- W empik go
Bunt na "Elsynorze" - ebook
Bunt na "Elsynorze" - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 505 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od samego początku podróż zły wzięła obrót. Musiałem opuścić hotel w mroźny marcowy ranek, przejechać całą Baltimorę od końca do końca, – aby, śpiesząc się bardzo, stanąć punktualnie o dziewiątej na końcu molo. O dziewiątej miał mnie holownik stamtąd zabrać w. dół rzeki i odstawić na pokład Elsynory. Ale stało się inaczej. Co raz bardziej zirytowany, marzłem i czekałem, zsunąwszy się w głąb taksówki. Na przedzie szofer i Wada trwali skurczeni i zgarbieni. Nazewnątrz karoserii mogło być o pół stopnia chłodniej, niżeli wewnątrz. I holownika ani oko.
Possum, foksterier, mały szczeniak, którym mnie Galbraith obarczył tak nierozważnie, skomlił i dygotał mi w zanadrzu pod dachą, którą miałem na sobie. I nie chciał się uspokoić. Ustawicznie skomlił i drapał, i usiłował wydostać się z futra. A kiedy mu się to wreszcie udawało, równie gwałtownie, nie mogąc znieść zimna, usiłował zaszyć się w futro jak najgłębiej.
Ustawiczne skomlenie i ruszanie się tego szczeniaka nie wpływało, bynajmniej, kojąco na moje rozstrojone nerwy. Przede wszystkim nic mnie nie obchodził, bestia. Nic mnie ze szczeniakiem tym nie łączyło. Był mi obcy. I nieraz podczas tego rozpaczliwego wyczekiwania brała mnie chętka oddania go szoferowi. Gdy przechodziły dwie małe dziewczynki – widocznie córki dozorcy molo – ująłem już) nawet za klamkę drzwiczek auta, by je zawołać i obdarzyć kwikliwym zwierzakiem.
Possum to pożegnalny podarunek od Galbraitha. Otrzymałem go pocztą, terminową z New Yorku, w hotelu w Baltimore. Zupełnie rzecz w stylu Galbraitha. A mógł przecież, jak to każdy inny przyzwoity człowiek zrobiłby niezawodnie, przysłać mi owoce, lub choćby, kwiaty. Zły duch jakiś natchnął go jednak przewrotną myślą i życzliwość jego dla mnie przybrała postać szczekającego, skomlącego dwumiesięcznego szczenięcia. Z nadejściem foksterierka zaczęły się dopiero kłopoty. Nie zdążyłem się obejrzeć i zdecydować, co z nim zrobić, a już uznany zostałem przez hotelowego szwajcara za podejrzane indywiduum. A potem Wada z własnego popędu, przez bezdenną swą głupotę, oczywiście, spróbował przeszmuglować szczeniaka do swego pokoju i został schwytany na gorącym uczynku przez hotelowego detektywa. Odrazu Wada zapomniał całą swą angielszczyznę i zaczął się posługiwać wybuchową japońszczyzną, detektyw zjechał na rodzimy swój żargon irlandzki, szwajcar zaś, dał mi do zrozumienia, że tego się właśnie po mnie spodziewał.
Niech licho porwie psa, a i Galbraitha, że mnie w to szczenię ubrał! A potem, siedząc i marznąc na tym rozpacznym brekwatrze, zacząłem i siebie kląć w żywe kamienie i mój idiotyczny pomysł wybierania się w podróż na żaglowcu dokoła Przylądka Horn.
Około dziesiątej przyszedł piechotą jakiś młodzieniec, nieokreślonego wyglądu, i przyniósł kuferek, który został mi w parę minut potem oddany przez dozorcę molo:Dozorca wyjaśnił, że to kuferek pilota, i dał szoferowi wskazówki, jak znaleźć drugie molo, z którego nie wiadomo kiedy miał mnie zabrać na Elsynorę jakiś inny holownik. To mnie jeszcze bardziej rozzłościło. Dlaczego nie zostałem poinformowany tak dokładnie, jak pilot.
W godzinę potem, gdy stałem w mej taksówce u wjazdu drugiego molo, przybył zapowiedziany pilot. Osobnik ten zupełnie nie był podobny do pilota. Spodziewałem się ujrzeć syna mórz z posiekaną, twarzą, opiętego w granatową kurtkę, a stanął przede mną miodousty dżentelmen, typ prosperującego dobrze businesstnena, jakiego na każdym kroku spotyka się w klubach. Przedstawił się z punktu, więc zaprosiłem go do lodowatego wnętrza mej taksówki, w której tkwiłem z Possumem na łonie, obstawiony dokoła bagażami. Ale i on nic nie wiedział. Jakieś zmiany zaszły. Kapitan West zmienił swe zarządzenia. Pilot spodziewał się przybycia holownika każdej chwili.
I holownik przybył rzeczywiście, ale o pierwszej po południu. I cztery godziny musiałem czekać na ten obmierzły holownik i szczękać zębami. Miałem czas, by przyjść do przekonania, że nie przypadniemy sobie do gustu z Kapitanem Western. Jeszcze go nie widziałem na oczy, ale sposób, w jaki mnie traktował od samego początku, był, oględnie się wyrażając, lekceważący. Kiedy Elsynora, przybywszy z ładunkiem jęczmienia z Kalifornii, leżała na Erie Basin, przyjechałem specjalnie z New Yorku, by obejrzeć ten statek, który miał być mi domem w ciągu wielu miesięcy.
Byłem zachwycony wszystkim, co zobaczyłem na statku, ale szczególnie urządzeniem kabin. Salonik, wybrany dla mnie, był zupełnie zadawalający i o wiele obszerniejszy, niż przypuszczałem. Ale, zajrzawszy do kabiny kapitana, dopiero zrobiłem wielkie oczy. Była urządzona naprawdę z wielkim komfortem. Dość, jeżeli powiem, że przylegała do niej łazienka, a prócz wielu innych rzeczy, stało w niej wielkie mosiężne łóżko, jakiego najmniej można się było spodziewać na frachtowcu.
Zdecydowałem, naturalnie, że łazienka i wielkie łóżko mosiężne dla mnie zostaną przeznaczone. Gdy zwróciłem się do agentów, by ułożyli to z kapitanem, żądanie moje zbiło ich z tropu i zmięszało. – Zupełnie nie zdaję sobie sprawy, ile rzecz taka może kosztować – powiedziałem. I do ceny nie przywiązuję wagi. Czy będzie mnie kosztować pięćdziesiąt, czy pięćset dolarów, muszę mieć to pomieszczenie.
Harrison i Gray, moi ajenci, porozumiewali się chwilę na uboczu, potem zaś oświadczyli, że nie mają wielkich nadziei, by Kapitan West zgodził się na moją propozycję. Nie słyszałem jeszcze – ja na to – by który z kapitanów nie przyjął takiej oferty – oświadczyłem, ufny w wymowę dolarów. – Przecie kapitanowie transatlantyckich parowców stale sprzedają swoje pomieszczenia.
– Ale Kapitan West nie jest kapitanem transatlantyckiego parowca – zauważył spokojnie Mr. Harrison.
– Niech pan nie zapomina, że mam na tym statku spędzić długie miesiące – odparłem. Jeśli będzie trze – ba, niech panowie posuną się do zaofiarowania do tysiąca dolarów.
– Spróbujemy – powiedział Mr. Gray – ale uprzedzamy, by pan bardzo nie liczył na nasze starania. Kapitan West jest obecnie w Searsport i napiszemy do niego dziś jeszcze.
Ku memu wielkiemu zdumieniu w parę dni potem Mr. Gray zawiadomił mnie przez telefon, że Kapitan West odrzucił moją propozycję. – Czy zaofiarował mu pan tysiąc dolarów? – zapytałem. – Cóż on na to?
– Wyraził żal, że nie może zgodzić się na pańską propozycję – odpowiedział Mr. Gray.
Następnego dnia otrzymałem list od Kapitana Westa. Pismo i zwroty były staroświeckie i ceremonialne. Żałował, że dotąd nie mieliśmy sposobności się widzieć, i upewniał, że przypilnuje, by moje pomieszczenie urządzono jak najwygodniej. Wydał już odpowiednie rozkazy Mr. Pikowi, pierwszemu oficerowi na Elsynorze, i kazał wyjąć grodź między moim salonikiem, a przyległym zapasowym salonem. Poza tym pisał – i, czytając te słowa poraz pierwszy uczułem animozję do Kapitana Westa – że gdybym po wyruszeniu był niezadowolony; z mego pomieszczenia, gotów byłby zamienić się ze mną na apartamenty.
Naturalnie po takiej odmowie nic na świecie nie zdołałoby mnie skłonić do zajęcia wielkiego mosiężnego łóżka Kapitana Westa. I ten to Kapitan Natanael West, którego jeszcze na oczy nie widziałem, zmusił mnie do marznięcia na molach przez cztery bite godziny. Postanowiłem tedy, że im mniej widywać go będę w podróży, tym lepiej; z prawdziwą przyjemnością pomyślałem o pakach książek, które z New Yorku wysłałem na Elsynorę. Dzięki Bogu mogłem się obejść bez towarzystwa kapitana podczas podróży.
Oddałem Possuma Wadzie, zajętemu rozrachunkiem z szoferem. Marynarze z holownika przenosili bagaż na swój pokład. Zbliżała się chwila powitania z Kapitanem Western. Od pierwszego rzutu oka zorientowałem się, że z wyglądu tak samo nie przypomina on kapitana, jak pilot przeciętnego pilota. Znałem najwybitniejszych przedstawicieli tej profesji i nie był do nikogo z nich podobny, a już z bezczelnym, grubolicym szyprem, o jakich w powieściach czytałem, z szyprem o głosie zdartym i przepitym nie miał nic wspólnego. U boku jego stała kobieta z ogromną mufką, okryta szalem z czerwonego lisa. Nie szarym tle pokładu stanowiła jaskrawą plamę.
– O Boże! – jego żona! – rzuciłem szeptem do pilota. Czy jedzie z nim?…
Układając się z Mr. Harrisonem, wyraźnie zastrzegłem, że z jedną jedyną rzeczą nie mógłbym się pogodzić – gdyby Kapitan Elsynory zabierał z sobą żonę w tę podróż. I Mr. Harrison, uśmiechnąwszy się, zapewnił mnie, że Kapitanowi Westowi żona nie będzie towarzyszyła.
– To jego córka – odpowiedział pilot półgębkiem. – Widać go odprowadza. Żona mu umarła więcej niż przed rokiem. Mówią, że to go właśnie skłoniło do powrotu na morze.
Kapitan zrobił parę kroków ku mnie. Nim wyciągnięte ręce nasze się spotkały, nim wyraz jego twarzy zmienił się przy powitaniu, a wargi się poruszyły, w zdumiewający sposób przemówiła do mnie jego indywidualność. Wysoki, smukły z piętnem rasy w twarzy, co raczej wyczułem w pierwszej chwili, był tak chłodny, jak dzionek ten był zimny, zrównoważony, jak król, lub cesarz, tak daleki od wszystkiego, jak najdalsza z gwiazd stałych, tak beznamiętny, jak twierdzenie Euklidesa. A potem, w chwili, gdy ręce nasze miały się zetknąć, w kątach jego oczu zbiegły się drobniutkie zmarszczki i padł z nich błysk takiej nieosiągalnej, opanowanej pogody ducha! Jasny błękit tęczówek nalał się, rzekłbyś, zabarwił wnętrznym ciepłem; twarz również zdawała się nim nalewać; cienkie wargi, ostro przez chwilę zarysowane, stały się miękkie w linii, niczym wargi Bernhardta, gdy dźwięki urabia na słowa.
I tak wysokiego od pierwszego wejrzenia nabrałem o nim mniemania, że doznałem zawodu, gdy się odezwał. Spodziewałem się, usłyszeć z jego ust słowa mądrości i słowa łaski pełne. Tymczasem w najbanalniejszy w świecie sposób wyraził żal z powodu zwłoki, która zaszła. Powiedział to, co prawda, głosem, który bardziej licował z moim o nim wyobrażeniem. Był to głos cichy, dźwięczący szlachetnym metalem, niemal za niski, a przecie czysty, jak dzwon, z lekkim nosowym akcentem, tracącym staroświecczyzną New – England).
– I opóźnieniu winna ta oto młoda osoba – zakończył, przedstawiając mnie swej córce – Margarito – to Mr. Pathurst.
Z lisiego futra wyciągnęła się ku mnie ręka w obcisłej rękawiczce i dwoje szarych oczu zaczęło we mnie świdrować poważnie i z uporem. Ambarasujący był ten zimny, przenikliwy, inkwizytorski wzrok, nie dlatego, by w nim kryło się wyzwanie, ale że był tak bezczelnie rzeczowy. Podobnie się patrzy na stangreta, którego przyjmuje się na służbę. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że wybierała się również w tę podróż i że budził w niej ciekawość, rzecz naturalna, człowiek, mający być jej towarzyszem podróży w ciągu pół roku. Ale się spostrzegła prędko i zwróciła do mnie z uśmiechem oczu i ust.
Towarzysząc Westom… do kajuty holownika, usłyszałem skomlenie i rozpaczliwe kwiki Possuma, to też poszedłem do Wady, by zabrać psa do ogrzanego wnętrza statku. Wada krzątał się dokoła bagażu i podpierał właśnie jeden z mych kuferków krótkim automatycznym karabinkiem. Byłem zdumiony na widok bagażu, obok którego moje kuferki wyglądały jak kamyki u stóp skał. W pierwszej chwili wziąłem to za zapasy okrętowe, zaraz jednak zmieniłem zdanie, spostrzegłszy, że góra składa się z kufrów, pudeł, walizek, paczek i tobołów wszelkiego rodzaju i kształtu. Wzrok mój zatrzymał się na czymś, mającym podejrzany wygląd damskiego pudełka do kapeluszy. Widniały na nim inicjały „M. W…”. Tak, ale Kapitan West miał na imię Natanael. Rozejrzawszy się lepiej, dostrzegłem parę „N. W.”, wszędzie natomiast „M. W”. Wówczas przypomniałem sobie, że Kapitan West nazwał swą córkę Margaritą.
Taka mnie złość wzięła, że nie chciałem wracać do kajuty. Chodziłem wielkimi krokami wzdłuż pokładu, znosząc stoicznie ziąb i gryząc usta. Tak stanowczo domagałem się od agentów, by nie było na okręcie kapitańskiej żony. Myśl o obecności kobiety w ciasnych pomieszczeniach okrętowych przejmowała mnie dreszczem. Ale nie przyszła mi na myśl córka kapitana. Byłem niemal zdecydowany wyrzec się podróży i powrócić na holowniku do Baltimory.
Zżymając się tak, przeziąbłem na wietrze, gdyż szybkość holownika była znaczna i ostry pęd powietrza. Zobaczyłem Miss West wychodzącą właśnie na pokład. Rzucało się w oczy, ile sprężystości było w każdym jej kroku. Mimo rysów wyrazistych, w twarzy miała coś nadającego jej pozory istoty filigranowej, czemu znów zadawała kłam; mocna budowa jej ciała. Tak przynajmniej wnioskowałem z jej poruszeń, gdyż okryta bezkształtnym futrem sylwetka jej zupełnie się zacierała.
Odwróciłem się na pięcie i pogrążyłem w melancholijną kontemplację zwału bagaży. Ogromna paka przykuła mój wzrok; stałem z wlepionymi w tę pakę oczami, gdy Miss West odezwała się u mego boku.
– To właśnie była właściwa przyczyna naszego opóźnienia – powiedziała.
– Cóż to takiego? – zapytałem zgoła obojętnie.
– Ależ, fortepian Elsynory, cały odnowiony. Zdecydowawszy się na tę podróż, zaraz zatelegrafowałam do Mr. Pika – to pierwszy oficer, pan wie. Zrobił wszystko, co było w jego mocy. Nie jego wina, tylko firmy fortepianowej. Czekając dziś na fortepian, powiedziałam im parę słów do słuchu, aż im w pięty poszło.
Zaśmiała się na to przypomnienie i zaczęła szperać między kuframi. Upewniwszy się, że to czego szukała, znajduje się na miejscu, odwróciła się i już miała odejść.
– Nie idzie pan do kajuty; tam ciepło? Będziemy na miejscu dopiero za pół godziny.
– Kiedy zdecydowała się pani na tę podróż? – spytałem ni stąd ni zowąd.
Tak szybkim i ostrym obrzuciła mnie spojrzeniem, że musiała zdać sobie sprawę z mego niezadowolenia i wewnętrznego wtrząsu.
– Dwa dni temu – odpowiedziała. – Dlaczego? Jej szybkość orientacji zbiła mnie z tropu i nim zdobyłem się na odpowiedź podjęła:
– Niech pan się nie trapi, że jadę, Mr. Pathurst. Dałabym głowę, że lepiej od pana znam się na dalekich podróżach, i że nam będzie dobrze i wygodnie. Pan, widzę, naprzykrzać mi się nie będzie, a ja, z mej strony, ręczę, że też się panu nie będę naprzykrzała. Już nie raz podróżowałam z pasażerami i nauczyłam się dawać sobie radę sama w wielu sytuacjach, w których oni nie umieli się znaleźć. Rozpocznijmy podróż bez urazy, a nic, niezawodnie, nie poróżni nas w drodze. Wiem, o co panu chodzi, – Boi się pan, że będzie panu wypadało mnie bawić. Niech pan wie zatem, że nie potrzeba mi bawienia. Nigdy najdłuższa podróż nie była dla mnie za długa i zawsze miałam tyle do roboty. I nigdy się nie nudzę, i… nie znoszę plotek,ROZDZIAŁ II
Świeżo załadowana Elsynora leżała, w wodzie bardzo głęboko. Przybiliśmy do miejsca.Za mało znam się na okrętach, bym mógł zachwycać się jej linią, a przytem nie byłem usposobiony do zachwytów. Wciąż namyślałem się, czy nie skręcić karku memu projektowi i nie wrócić na holownik. Z tego, co piszę o sobie, możnaby wywnioskować, że należę do typu ludzi chwiejnych. Przeciwnie.
Na nieszczęście, od pierwszej chwili ułożenia planu podróży, nie paliłem się do niej. W gruncie rzeczy wybierałem się w podróż, gdyż do niczego innego również nie miałem ochoty. Od pewnego czasu życie utraciło dla mnie urok. Nie byłem wyczerpany, ani też, w ścisłym znaczeniu tego słowa, znudzony. Ale siła atrakcyjna jakby dla mnie wyparowała z wszystkich rzeczy. Przestałem się interesować ludźmi i ich bezsensownymi, drobnymi, „poważnymi” sprawami. Już od dawna stroniłem od kobiet, zdając sobie sprawę z ich prymitywności, z okrutnego niemal poświęcenia się i przejęcia zadaniem płci; zbyt dobrze je rozumiałem, by móc się nimi przejmować i zachwycać! I uświadomiłem sobie także znikomość sztuki. Sztuki piękne! Ależ to kuglarstwo, szarlataneria, która z całym patosem mydli oczy nie tylko wielbicielom swym, ale i adeptom!
Drapiąc się po schodni na pokład Elsynory, szedłem po linii najmniejszego oporu. Równie dobrze mogłem się cofnąć. Nie wiele brakowało, bym, stanąwszy na pokładzie okrętu, kazał zostawić moje rzeczy na holowniku, bym pożegnał Kapitana Westa i jego córkę, życząc im szczęśliwej podróży.
Sądzę nieomal, że tym piórkiem, które przeważyło szalę na stronę podróży, był gościnny uśmiech Miss West, którym obdarzyła mnie, zmierzając przez po – kład do kajuty; a potem pomyślałem, że w kajucie musi być rozkosznie ciepło.
Pierwszego oficera, Mr. Pika, poznałem podczas pierwszej mej wizyty na Elsynorze w Erie Basin. Uśmiechnął się, ale dziwnie sztywnym uśmiechem. Uśmiech wyrył na twarzy oficera tak głęboką brózdę, że zdawał się ból mu sprawiać. Nie wyciągnął do mnie ręki na powitanie i odwrócił się, wydając rozkazy jakimś dygocącym z zimna wyrostkom i włóczącym nogami starcom, których z pół tuzina wylazło skądś ze śródokręcia. Mr. Pik pił, zgadłem od pierwszego wejrzenia. Twarz jego była nabrzmiała i bezbarwna, a jego duże szare oczy – pełne goryczy i przekrwione.
Czułem kamień na sercu i kląłem swą słabość woli, że też nie potrafiłem zdobyć się na tych kilka słów, które położyłyby kres wszystkiemu. Ludzie, którzy w owej chwili przenosili mój bagaż na rufie do marynarzy nie byli podobni. Na parowcach liniowych nie widziałem jeszcze marynarzy w ich rodzaju. Jeden z nich, młodzieniec o kwitnącej twarzy uśmiechnął się do mnie oczami, nawskroś włoskimi, ale był to karzeł. Był tak przysadzisty, że cały wchodził w gumowe buty i kaptur. A przytem nie był! czystej krwi Włochem. Tak mnie to uderzyło, że zapytałem o niego pierwszego oficera, który odparł posępnie:
– Ten? Kciuk? To mieszaniec półkrwi, nawpół Japończyk, czy Malaj.
Pewien stary człowiek, który jak się później dowiedziałem, był bosmanem, miał wygląd człowieka, złamanego kolejami życia, jakby uległ niedawno nieszczęśliwemu wypadkowi. Miał twarz tępą, po prostu wolą. Szurając po pokładzie i powłócząc chodakami, zatrzymywał się co parę kroków, obie dłonie kładł na brzuchu i wykonywał dziwaczny ruch przyciskania i podnoszenia jednocześnie. Upłynęło parę miesięcy, w ciągu których czynił to w mych oczach tysiące razy, nim się dowiedziałem, że to zwykłe przyzwyczajenie. Twarz jego przypomniała mi Człowieka z Motyką, tylko była nieporównanie, bezdennie głupsza. I nazywał się Sundy Buyers. I był bosmanem na pięknym amerykańskim żaglowcu, Elsynorze, uważanym za jeden z najlepszych żaglowców na świecie.
Z całej bandy wyrostków i starców, ciągnących bagaże, jeden tylko młody człowiek, mniej więcej szesnastoletni, podobny był, moim zdaniem, do marynarza. Przybył z szkolnego statku, jak mnie poinformował pierwszy oficer, i to była pierwsza jego podróż. Rysy jego były wyraziste, ruchy rzeźkie, miał na sobie ubranie marynarskie, które nosił z właściwym marynarzom zacięciem. W rzeczywistości, jak miałem się, później przekonać, był on w całej załodze jedynym człowiekiem, wyglądającym po marynarsku.
Główna partia marynarzy jeszcze na statek nie przybyła, choć oczekiwano jej, jak zapewniał Mr. Pike, lada chwila. Mówił to warkliwie i złowrogo. Ludzie, znajdujący się na statku, zaokrętowali się sami w New Yorku, a nie za pośrednictwem właścicieli gospód marynarskich. – A jaka będzie to załoga, Bóg raczy wiedzieć – warczał Mr. Pike. Kciuk, półkrwi Japończyk (lub Malaj), półkrwi Włoch, jak twierdził pierwszy oficer; miał stopień wykwalifikowanego marynarza, choć służył dotąd tylko na parowcach i była to… jego pierwsza podróż na żaglowcu.
– Zwykły marynarz! – M. Pike prychnął w od – powiedz! na jedno z mych pytań. – Tych teraz ani na lekarstwo! Szczurów lądowych nie ma więcej. Szczury lądowe, ha, niech pan to zapomni! Każdy drwal, każdy krowiarz teraz jest wykwalifikowanym marynarzem. Taki ma stopień i tak jest płatny. Cały personel marynarki handlowej zeszedł na psy. Nie ma już marynarzy. Wszyscy wymarli na długo przed pańskim przyjściem na świat. Ot co!
Buchało od niego nieoczyszczoną whisky. Nie chwiał się jednak, pewnie stał na nogach i w ogóle nic nie zdradzało, że dobrze musiał pociągnąć z butelki. Dopiero później zorientowałem się, że jego rozmowność była nienaturalna, że to trunek tak mu język rozwiązał.
– Że dożyć musiałem czasów – zawołał – kiedy prawdziwi marynarze i prawdziwe statki przepadają!
– Przecie Elsynora uchodzi za jeden z najlepszych statków – odparłem.
– Bo tak jest… dziś. Ale czymże jest ta Elsynora? – zatraconym frachtowcem. Nie budowano jej do żeglowania, a gdyby nawet, to już nie ma marynarzy, którzy umieliby nią żeglować. Boże! Boże! Gdy wspomnę dawniejsze klipry. To były statki! Czupurny Kogut, Meteor, Ryba Latająca, Wieszczka Fal, Jeleń, Różdżka, Brzozowa, Żagielnik, Rybitwa, Wąż Morski, Gwiazda Polarna. A gdy pomyślę o flotach kliprów herbacianych, biorących ładunek z Hong-Kongu i pędzących na łeb na szyję poprzez Cieśniny Dalekiego Wschodu! O, co to był za widok! Co za widok!
Zaciekawił mnie. Nareszcie miałem przed sobą prawdziwego człowieka, człowieka, żyjącego każdym nerwem. Nie śpieszyło mi się do kabiny, w której przez ten czas Wada rozpakowywał rzeczy. Chodziłem tedy po pokładzie tam i z powrotem, dotrzymując kroku olbrzymiemu Mr. Pikowi. Olbrzymi był bez przesady, szeroki w barach, grubokościsty i, mimo postawy, mocno zgarbionej, wysoki na całe sześć stóp.
– Wspaniały z pana kawał mężczyzny! – pochlebiłem mu.
– Ba, byłem, byłem – zamruczał ponuro. I zaleciała mnie od niego ostra whisky.
Spojrzałem ukradkiem na jego sękate ręce. Z jednego jego palca możnaby było zrobić ze trzy moje. W przegubach również były te łapy trzykrotnie grubsze od moich.
– Co pan waży? – zapytałem.
– Dwieście dziesięć. Ale za moich lepszych czasów – do dwustu czterdziestu.
– Więc Elsynora źle będzie żeglowała? – powiedziałem, wracając do tematu, który go emocjonował.
– Założę się z panem, o co pan chce, o funt tytoniu, lub o miesięczną pensję, że nie okrąży Przylądka nawet w sto pięćdziesiąt dni. A na Latającej Chmurze opłynąłem Przylądek w osiemdziesiąt dziewięć dni – osiemdziesiąt dziewięć dni, od Sandy Hook do Frisco. Sześćdziesiąt ludzi było w kasztelu, ale to byli ludzie, do tego ośmiu chłopców do pomocy, i cały czas wskok! wskok! Trzeba siedemdziesiąt cztery mile na dobę pod topslami), a przy szkwałach robiliśmy więcej niż osiemnaście węzłów. Osiemdziesiąt dziewięć dni – bez lawirowania. I raz tylko zostawiliśmy w dziewięć lat potem prześcignięci przez Andrew Jackson. To były czasy!
– A kiedy to Anderw Jackson prześcignął wasz statek? – spytałem pod wrażeniem, że bierze mnie na kawał.
– W 1860-ym – odpowiedział bez namysłu.
– I pan żeglował na Latającej Chmurze jeszcze na dziesięć lat przed tym, a teraz mamy 1913-ty? Jakim – że to sposobem, skoro to było przed sześćdziesięciu dwoma laty?
– A ja miałem wtedy siedem lat – zachichotał. – Moja matka była stiuardką na Latającej Chmurze. Przyszedłem na ten świat na morzu. Byłem chłopcem okrętowym, mając lat dwanaście na Heroldzie Dnia, kiedy to opłynął Przylądek w dziewięćdziesiąt dziewięć dni, a była to podróż – połowa załogi w kajdanach conajmniej przez pół podróży, dwóch ludzi zdęło w morze z bocianiego gniazda po drugiej stronie Hornu; ostrza naszych noży poszczerbione i poobłamywane; bolce i klubki latały w powietrzu; trzech ludzi oficerowie zastrzelili jednego dnia; drugi oficer padł trupem i pozostało tajemnicą, kto go zabił; i dzień i noc, nic innego, tylko wszyscy wskok! wskok! wskok! Dziewięćdziesiąt, dziewięć dni od lądu do lądu, siedemnaście tysięcy mil… i wciąż ze wschodu na zachód dookoła Przylądka – Grzmotu!
– Ale w takim razie miałby pan sześćdziesiąt dziewięć lat – nastawałem nań w dalszym ciągu.
– I mam te lata – odparł dumnie – a, w tym wieku zdam się lepiej od dzisiejszych cherlaków. Każdy z nich puściłby ostatnią parę, gdyby musiał przejść przez to, przez co ja przeszedłem. Czy słyszał pan kie – dy o Słonecznym Południu, okręcie, który został sprzedany w Hawanie na handel niewolnikami i przechrzczony na Emanuelę.
– I pan żeglował Środkowym Szlakiem? – zawołałem, przypominając sobie nagle sakramentalny zwrot.
– Tak. Byłem na Emanueli na Mozambickiej Cieśninie kiedy Brisk schwytał nas z dziewięćdziesięcioma niewolnikami w międzypokładzie. A jeżeli nas złapał, to tylko dlatego; że miał przewagę nad nami; będąc parowcem.
I w dalszym ciągu mierzyłem pokład wielkimi krokami tam i z powrotem wraz z tym masywnym zabytkiem przeszłości łowiąc uchem napomknienia, wspomnienia lub zgoła pomruki o minionych dniach gnania i mordowania ludzi. W każdym jego słowie dźwięczała prawda, a zgarbienie jego potężnych bar i starcze powłóczenie nogą dowodziło, że powiedział mi swe prawdziwe lata. Mówił też o pewnym kapitanie, Kapitanie Sonurs.
– Był to wielki kapitan – oświadczył. – Przez całe dwa lata, w ciągu których byłem jego pomocnikiem, w każdym porcie, do którego zawijaliśmy, kryłem się przy wpływaniu i powracałem dopiero przy wypływaniu na morze.
– Ale dlaczego?
– Przez wzgląd na załogę. Ludzie przysięgali, że się zemszczą i wydostaną na mnie rozkaz aresztowania. I zdarzało się, że mnie łapali i szyper płacił za mnie wielkie pieniądze – a płacił chętnie, bo miał z mojej roboty grube zyski.
Pokazał mi ogromne swe pięści, łapy z porozbijanymi, zmaltretowanymi kostkami i zrozumiałem co była to za robota.
– Ale wszystko to już się skończyło – lamentował. – Marynarze teraz to, psia ich mać, jaśnie państwo. Nie wolno na nich podnieść ręki ani nawet głosu.
W tejże chwili z nadburcia pomostu zwrócił się do niego drugi oficer, był to człowiek średniego wzrostu, mocno zbudowany, gładko wygolony blondyn.
– Holownik z załogą widać już, sir – oznajmił.
Pierwszy oficer mruknął coś z akcentem zadowolenia, potem dodał: – Niech pen zejdzie Mr. Mellaire, i zaznajomi się z naszym pasażerem.
Zastanawiający był sposób, w jaki Mr. Mellaire, schodził po schodni pomostu i w jaki się zaprezentował. Jego grzeczność trąciła staroświecczyzną, wyszukaną grzecznością Stanów Południowych.
– Pan jest południowcem – powiedziałem.
– Z Georgii, sir – ukłonił się i uśmiechnął, jak tylko urodzony południowiec potrafi się kłaniać i uśmiechać.
Pogodny i życzliwy był wyraz jego twarzy, a jednak usta tego człowieka były najokrutniejszą ze szram, jaka imitowała kiedykolwiek usta na ludzkiej twarzy. Była to szrama. Nie sposób określić inaczej tych odpychających, bezkształtnych ust o cienkich wargach, ust, które tak uprzejmie wypowiadały same grzeczności. Odruchowo spojrzałem na jego ręce. Jak ręce pierwszego oficera były grubokościste, zdeformowane z rozbitymi i zdefasonowanymi kostkami. A potem podniosłem wzrok z tych wymownych rąk i spojrzałem mu znowu w niebieskie oczy. Przesłonięte były błonką światła, lśnieniem szlachetności i serdeczności, ale wyczułem, że poza tym lśnieniem nie ma ani szczerości, ani miłosierdzia. Poza tym powierzchownym lśnieniem było coś zimnego i strasznego – skradało się to i czyhało, i śledziło – coś kociego, wrogiego śmiertelnie. Poza tą błonką łagodnego światła i iskrą towarzyskiej uprzejmości kryła się istota żywa, przerażająca, która urobiła usta tego człowieka na szramę. To, co wyczułem w tych oczach zmroziło mnie do szpiku kości, przejęło wstrętem i doznaniem obcości.
Gdy tak stałem przy Mr. Mellaire, rozmawiałem z nim, wymieniałem z nim uśmiechy i uprzejmości, doznawałem uczucia, które ma człowiek na puszczy, albo w dżungli, wiedząc, że śledzą go nieustannie ślepia niewidzialnych dzikich bestyj. Bez blagi przerażony byłem tym, co leżało przyczajone w czaszce Mr Mellaire. Przywykliśmy identyfikować powierzchowność, cechy zewnętrzne człowieka, z duchem, który go ożywia. Ale metoda ta zawodziła w zastosowaniu do drugiego oficera. Twarz jego, postać, maniery i łatwość obejścia to była jedna istota, w której on sam, istota druga, całkiem od pierwszej odmienna, leżał przyczajony.
Spostrzegłem Wadę, stojącego we drzwiach kajutowych i czekającego widocznie na rozkazy. Skinąłem nań i miałem już iść za nim, gdy Mr. Pike znacząco spojrzał na mnie i powiedział:
– Jedną chwilę, Mr. Pathurst.
Wydał jakiś rozkaz drugiemu oficerowi, który, wykręciwszy się na pięcie, ruszył na dziób. Zatrzymałem się i czekałem, co mi ma powiedzieć, lecz Mr. Pike odezwał się dopiero, gdy drugi porucznik oddalił się tak, że nie mógł go usłyszeć. Wówczas nachylił się do mnie i powiedział:
– Niech pan nikomu nie wspomina, ile mam lat. Co roku, podpisując rolę, – podaję o rok mniej. Teraz według roli mam pięćdziesiąt cztery lata.
– I nie dałbym panu więcej – odpowiedziałem z nonszalancją, choć było to moje głębokie przekonanie.
– Bo mnie moje lata nie ciążą. W pracy i wszelkim hazardzie zdystansuję najtęższego młokosa. Więc niech pan nikomu nie mówi, w jakim jestem wieku, Mr. Pathurst. Szyprowie przestają cenić oficerów, którzy mają pod siódmy krzyżyk. Tak samo i armatorzy. Spodziewałem się dostać dowództwo tego statku i byłbym je dostał niezawodnie, ale stary popsuł mi szyki, wracając na morze. Jakby potrzebował pieniędzy – ten sknera!
– Czy jest zamożny? – spytałem.
– Zamożny! Gdybym miał dziesiątą część jego majątku, mógłbym osiąść na fermie w Kalifornii, hodować drób i opływać we wszystko, jak pączek w maśle – ba, gdybym miał jedną pięćdziesiątą tego, co sobie odłożył. Przecie on ma duży udział w tonażu Blackwoodów, a ich statkom zawsze sprzyjało szczęście i zawsze dawały zyski. Starzeję się, należy mi się dowództwo i właśnie miałem je dostać. I jak na złość stary dusigrosz wpada na pomysł wrócenia na morze i zajmuje koję, która mnie przypadłaby w udziale.
Zrobiłem krok ku wejściu do kajuty, ale jeszcze raz mnie zatrzymał.
– Mr. Pathurst, nie powie pan nikomu o moim wieku?
– Ależ nie, niech pan będzie spokojny, Mr. Pike – zapewniłem go.ROZDZIAŁ III
Przeziębłem się do szpiku kości. To też doznałem prawdziwej ulgi, wszedłszy do ciepłej i wygodnej kajuty. Wszystkie drzwi wewnętrzne były pootwierane, tworząc jakby obszerne mieszkanie lub dom wielorybniczy. Wejście z głównego pokładu po lewej stronie prowadziło do wielkiego, wyłożonego kosztownym dywanem korytarza – hallu. Na ten hall wychodziły z lewej strony drzwi pięciu kabin: pierwsza z rzędu – kabina pierwszego oficera, następnie – dwa gabinety z przepierzeniem wyjętym, zamienione w kabinę dla mnie; potem – kabina stiuarda a przyległa i ostatnia z rzędu kabina służyła za garderobę.
Po przeciwnej stronie hallu znajdowały się pomieszczenia, bliżej przeze mnie niezbadane, choć wiedziałem, że mieszczą; się tam łazienki, sala jadalna, która w gruncie rzeczy była obszernym salonem, apartamenty kapitana i, niezawodnie, apartamenty Miss West. Nuciła, krzątając się przy rozpakowywaniu. Kredens stiuarda poza skrzyżowaniem korytarzy i schodami, wiodącymi do strażnicy na pomoście rufy, mieścił się strategicznie po środku jego pola działania. A więc po prawej stronie kredensu znajdowały się saloniki kapitana i Miss. West, nawprost – sala jadalna i główna kajuta, po lewej zaś stronie – kabiny, opisane już, a z tych dwie moje.
Poszedłem wzdłuż hallu ku rufie. Drzwi znalazłem otwarte do wnętrza rufy Elsynory. Było to jedno obszerne pomieszczenie, mające conajmniej trzydzieści pięć stóp od burty do burty, od piętnastu do osiemnastu stóp długości, zaokrąglone, oczywiście podług linii rufy okrętowej. Był to rodzaj składu. Stały tam umywalki, dużo komód, leżały sztuki płótna, wisiały szynki, połcie słoniny. Schodnia wiodła w górę do małej luki w pokładzie rufy; w pokładzie wnętrza była również luka.
Przemówiłem do stiuarda, starego Chińczyka z goloną głową i o ruchach zwinnych, którego nazwiska przez cały czas podróży nie dowiedziałem się, choć zapamiętałem, że liczy sobie lat pięćdziesiąt sześć.
– Co tam jest? – pytałem, wskazując na lukę w pokładzie wnętrza.
– Być lazaret – odpowiedział.
– A kto tu jada? – wskazałem na stół i dwa krzesła okrętowe na śrubach.
– Być drugi stół. Druga oficer i cieśla jeść przy ten stół.
Potem dałem wskazówki Wadzie, jak ustawić moje rzeczy, a załatwiwszy najniezbędniejsze, spojrzałem na zegarek. Było jeszcze wcześnie, zaledwie parę minut po trzeciej. Wyszedłem tedy na pokład, by przyjrzeć się przybywającej załodze.
Ale holownik z załogą już przybył. Tylko przed kasztelem śródokręcia zastałem paru maruderów, którzy ociągali się z wejściem do przedniego kasztelu. Byli pijani. Bardziej wyniszczonych, nędznych, wstrętnych ludzi nie spotykałem jeszcze w żadnej spelunce.
Mieli na sobie łachmany. Twarze ich były obrzmiałe, okrwawione i brudne. Nie twierdzę, by wyglądali na łotrów. Nie, byli tylko brudni i ohydni. Wszystko w nich było odpychające, wygląd, język, którym się posługiwali, i sposób postępowania.
– Zwijać się! Żwawo! Zbierać no graty do kasztelu!
Mr. Pike rzucił te słowa ostro z pomostu. Przez całą długość Elsynory z rufy na dziób, poprzez kasztel śródokręcia i przedni kasztel biegł pomost lekki i smukły ze stalowych prętów i desek.
Gdy padł ten rozkaz z ust pierwszego oficera, ludzie chwiejnie odwrócili się, wlepiając w niego wzrok ponury. Ledwie paru z pośród tych oberwańców zdradziło gotowość wypełnienia rozkazu, zabierając się niezgrabnie do rozrzuconych swych rzeczy. Reszta przerwała pijane lamenty i patrzyła na oficera z podełba. Osobnik z twarzą, którą szalony bóg jakiś ulepił z magmy cielesnej i rozgniótł, niejaki, jak potem się dowiedziałem, Larry, wybuchnął przeraźliwym śmiechem i plunął bezczelnie na pokład. Z całym rozmysłem odwrócił się do swych towarzyszy, pytając głośno, ochrypłym głosem:
– Kto do ciężkiej cholery, ten stary grzmot, nie przymierzając?
Olbrzymia postać Mr. Pika wyprężyła się konwulsyjnie, ogromne jego łapy zacisnęły się kurczowo na poręczy balustrady. Ale nie były to mimowolne odruchy. Nie stracił panowania nad sobą.
– Zabierać się wy tam – powiedział. Nie będę się z wami wdawał. Włazić do kasztelu!
I z tymi słowy, odwrócił się i poszedł na tył, do miejsca, gdzie holownik się odcumowywał. A więc tyle było warte jego całe perorowanie o żelaznym bacie? Dopiero później domyśliłem się, jaka była przyczyna tej tolerancji. Przypomniałem sobie, że, idąc ku rufie, widziałem Kapitana Westa, opartego o balustradę u samej schodni juty, i że patrzył on ku przodowi.
Liny holownika odrzucono. Przypatrywałem się z zainteresowaniem manewrowi odbijania, aż holownik wycofał się rufą poza okręt. W tejże chwili doleciał mnie dziwaczny jazgot, rzekłbyś, szczekanie i wycie. Były to liczne, zmięszane głosy pijanych przybyszy, wołające, że człowiek wypadł za burtę. Drugi oficer zeskoczył po schodni juty i minął mnie, pędząc ku przodowi. Pierwszy oficer, którego wypadek zastał na filigranowym, biało malowanym pomoście, rzekłbyś, na pomoście z sieci pajęczej, wprawił mnie w zdumienie swą zwinnością. Przebiegł wzdłuż pomostu od kasztelu śródokręcia, wskoczył na okrytą brezentem szalupę i wychylił się za burtę. Nim marynarze zdążyli wleźć na poręcz nadburcia, już wśród nich był drugi oficer i on to rzucił zwój liny z nadburcia.
Uderzyła mnie szczególnie umysłowa i fizyczna sprawność tych dwóch oficerów. Choć byli obaj w starszym wieku – pierwszy oficer miał lat sześćdziesiąt dziewięć, a drugi, conajmniej, pięćdziesiąt – umysł ich i ciała działały z prężnością i dokładnością stalowych sprężyn. Działali sprawnie. Byli ze stali. Spostrzegali wszystko w lot, decydowali się i działali błyskawicznie. Byli, rzekłbyś, z innej gliny, niż ich podwładni. Marynarze, będąc świadkami wypadku i znajdując się na jego miejscu, krzyczeli, oszołomieni i bezradni, ciężko myśląc, ciężej jeszcze się poruszając, włazili na poręcz nadburcia. Przez ten czas drugi oficer zeskoczył po stromej schodni rufy, przebiegł dwieście… stóp pokładu, wskoczył na poręcz nadburcia, zorientował się w położeniu i rzucił zwój liny na wodę.
W taki sam sposób zareagował Mr. Pike. On i Mr. Mellaire byli panami tych nędznych kreatur, dzięki sprawności swej woli. Doprawdy, różnili się od swych podwładnych bardziej, niźli ci ludzie różnili od Hotentotów i od małp.
Ja również w owej chwili stałem na wielkim knechcie od kabla, skąd mogłem już widzieć człowieka, zdającego się rozmyślnie odpływać od okrętu. Był to jakiś ciemnoskóry syn Śródziemnego Morza, a twarz – mignęła mi zaledwie przed oczami – miał skurczoną konwulsyjnie. Jego czarne oczy ożywiał błysk obłędu.
Lina rzucona została przez drugiego oficera z taką dokładnością, że padła poprzez plecy płynącego. Musiał kilkakrotnie wodę rozgarnąć, nim ręce z niej wy plątał. Coś dziko wykrzykiwał i machał rękoma z emfazą. W podniesionym jego ręku błysnęła klinga długiego noża.
Dzwonienie dochodziło z holownika, który zaczął manewrować, chcąc przyjść człowiekowi w wodzie z pomocą. Ukradkiem spojrzałem na Kapitana Westa. Przeszedł na lewą stronę rufy i z rękoma w kieszeniach spoglądał to na miotającego się w wodzie człowieka, to na holownik. Nie wydawał żadnych rozkazów, nie zdradzał najmniejszego zainteresowania wypadkiem i wyglądał, śmiało rzec można, na zupełnie przypadkowego widza.
Pływak zdawał się teraz zajęty zrzucaniem z siebie ubrania. Ukazało się nagie ramię, potem drugie.
Miotając się tak, zapadał czasami pod powierzchnię, lecz za każdym razem się wynurzał, potrząsając nożem i wrzeszcząc przeraźliwie coś zagmatwanego i bez sensu. Usiłował nawet ujść przed holownikiem, przepływając pod nim.
Poszedłem na przód i jeszcze zdążyłem zobaczyć, jak windowano szaleńca przez nadburcie Elsynory. Był zupełnie nagi, pokryty krwią i trząsł się w ataku furii. Pokrajał się i pozacinał w wielu miejscach. Z rany w przegubie ręki krew tryskała za każdym uderzeniem pulsu. Przejmował mnie wstrętem, nie było w nim nic ludzkiego. Zdarzyło mi się widzieć skaleczonego orangutanga w ogrodzie zoologicznym i, bez przesady, kreatura ta ze zwierzęcą twarzą, ruszającą się bezustanku i bełkocząca, przypominała mi tego orangutanga. Marynarze okrążyli go, podtrzymywali i ciągnęli, on zaś w dalszym ciągu śmiał się przeraźliwie i rzucał radosne okrzyki. Podbiegłszy z obu stron, oficerowie zmietli marynarzy z drogi, odebrali im wariata, odciągnęli go po pokładzie ku śródokręciu i zawlekli do kajuty śródokrętowej. Zaimponowała mi siła oficerów. Słyszałem o nadludzkiej sile furiatów, a jednak ten osobnik był w ich rękach jak wosk. Kiedy wariat leżał już na koi, Mr. Pike jedną ręką przygwoździł go do niej i trzymał w tej pozycji. Mr. Mellaire przez ten czas pobiegł po sznur dla skrępowania rąk szaleńcowi.
– Tfu! – wykrzywił się Mr. Pike do mnie z grymasem, imitującym uśmiech. – Widziałem dużo wariackich załóg w moim życiu, ale takiej jak ta, nie pamiętam.
– Co pan zamierza z nim zrobić? – zapytałem. – Ten człowiek umrze z upływu krwi.
– I krzyżyk na drogę – odparł szybko. – Będziemy z nim mieli masę kłopotu, nim go gdzie uda się spławić. Gdy się uspokoi, zaszyję mu rany; ba zaszyję mu je tak, czy owak, choćbym mu dać musiał szczutka w nos.
Znowu spojrzałem na potężne łapy oficera. Niezawodnie pięści tego olbrzyma, to też był środek uśmierzający. Wyszedłszy na pokład, zobaczyłem na rufie niewzruszonego Kapitana Westa, stojącego ż rękoma w kieszeniach z wzrokiem, utkwionym w błękitną rysę w północno-wschodniej połaci nieba. Bardziej, niźli oficerowie, bardziej, niźli furiat i bezwstyd pijanej załogi, widok niewzruszonej tej postaci z rękoma w kieszeniach wpoił we mnie przekonanie, że znajduję się w świecie, różnym od wszystkiego, z czym się dotąd w życiu spotykałem.
Wada przerwał mi wątek myśli, meldując, że proszą mnie do kajuty i Miss West czeka z herbatą.