re trzę­sa­wi­ska ota­cza­ją­ce lub dziw­ny przy­pa­dek od chci­we­go wy­rob­ku do szczę­tu ochro­nił.

Gdzie prze­szedł bud­nik z sie­kie­rą swo­ją na ple­cach, z sznur­ka­mi po­wią­za­ną strzel­bą na ra­mie­niu, głu­cha po nim ci­sza i pnie tyl­ko po nim zo­sta­ły a spróch­nia­łe kło­dy. Gdzie zaś so­sno­we lasy wy­ro­bio­no aż do ba­lów i mur­ła­tów, tam w ostat­ku dzie­dzic i pnie na­resz­cie na łu­czy­wo, z któ­re­go się pę­dzi smo­ła, po­wy­do­by­wać ka­zał. Wi­dok lasu znisz­czo­ne­go w ten spo­sób jest czymś dziw­nie smut­nym; jest ru­iną, go­rzej, bo wiel­kim zda­je się cmen­ta­rzem, na któ­rym śmiesz­nie by­ło­by za­pła­kać, a nie moż­na się oprzeć smut­ne­mu wra­że­niu.

Gdzież bo­wiem dzi­siaj te pusz­cze na­sze szu­mią­ce wśród uro­czy­stej ci­szy wie­czo­ra?!… Te­raz od­kry­te ba­gni­ska i trzę­sa­wy, któ­re po­ra­sta szorst­ki wi­szar, i bo­bow­nik, gołe, smut­ne, ob­ro­słe po brze­gach cho­iną ni­ską i krzy­wą; zda­ją się pla­cem po­ty­czek du­chów, któ­re zbie­gły z prze­rze­dłych puszcz w gę­ste, wy­so­kie tra­wy i oso­ki. Gdzie­nieg­dzie kę­pi­na, gnid­ni­kiem i mchem po­kry­ta, zda­je się wy­zy­wać nogi my­śliw­ca, by je, zdra­dli­wie osu­wa­jąc się, w nie­zgrun­to­wa­ne trzę­sa­wi­ska po­grą­żyć.

Ów­dzie woda na po­zór czy­sta dłoń twą nęci, by za­czerp­nąć, lecz po jej brze­gach po­znasz, że rudą prze­sią­kła, a bar­wa i woń do ust do­nieść nie po­zwo­lą. U zgni­łych pa­lów, któ­re sta­rych łąk gra­ni­ce zna­czy­ły, znaj­dziesz w próch­nie wy­lę­ga­ją­ce­go się węża; na każ­dej ka­łuż­ce żabę z otwar­ty­mi oczy­ma wpa­tru­ją­cą się w cie­bie; na każ­dym źdźble traw­ki uwie­szo­ne­go ko­ma­ra, któ­ry cię nu­dzi piosn­ką i ota­cza chmu­rą żą­deł nie­ode­gna­ną. Dziw­ne­go kształ­tu mu­chy, ko­ni­ki i jak pył drob­ne stwo­rzon­ka, któ­re na wio­snę wcią­gnio­ne z tchnie­niem za­bi­ja­ją by­dło, uno­szą się tu gro­ma­da­mi: to po­je­dyn­czo, to w słu­pach ogrom­nych, wi­ru­ją­ce w górę ko­ły­sa­ne wia­trem wie­czor­nym.

Lecz po­wróć­my do la­sów. Tu nie­mniej dziś smut­no i cięż­ko spoj­rzeć do­ko­ła. Żad­na so­sna wy­nio­sła, ża­den dąb sta­ry zie­lo­nej gło­wy nie pod­no­szą w górę. Na po­bo­jo­wi­sku zo­sta­ły tyl­ko mło­de brze­zin­ki, żół­ta wy­pa­lo­na i nie­ży­wa so­śni­na, pusz­czo­nym dla tra­wy po­ża­rem za­bi­ta łoza, trzmie­li­na, krzak ol­szy­ny z pniem czer­wo­nym po­środ­ku, bia­łe trza­ski osi­czy­ny i so­ko­ru lub skrzy­wio­na, wy­chy­lo­na, po­opa­la­na ze­wsząd, na nic nie­przy­dat­na już, a na tym cmen­ta­rzu sama jed­na do­go­ry­wa­ją­ca cho­ina. Po­ni­żej łoże li­ści prze­gni­łych prze­bi­ja­ją po­kor­ni la­sów miesz­kań­cy, naj­dłu­żej po­zo­sta­li, bo naj­mniej po­trzeb­ni: krzacz­ki ba­gna, wrzo­su, czer­ni­cy i kru­szy­ny, wy­glą­da­ją­ce bo­jaź­li­wie i tu­lą­ce się do po­gni­łych pni daw­nych swo­ich opie­ku­nów. Na­to­miast buj­nie strze­li­ły rocz­ne kwia­ty, któ­re zle­cia­ły się na ży­zną zie­mię jak na pa­stwę; ich ja­sne głów­ki ko­ły­szą się we­so­ło, ja­śnie­jąc mnó­stwem barw, z tą ża­ło­bą losu dziw­nie sprzecz­nych. Lecz gdzież upa­dek jed­nych nie jest po­wsta­niem dru­gich? Na cmen­ta­rzu tej ary­sto­kra­cji ro­ślin­nej lud we­so­ło po­ra­sta i śmie­je się roz­sy­pu­jąc do­ko­ła ko­rzon­ki swe i na­sion­ka.

Zgni­łe kło­dy, ob­sy­pa­ne trza­ska­mi doły, z któ­rych pnie smol­ne wy­ję­to, ogni­ska sta­re po­pio­ła­mi użyź­nio­ne już za­ra­sta zie­lo­ność nowa, już po­kry­wa ży­cia mło­de. Szyb­ko pu­ści­ły się smu­kle bia­łe brze­zin­ki na wyż­szych miej­scach; gdzie­nieg­dzie krza­cza­sto i kar­ło­wa­to pró­bu­je dąb sił swo­ich, mę­cząc się, by wy­do­być do ży­wo­ta. So­sny po­de­pta­ne, po­obja­da­ne i po­kosz­la­wio­ne, skrzy­wio­ne i skar­la­łe wiel­kich ro­dzi­ców po­tom­ki, ra­chi­tycz­ne, bied­ne, wy­grze­ba­ły się tak­że na pia­sko­wych wy­dmach, gdzie by­dło mniej cho­dzi. Ale to już nie owa sta­ra, nie wie­ko­wa pusz­cza, któ­ra tu wprzó­dy ro­sła!

Prze­cho­dząc to zglisz­cza i ru­mo­wi­ska nie spło­szysz zwie­rza; nie za­sze­le­pie ci ptak nad gło­wą, nie po­sły­szysz gło­su daw­nych miesz­kań­ców lasu, któ­rzy da­le­ko gdzieś po­le­cie­li słać nowe gniaz­da; tyl­ko kacz­ka wę­drow­na kwa­ka cią­gnąc na wy­ża­ry, z żeru wra­ca­jąc tyl­ko czar­ny bo­cian le­śny za­szu­mi skrzy­dły lub czaj­ka swą ża­ło­sną wy­śpie­wa pio­sen­kę. Za­ro­słe jamy wil­cze, roz­wa­lo­ne sta­re sza­ła­sy my­śli­wych, po­zie­le­nia­łe wały po­ta­żo­wych pie­ców, zglisz­cza ucie­kłych cha­łup spo­ty­kasz tyl­ko po dro­dze.

Gdzie­nieg­dzie ko­piec prze­bi­ty dę­bo­wym ko­łem lub stro­my za­sa­dza­nym dęb­cza­kiem przy­po­mni, że i tu są gra­ni­ce; choć li­cha zie­mia naga, nie­pręd­ko war­tą bę­dzie pro­ce­su i zwa­dy.

Taki czę­sto ob­raz wy­nisz­czo­nych la­sów Po­le­sia, cho­ciaż nie wszyst­kie do tego stop­nia zgła­dzo­ne zo­sta­ły. Miej­sca­mi choć wy­rą­ba­no so­sny i dyby na bel­ki, po­zwo­lo­no żyć i pod­ra­stać mło­dzie­ży, zo­sta­wio­no gąsz­cze, któ­re bór ro­bią ta­jem­ni­czym i ciem­nym; sta­re bar­cie, któ­re na próż­no, ale od daw­na psz­czół cze­ka­ją i brzo­zy, co je tyl­ko dzieg­ciarz po pas z bia­łych aber­wał far­tusz­ków. A choć kło­dy leżą i gni­ją wszę­dzie, bo nikt ich na opał ani na bu­do­wę, choć­by były zdat­ne, nie ru­szy, mają so­bie za rów­no czy zde­chłe pod­jąć zwie­rzę, czy zwa­lo­ne­go użyć drze­wa; choć szra­my żół­tych trza­sek zna­czą gę­sto miej­sca, gdzie Ży­dzi ostrog­scy wy­ra­bia­li bel­ki – prze­cież tam jesz­cze i zwierz i bud­nik bied­ny żyć może. Miej­sca­mi na­wet nie­do­stęp­ne ostro­wy bło­ta­mi oto­czo­ne, zo­sta­ły do­tąd pra­wie nie tknię­te sie­kie­rą; tam bu­ja­ją jesz­cze ło­sie i sta­da sarn prze­la­tu­ją pierz­chli­wie, i dzik wy­le­ga się w świe­żo wy­ry­tej zie­mi na mięk­kim po­sła­niu.

Lecz nie daj tam Boże bud­ni­ka! Wkrót­ce prze­trze­bią się ostę­py, spad­ną bez użyt­ku naj­pięk­niej­sze drze­wa, po­wy­pa­la­ją się gąsz­cze i za­pu­sty, bo nie ma dla lasu nic szko­dliw­sze­go nad Ma­zu­ra; na­wet pan zruj­no­wa­ny, co ty­sią­ca­mi be­czek smo­ły przeda­je, gdzie ich stu wy­pę­dzić trud­no, nie tak znisz­czy jak bud­nik. Od rana z sie­kie­rą w le­sie; dla ga­łę­zi go­tów zwa­lić naj­pięk­niej­sze drze­wo, na drwa bę­dzie rą­bał naj­cen­niej­sze sztu­ki, a dla swo­ich chu­dych krów, któ­rych na wio­snę nie mam czym po­ży­wić, po­wa­li, co na­pad­nie, aby się choć mło­dy­mi wy­pust­ka­mi naja­dły.II

W jed­nej z puszcz po­le­skich nie­zu­peł­nie jesz­cze wy­cię­tych, da­le­ko od wsi i dwo­rów, a na­wet i dróg w kil­ku kie­run­kach bory prze­ni­ka­ją­cych, na wy­trze­bio­nej mo­krej łące, któ­rą gni­ły prze­pły­wał ru­cza­jek, brze­gi ma­jąc si­to­wiem i ło­to­cią za­ro­słe, sta­ła chat­ka bud­ni­ka tro­chę na wy­ży­nie, przy­par­ta do ostę­pu mało co jesz­cze prze­trze­bio­ne­go. Bud­nik wy­bie­ra za­wsze, gdzie­by naj­wię­cej zro­bić mógł szko­dy.

Kil­ka le­d­wie doj­rza­łych dro­ży­nek ścią­ga­ły się tu­taj z róż­nych stron; jed­ne wy­dep­ta­li lu­dzie, dru­gie by­dło i kozy, a szer­sza nie­co, głę­bo­ko wy­ry­tą ko­ła­mi pro­ste­go wozu, za­ro­słą, sta­rą ozna­czo­na była ko­le­ją. Do­oko­ła szu­miał las, nie­wie­le jesz­cze i ze szczę­tem nig­dzie nie wy­cię­ty; sta­re so­sny z bar­cia­mi na bar­kach, kil­ka dę­bów roz­ło­ży­stych na pa­gór­ku, do­łem ol­chy kę­pa­mi ro­sną­ce i gę­sta lesz­czy­na uma­ja­ły to miej­sce. Buda z bier­wion so­sno­wych nie ob­ro­bio­nych, na mech za­rzu­co­na w zam­ki jak cha­ty po­le­skie, tro­chę od nich wyż­sza, lecz bar­dzo po­dob­na, wzno­si­ła się na pod­nie­sio­nym brze­gu łąki w cie­niu brzóz i so­sen. Dach jej po­kry­wa­ły w czę­ści nie­fo­rem­ne dra­ni­ce przy­bi­te koł­ka­mi, w czę­ści po­nad szo­pą i obór­ką, któ­re z nią jed­ną ca­łość sta­no­wi­ły, na­rzu­co­ne kupy wi­sza­ru i mię­tej sło­my, przy­ci­śnio­ne klu­czy­na­mi brzo­zo­wy­mi. W spo­so­bie bu­do­wa­nia tej cha­ty znać było, że się tu i o trwa­łość, ani o wdzięk nie sta­ra­no wca­le; krzą­ta­no tyl­ko po­śpiesz­nie, nie ra­chu­jąc na dłu­gie ju­tro – aby było. Okna nie­co więk­sze od zwy­kłych po cha­tach, drzwi zbi­te z tar­ci­czek, wro­ta do obór­ki z dra­nic krzy­wych nie­fo­rem­nie skle­co­ne, ko­min z pło­tu i gli­ny, czar­ny te­raz i okop­co­ny, dym­nik z wy­żło­bio­ne­go pnia­ka ol­cho­we­go – wca­le nie zdo­bi­ły budy Ma­zu­ra. Nig­dzie po­bia­ły, któ­rą chło­pek na świę­ta jak bia­łą ko­szu­lą zdo­bi swo­je miesz­ka­nie, ma­lu­jąc w do­dat­ku przy­źbę żół­to lub bru­nat­no; nig­dzie nic dla oka i ser­ca. Za obór­ką z pło­tu, tuż płot dru­gi z ga­łę­zi, z pniów wy­kar­czo­wa­nych, z kłód po­ob­ci­na­nych, na­rzu­co­ny po­śpiesz­nie ota­czał ogró­dek, wśród któ­re­go za­go­nów li­cho upraw­nych ster­cza­ły reszt­ki nie do­go­rza­łe czar­nych ko­rze­ni drzew i krze­wów.

Lecz wnijdź­my we­wnątrz cha­ty, któ­rą skła­da­ły: sion­ka nie­chluj­na i ciem­na, izba z al­kie­rzem i ko­mo­ra po dru­giej stro­nie. W izbie wszy­stek sprzęt pra­wie ce­cho­wa­ła po­śpiesz­na do­mo­wa ro­bo­ta: sto­ły i ławy chwia­ły się na cien­kich, za­le­d­wie z kory ostru­ga­nych no­gach, zbi­te z desz­czek łu­pa­nych, nie­rów­nych i nie ogła­dzo­nych. Na­czy­nia go­spo­dar­skie, któ­re z ko­niecz­no­ści szczel­niej­sze być mu­sia­ły i pra­co­wi­ciej wy­ko­na­ne, zda­wa­ły się kup­ne. Piec chle­bo­wy z ko­mi­nem i przy­źbą, z gli­ny le­pio­ny, wy­tar­ty ple­ca­mi ogrze­wa­ją­cych się przy nim, zaj­mo­wał wiel­ką czyść pierw­szej izby; tuż bon­dur sło­mia­ny oma­za­ny gli­ną, słu­żył do oświe­ca­nia łu­czy­wą w dłu­gie wie­czo­ry i ran­ki zi­mo­we. Ściel nad izbą uło­żo­na była z dy­lów so­sno­wych, po­trzą­śnio­nych wi­sza­rem i ob­le­pio­nych gli­ną gdzie­nieg­dzie otwo­ra­mi do­by­wa­ją­cą się i na cien­kich sia­na ni­ciach wi­szą­cą. Dym i ko­peć uczy­ni­ły ją czar­ną, rów­nie jak ścia­ny. U drzwi jak w cha­tach sta­ła raż­ka, ce­ber, wia­dro, czer­pak drew­nia­ny, ło­pa­ta, ko­ciu­ba ta­jem­ni­cza, mio­tła do czysz­cze­nia pie­ca na dłu­gim drą­gu i na­plecz­ki do ro­sze­nia wody.

Na kap­tu­rze ko­mi­na i w pie­cu czar­ne garn­ki, na pił­ce kil­ka fla­szek i mi­sek do­wo­dzi­ły wiel­kie­go ubó­stwa. W głę­bi mi­zer­ne łóż­ko, za­le­d­wie zbi­te, na­rzu­co­ne brud­ną po­ście­lą i sta­ry­mi szcząt­ka­mi suk­man dziu­ra­wych, po­kry­wa­ło wy­glą­da­ją­cy bo­kiem zie­lo­ny kuty ku­fe­rek. Nad nim w ram­kach czar­nych ob­ra­zek Naj­święt­szej Pan­ny Czę­sto­chow­skiej, Pan Je­zus Bo­ro­mel­ski, pal­ma, żół­ta grom­ni­ca z wian­ka­mi do­syć już upa­lo­na, wi­sia­ły przy strzel­bie i tor­bie. Na dru­giej stro­nie sta­re sza­bli­sko w że­la­znej po­chwie z rap­cia­mi skó­rza­ny­mi, od­osob­nio­ne, smut­ne, spo­czy­wa­ło opy­lo­ne; daw­no za­pew­ne, daw­no bo i ścia­na pod nim była ja­śniej­szej bar­wy!

Ze­wsząd wid­na była wiel­ka nę­dza wy­pi­su­ją­ca się na wszyst­kim. Smut­no wpa­da­ło tu świa­teł­ko okien­kiem od łąki, smut­no sy­czał ogień na ko­mi­nie, a każ­de­mu usie­dze­niu na ła­wie to­wa­rzy­szy­ło dziw­ne skrzy­pie­nie i su­che jak­by ła­ma­nie się drze­wa. Na­gie ścia­ny ko­peć tyl­ko oczer­nił, a oprócz opie­kun­ki Mat­ki Bo­skiej, sta­rej, nie uży­wa­nej sza­bli i strzel­by, prócz pra­wie pu­stej pó­łecz­ki wi­szą­cej w ką­ci­ku, oko prze­bie­ga­jąc je nie mia­ło się na czym za­trzy­mać.III

W chwi­li gdy się opo­wia­da­nie na­sze za­czy­na, była to mło­da jesz­cze le­d­wie spod śnie­gów wy­chy­la­ją­ca się wio­sna, pora naj­strasz­niej­sza dla ubo­gich, bo sty­ka­ją­ca się pra­wie z tym groź­nym przed­nów­kiem, któ­ry po­cie­sza­jąc na­dzie­lą no­we­go, sta­re­go już nie ma po­kar­mu. By­dło i lu­dzie do­żyw­szy do koń­ca za­pa­sów zi­mo­wych oglą­da­ją się do­ko­ła, pro­sząc Boga o zie­lo­ność i ży­cie świa­ta, któ­re jest dla nich po­kar­mem.

Nic smut­niej­sze­go przy tym nad tę w na­szym kli­ma­cie czę­sto przy­krą i dłu­gą porę roku, po­prze­dza­ją­cą roz­bu­dze­nie zie­mi. Drze­wa na­gie, płach­ty śnie­gów czar­nych nie do­to­pio­nych, zlo­do­wa­cia­łych le­żą­ce po do­łach, kry­ją­ce się w cie­niach; po­wie­trze wil­got­ne i zim­ne; na nie­bie sza­re chmu­ry dżdży­ste i śnież­ne; w sto­do­łach i spi­żar­niach już pu­sto lub nie­wie­le zo­sta­ło. By­dło bud­ni­ka przy­wy­kłe do po­ży­wia­nia się na­wet wśród zimy ga­łąz­ka­mi mło­dych drzew, ich korą i od­grze­by­wa­ny­mi spod śnie­gu tra­wa­mi, choć wy­chu­dłe, ży­cie swe prze­cież utrzy­mać po­tra­fi. Koza zwi­ja się i spi­na ku smacz­nym pącz­kom, któ­re ją do­sta­tecz­nie na­kar­mią; ale czło­wiek! Czło­wiek już w tej po­rze cza­sem mrze gło­dem, mie­sza­jąc do chle­ba, co tyl­ko da się wmie­szać na oszu­ka­nie żo­łąd­ka i zy­ska­nie cza­su.

W cha­cie bud­ni­ka póź­nym wie­czo­rem, u bon­du­ra, w któ­rym go­rza­ła szcza­pa smol­nej łu­czy­wy, sie­dzia­ła cała ro­dzi­na prócz jed­ne­go jej człon­ka. Sta­ry Bar­tosz jesz­cze był w le­sie.

Wdo­wa Sa­lo­mea, żona nie­gdy bra­ta Bar­to­szo­we­go, zwa­na pa­nią Paw­ło­wą, syn Bar­to­sza Ma­ciej i cór­ka Ju­lia oglą­da­li się co­raz na drzwi, na­słu­chu­jąc aza­li nie wra­ca oj­ciec. Ciem­ny i mo­kry, wie­czór szu­miał i sza­lał w pusz­czy, któ­rej głos dla przy­wy­kłych uszu głu­chym się wy­da­wał mil­cze­niem.

W ko­mi­nie skwa­rzy­ło się coś w garn­kach, na któ­re nie­kie­dy dość obo­jęt­nym okiem spo­glą­da­ła Paw­ło­wa. Była to ko­bi­ta lat pięć­dzie­się­ciu kil­ku, ry­sów twa­rzy po­spo­li­tych, cery wła­ści­wej bud­ni­kom – żół­tej i ciem­nej, z twa­rzą po­ora­ną marszcz­ka­mi, w brud­nej, daw­niej bia­łej chu­ści­nie na gło­wie, odar­tym ka­ba­ci­ku płó­cien­ko­wym i gru­bej sza­rej ko­szu­li. W zga­słych oczach, zbla­dłych ustach ma­lo­wa­ło się przy­bi­cie nę­dzą, spodle­nie cier­pie­niem; bo cier­pie­nie, któ­re pod­no­si i uszla­chet­nia, przy­bi­ja tak­że sła­bych i upa­dla!

Wi­dzia­łeś pa­trząc na nią, że nie wzdry­gnę­ła­by się na nic, by­le­by z cięż­kie­go ży­wo­ta przejść do swo­bod­niej­szej doli; uczu­cia po­czciw­sze, je­że­li kie­dy w niej żyły, za­ga­sły przy­wa­lo­ne cię­ża­rem co­dzien­nych trosk bez na­dziei po­dźwi­gnie­nia. Z

pod­kur­czo­ny­mi no­ga­mi, ręką pod bro­dą wci­śnię­tą, roz­czo­chra­ny­mi wło­sy bez bar­wy i kształ­tu, sie­dzia­ła za­my­ślo­na głę­bo­ko, za­du­ma­na, nie­po­ru­szo­ny wzrok utkwio­ny w ścia­nę trzy­ma­jąc.

Przy niej, na przy­piec­ku tak­że, przę­dła Ju­lu­sia, cór­ka Bar­to­sza. Dziw­ne to było w cha­cie bied­ne­go bud­ni­ka zja­wi­sko: bia­ła, bla­da, wy­smu­kła, z czar­nym kru­czym wło­sem, czar­ny­mi oczy­ma, oćmio­ny­mi dłu­gą rzę­są, po­kry­ty­mi brwią kształt­ną; zda­wa­ła się le­d­wie do­pie­ro z dzie­ciń­stwa do mło­do­ści prze­cho­dzić. Pod gru­bą, ale czy­stą ko­szu­lą po­czy­na­ły się do­pie­ro za­ry­so­wy­wać nie­wie­ście jej kształ­ty. W czar­nym oku, w ust za­gię­ciu mó­wi­ła przy­szła, a jesz­cze nie roz­wi­nię­ta na­mięt­ność. Ubo­gi strój nie był bez sta­ra­nia na­rzu­co­ny, ale uło­żo­ny wi­docz­nie z my­ślą, by przy­stra­jał, by zdo­bił; gład­ko wy­cze­sa­ne prze­ślicz­ne i ogrom­ne wło­sy zwią­zy­wa­ła ma­leń­ka chu­s­tecz­ka czar­no­nie­bie­ska, któ­rej wę­zeł nie był bez uwa­gi splą­ta­ny, koń­ce zda­wa­ły się spusz­czo­ne z roz­my­słem. Na szyi tro­chę pa­cio­rek i krzy­żyk żół­ty wy­glą­dał spod wy­wi­nię­te­go koł­nie­rzy­ka ko­szu­li.

Ju­lu­sia (tak ją zwa­no) przę­dła, ale nie my­śląc o ką­dzie­li i wrze­cio­nie, ze wzro­kiem błęd­nym, któ­ry zdra­dzał za­du­ma­nie głę­bo­kie. Wi­dać było, że my­śla­mi i na­dzie­ja­mi po­szła kę­dyś za cha­tę i za lasy.

Nie­da­le­ko od niej na wy­wró­co­nym ce­brze sie­dział Ma­ciej, praw­dzi­wy bud­nik, z tymi rysy twa­rzy bez wy­ra­zu, któ­ry­mi nę­dza od­ję­ta ży­cie, bar­wę mło­do­ści, po­łysk ży­wo­ta. Włos ko­no­pia­ty, na­je­żo­ny na gło­wie, zwie­szał mu się nad oczy siwe, bla­de, bez­myśl­ne. W ry­sach nic nie było szla­chet­ne­go, żad­ne­go naj­dal­sze­go na­wet po­do­bień­stwa do sio­stry. Na po­licz­ku nie po­stał ślad ru­mień­ca, a ogół twa­rzy wcze­śnie ze­sta­rza­łej da­le­ko wię­cej lat oka­zy­wał, niż Ma­ciej miał ich w isto­cie.

W tej chwi­li plótł łap­cie mil­cząc; u nóg jego osma­lo­ny, z na­je­żo­ną sier­ścią, ostry­mi usza­mi, chu­dy­mi wcią­gnio­ny­mi boki, le­żał stróż cha­ty, przy­ja­ciel Ma­cie­ja – sta­ry, wier­ny Bu­rek.

Trzask łu­czy­wa, z któ­re­go do­by­wa­ły się kłę­by czar­ne­go dymu ucie­ka­ją­ce ban­du­rem, prze­ry­wał tyl­ko mil­cze­nie. Na­resz­cie pani Paw­ło­wa wes­tchnąw­szy i po­skro­baw­szy się w gło­wę za­wo­ła­ła ostrym i nie­mi­łym gło­sem:

– A co to jest, że Bar­to­sza nie ma?

– Hę? – spy­tał Ma­ciej głu­pa­wo, rzu­ca­jąc łap­cie.

– Dzi­wo, że Bar­tosz nie po­wra­ca.

– Co Za dziw o! Mu­sie­li gdzie za­błą­dzić, noc taka czar­na! Bu­rek nie tra­fił­by.

– Gdzie­by zaś Bar­tosz mógł za­błą­dzić!

– Albo cze­mu?

– Zna on prze­cie las gdy­by kie­szeń swo­ję.

– Ba! każ­dy go z nas zna, a każ­de­mu się tra­fi za­błą­dzić, jak złe ze­chce wo­dzić.

– Nie pló­tł­byś, Mać­ku! – prze­rwa­ła Paw­ło­wa.

Ma­ciej ru­szył ra­mio­na­mi, po­trzą­snął gło­wą, spoj­rzał na sio­strę, któ­ra obu­dzo­na roz­mo­wą prząść za­czy­na­ła, i wró­cił po­wo­li do łap­ci.

– A mnie by się jeść chcia­ło – rzekł po chwi­li do pani Paw­ło­wej. – Czy bę­dzie­cie cze­ka­li na ta­tu­la?

– Zda­je się, nie ma o co i py­tać!

Ma­ciej wstał, wy­cią­gnął się, po­szedł do drzwi na­pić wody i rzu­cił się na ławę stę­ka­jąc, a po­le­żaw­szy chwi­lę ode­zwał się chra­pa­niem.

Paw­ło­wa po­sły­szaw­szy, że śpi, i upew­niw­szy się spoj­rze­niem, ob­ró­ci­ła się do Ju­lu­si, któ­ra po­wo­li przę­dła.

– Za­śpie­waj­cie bo co – rze­kła. – Nud­no! Wi­chrzy­sko się zma­ga, a to taka pusz­cza głu­cha. A ten bał­wan śpi! Ciar­ki prze­cho­dzą po skó­rze. Jesz­cze pod taką noc o złym wspo­mi­nać!

– Nie ma bo ocho­ty śpie­wać.

– Jak to? W two­im wie­ku? Mój Boże! Ja, kie­dy by­łam tak mło­da, to mi pani mat­ka, świeć jej Boże, gęby stu­lić nie mo­gła.

– Mu­sie­li­ście być w lep­szym sta­nie, to wam i we­se­lej było.

– Toć się ro­zu­mie! A bo też to daw­niej da­le­ko inne i lep­sze były dla wszyst­kich cza­sy! W pusz­czy ro­bo­ty huk, aż miło, taki rwe­tes i ży­cie. Stuk, puk, sie­kie­ry brzę­czą, w pie­cach trzesz­czy, dzie­gieć ka­pie, a Ma­zu­ro­wie śpie­wa­ją. Tu bel­ki zło­te leżą, tu się klep­ka w sto­sy sy­pie, tam łu­czy­wo w szu­ry sta­wią, tu korę brzo­zo­wą zwo­żą, da­lej po­pio­ły palą, da­lej po­taż kipi. A trze­ba wie­dzieć, że nie­bosz­czyk Pa­weł nie miał so­bie rów­ne­go do po­ta­żu, nie tyl­ko ko­ryt­ne­go, ale na­wet ko­tło­we­go. Spro­wa­dzi­li go o dzie­sięć i dwa­dzie­ścia mil. I u nie­go za­wsze po­piół le­piej wy­da­wał się jak u dru­gich. Był do­sta­tek, nie ma co mó­wić, był grosz, było wszyst­ko, cze­go du­sza chcia­ła. A! a! gdy­by nie to nie­szczę­ście!

– Nie­szczę­ście?

– Ju­ściż, że się po­bi­li w karcz­mie z Krzy­wo­no­sym i mój do­stał w gło­wę obu­chem, co ka­wę­czał dwa lata w łóż­ku, za­nim umarł. Oj! Ta to prze­klę­ta cho­rób­sko mnie zgu­bi­ła. Bo kie­dy już Pan Bóg tak chciał, że­bym była sie­ro­tą, nie­chby był taki po­cho­ro­waw­szy tro­chę skoń­czył; ale to i on się nie­bo­ra­czy­sko na­mę­czył okrut­nie, i my się utra­ci­li do ostat­niej ko­szu­li, że za co go po­tem i po­cho­wać już nie było. A na sta­rość przy­szło cu­dze kąty wy­cie­rać.

– Jak to cu­dze? – rze­kła Ju­lu­sia. – Tać my prze­cież swoi, pani Paw­ło­wa.

– Swoi! Tak! Swoi! – po­krę­ci­ła gło­wą i za­mil­kła.

Ma­ciej spał, a Bu­rek układł­szy się przy nim na ła­wie, pa­trząc w okno uszy na­sta­wił i sierść na­je­żył.

– Ale bo i wam cięż­ko! – do­da­ła po chwi­li Paw­ło­wa wzdy­cha­jąc. – Ja, co to lep­sze­go kosz­to­wa­łam i pa­mię­tam daw­niej­sze cza­sy, nie wiem już, jak da­lej i wy­trzy­ma­my. Co dzień go­rzej, co dzień nę­dza więk­sza, ro­bo­ty żad­nej le­śnej nie ma, krom tej li­chej smo­ły, co i plu­nąć nie war­to. Chcie­li­by nas na chło­pów prze­ro­bić i z wo­ła­mi do roli za­prząc, ale z tego to nic nie bę­dzie. Po­dob­no ry­chlej z gło­du po­mrze­my.

Ju­lu­sia wes­tchnę­ła.

– Co ży­cie, to ży­cie! Męka, krót­ko mó­wiąc. W spi­żar­ni pust­ki jak wy­miótł, by­deł­ko po­zdy­cha­ło. Jed­na chu­da kro­wi­na i dwie kozy ca­łe­go do­byt­ku, a koź­lę­ta wil­cy pod­ła­wi­li. Na chleb mąki do przy­szłej nie­dzie­li nie sta­nie.

– Oj­ciec po­my­śli i po­sta­ra się.

– A skąd on się po­sta­ra? Z pal­ca wy­ła­mie? Z fu­zją cho­dząc, co za­bi­je, to zje­my, ze skór­ki się nie zbo­ga­ci, bo i zwie­rza nie­bo­ga­to w le­sie, ro­bo­ty nie ma, a pa­nicz…

Na wspo­mnie­nie pa­ni­cza Ju­lu­sia nie­znacz­nie się za­czer­wie­ni­ła. Sta­ra Paw­ło­wa, niby tego nie wi­dząc, da­lej koń­czy­ła:

– Pa­nicz nie po­mo­że? Jak my­śli­cie?

– Al­boż ja wiem? Albo ja wiem! – żywo od­par­ła dziew­czy­na. – Ale zda­je się…

– A co ci się zda­je, ko­cha­nie?

– Sama nie wiem. Ju­ściż i on, i sta­ra pani bar­dzo do­brzy dla lu­dzi bied­nych; to tyl­ko rząd­ca i eko­nom, co by z nich skó­rę zdar­li, gdy­by moż­na.

– Oj! tak, szcze­ra praw­da! Tak ser­deń­ko! Pa­nicz mło­dy, ser­ce do­bre, ślicz­ny chło­piec! A ty bo jemu w oczko wpa­dłaś.

– Kto? Ja? – ru­sza­jąc ra­mio­na­mi i rzu­ca­jąc się żywo do ką­dzie­li za­wo­ła­ła dziew­czy­na – Ja? Daj­cież po­kój.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: