- W empik go
Bunkier - ebook
Bunkier - ebook
Autor w 1930 roku wyemigrował do Francji. Po wybuchu wojny trafił do Auschwitz, skąd w 1943 został przewieziony do Warszawy, do oczyszczania ruin getta. Brał udział w Powstaniu Warszawskim. Po klęsce Powstania, od września 1944 do wkroczenia wojsk sowieckich w styczniu 1945, ukrywał się wraz z sześciorgiem innych Żydów i katolickim księdzem w piwnicy zniszczonej kamienicy przy ulicy Franciszkańskiej 8. Wspomnienia Goldsteina obrazują ciągłą walkę pomiędzy poczuciem beznadziejności dokonywania nadludzkich wysiłków a mobilizacją popartą nadzieją, że wyzwolenie przyjdzie już lada moment. Opowiadają też o trudnym radzeniu sobie z własną ludzką naturą w tak ekstremalnych warunkach i o potrzebie utrzymywania stabilnej, pozytywnej atmosfery w grupie „więźniów bunkra”, gdzie najdrobniejszy nawet konflikt czy załamanie morale mogłoby doprowadzić do ostatecznego dramatu. Tym razem się udało – siedem ukrywających się osób doczekało wyzwolenia. Oswobodzenie nie wystarczyło jednak, by każdy z tych ludzi mógł prowadzić potem normalne życie. Doświadczenie czasu w bunkrze okazało się dla jednego z „więźniów” psychicznie nie do udźwignięcia.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65979-18-6 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chaim Icel Goldstein zapisał swe wspomnienia w jidysz – w Paryżu, w 1959 roku. Trzy lata później książka ukazała się w Warszawie w wersji oryginalnej (Zibn in bunkier) w wydawnictwie „Jidysz Buch”; potem na Zachodzie w językach francuskim, angielskim i hebrajskim. Po polsku ukazała się po raz pierwszy w 2006 roku.
Z propozycją wydania przekładu Siedmiorga z bunkra zwróciła się do Ośrodka KARTA Sara Arm w 2003 roku. W „Karcie” 41 przedstawiliśmy fragmenty, a następnie – pełny tekst.
Sara Arm: „Z książką Goldsteina zetknęłam się podczas przygotowywania bazy danych do monografii o getcie warszawskim. Postanowiłam ją przetłumaczyć, ale nie miałam egzemplarza. Niedługo potem usłyszałam, że obok polskojęzycznej biblioteki w warszawskiej gminie żydowskiej są też jakieś książki w jidysz. W piwnicy, w niewielkim pomieszczeniu pozbawionym okien, stało na półkach około tysiąca książek oprawionych w szary papier pakowy. Nikt się nimi nie interesował, nie było katalogu. Podeszłam do półek, otworzyłam stojącą najbliżej mnie książkę: Zibn in bunkier Chaima Icla Goldsteina. Trudno nie uwierzyć w przeznaczenie”.
Autor urodził się w Warszawie. Pracował jako robotnik, był działaczem lewicowym. W 1930 roku wyemigrował do Paryża. Podczas II wojny został wywieziony do Auschwitz (żona z dwoma synami została we Francji), skąd w październiku 1943 wraz z kilkuset innymi Żydami przewieziono go do Warszawy, do oczyszczania ruin getta. Wyzwolony przez powstańców 1 sierpnia 1944, walczył w powstaniu warszawskim...
Wraz z Sarą Arm szukaliśmy śladów Chaima Goldsteina, jego rodziny, a także innych bohaterów książki. Bezskutecznie. Nie trafiliśmy też na sukcesorów warszawskiego wydawnictwa „Jidysz Buch”. Jedynie w łódzkim wydawnictwie związanym z parafią w Bedoniu odnaleźliśmy informacje o księdzu katolickim, którego postać przedstawiona jest w Bunkrze.
Podjęliśmy te poszukiwania, by dopowiedzieć dalsze losy bohaterów książki (na co nadal liczymy), a nie by sprawdzać wiarygodność Autora. Jego zdumiewające świadectwo sprawiło na nas wrażenie bezwzględnie autentycznego. On sam mówi o tym wprost, ale nie musiał składać podobnych deklaracji. Takiego doświadczenia, z którego każda niemal chwila zatrzymana zostaje w pamięci, nie sposób opowiadać wbrew prawdzie.
Zbigniew GluzaIgnac powiedział nagle jakby do siebie: „Żywcem się zakopię w tym dole” – łzy zmieszane z kroplami potu spływały mu po twarzy. Nikt z pracujących obok ludzi nie zareagował, jakby nie słyszeli jego słów, chociaż wszyscy myśleli o tym samym. Pracowali resztkami sił, skupiając całą uwagę na tym, by jak najszybciej wykopać dół. Wiedzieli, że każda minuta opóźnienia grozi śmiercią.
Było to w dniach, gdy powstanie warszawskie zbliżało się ku końcowi. Warszawa leżała w gruzach. Setki, tysiące osób znalazło śmierć pod ruinami domów, wielu ludzi poniewierało się w zgliszczach płonących jeszcze budynków. Niemcy zbliżali się do punktu na Franciszkańskiej 8, gdzie walczyła nasza grupa Żydów. W ostatnich dniach nie stawialiśmy dużego oporu. Zapadły już decyzje, że poddamy się i powstańcy pójdą do niewoli. Ale nie Żydzi. Bo Żydów Niemcy zabijali na miejscu. I dlatego jedynym ratunkiem dla naszej grupy z ulicy Franciszkańskiej był ten dół, który miał być naszą kryjówką.
Było nas siedmioro, z różnych miast Polski, Francji i Belgii, z różnych warstw społecznych.
Ignac, 44 lata, mieszkał w Warszawie. Był właścicielem jatki przy ulicy Pańskiej. Miał liczną rodzinę – żonę i sześcioro dzieci. Wszyscy zginęli podczas akcji likwidacyjnej w getcie. Jemu udało się przedostać na aryjską stronę, gdzie do wybuchu powstania ukrywał się u dozorczyni, Polki.
Jechezkiel lub – jak go nazywaliśmy – Chaskiel był mężczyzną po pięćdziesiątce, z warszawskiej Pragi. Kiedyś był właścicielem fabryczki kotłów, miał żonę i dwoje dzieci. Wraz z rodziną przechowywał się po aryjskiej stronie, wykryli ich tam jednak Niemcy, żonę i dzieci zastrzelili, a jemu darowali życie. Zawdzięczał to swoim umiejętnościom zawodowym. Do wybuchu powstania warszawskiego był więźniem Pawiaka.
Icchak, 28 lat, pochodził z Białegostoku. Uciekł z tamtejszego getta, ukrywał się po aryjskiej stronie. Był studentem medycyny, miał żonę i dziecko, których wywieziono do Niemiec.
Daniel, osiemnastoletni chłopak, pochodził z Belgii. Wraz z rodziną został deportowany do Auschwitz, gdzie jego matka, brat i ojciec zostali zamordowani. Jego wysłano do Warszawy, do oczyszczania getta. Wyzwoliło go właśnie powstanie.
Chana, 19 lat, była studentką z Łodzi. Przeszła przez łódzkie, a potem warszawskie getto, zanim znalazła się po aryjskiej stronie.
Samek, też z Łodzi, student wydziału chemicznego, również poznał smak getta łódzkiego i warszawskiego.
Siódmym mieszkańcem bunkra byłem ja. Zostałem tu przywieziony z Francji, gdzie została moja żona i dwoje dzieci. Byłem w obozie w Pithiviers, skąd zostałem deportowany do Auschwitz. Stamtąd przewieziono mnie do Warszawy, do oczyszczania getta. Wyzwolony przez powstańców dołączyłem do walczących.
Zmęczeni, ociekający potem, kończyliśmy kopać dół w piwnicy częściowo zburzonego domu przy Franciszkańskiej 8, by przygotować sobie kryjówkę, która miała łączyć się z kanałem. Była całą naszą nadzieją. Jak tonący, który chwyta się brzytwy, tak my uchwyciliśmy się tej deski ratunku, nie zważając, że nie mamy prawie nic – ani jedzenia, ani picia. Ale w takich chwilach nie ma miejsca na namysł. Wola ratowania się, chęć przeżycia opanowuje wszystkie myśli. I chociaż nie mieliśmy żadnej wprawy w takiej robocie, pracując w nieludzkim napięciu, z pomocą kilku Polaków, sprawiliśmy, że w ciągu kilku dni wszystko było gotowe.
Piwnica, w której wykopaliśmy schron, miała dwa pomieszczenia. Pierwsze zostawiliśmy bez zmian, zamaskowaliśmy tylko drzwi. W drugim pomieszczeniu zaczynał się nasz dół, który był połączony ze znajdującym się pod ulicą kanałem ponad dziesięciometrowym podziemnym przejściem, wykopanym przez nas, by móc tam uciec na wypadek, gdyby Niemcy odkryli naszą kryjówkę. Przejście miało zaledwie pół metra szerokości, wysokie było na około metr, więc nie można było się tam wyprostować.
Po skończonej pracy wyszliśmy na podwórze, by po raz ostatni popatrzeć na światło dzienne. Słońce, jak to często bywa późnym latem, świeciło wspaniale. I chociaż byliśmy w ponurych nastrojach, to światło i ciepło słoneczne podniosły nas trochę na duchu i dodały nadziei.
Polacy z podwórza i okolicy – mężczyźni, kobiety i dzieci – stali z bagażami, oczekując na komunikaty z głośników o kapitulacji powstania oraz na to, że Niemcy nadejdą i pokażą im, dokąd mają iść. W ostatniej chwili na podwórze spadły jeszcze zabłąkane kule i zabiły szesnastoletniego chłopca i starego mężczyznę. Gdyby nie rozpaczliwy krzyk matki zabitego chłopca, nikt by tego nawet nie zauważył – trupy były już czymś naturalnym w tym zmasakrowanym mieście. Wszyscy ludzie stali z opuszczonymi głowami; pewnie myśleli o swych zniszczonych domach, o straconym dobytku i o tym, co ich jeszcze czeka.
My, siedmioro Żydów, nie myśleliśmy o naszych domach. Już dawno zostały zrujnowane i zniszczone. Mało kto z naszych rodzin pozostał żywy. Część zginęła w komorach gazowych Auschwitz, część została zamęczona w gettach. Nas opanowała tylko jedna myśl: jak w ostatniej chwili, gdy nadejdą Niemcy, mamy przedostać się do przygotowanej kryjówki.
I strach, i nadzieja zarazem wypełniały nasze serca. Zakopanie się w pustym dole bez wszystkiego, co niezbędne do życia człowiekowi, bez kontaktu ze światem zewnętrznym, wydawało się zgodą na powolną śmierć z głodu i pragnienia. Ale cień nadziei, że może jednak uda się przeżyć, trwał w nas. Dodawał nam otuchy fakt, że Armia Czerwona była blisko, już na Pradze, i tylko Wisła ją od nas oddzielała... Nasze myśli i spojrzenia kierowały się tam, ku niej, z nadzieją, że przyjdzie nas wyzwolić, zanim będzie za późno.
Dzikie wrzaski: „Alle raus!” – wstrząsnęły nagle wszystkimi, którzy stali na podwórzu. To Niemcy. Przerażone dzieci zaczęły płakać i tulić się do swoich matek. Wszyscy chwytali przygotowane paczki, plecaki i ruszali w wyznaczone miejsca z opuszczonymi głowami, jak na pogrzebie. Wśród ogólnego zniszczenia, unoszącego się zewsząd zapachu spalenizny, przygnębieni ludzie, umęczeni wielotygodniową walką, chowaniem się po piwnicach, wyglądali jak kolumna niewolników z pradawnych czasów.
Wykorzystując rozgardiasz, pojedynczo, tyłem, weszliśmy do piwnicy, w której znajdował się nasz schron. Pospiesznie przypadliśmy do ziemi, jakbyśmy chcieli zakopać się jak najgłębiej, jak najbardziej oddalić się od ludzkich oczu.
Pojedyncze promienie światła, które przenikały jeszcze do piwnicy przez zakratowane okienko, znajdujące się tuż nad ziemią, podkreślały jeszcze grozę sytuacji. W półmroku majaczyła mała paczka – papierowa torba z niewielką ilością cukru, dwa bochenki chleba i kilka butelek wody.
Wraz z ostatnimi promieniami światła dochodziły do nas z ulicy głuche odgłosy: krzyki Niemców, płacz dzieci, dźwięk cegieł i kamieni spadających ze zburzonych domów. Dziwne, ale to wszystko nas nie przerażało. Na odwrót, czuliśmy się jakby złączeni ze światem zewnętrznym, z tymi wszystkimi, którzy żyją pomimo obecności Niemców. Ale kiedy zaczęło się robić ciszej, kiedy krzyki i płacz coraz bardziej się oddalały, opadł nas nagle strach. Poczuliśmy, że ostatni kontakt ze światem został zerwany, że znaleźliśmy się w otchłani. Opanowała nas ogromna tęsknota, nawet do tych, których teraz pędzono pod kolbami niemieckich karabinów; oni przynajmniej czują, że żyją, a my jesteśmy pogrzebani żywcem.
Nie otwieraliśmy oczu, baliśmy się spojrzeć na siebie nawzajem, żeby nie zobaczyć w innych oczach własnego strachu... Przytuleni do ziemi leżeliśmy cicho, bojąc się poruszyć i myśleliśmy o tym, co będzie. W którymś momencie ogarnęło nas ogromne zmęczenie. Gehenna lat spędzonych w gettach i obozach, męka ostatnich krwawych tygodni powstania warszawskiego, dały o sobie znać z całą mocą. Od dawna walczyliśmy, wykazywaliśmy się odwagą i bohaterstwem, gotowością do poświęceń. Pełni nadziei w walce o życie zapominaliśmy o bólu i cierpieniach. Teraz leżeliśmy na ziemi jak wypełnieni ołowiem. Nieruchomymi oczami patrzyliśmy w dal i biernie czekaliśmy. Na co? Tego nie wiedział nikt.
Tymczasem promienie słoneczne stawały się coraz słabsze i opadały coraz niżej ku ziemi. Szła noc.
Z zamyślenia wyrwał nas straszliwy trzask. Dźwięk był inny niż wszystkie dotychczasowe. To nie był odgłos ludzkich kroków ani spadających cegieł. Bardziej przypominał wycie wielkiego pożaru, pędzonego z impetem przez wiatr. Trzask nasilał się z minuty na minutę. Wydawało się, że rozpętała się wielka burza, która za chwilę zniszczy wszystko, razem z nami.
Baliśmy się ruszyć. Leżeliśmy jak sparaliżowani. Nagle w okienku pojawił się czerwony jęzor ognia, oświetlił na chwilę wnętrze piwnicy i zniknął. Zaczęły się wdzierać kłęby dymu. Rozległ się silny huk. Oślepił nas kolejny, potężny płomień. Zrozumieliśmy – to Niemcy po wyprowadzeniu ludzi palili opustoszałe domy. Przypuszczając, że w piwnicach zrujnowanych budynków mogą się jeszcze chować jacyś ludzie, oblewali je benzyną i podpalali. Nie ominęli też domu i piwnic na Franciszkańskiej 8, gdzie się ukryliśmy. W ciągu kilku minut płomienie i dym wypełniły naszą piwnicę.
Daniel leżał jak nieprzytomny. Gorączkował, twarz mu płonęła, z przymkniętych oczu płynęły łzy. Poruszał wargami, od czasu do czasu można było usłyszeć jego szept. Powtarzał słowa: „Mamo, tato, braciszku...” – znów przeżywał tragedię swojej rodziny.
Zdarzyło się to dwa lata wcześniej. Miał wtedy szesnaście lat. Wywieziono go z Belgii do Auschwitz z matką, ojcem i starszym bratem. Zaraz po przybyciu do obozu esesmani ich rozdzielili: ojciec i synowie trafili na jedną stronę, matka – na drugą. Zobaczył, jak ładują ją wraz z innymi kobietami i dziećmi na platformę samochodu. Chciał być przy niej, nigdy dotąd się z nią nie rozstawał. Był jeszcze dzieckiem, potrzebował jej.
Stał jednak na placu jak sparaliżowany. Przerażały go wrzaski i bicie Niemców, gdy wypędzali z wagonów deportowanych ludzi. Jednocześnie był jednak zadowolony, że mama nie będzie musiała iść pieszo, że pojedzie samochodem. Wiedział przecież, że nie ma już sił – po trzech dobach spędzonych w zamkniętym wagonie, przepełnionym kobietami i dziećmi, wiezionymi jak bydło na rzeź... Była tak wycieńczona, że stojąc na platformie samochodu ledwo utrzymywała się na nogach.
Daniel pocieszał się także tym, że ludzi ładowanych na samochody traktowano jakby bardziej po ludzku. Mamę podtrzymano pod ręce, aby pomóc jej wejść na platformę. Później często robił sobie wyrzuty, że nie zrozumiał, dokąd ją wiozą... Może byłoby lepiej, gdyby nie zostawił jej samej, gdyby wtedy do niej pobiegł. Wielokrotnie potem zadawał sobie to pytanie. To prawda, że Niemcy zabraliby do komory gazowej również jego, ale przynajmniej mógłby być z mamą do ostatniej chwili.
Teraz całą swoją miłość przeniósł na ojca. Również miłość ojca do niego osiągnęła w obozie szczególną głębię. Kiedy pędzono ich z pociągu, ojciec, bojąc się zgubić syna, trzymał go delikatnie za rękę. Wtedy też Daniel po raz pierwszy widział swego ojca płaczącego. Również potem, już w obozie, oczy ojca często były pełne łez, kiedy patrzył na swoje dzieci – szczególnie na niego, najmłodszego syna, jeszcze prawie dziecko. Za każdym razem, kiedy kij kapo lub esesmana wznosił się nad nim, ojciec próbował go osłaniać i chronić własnym ciałem.
Ojciec nie miał szczęścia, bo nie trafił z synami do jednego komanda. Daniel z bratem znaleźli się w komandzie Königsgraben¹, które kopało kanał wzdłuż Wisły. Składało się z czterystu ludzi. Do pracy wychodzili pod strażą esesmanów, kapo i rozwścieczonych psów, które strażnicy lubili szczuć na więźniów. To była ich codzienna rozrywka. Śmiali się głośno, słysząc rozpaczliwe krzyki nieszczęśników szamoczących się z psami w wodzie. Jeśli psu nie udało się zagryźć człowieka, sami go dobijali. Tak dzień w dzień ginęły dziesiątki ludzi. Wychodząc rano do pracy, więźniowie ciągnęli ze sobą wózki, na które wieczorem ładowano ciała zabitych. Liczba powracających – martwych lub żywych – musiała się zgadzać z liczbą tych, którzy wyszli do pracy.
Daniel, wchodząc z bratem wieczorem do obozu, zawsze widział ojca, jak szeroko otwartymi oczyma wypatrywał ich wśród wracających. Gdy tylko ich zobaczył, jego twarz rozjaśniał uśmiech. Oczy miał najczęściej spuszczone, by ukryć łzy. Nic nie mówił, tylko krążył wokół synów, jakby chciał się upewnić, że są, żyją. Cierpiał patrząc na ich zmęczenie – że ledwo trzymają się na nogach i że w żaden sposób nie może im pomóc, ale mimo to był szczęśliwy widząc ich. Te bezcenne, szczęśliwe chwile dodawały staremu ojcu sił, by znosić mękę obozu.
Pewnego dnia jednak brat Daniela podzielił los innych więźniów. Już rano, w drodze do pracy, Daniel zauważył, że brat wygląda inaczej niż zwykle i z trudem porusza nogami. Przyjrzał mu się z przerażeniem – jego twarz płonęła, miał przekrwione oczy, z trudem oddychał. „Straszliwie boli mnie głowa” – powiedział. Nie było wątpliwości – to był tyfus, który szalał wtedy w obozie. Danielowi nie dawała spokoju myśl: „Co stanie się z bratem... Nie będzie mógł pracować, a esesmani jak zwykle zechcą zabawić się psami”.
I tak się stało. Daniel pracował blisko brata. Cały czas o nim myślał. Nagle usłyszał plusk wody, zaraz potem krzyk i ujadanie psa. To esesmani spostrzegli, że brat Daniela, który pracował na brzegu rzeki, z trudem rusza łopatą. Wepchnęli go do wody i poszczuli na niego psy. Brat krzyczał. Machał rękami i wołał o pomoc. Ale psy już go dopadły i rwały z niego kawały ciała. Daniel chciał krzyczeć, biec, ale ludzie, którzy z nim pracowali, obezwładnili go i zatkali mu usta. „I tak nie pomożesz bratu – mówili – podzielisz tylko jego los.” Tymczasem krzyki ucichły. Psy wyciągnęły ciało na brzeg. Twarz była rozszarpana, zwisały z niej strzępy ciała. Brat Daniela był martwy.
Dzień ciągnął się jak wieczność. Kiedy po pracy Daniel wrócił do obozu, ojciec, jak co dzień, wypatrywał ich obu. Oczy syna spotkały się ze wzrokiem ojca. Stary człowiek nagle zesztywniał – zobaczył, że Daniel jest sam. Nie krzyczał, nawet nie zapłakał. Twarz zbielała mu jak kreda. Nazajutrz, po powrocie z pracy, Daniel nie zobaczył już ojca, bo ten w nocy rzucił się na druty elektryczne, okalające obóz. Nie mógł już więcej cierpieć.
Teraz, w schronie, Daniel w gorączce przeżywał na nowo tragedię swojej rodziny. Dookoła słychać było łoskot spadających cegieł. To ogień kruszył zrujnowane ściany domów, które zaczynały się rozsypywać. Wszyscy byli przerażeni – czy dom zawalając się nie zniszczy piwnicy, nie zasypie kryjówki... Daniel leżał bez ruchu. Niczego nie słyszał ani nie widział. Jego wargi nadal szeptały urywane, ledwie zrozumiałe słowa. Po policzkach spływały łzy. Od czasu do czasu wyciągał ręce, jakby w modlitwie, i wciąż powtarzał: „Mamo, tato...”. Czy znowu widział ich śmierć? A może tęsknił do ich ciepłych, bezpiecznych objęć.
Nagle zerwał się z miejsca i jak opętany, nie swoim głosem, zaczął głośno wołać rodziców. Wyrywał się, jakby chciał gdzieś biec. I w tym momencie gruchnęło. Rozległ się potężny grzmot. Daniel przypadł do ziemi, a my razem z nim. To zawalił się dom nad nami. Piwnica wytrzymała, ale wszystko zostało zasypane, nawet małe okienko tuż nad ziemią. Pozostało nam tylko jedno wyjście – kanał z brudną, szlamowatą wodą.
Jak długo leżeliśmy, ogłuszeni hukiem walącego się domu, nikt z nas nie wiedział. Nie ruszaliśmy się z miejsca, jakbyśmy się bali, że najdrobniejszym ruchem ściągniemy na siebie dalsze zwały gruzu, które pogrzebią nas na zawsze.
Czas płynął wolno, z trudem. Cisza i ciemność uciskały serce i wydawało się, że tak będzie wiecznie. Nagle usłyszeliśmy szmer. „Kto tam idzie?” – Chana zerwała się z miejsca. To Ignac pierwszy zaczął się wdrapywać do piwnicy, by zobaczyć, co się tam dzieje. Pozostali nadal leżeli nieruchomo, zwróceni w kierunku piwnicy. Naraz usłyszeliśmy jego zduszony płaczem, łamiący się głos: „Jesteśmy zgubieni... nie mamy wyjścia... jesteśmy w grobie... zginiemy tu i nikt się nawet o tym nie dowie...”.
Początkowo jego rozpacz udzieliła się nam wszystkim. Oczami wyobraźni każdy z nas widział już siebie coraz słabszego, bez jedzenia, bez picia, dygocącego w powolnej agonii pośród kanałowych szczurów, które zaczną człowieka zjadać, zanim zdąży wyzionąć ducha... Ale wola życia jednak wzięła górę. Wkrótce wszyscy, jeden za drugim, zaczęliśmy pełznąć w kierunku piwnicy, by znaleźć drogę na zewnątrz. Odruchowo ciągnęło nas ku schodom, przez które weszliśmy i które teraz były zasypane tonami cegieł i gruzu.
Każdy z nas chciał coś robić, przebić chociaż małą szparkę na świat. Nikt już nie czuł zmęczenia, wilgotnych ubrań, gorąca, które parzyło ciało, głodu, pragnienia. Znów byliśmy ludźmi obdarzonymi wolą, energią. Rozpoczęła się praca.
Icchak, niedoszły lekarz, pełnił funkcję inżyniera: „Nie kopcie każdy sobie! – krzyczał. – Należy działać według planu. Tylko tak będziemy mogli coś osiągnąć”. Natychmiast zrobiliśmy plan: wykopać otwór na szerokość człowieka nie w linii prostej, lecz trochę w bok, i powoli, krok po kroku, odkopywać drogę na zewnątrz. „To nie jest trudne, damy sobie radę” – dodawał wszystkim odwagi Icchak.
Nie mieliśmy narzędzi do kopania. Zamiast łopat użyliśmy kawałków drewna, które były porozrzucane w różnych miejscach naszego schronu. Niektórzy kopali gołymi rękoma. W normalnych warunkach byłaby to praca w zasadzie niemożliwa do wykonania. Nikt z nas nie czuł jednak zmęczenia. Nadzieja ujrzenia nieba i świadomość, że Armia Czerwona jest blisko – dodawały każdemu sił. Pracowaliśmy, prawie bez przerwy, przez dwa dni. Prawie nic nie jedliśmy i nie piliśmy. Żywność musieliśmy bardzo oszczędzać. Przygotowałem w związku z tym tak zwany regulamin mieszkańców bunkra: podczas pracy cztery razy dziennie co trzy godziny po trzy kostki cukru, popijane trzema łykami wody. W pozostałym czasie – śpimy.
Na trzeci dzień stał się cud: pojawiła się pierwsza szczelina i do piwnicy wpadł mały promyk światła. Z zapartym tchem i z ogromną ostrożnością poszerzaliśmy szczelinę, by chwilę później ujrzeć piękne, jasne niebo ze wspaniałym słońcem. Nasza na wpół ciemna piwnica wydawała się teraz dziwnie jasna i nagle jasne stały się również nasze – tak czarne dotąd – myśli.
Jeszcze nie zdążyliśmy nacieszyć się promieniami słońca, które zajrzały do naszej kryjówki przez odgrzebaną z takim trudem szczelinę, a już wyrosło przed nami nowe niebezpieczeństwo i zmusiło nas do szybkiego zamaskowania otworu. Wykrył je Ignac, kiedy wystawił głowę na zewnątrz i rozglądając się dookoła spostrzegł w głębi podwórza, obok sąsiedniego, niemal całkowicie zrujnowanego domu, dużego psa. Pies również go zauważył i z dzikim szczekaniem rzucił się w stronę naszego bunkra.
Ignac błyskawicznie wycofał się i zaczął maskować otwór przygotowanymi w tym celu kamieniami i cegłami. Pies był już przy szczelinie i drapał łapami, jakby się starał dostać do środka. Wszyscy natychmiast rzuciliśmy się na ziemię i wolno, z łomotem serca, wstrzymując oddech, zaczęliśmy pełznąć w kierunku otworu, który prowadził do kanału. Byliśmy pewni, że na zewnątrz są Niemcy. Jeśli jest pies, to musi być z nim i człowiek, a któż to mógłby być inny niż Niemcy.
Minuty ciągnęły się, jak dni, jak lata. Nikt nie powiedział ani słowa. Każdy myślał o tym, co nas czeka, jeśli Niemcy, doprowadzeni przez psa, znajdą zamaskowane wejście. Nikt nie wątpił, że tak właśnie będzie.
Wiedzieliśmy, że Niemcy nie odważą się wejść do naszej kryjówki przez wąskie przejście, bo mogliby to robić jedynie pojedynczo, opuszczając wpierw nogi, a potem dopiero przeciskając ciało. W takim przypadku żaden z nich nie wyszedłby żywy z kryjówki, bo zabilibyśmy każdego, zanim jeszcze udałoby mu się do nas podejść. Pozostają im więc jedynie dwie możliwości, które zawsze były stosowane przy wykrywaniu takich kryjówek: albo wrzucenie granatów, które wybuchłyby w środku, albo wpuszczenie do wnętrza duszącego gazu. W obu przypadkach bylibyśmy skazani na straszną śmierć, ale żywcem nas nie dostaną i nie będą mogli się nad nami znęcać...
Leżeliśmy długo, zatopieni w tych okropnych myślach. Nerwy były napięte do granic wytrzymałości. Ciągle mieliśmy wrażenie, że słychać już zbliżające się kroki. Pozostało nam tylko jedno: w ciszy czekać, co będzie, a gdy nadejdzie noc, spróbować sprawdzić, co dzieje się na zewnątrz.
Gdy zapadła głęboka noc, pierwsza wstała Chana i powiedziała:
– Wyjdę zobaczyć, co się dzieje na dworze. Kto idzie ze mną?
Zaczęła pełznąć w kierunku wyjścia.
– Idę z tobą – powiedziałem i zacząłem posuwać się za nią.
Po cichutku, unikając najmniejszego hałasu, odsunęliśmy nagromadzone cegły, kamienie i z wielką ostrożnością wyjrzeliśmy na zewnątrz. Jasne światło księżyca oświetlało otaczające ruiny. Wszędzie panowała cisza. Nie widać było śladu ludzkiego życia.
Czekaliśmy jeszcze moment, badając spojrzeniem całą okolicę, z natężeniem wsłuchując się w otaczającą nas ciszę. Następnie powoli, ostrożnie zaczęliśmy wyłazić z kryjówki, kierując się na podwórze. Nie było to łatwe. Tuż przy wejściu znajdowała się góra cegieł i gruzu, które przy każdym kroku naszych bosych stóp, mimo naszej ogromnej ostrożności, staczały się z hałasem. W nocnej ciszy echo osypującego się gruzu wydało nam się tak głośne, że ze strachu zamierały nam serca. Po chwili szliśmy jednak dalej, zatrzymując się niemal po każdym kroku i tak powoli dotarliśmy do domu, z którego rano wyszedł pies.
Dom stał ledwo ledwo, grożąc upadkiem. Wyższe piętra były wypalone, jedna ściana wisiała, zdawało się, w powietrzu, gotowa runąć w każdej chwili. Wnętrze ruin otulała ciemność. Okna bez szyb i spalone framugi wyglądały przerażająco, podkreślając ten krajobraz zniszczenia. Cicho podeszliśmy do jednego z okien i zajrzeliśmy do środka. W pokoju było ciemno i tylko światło księżyca pomogło nam ujrzeć, co tam się dzieje. Gruz mieszał się z rozbitymi meblami, różne przedmioty walały się po całej podłodze. W kącie pokoju stało łóżko z górą szmat. A obok, w nogach łóżka, leżał pies.
Zanim zdążyliśmy się zastanowić, nagle wysunęła się spod szmat głowa i usłyszeliśmy kobiecy głos: „Kto tam?”, któremu zawtórowało szczekanie psa. Teraz już nie mogliśmy uciekać; pies zaraz by nas dogonił. Odpowiedzieliśmy po polsku: „Swoi”. Kobieta zaczęła uciszać psa i zaprosiła nas do środka. Kiedy weszliśmy do pokoju, pies zaczął się kręcić wokół nas i zaglądać nam w oczy, a kiedy Chana pogłaskała go po głowie, ułożył się posłusznie u jej stóp.
Kobieta odgarnęła z siebie szmaty i mogliśmy się jej przyjrzeć. Mogła mieć ponad czterdzieści lat. Z pewnością była bardzo ładna w młodości, ale teraz wyglądała na ledwie żywą. Tylko jej oczy były pełne życia, płonęły jakby wewnętrznym ogniem i patrzyły ostro, uważnie, aż ogarniał człowieka lęk. Jeszcze zanim zaczęła mówić, z przykrością spostrzegliśmy, że nie jest przy zdrowych zmysłach.
Kobieta nie czekała, aż się przedstawimy, zaczęła mówić:
– Jesteście Żydami. Chowacie się w piwnicy... Widziałam, jak tam weszliście..., chcecie się uratować... Umrzecie jednak...
Nic nie odpowiedzieliśmy. Przez moment panowała nieprzyjemna cisza. Potem Chana spytała:
– A dlaczego pani tu została? Niemcy przecież panią zabiją, jeśli tylko znajdą...
– Ze mną jest zupełnie inaczej – odpowiedziała, a jej oczy stały się jeszcze bardziej ostre, bardziej ogniste. – Ja nie mogę stąd odejść. Muszę tu zostać, muszę przecież troszczyć się o moje dzieci, o moją starą matkę. Jak mogę ich zostawić? Co zrobią beze mnie?
Mówiła to z taką powagą, z takim przekonaniem w głosie, jakby jej dzieci i mama znajdowały się obok, w sąsiednim pokoju. Ale żadne drzwi nie prowadziły do żadnego pokoju. Chana spytała ją:
– Gdzie są pani dzieci, mama?
Kobieta gwałtownie zeskoczyła z łóżka – tak gwałtownie, że przestraszyliśmy się. Zaczęła nas ciągnąć za odzież i dyszeć nam prosto w twarz: „Chodźcie, chodźcie, to wam pokażę”. Przyciągnęła nas do okna, wskazała na zrujnowany dom, kilkadziesiąt metrów dalej, i zaczęła mówić przerywanym głosem:
– Tam właśnie mieszkałam, z dwójką moich dzieci i starą matką... Mój synek Feliks miał dwanaście lat, a moja córeczka Maria – dziewięć. Mój mąż Kazimierz poszedł na wojnę... Przy pożegnaniu nakazał mi uważać na dzieci... ale ja nie uważałam. Pewnego dnia wyszłam z domu wcześnie rano... Chciałam zdobyć trochę jedzenia dla dzieci... Wszystko, co miałam, już się skończyło... Nasi walczyli już od tygodni... tak... nawet mój Feliks wtedy im pomagał... i nie tylko on... również inne dzieci rzucały butelkami z benzyną w niemieckie czołgi... Kiedy wróciłam z odrobiną jedzenia, dom był już zburzony... wszyscy zasypani pod gruzami... I już nie mogłam wejść do moich dzieci... już więcej nie widziałam mojej matki.
Ogromny ból malował się na jej twarzy. W tym momencie nie było w niej nic nienormalnego. Nagle jednak zmieniła się zupełnie. Jej oczy zaczęły sypać ogniem, jej głos stał się natarczywy, a wskazując palcem na dom powiedziała z pewnością i siłą:
– Tam właśnie są... tam śpią... a ja muszę ich pilnować... Któregoś dnia wróci mój mąż... Mógłby mnie zbić, jeśli je zostawię same...
Staliśmy jak skamieniali, nie mogąc wymówić słowa. Już nie pamiętaliśmy, po co przyszliśmy. Zapomnieliśmy nawet, że zostawiliśmy w bunkrze pięć umierających ze strachu osób. Wpatrywaliśmy się w otaczające nas gruzy.
Huk spadającej cegły przywołał nas do rzeczywistości.
Wody tu nie znaleźliśmy. Jedzenia tym bardziej nie. Natknęliśmy się jedynie na nowe niebezpieczeństwo: z pewnością, wcześniej czy później, ta kobieta bez zmysłów i pies sprowadzą Niemców do naszej kryjówki. Wpadliśmy na pomysł: może zabrać ją do nas i zatrzeć w ten sposób ślady, które mogą sprowadzić do nas Niemców? Ale kiedy Chana jej to zaproponowała, kobieta rzuciła się z powrotem na łóżko, zakopała się w szmaty i z uporem powtarzała: „Nie, nie mogę odejść... jakże to – odejść... Muszę przecież pilnować moich dzieci...”.
Zostawiliśmy ją i wyszliśmy po cichu. Kobieta znów uspokajała psa, by nie szczekał, i to był dobry znak. Nie poszliśmy jednak wprost do schronu, ale zboczyliśmy z drogi i potem dopiero wdrapaliśmy się przez górę gruzów, by nie widziała, gdzie wchodzimy.
Oczekujący nas towarzysze odetchnęli z ulgą, kiedy wczołgaliśmy się z powrotem do środka. Ich dobry nastrój szybko zgasł, kiedy opowiedzieliśmy o nienormalnej Polce. Zaległa zupełna cisza. Była już późna noc. Wszyscy byliśmy zmęczeni, głodni, spragnieni. Ale nikt nie myślał o jedzeniu, piciu czy odpoczynku. Nikt też w tym momencie nie zwracał uwagi na brud i zatrute powietrze z kanału, jedyne, którym mogliśmy oddychać. Wszystkie myśli były przy tej kobiecie i jej psie: jak zapobiec temu śmiertelnemu niebezpieczeństwu.
Możliwości było niewiele. Praktycznie było tylko jedno wyjście, nad którym w ciemności, w całkowitej ciszy, zastanawialiśmy się, zadając sobie pytanie: czy to sprawiedliwe, by siedem ludzkich istnień ginęło z powodu jednej nienormalnej kobiety? Ale nikt nie miał odwagi powiedzieć tego na głos. Nawet najodważniejszy z nas, Icchak, wymamrotał jedynie, jakby do siebie: „Obawiam się, że będziemy musieli wybierać: albo my zginiemy, albo ona...”. I natychmiast zamilkł.
To były straszne chwile walki między wolą życia a sumieniem. Najtrudniejsze to było dla mnie i dla Chany; inni przecież tej kobiety nie widzieli. Nie mogliśmy o niej myśleć bez litości i współczucia. Dlatego zaproponowaliśmy, by jeszcze zaczekać do następnej nocy: niech i inni do niej wyjdą, niech z nią pomówią, może przekonają ją, by przeniosła się do naszej kryjówki; a tymczasem trzymajmy się blisko wejścia do kanału, by móc tam się szybko schować, gdyby coś się wydarzyło.
Wszyscy natychmiast wyrazili zgodę i na razie spadł nam kamień z serca. Na szczęście zdziczenie i okrucieństwo, na które się napatrzyliśmy, nikogo z nas jeszcze nie skaziły. Każdy z nas raczej wybrałby strach o własne życie niż mękę sumienia.
Ułożyliśmy się w miejscach, na których siedzieliśmy i staraliśmy się zasnąć. Zbliżał się świt; był już najwyższy czas, by po wydarzeniach minionego dnia trochę odpocząć.
Zduszony, łamiący się głos przerwał nagle ciszę, nie dając nam zasnąć: „Moje biedne dzieci... Dlaczego zostawiłem je same”. To Ignac wspominał żonę i sześcioro swoich dzieci, których pozostawił w getcie. Jego głos dochodził do nas z coraz większymi przerwami: „Sam jestem wszystkiemu winien... nie sądziłem... Przeze mnie wszyscy teraz zginiecie... Wtedy również tak uciekłem... schowałem się w piwnicy, jak teraz...”. Nikt z nas się nie odezwał. Patrzyliśmy tylko na Ignaca, który usiadł i zaczął mówić, znów jakby do siebie:
– Urodziłem się w Warszawie. Od początku ciężko pracowałem, już jako dziecko musiałem pomagać ojcu w rzeźni. Kiedy byłem starszy, pracowałem w jatce, zbierałem grosz do grosza, chciałem skończyć z głodowym życiem. Kiedy się ożeniłem, pracowaliśmy ciężko oboje z żoną, dorobiliśmy się własnej jatki. Potem na świat przyszły dzieci, sześcioro dzieci – cztery dziewczynki i dwóch chłopców. Najstarszy, Josełe, miałby już dzisiaj czternaście lat.
Ignac nabrał powietrza i ciągnął dalej:
– Kiedy wybuchła wojna, wtrącono nas do getta. W ósemkę mieszkaliśmy w małym pokoju przy ulicy Miłej. Wkrótce zaczął się głód. Z czasem wszystko wyprzedałem – było coraz gorzej. O mało nie zwariowałem ze zmartwienia i bólu, patrząc na moje głodne dzieci... Jeszcze gorzej było, kiedy wychodziłem na ulicę. Na bruku poniewierały się małe, wynędzniałe dzieci i wyciągały chude rączki, żebrząc o kawałek chleba. Były tak słabe, że nie miały siły stać... Wtedy, jak wariat, uciekałem z powrotem do siebie, do domu... To był czas niemieckich akcji w getcie, więc myślałem o tym, że jeśli mnie schwytają i wyślą do obozu, moje dzieci czeka ten sam los...
Ignac nagle krzyknął: „Jak mogłem ich zostawić samych?!”. I jakby szukając odpowiedzi lub usprawiedliwienia, zaczął szybko mówić:
– Od tych dzikich wrzasków straciłem głowę. Esesmani zupełnie wytrącili mnie z równowagi. Zwykle w czasie akcji w getcie przede wszystkim szukałem sposobu, by ratować dzieci. Dziesiątki razy udawało mi się schować je w jakiejś piwnicy lub na strychu. Ale tym razem... Było to nad ranem, już na początku 1943. Akcje wyłapywania Żydów były coraz częstsze. Przypadkowo byłem na ulicy, chciałem zdobyć coś do jedzenia dla moich dzieci... Nagle zobaczyłem, jak esesmani runęli na getto... Byli też z nimi Ukraińcy w granatowych mundurach i żydowska policja. Z dzikim wyciem zabierali wszystko, co znalazło się na ich drodze. Do tego krzyki kobiet, płacz dzieci... Byłem zupełnie oszalały, o wszystkim zapomniałem; zacząłem uciekać... Wbiegłem do jakiegoś domu, do piwnicy, schowałem się za jakąś beczką i czekałem. Nie wiem, jak długo. Kiedy wreszcie znów wyszedłem na ulicę, dookoła panowała śmiertelna cisza... Nie widać było żywej duszy. Z walącym sercem wbiegłem do domu. Był pusty... Nie było ani mojej żony, ani moich sześciorga dzieci...
Znowu zaczął krzyczeć:
– Nie! Nie powinienem był zostawić ich samych! Może mógłbym ich uratować? Nie zachowałem się jak ojciec... Przekleństwo wisi nad moją głową... Teraz zginę tutaj, w ciemnej piwnicy, a wy razem ze mną!
Z rozpaczą potrząsnął głową i rozpłakał się gorzko. Młoda, delikatna Chana podeszła do niego. Pogłaskała go po głowie i ciepłym, ale mocnym głosem powiedziała:
– Nie, Ignac. Pan nie jest winien. I nikt z nas nie jest niczemu winien. Jedynym winowajcą jest Hitler i wszyscy ci, którzy mu pomagają. A my musimy żyć. Musimy zrobić wszystko, by doczekać końca Hitlera.
Te słowa trochę go uspokoiły, a nam wszystkim dodały otuchy. Jakby nagle wstąpiły w nas nowe siły, poczuliśmy, że musimy przeżyć choćby tylko po to, by zobaczyć ich klęskę! Z tą myślą usnęliśmy.
Nie wiem, jak długo spaliśmy. Obudziły nas nagle strzały karabinu maszynowego, dochodzące z niewielkiej odległości. Natychmiast rzuciliśmy się do kanału, w przekonaniu, że wykryto naszą kryjówkę. Ale strzały szybko ucichły, a potem przez cały dzień było spokojnie. Leżeliśmy w ciszy, starając się nie czynić najmniejszego hałasu. Późną nocą Icchak i Ignac wyszli zobaczyć, co się dzieje na dworze i dociec przyczyn strzelaniny. Nie musieli długo szukać; niedaleko naszej kryjówki, obok ściany na wpół zrujnowanego domu, znaleźli zabitą szaloną kobietę i jej psa. Z pewnością wyszła rano „do swoich dzieci”, a Niemcy zauważyli ją i zabili, razem z psem. Trudny dylemat, który tak nas wczoraj męczył, został rozwiązany w niespodziewany sposób.
O świcie potężny, pochodzący – wydawało się – zupełnie z bliska, wystrzał armatni zatrząsł naszą piwnicą. Strzelanina, jak sądziliśmy, szła w kierunku Pragi. Stamtąd też, dość szybko, przyszła odpowiedź w postaci armatnich wystrzałów, pociski padały niedaleko naszej kryjówki. Nie było wątpliwości: zostaliśmy wzięci w dwa ognie. Jak się potem okazało, oddział niemieckiej artylerii stacjonował na placu Nowiniarskim, może sto metrów od naszego bunkra. Jego zadaniem było powstrzymywać sowiecką ofensywę. Także inne oddziały umocniły się w mieście, a front wciąż stał za Wisłą. Nasze nadzieje, że sowiecka armia zaraz nas wyzwoli, okazały się przedwczesne.
Ciągłe pojedynki artyleryjskie postawiły nas w krytycznej sytuacji. Po pierwsze, pociski mogły w każdym momencie zniszczyć naszą piwnicę. Po drugie, wokół nas znajdowało się kilka niemieckich posterunków i liczne patrole mogły nas tym łatwiej wykryć. Jednak największym problemem był brak żywności i wody – w jaki sposób zdobywać je w takich warunkach? Chaskiel, odpowiedzialny za sprawy żywnościowe, był z godziny na godzinę coraz bardziej przygnębiony. Już wcześniej był milczkiem, ale teraz niemal w ogóle się nie odzywał. Piątego dnia mruknął cicho, jakby do siebie: „Zaraz już będzie ostatni łyk wody... ostatni kawałek cukru...”. Nikt z nas się nie odezwał, nikt nie zareagował na te słowa, tak jakby to, co powiedział Chaskiel, nikogo z nas nie dotyczyło. Leżeliśmy tylko w pobliżu przejścia, które prowadziło do kanału, gotowi biec tam w razie niebezpieczeństwa.
Zaczęła zapadać noc i strzelanina stopniowo słabła, aż całkowicie umilkła (później powtarzało się to każdej kolejnej nocy). Nadal leżeliśmy cicho, bez słowa. Każdy pewnie myślał o tym samym: jak pokonać głód i pragnienie.
Myśl o żywności i wodzie pochłonęła nas całkowicie nie tylko dlatego, że nie było już co jeść i pić. O ile w ciągu pierwszych pięciu dni wierzyliśmy, że w kryjówce będziemy krótko, to teraz zrozumieliśmy, że może to potrwać znacznie dłużej. Zatopieni w tych myślach zobaczyliśmy, że Icchak nagle zrywa się z miejsca i zaczyna czegoś szukać. Potem usłyszeliśmy brzęk blaszanego naczynia, z którym Icchak zaczął cicho czołgać się w kierunku kanału.
– Po co idziesz z tym do kanału? – spytał go Ignac.
– Nabrać wody do picia – odpowiedział.
– Zwariowałeś? – odezwał się Samek. – Pić brudną wodę z kanału, w którym pełno szczurów?
Icchak nie odpowiedział. Zszedł do kanału i zaraz wrócił z pełną miską wody, którą obiema rękami trzymał przed sobą, by nie uronić ani kropli.
– Chaim! – zawołał w moim kierunku. – Weź to ode mnie!
Podał mi miskę i sam zaczął włazić do kryjówki. Kiedy zasapany znalazł się w środku, oznajmił radośnie:
– Będziemy mieli wodę! Nie martwcie się...
Nikt się nie odezwał. Myśleliśmy, że oszalał. A on ciągnął dalej:
– Czemu milczycie? Myślicie, że zwariowałem? Jestem przy zdrowych zmysłach, bardziej niż kiedykolwiek. Wodę przefiltrujemy przez węgiel i będziemy mogli ją pić bez obaw. Wiem, co mówię; przecież studiowałem medycynę. Mamy tu trochę węgla, a będziemy go mieli jeszcze więcej. Kiedy się ściemni, wyjdę na dwór i poszukam drewna, którego nie brakuje przecież w ruinach. Spalimy drewno, a powstały węgiel zużyjemy do filtrowania wody.
Staliśmy jak osłupiali. Wtedy Samek zawołał:
– Pójdę z tobą. Przecież w czasie powstania ludzie mieszkali w piwnicach i wszystko tam ze sobą zabierali. Na pewno coś musiało zostać. Niemcy nie mogli ogołocić ruin ze wszystkiego. Na pewno coś zostało. Jestem pewien, że znajdziemy różne przydatne rzeczy, a może nawet trochę żywności...
Osłabiony niedawną gorączką Daniel podniósł się i zaczął mówić z entuzjazmem:
– Myślicie, że ja będę tu siedzieć? Też pójdę z wami. Znam podziemne przejścia łączące podwórza i miejsca, gdzie w piwnicach wybito otwory, aby podczas powstania ułatwić komunikację. Przez te przejścia chodziłem często z polskimi chłopakami, przenosiliśmy amunicję. Teraz pójdziemy tą samą drogą, poprowadzę was.
Poczuliśmy się pokrzepieni na duchu, jakby wstąpiły w nas nowe siły życiowe. Chana z nieśmiałym uśmiechem powiedziała:
– Ja tu zostanę i zajmę się gospodarstwem. Jak coś przyniesiecie, ja to przyrządzę, ugotuję. Co prawda jeszcze nigdy tego nie robiłam, ale na pewno się nauczę...
Teraz już wszyscy się uśmiechali. Atmosfera zelżała, zrobiło się niemal wesoło. Z niecierpliwością czekaliśmy na głęboką noc, kiedy będzie można wyjść. A tymczasem opracowaliśmy regulamin dla naszego zespołu w bunkrze. Składał się z trzech głównych punktów:
1. W ciągu dnia zachowywać ciszę, nie rozmawiać, nie przemieszczać się, by żaden dźwięk nie wydostał się na zewnątrz, gdzie bardzo blisko znajdują się Niemcy. Dla nas dzień zaczyna się w nocy, kiedy jest całkiem ciemno.
2. Ci, którzy idą szukać żywności, muszą wszystko, co znajdą, przynosić do bunkra. Wszystko jest wspólne i powinniśmy jednakowo z tego korzystać. Z powodu młodego wieku Daniel i Chana będą otrzymywać podwójne porcje.
3. Jeśli ktoś wpadnie w ręce niemieckie, nie zdradzi miejsca, gdzie znajduje się kryjówka – nawet gdy będzie musiał znosić największe cierpienia i męki. To przysięga święta, która obowiązuje każdego.
Potem, w najtrudniejszych chwilach, ten krótki regulamin bardzo nam pomagał; dawał nam poczucie wspólnoty – tego, że jesteśmy ze sobą związani na śmierć i życie. Te wzajemne zobowiązania ułatwiały nam trwanie pod ziemią.