- W empik go
Bunty w łagrach. Relacje polskich więźniów Gułagu - ebook
Bunty w łagrach. Relacje polskich więźniów Gułagu - ebook
Pierwsza antologia świadectw Polaków, którzy do sowieckich łagrów trafili po 1944 roku z powodu przynależności do podziemia niepodległościowego i zbuntowali się tam w warunkach – wydawałoby się – uniemożliwiających jakikolwiek opór. O łagrowym życiu i buncie opowiadają współorganizatorzy, uczestnicy i świadkowie powstań w łagrach Workuty, Norylska i Kingiru w 1953 i 1954 roku. Dzięki relacjom więźniów, nagrywanych jeszcze w latach 90., możemy poznać „z pierwszej ręki” historię dotąd prawie nieznaną.
„Ciążyło, że mam wyrok 20 lat. Po tym, co się zobaczyło po paru miesiącach, te 20 lat nabierało strasznego wymiaru. Pół roku – myślałem – rany boskie, dopiero pół roku, co dalej?”
Józef Halski (więzień łagru w Norylsku)
„W życiu udało mi się dwa razy przeżyć chwilę szczęścia. Pierwszą, kiedy
udało mi się zostać żołnierzem Armii Krajowej, a drugi moment szczęścia
– kiedy wyszedłem z sowieckiego obozu zagłady na wolność.”
Janusz Guttry (więzień łagru w Workucie)
Spis treści
WPROWADZENIE
Agnieszka Knyt
Rozdział 1.
WOJNA
Rozdział 2.
WYROK
Rozdział 3.
ŁAGIER
Rozdział 4.
BUNT
Norylsk
Workuta
Kingir
Rozdział 5.
PO BUNCIE
Rozdział 6.
POWROTY
BIOGRAMY AUTORÓW
POSŁOWIE
Powstania więźniów Norylska, Workuty i Kingiru w latach 1953–54
prof. Grzegorz Hryciuk
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66707-44-3 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ust’-Usa – 1942, Igarka – 1947, Inta – 1949, Ekibastuz – 1952, Workuta, Norylsk – 1953... Nazwy tych miejscowości współczesnemu czytelnikowi nie mówią wiele. Mogą co najwyżej kojarzyć się z daleką, przepastną Syberią, bliżej nieokreślonym „Wschodem”. Natomiast daty obok nich większości nie powiedzą już nic. A zdarzyły się wtedy rzeczy wprost niesłychane. W sowieckim Gułagu, w czasach najgłębszego stalinizmu ludzie, zdawałoby się, skazani na powolne umieranie, póki system nie wyciśnie z nich ostatniej kropli potu na rzecz totalitarnego państwa – mieli odwagę, by się zbuntować.
Od początku istotę Gułagu – systemu tysięcy obozów, podobozów, punktów łagrowych, kolonii pracy, ogarniającego cały Związek Radziecki – stanowiło przedmiotowe wykorzystanie więźniów do niewolniczego wysiłku:
„Gułag – to słowo wciąż brzmi złowrogo, budząc lęk i najgorsze wspomnienia. Istniejące tam obozy pochłonęły znacznie więcej ludzkich istnień niż Ypres, Somma, Verdun, Auschwitz, Majdanek, Dachau i Buchenwald razem wzięte. Fundamentem koncepcji Gułagu była praca. Wykonując ją, więźniowie ginęli jak muchy, umierając w strasznych warunkach. Surowość klimatu, głodowa dieta, długość wyroków, opresyjne normy pracy, rutynowa przemoc ze strony zdeprawowanych strażników, brak właściwej opieki medycznej czy choćby ogrzewania i ubrań, a także brak nadziei prowadziły do niesłychanie wysokiej śmiertelności. Miliony zeków, czyli skazańców (od rosyjskiego słowa zakluczonnyj, zapisywanego skrótowo z/k) – czy to politycznych, czy kryminalnych – zmarły z zimna i głodu; jednych zamęczono lub pobito na śmierć, innych zabiła rozpacz. Niektórzy – zwłaszcza młodsi i odporniejsi – nauczyli się sztuki przetrwania. Przez kilkadziesiąt lat Gułag widział więcej śmierci i nieszczęścia niż jakikolwiek inny podobny system”¹.
Początkowo tysiące, a w momencie największego rozwoju Gułagu miliony ludzi pracowały na rzecz państwa sowieckiego, którego celem była jak największa wydajność przy minimum nakładów. Tony złota wydobywane przez więźniów Kołymy pozwalały na import zachodnich technologii i maszyn, łagiernicy budowali infrastrukturę (drogi, trasy kolejowe, mieszkania) dla przyszłych centrów przemysłowych w azjatyckiej części ZSRR oraz „wielkie budowy socjalizmu”, jak Kanał Białomorsko-Bałtycki, prowadzili uprawę ziem w Kazachstanie. Stanowili najtańszą i najłatwiej dostępną siłę roboczą – nie liczono się z ich życiem.
Od samego początku istnienia Gułagu trafiali tam również Polacy. Pierwsi polscy więźniowie pochodzili z terenów, które znalazły się w Związku Radzieckim po ustanowieniu nowych granic z II Rzeczpospolitą w marcu 1921. W kolejnych dekadach trafiały tam wielotysięczne grupy Polaków i polskich obywateli: w czasie Wielkiego Terroru 1937–38, po zajęciu w 1939 roku wschodnich terenów II RP... Nie jest obecnie możliwe ustalenie, jaka dokładnie była to liczba ani też ilu z nich w łagrach straciło życie.
Od początku 1944 roku, gdy Sowieci ponownie wkroczyli na polskie ziemie, do sowieckich łagrów zaczęła napływać następna wielka fala obywateli polskich. Ofiarą aresztowań NKWD padali wówczas przede wszystkim członkowie polskiego podziemia, którzy trafiali do łagrów specjalnych (dla „szczególnie niebezpiecznych przestępców” – głównie politycznych) Workuty, Norylska, Kazachstanu, na Kołymę i do innych obozów, rozsianych po całym terytorium sowieckim. Wysokie wyroki, czasem nawet 25 lat robót katorżniczych, zastosowano jako instrument represji przede wszystkim wobec mieszkańców terenów zaanektowanych przez Sowietów.
W tej książce o swoim losie „łagrowym” opowiadają właśnie przedstawiciele tej grupy – niemal wszyscy byli członkami Armii Krajowej, działali w konspiracji, walcząc o niepodległą ojczyznę. Ich relacje były nagrywane w ramach oddolnej, społecznej inicjatywy od 1988 roku (jeszcze w podziemiu) do połowy lat 90., już dla oficjalnie działającego Archiwum Wschodniego Ośrodka KARTA. Pochodzą z jedynej w Polsce tego rodzaju kolekcji relacji ustnych ponad 150 osób, które przeszły przez piekło Gułagu. Po kilku bądź kilkunastu latach przyjechały do kraju, a tu przez następne dziesięciolecia musiały milczeć – nowy komunistyczny system nie pozwalał na otwarte mówienie o cierpieniu zadanym przez „sojusznika”. Relacje dla Archiwum Wschodniego były czasem pierwszą próbą opowiedzenia swojej historii, której nie znała nawet najbliższa rodzina. Dziś po świadkach pozostały opracowane i przechowane w archiwum KARTY unikatowe nagrania, czasem zdjęcia, pojedyncze dokumenty. Z tych okruchów pamięci podjęliśmy próbę opisania buntów w łagrach Norylska, Workuty i Kingiru w latach 1953 i 1954. Nie jest to odtworzenie zdarzeń krok po kroku – materiał nie pozwolił na taką rekonstrukcję. Szczegółowy przebieg buntów opisuje w posłowiu prof. Grzegorz Hryciuk. Uczestnicy i świadkowie buntów mówią tu natomiast o własnym doświadczeniu i swojej percepcji wydarzeń.
Bunty w Norylsku i Workucie zostały zainspirowane bezpośrednio śmiercią Stalina w marcu 1953, która wywołała w Związku Radzieckim przełom polityczny, zmiany w sowieckiej gospodarce, w życiu społecznym. Ten proces objął także Gułag. 27 marca 1953 dekretem Rady Najwyższej ZSRR ogłoszono amnestię, zwolnienia więźniów rozpoczęły się następnego dnia. Nie dotyczyły one jednak osób uwięzionych w obozach o specjalnym reżimie, w których przebywali głównie więźniowie polityczni, w tym Polacy.
Odizolowani w specłagrach więźniowie tworzyli w konspiracji struktury oporu, a napięcie wśród nich utrzymywało się na krawędzi wybuchu, przed którym hamowała ich jedynie nadzieja na amnestię. Gdy się okazało, że nie obejmuje ona „politycznych”, bunty z ogromną siłą ogarnęły przede wszystkim dwa wielkie północne przemysłowe kompleksy łagrowe – Gorłag (w okolicach Norylska) i Rieczłag (wokół Workuty), oddalone od siebie o tysiąc kilometrów. W obu przebywali również Polacy i mieli znaczący udział w łagrowym ruchu oporu. Bunt o największym zasięgu i najbardziej krwawym przebiegu wybuchł w maju 1954 w podobozie Stiepłagu (koło wsi Kingir w Kazachstanie).
Bunty były wszędzie krwawo tłumione, ale po śmierci Stalina, po zmianach u szczytu władzy, stało się w końcu jasne, że Gułag jest niewydolny i nieekonomiczny. Przeprowadzona w 1953 roku na zlecenie Komitetu Centralnego KPZR kontrola potwierdziła, że zyski z niewolniczej pracy są znacznie niższe niż koszty utrzymania więźniów i całego systemu łagrowego. Zdecydowano więc o gruntownej reorganizacji Gułagu, zlikwidowano obozy specjalne.
Wyraźną datę końca Gułagu trudno określić. Po „tajnym referacie” Nikity Chruszczowa, wygłoszonym na zamkniętym Plenum XX Zjazdu KC KPZR w lutym 1956, w którym potępił Stalina i „kult jednostki”, władze podjęły uchwałę o likwidacji systemu Gułagu i zmianie obozów na kolonie pracy. Wówczas zwolniono z obozów większość cudzoziemców (w tym wielu Polaków) i więźniów politycznych. Zarząd Główny Poprawczych Kolonii Pracy MSW ZSRR zlikwidowano w 1960 roku. Niebawem jednak znów zaczęto zamykać w koloniach karnych wszystkich nieprawomyślnych: dysydentów (którzy przy udziale międzynarodowych ruchów obrony praw człowieka zaczęli informować o łagrach opinię publiczną na Zachodzie), pisarzy, działaczy ruchów religijnych czy narodowych. Rosyjski system penitencjarny obecnie obejmuje kolonie karne, w których również więzieni są polityczni przeciwnicy władzy.
*
Gułag lat 50. oparty był na odczłowieczeniu – pozbawiano więźnia godności podczas fasadowego śledztwa i okrutnych przesłuchań, przez wycieńczającą pracę i urągające warunki życia. Rozbudowany system nadzoru i wszechobecni konfidenci mieli za cel maksymalną kontrolę nad więźniami. Nie udało się jednak odebrać im nadziei i choć prawdopodobieństwo zbuntowania się więźniów było nikłe, to nawet perspektywa najcięższych kar nie stłumiła całkowicie ich odruchu walki o wolność.
Jak wspomina jeden z bohaterów tej książki, Janusz Guttry: „W życiu udało mi się dwa razy przeżyć chwilę szczęścia. Pierwszą, kiedy udało mi się zostać żołnierzem Armii Krajowej, a drugi moment szczęścia – kiedy wyszedłem z sowieckiego obozu zagłady na wolność”. A stało się to między innymi dzięki odważnej postawie tysięcy zbuntowanych więźniów Gułagu.
Agnieszka KnytHENRYK MESZCZYŃSKI
Znałem Ruskich jeszcze z czasów rewolucji, kiedy mieszkałem z rodzicami w Petersburgu.
Urodziłem się w 1912 roku we wsi Wigry, powiat Suwałki. W 1914 roku front przechodził przez okolice tej wsi, ojciec był ranny. Całą rodzinę ewakuowali w głąb Rosji, matkę oddzielnie z trojgiem dzieci i ojca oddzielnie. My z matką trafiliśmy do Petersburga, ojciec odnalazł nas po pół roku – przypadkiem spotkał matkę w sklepie.
Było nas w rodzinie pięć osób, starszy brat był chory na gruźlicę. Wyżywienie dawano na kartki, chodziłem po to jedzenie z wiaderkiem. Brałem dla nas wszystkich. W drodze powrotnej zjadałem wszystko, co dostałem. Nikt tego nie mógł jeść, a ja jadłem.
Starszy brat był konający. Ktoś powiedział, że może go wyleczyć pewien chiński lekarz. Nieśliśmy go na noszach przez dwie ulice. Ludzie w kolejce wpuścili nas po godzinie. Chińczyk wziął 10 rubli w złocie za poradę, wypisał receptę po chińsku i w chińskiej aptece według jego wskazówek wydano nam leki. Do dzisiaj brat żyje.
Do miejsca zamieszkania wróciliśmy w 1921 roku, mam kartę ewakuacyjną z tego czasu. Zaczęliśmy chodzić ze starszym bratem (najmłodszy zmarł w Petersburgu) do polskiej szkoły w Suwałkach, maturę otrzymałem w Suwałkach w 1930 roku. W 1931 roku byłem w podchorążówce w Grodnie, miałem tam dobrą lokatę i po jakichś ćwiczeniach otrzymałem stopień podporucznika. Później studiowałem na politechnice w Warszawie. Pracowałem w Dyrekcji Okręgowej Kolei w Wilnie.
W 1939 roku miałem przydział do KOP-u na granicy litewskiej. Tam organizował się rezerwowy 134 pułk . Byłem dowódcą kompanii w I batalionie, z tym pułkiem przeszedłem całą kampanię wrześniową. Byłem ranny pod Włodawą.
Po wkroczeniu Rosjan, z jednej strony naszej jednostki byli Niemcy, a z drugiej Rosjanie. Mieliśmy wymianę ognia z Ruskimi. Dowódca pułku wrócił z odprawy u dowódcy Armii „Kraków” i powiedział, że musimy kapitulować. Było to 29 września. Odbyło się głosowanie, komu mamy się poddać – Niemcom czy Rosjanom. Ponieważ wszyscy oficerowie byli poznaniakami, głosowali, żeby poddać się Rosjanom. Ja z jeszcze jednym oficerem zawodowym powiedzieliśmy, że wstrzymujemy się od głosu. Dowódca pułku spytał:
– Co pan będzie robił?
– Zostanę w kraju, między krewnymi, nie dam się wziąć do niewoli.
– To niegodne honoru oficera polskiego.
Odpowiedziałem, że jeśli wyda mi rozkaz poddania się, to ja ten rozkaz wypełnię. Ale był tam jakiś zabłąkany pułkownik ze sztabu, który jako starszy stopniem zabronił wydania mi rozkazu. Ja z tym oficerem, który też wstrzymał się od głosu, zostałem, reszta z białymi chorągiewkami pojechała do Rosjan.
Ruszyliśmy do Wilna. Miałem legitymację kolejową na przejazd pierwszą klasą, a myślałem, że koleje jeszcze chodzą. To była iluzja.
Doszliśmy do rzeczki Sopot, dopływu Sanu, było to po trzech dniach marszu. Musiałem wspierać się na kiju, byłem przecież ranny w nogę. Na rzece był w tym miejscu most, a za mostem po drugiej stronie stała sowiecka kolumna pancerna, płonęły ogniska. Wartownik zauważył nas, byliśmy jeszcze w polskich mundurach. Telefonicznie zawezwał dwóch konnych, którzy podjechali do nas. Jeden chciał nas zrewidować, zsiadł z konia, a karabin powiesił przy siodle. Miałem dwa pistolety – oddałem dwa strzały do tego, który siedział na koniu. Koń poniósł, a drugi Rosjanin uniósł ręce do góry.
Był już zmrok. Obok był cmentarz, podczołgaliśmy się tam aż pod samą rzeczkę i leżeliśmy w bagienku. Tego, który się poddał, puściliśmy. Pobiegł na most, zrobił alarm. Zaczęli nas szukać – świecili reflektorami, wydawało się, że prosto na nas, ale nas nie zauważyli. Zaprzestali poszukiwań, przeczekaliśmy parę godzin, aż się uspokoiło. Rozebraliśmy się, ten oficer nie umiał pływać, ale był na szczęście małego wzrostu, przeniosłem go przez rzeczkę. Po drugiej stronie był jar, tam ubraliśmy się i usiedliśmy, żeby zapalić papierosa.
Były różne perypetie po drodze, zatrzymywali nas Rosjanie, Ukraińcy, Żydzi. Każdy chciał rozstrzelać. Ale trzeba przyznać, że uratowali nas żołnierze Armii Czerwonej – NKWD chciało nas rozstrzelać jako oficerów, a właśnie przejeżdżał patrol kozacki (myśmy pozrywali już wcześniej dystynkcje oficerskie) i kazał nas wypuścić.
Dojechaliśmy do Lidy, a potem do Wilna, ale nie na dworzec, wysiedliśmy wcześniej. Trafiłem do swojego dawnego mieszkania. Okazało się, że mieszkanie zlikwidowała moja znajoma. U niej po raz pierwszy od ponad dwóch tygodni zmieniłem opatrunek na zranionej nodze.
JANUSZ GUTTRY
Byłem wychowany na patriotycznej literaturze, na Sienkiewiczu, Żeromskim i wielu, wielu innych. Ojciec był w wywiadzie – tyle było nam wiadomo. Często wyjeżdżał na dłużej, zawsze się z nami bardzo czule żegnał, mama zawsze wtedy płakała.
Jak wybuchła wojna w 1939 roku, byliśmy pięć dni w Warszawie. Piątego września nastąpiła ewakuacja sztabu i zabrano rodziny. Transportem wojskowym jechaliśmy siedem dni aż do Buska, koło Lwowa, a stamtąd dalej transportem konno-samochodowym do Trembowli.
I tam byłem świadkiem wkroczenia wojsk sowieckich – napaści 17 września. Samoloty sowieckie bombardowały tamte tereny, Niemcy już nie bombardowali. Rano były posiekane drzewa, powybijane szyby. I kompletna dezorientacja. Widziałem z okna wkroczenie wojsk sowieckich. Ukazały się czołgi, potem konnica.
Tam rozpoczęła się nasza nowa gehenna: wszyscy wiedzieli, że mama wyszła za mąż za wojskowego, więc była na liście przestępców, bo wtedy wsadzano do więzienia wszystkich: kupców, bankowców, pocztowców. Wystarczyło być Polakiem, nauczycielem, by trafić do więzienia, względnie na wywózkę. Myśmy ukrywali się przez cały rok – w kościołach, u znajomych, w zbożu za miastem – żeby uniknąć aresztowania. U babci siedem razy przeprowadzano rewizję, szukano nas wszędzie, bo byliśmy wielkimi przestępcami: rodzina wojskowego.
Po roku udało się mamie, przez różne powiązania, układy, przez Wandę Wasilewską, zdobyć paszport. Uniknęliśmy wywózki, aresztowania, mama otrzymała pracę na kolei jako obmotczyca, czyli izolatorka drutu. Ja poszedłem do szkoły, ale o klasę niżej – wszystkich cofano o jedną klasę, gdyż uważano, że poziom naszych szkół był o wiele niższy niż sowieckich. W szkole doznawaliśmy prześladowań ze strony młodzieży żydowskiej zrzeszonej w organizacji pionierskiej. Babcia z dziadkiem sprzedawali na targowym placu Krakowskim rzeczy, by utrzymać się przy życiu. Do sprzedawania było dużo: serwety, obrusy, dywany, buty, wszystko. Parę razy od ojca dochodziły nas wieści przez emisariuszy: z Węgier, z Rumunii. Przez tych emisariuszy ojciec przekazywał wiadomości, nieraz jakieś pieniądze.
Kiedy wybuchła wojna między sojusznikami , do więzień lwowskich – na Brygidki, do więzienia na Łąckiego, na Zamarstynów – nie można było podejść, już z bardzo dużej odległości czuło się straszliwy fetor. Ludzie wdzierali się tam, szukali swoich bliskich, Niemcy fotografowali, całe podwórze zasłane było trupami, cele, piwnice zarzucone były do połowy trupami ułożonymi jedne na drugich, jak drewno. Ci ludzie zostali wymordowani przez NKWD przed ucieczką ze Lwowa i to wymordowani w sposób bardzo okrutny. Na przykład ściągano skórę z rąk, jak rękawiczki. Widziałem to na własne oczy, bo byłem na Łąckiego. Wydłubywano oczy, widziałem księdza, któremu rozpruto brzuch i wsadzono doń dziecko. Fetor był straszliwy, nie do zniesienia.
Niemcy pozwolili na siedmioklasową szkołę dla Polaków, a w wolnych chwilach chodziłem na dworzec i nosiłem pakunki. Tak zarabiałem. Nosiłem plecaki niemieckim żołnierzom, którzy przejeżdżali i nocowali w domach noclegowych. Dostawałem chleb, drobne pieniądze, papierosy, które oddawałem dziadkowi. Potrafiłem zarobić nawet kilka kilogramów chleba dziennie. Pracowałem w różnych warsztatach: stolarskich, hydraulicznych.
Potem zostałem gońcem w niemieckim biurze projektowym Hochbauinspektion Lemberg. Tam dostałem służbowy rower i niemieckie umundurowanie kolejarza. Wtedy zacząłem marzyć o organizacji. Byłem za młody, a wydawało mi się, że jeśli nie będę zaangażowany, to po wojnie żadna dziewczynka nie zechce ze mną rozmawiać. Pogardzałem sobą za to, że siedzę w domu. Bardzo chciałem walczyć, chociaż pomagać, ale ciągle się to nie udawało.
Było bardzo trudno nawiązać kontakty. Ale w tym Hochbau byli ludzie, których podejrzewałem o przynależność do konspiracji. Powoli, powoli udało mi się wreszcie dostać do konspiracji. Początkowo przechodziłem okres próbny. Bardzo mi się przydał mundur niemiecki i dobre dokumenty – byłem gońcem. Rozwoziłem pocztę po biurach niemieckich i byłem mniej narażony na łapanki – mundur i dokumenty mnie chroniły. To mi pomagało w tej wstępnej pracy organizacyjnej. Byłem uszczęśliwiony. W życiu udało mi się dwa razy przeżyć chwilę szczęścia. Pierwszą, kiedy udało mi się zostać żołnierzem Armii Krajowej, a drugi moment szczęścia – kiedy wyszedłem z sowieckiego obozu zagłady na wolność.
Po jakimś czasie zostałem zaprzysiężony i rozpocząłem pracę w konspiracji, już jako żołnierz AK, szeregowiec. Byłem niesamowicie dumny. Miałem bardzo dobre warunki fizyczne, byłem bardzo silny. Robiłem różne rzeczy: obserwację wojsk niemieckich, sprawy wywiadowcze, kolportaż. Byłem gotów na wszystko.
JERZY GARDYNIK
W 1939 roku byłem po pierwszej klasie licealnej. W związku z moją działalnością w harcerstwie brałem udział, jako harcerz-ochotnik po przeszkoleniu PW¹, w obronie Lwowa.
Konspiracja lwowska w latach sowieckiej okupacji 1939–41 działała w warunkach niezwykle trudnych. My nie byliśmy przygotowani na spotkanie z przeciwnikiem tak groźnym. Mieliśmy nawet może dla tych ludzi pewną pogardę, lekceważyliśmy ich.
Początki konspiracji to zazwyczaj nauka. A przy tym wszechobecnym policyjnym systemie, stworzonym jeszcze w carskiej Rosji i rozbudowanym w Rosji czerwonej, na lekceważenie przeciwnika nie można sobie pozwolić. Ten człowiek, który wycierał nos palcami i chodził w zdeptanych butach, był przeciwnikiem znacznie groźniejszym niż Gestapo.
To była śmieszna konspiracja. Później dopiero uczono się: na stratach.
HALINA GÓRSKA
Właściwie całe życie spędziłam w Wilnie. Kiedy rozpoczęła się II wojna, miałam 10 lat – chodziłam do „Nazaretu” – szkoły sióstr nazaretanek. Wybuch wojny dla nas wszystkich był tragedią, dla mnie, dziecka, był czymś, czego się opisać nie da. Wydawało mi się, że świat cały skończył się, absolutnie wszystko się zawaliło, zapadło, nie ma Polski, nie ma mojej kochanej szkoły, w ogóle nie warto żyć dalej. Najstraszniejszym chyba momentem nie było bombardowanie Wilna 5 września, kiedy bomby padały koło naszego domu, ale, pamiętam dobrze, wejście Armii Czerwonej w nocy z 18 na 19 września 1939.
Mieszkaliśmy wtedy na poddaszu domu róg ulic Stromej i Mickiewicza, niedaleko placu Łukiskiego. Tak się złożyło, rodzice stracili wtedy wszystko, byli bardzo biedni – osobiście nie mieli zatem czego się bać. Wieści o tym, co się działo za wschodnią granicą, docierały do nas przez cały czas przed wojną. Wiadomo było, że prześladowania skierowane były przede wszystkim przeciwko tak zwanym klasom posiadającym, wyzyskiwaczom. Mimo to rodzice woleli nie wychodzić, natomiast jako 10-letnie dziecko nie dałam się utrzymać w domu, wyskakiwałam na ulicę, widziałam różne sceny, które mi się wryły w pamięć i do dzisiejszego dnia mogę bardzo żywo je odtworzyć.
Widok ulicy: pusta, wyludniona, biegają tylko Żydzi w czerwonych opaskach i roje bojców (rosyjskiego wtedy nie znałam) w spiczastych czapkach (z ostrym ogonem na końcu), które kojarzyłam z jasełkowymi diabłami, i urządzane przez nich mityngi. Pamiętam taki na placu Łukiskim – spędzono pod przymusem ludność z okolicznych domów, jakiś politruk stał na podium i coś głośno mówił, wymachiwał rękami i w końcu wzniósł okrzyk: „Ura! Ura!”. Odpowiedziała głucha cisza i jakieś parę głosów, które lękliwie podniosły ten okrzyk.
Zabrakło od razu żywności. Właściciele sklepów skrzętnie pochowali zapasy, a te, których nie zdążyli, stały się od razu łupem żołnierzy i oficerów rosyjskich. Pamiętam, jak wywalali drzwi do sklepu Jabłkowskich przy ulicy Mickiewicza, wynosili absolutnie wszystko, łącznie z tym, co było na wystawach – wojna zaskoczyła właścicieli, nie zdążyli niczego wynieść i schować. W ciągu paru dni miasto było ogołocone ze wszystkiego. Ponieważ my nie mieliśmy zapasów, zaczął nam grozić głód.
Cały czas jako dzieci ocieraliśmy się o konspirację. Rodzice bezpośrednio nie działali, ale kontakty były stałe. Nocowali u nas rozmaici ludzie. Mieliśmy tylko jeden pokój, ja spałam na stole, dzieci (prócz siostry były u nas jeszcze dwie kuzynki, sieroty) na jednym łóżku, ci panowie (o których nic nie wiedzieliśmy) na rozstawionych polówkach. Przechowywano u nas jakieś materiały, papiery.
Pierwsze dni po zajęciu Wilna w lipcu 1944 przez Sowietów znowu były jak grom z jasnego nieba. Wierzyliśmy, że Wilno będzie znów polskie, że wkroczy do niego Wojsko Polskie, że będzie jak kiedyś.
MARIAN DOBROWOLSKI
W roku 1944 byłem żołnierzem I Zgrupowania Wileńskiego Armii Krajowej. W lipcu 1944 w ramach akcji „Burza” byłem uczestnikiem operacji „Ostra Brama”. Jak to wyglądało: z 6 na 7 lipca oddziały Armii Krajowej zaatakowały Wilno. Walki przez całą noc toczyły się ze zmiennym szczęściem. Następnego dnia do walki włączyły się oddziały Armii Czerwonej zbliżającego się III Frontu Białoruskiego. 13 lipca Wilno zostało wyzwolone.
Pierwsze stosunki z oddziałami Armii Czerwonej były jak najbardziej poprawne, wręcz przyjacielskie! Inaczej nas nie nazywali, tylko „orły, orły”. Euforia po prostu... Rosjanie odwiedzali nas na biwakach, byliśmy często zapraszani do sowieckich oddziałów.
Tak było do 17 lipca. Wypadki bardzo szybko się toczyły. Fama poszła: zostali aresztowani oficerowie, oddziały wycofały się do Puszczy Rudnickiej, inni przejęli dowództwo nad grupami.
I co się działo – nad puszczą, na przedpolach puszczy latały bez przerwy dwupłatowe samoloty rosyjskie, kukuruźniki, zrzucano ulotki, żeby wychodzić, składać broń, że działanie Armii Krajowej na zapleczu frontu nie ma racji bytu. Ja byłem wówczas w oddziale Cerbera². I początkowo chcieliśmy się przebić gdzieś bliżej na zachód.
Oni mieli spenetrowaną dokładnie Puszczę Rudnicką, bo w czasie okupacji bazowały tam wyłącznie oddziały rosyjskie, partyzantka sowiecka. Gdziekolwiek się wysuniemy – wszędzie na przesiekach stoją... Ja w tym czasie byłem ranny. I tak musieliśmy z konieczności wyjść. Kończyło się zaprowiantowanie – ile można bez żywności? Dzień, drugi, trzeci, zaczęli konie bić. Ale cóż, konie bić – to trzeba gdzieś gotować, biwaki, a oni już tam wszędzie się znajdowali.
Wyprowadzono nas na skraj Puszczy Rudnickiej i poprowadzono do miejscowości Miedniki Królewskie. Były tam pozostałości starego warownego zamku, jeszcze założonego przez Bonę bodajże. Zostały jedynie bardzo wysokie mury kamienne – idealnie sprzyjające warunki na taki tymczasowy obóz. Na murach wszędzie karabiny maszynowe, możliwości wydostania się stamtąd nie było.
Po kilku dniach przyjechało kilku oficerów z armii Berlinga agitować nas za wstąpieniem do tej armii, między innymi był tam Putrament³. Wszyscy odmawiali, żadnych rozmów absolutnie nie przeprowadzali. Żądaliśmy tylko zwolnienia wszystkich aresztowanych, łącznie z generałem Krzyżanowskim⁴.
Niektórzy wyrazili chęć wstąpienia do armii Berlinga. Byliśmy na nich strasznie oburzeni. Jak wychodziła ta grupa – może 100 osób, może więcej – wyprowadzaliśmy ich w szpalerze z gwizdami. A z tej grupy wszyscy zaraz bryknęli! Część została, ale większość uciekła. Tych, którzy nie uciekli, z powrotem cofnęli do Miednik.
Bodajże po dziesięciu dniach w tych Miednikach – wszystkich poprowadzili do najbliższej stacji kolejowej, w wagony pod zaostrzonym konwojem – i do Kaługi. Każdemu dano po bochenku chleba, kilka śledzi, wody natomiast nie.
ERYK BARCZ
Kiedy rozbrajano zgrupowanie wileńskie, znalazłem się z drużyną dziesięciu żołnierzy z pełnym uzbrojeniem na patrolu, ponieważ zajmowałem się zaopatrzeniem w żywność naszego oddziału. Na tyle daleko poza zasięgiem obławy, że wystarczyło przeczołgać się około kilometra polami. Nadlatywały samoloty z głośnikami, wzywające do poddania się. Wszystko to działo się bardzo blisko nas, ale byliśmy poza pierścieniem obławy. Skierowałem oddział na południe, w kierunku Puszczy Nalibockiej, która była dawniej bazą partyzantki radzieckiej. Po drodze układ się co chwila zmieniał, dołączali do nas nowi zbiegowie, dołączały grupy, oddzielały się. W rezultacie uformował się pewien stały skład kilkudziesięciu ludzi, którego byłem dowódcą.
Myśmy się ostatecznie „okopali” w bunkrach zajmowanych dawniej przez czerwoną partyzantkę, w jakiejś osadzie, która była nad brzegiem małej rzeczki. W rzeczce było tyle ryb, że nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Ludzie je pod stodołami suszyli. Po drugiej stronie rzeczki rozpoczynała się Puszcza Nalibocka, gęsty las. Nasze karabiny maszynowe były ustawione już w lesie i do tej osady myśmy tylko wyskakiwali. Byliśmy za rzeką.
Przechwyciliśmy w krótkim czasie paru szpiegów – posterunki zauważyły, że badają ślady na drogach; ubrani w łapcie. Przy szczegółowej rewizji znaleziono przy nich zaświadczenia, że należy im okazać pomoc, że wykonują zadania bojowe na rzecz milicji czy wojsk NKWD. Oczywiście zostali straceni od razu. To byli ludzie miejscowi, wysyłani na wywiad, żeby ustalić miejsce naszego postoju.
Któregoś popołudnia leżałem na trawie za rzeką, na skraju lasu, opalałem się. Było cichutko. W pewnym momencie nadbiegł jeden z żołnierzy wystawiony na wysuniętym posterunku i krzyknął, że Ruscy idą. Myśmy zapadli na stanowiskach, rozpoczęła się gwałtowna strzelanina. Oni wybiegli, rozsypali się wśród kilku domów na wzgórzu. Ponieważ nie było żadnej odpowiedzi, nikogo , żadnych „bandytów”, jak oni nazywali, wobec tego rozbiegli się po łąkach nad rzeczką i wtedy myśmy otworzyli ogień z wycelowanych zawczasu karabinów maszynowych. Tam ich około czterdziestu zginęło. Niemniej w moim oddziale zapanowała absolutna panika. Kto strzelał, to strzelał – kto miał wycelowany , reszta uciekała w las. Zorientowałem się, że żadnej poważniejszej próby ci ludzie nie wytrzymają.
Okrężnymi drogami wycofałem oddział.
Później zaczęła się włóczęga – dzień w lesie, pod jakimś krzakiem. Po żywność się wychodziło pod chatę, stukało, żądało chleba, mleka. Jeżeli nie dawali, to się strzelało na postrach. Wystawiali, drzwi skrzypnęły, ręka jakaś wysunęła jakieś jedzenie.
Nadeszły chłody, już była jesień. Była tam taka pani Piećkowa, właścicielka majątku; bardzo chłopi ją lubili, więc ją kryli, chowali. Ona mi załatwiła, że przyjmie mnie gospodyni, która jest w szkole prowadzonej dawniej przez zakonnice, gdzie stoją wojska rosyjskie; tam na pewno będę bezpieczny. Twierdziła, że nikt mnie nie pozna. Byłem młody, jeszcze nie goliłem się i w ogóle była ze mnie jaka taka dziewczyna, włosy dosyć długie... Przyszła taka kobieta do lasu, w buciorach, baba-chłop. Okazało się, że jest najlepszym szewcem w całej okolicy. Oprócz tego była służącą u sióstr przed wojną. I zabrała mnie.
Podchodzimy, już była ziemia przymarznięta, gruda, godzina 2.00 w nocy. Krzyk:
– Stoj! Kto idiot?!
– Choziajka.
Podchodzimy bliżej.
– A kto z toboj?
– Rodstwiennica, s Wilniusa prijechała.
– Prochodi!⁵
Przeszliśmy obok tego żołnierza, do stodoły. Rano umówiliśmy się, że trzeba będzie bardzo uważać, ponieważ w kuchni urzęduje adiutant (właściwie dinszczyk – ordynans) oficerów, młody chłopak. Ale żołnierz był bardzo układny, przygotował bliny, śniadanie, ustawił wszystko na tacy, tacę dał mi w rękę, otworzył drzwi, powiedział, żebym podawał, bo zawsze lepiej, jak dziewczyna oficerom poda. Gdy wkroczyłem, wepchnięty nieomal przez niego, zobaczyłem, że jest to klasa szkolna. Rozstawiony stół, za nim siedzą oficerowie, a po drugiej stronie stołu dwóch żołnierzy i dwóch moich żołnierzy, wziętych do niewoli .
Kiedy stałem tak w drzwiach, padło pytanie: „Kto był komandirom?” . Miałem wtedy już zmieniony pseudonim, Spad, po kapitanie, który zginął w Warszawie, po dachach uciekał; to był mój dowódca. Żołnierz wymienia ten pseudonim. Pytają go o rysopis – wymienia rysopis. I pada pytanie, co się z nim stało – uciekł czy zabity. On odpowiada, że nie wie, no i ten pułkownik (okazało się później, że prokurator wojskowy) mówi, że „uciekł, ale my go i tak złapiemy, i powiesimy”. I każą wyprowadzić przesłuchiwanych. W tym momencie libacja, bliny, samogon wjeżdża na stół. Dobra atmosfera, żarty. Wyraźnie z aprobatą przyjęto, że obsługuje ich dziewczyna.
W ten sposób minęło bodaj pięć dni. Sceny takie, żebym był świadkiem przesłuchań, już się nie powtórzyły .
Minął sielankowy tydzień. Gdy pewnego ranka siedziałem sobie z książką jakąś, Orzeszkowej bodajże, z biblioteki szkolnej – bez zrobionego biustu, bez stanika, ale z włosami rozpuszczonymi, długimi – raptem drzwi skrzypnęły, stanął w nich człowiek uzbrojony, w półwojskowym mundurze. Okazało się później – nauczyciel, który miał zostać kierownikiem szkoły. Były partyzant radziecki, z naganem u boku. Tak się potwornie wystraszyłem w tym momencie, że mało nie skoczyłem po pistolet leżący pod poduszką. Ale się opanowałem. On zwrócił się do mnie: „Diewuszka, gdie choziajka?” . Czyli nawet w takiej sytuacji wyglądałem na kobietę bardziej niż na mężczyznę. Poszedł szukać gospodyni. Gdy gospodyni powiedziała mi, że on tegoż dnia wraca, z bagażami, i mam przygotować pokój, doszedłem do wniosku, że już nie ma tu dla mnie miejsca i takiej konfrontacji nie wytrzymam. Wobec tego zaprzęgnięta została furmanka, miałem wcześniej zrobione buty, bo ta pani była najlepszym szewcem w okolicy, kożuszek miała uszyty dla mnie, i żeśmy pojechali do Wilna.
Przyjeżdżamy na Mickiewicza 46... Był to adres państwa Wojnickich. Zastukałem do ich drzwi kuchennych, otworzyła bardzo przystojna pani, z lekko siwym włosem. Kiedy spytałem o Ninę, wpuściła nas do kuchni, powiedziała, że Nina poszła po książkę do sąsiadów. „Niech panie siądą”. Za chwilę Nina się pojawiła, przekroczyła próg i wrzasnęła: „Eryk!!”. Ta mnie poznała od razu.
Pewnej nocy pani Wojnicka szarpnęła mnie za ramię. Okno było otwarte; wyrzuciła przez nie pistolet i krzyknęła „magiczne” słowo: „NKWD!”. I wypchnęła mnie na schody w koszuli nocnej. Boso pobiegłem na strych i schowałem się za kominem. Siedziałem tam do świtu, potem na palcach po śniegu – już była zima – za plecami żołnierza, stojącego na warcie, nura dałem w jakąś dziurę w murze, na ulicę... Ludzie szli do pracy, a ja w koszuli nocnej biegłem boso po śniegu. Do następnych znajomych.
Tam mnie ogrzali, odchuchali, skompletowali mi znowu ubranie i zawiadomili komendę AK, która się uformowała ponownie w Wilnie, dobrze zakonspirowaną, że jestem „na lodzie”. Był problem, co ze mną zrobić. Miałem już dokumenty na Zofię Kołpajło, córkę Mieczysława, ze wsi Krasula. Sądzę, że panowie w tej naszej komendzie mieli dobry ubaw, ponieważ proponowano różne warianty. Na przykład klasztor. Więc przypomniał mi się Dekameron i wilk w owczarni; nie wiem, czy bym się nie zgodził, gdyby nie to, że okazało się, iż nie miałem być zakonnicą, tylko pracować w kuchni jako służąca. To mi absolutnie nie odpowiadało; nie był to w ogóle jakiś nośny temat literacko, przygodowo, tylko po prostu kuchnia. Nie można by było się dziś nawet pochwalić. Wobec tego wyznaczono mi lokum pod schodami, „swój” dozorca miał klucz. Był to kolejny dowcip kolegów – oficerów, ponieważ to była kwatera łączniczek, które przychodziły z terenu i tam nocowały. Zastawały „koleżankę”; potem bardzo bacznie obserwowano, jaka jest reakcja, jak to z tą „koleżanką” tam było.
Wreszcie był dylemat... co robić dalej? I to był punkt zwrotny. Bo oczywiście mogłem ze swoją kenkartą – to był jeszcze dokument niemiecki – pójść na pociąg repatriacyjny. Na dworcu kobietami nikt się nie interesował, jak był młody człowiek, to jeszcze. Wsiąść do pociągu, pojechać do Białegostoku i dalej, wrócić do kraju. No i tu widocznie mój charakter, który przysparzał mi sporo kłopotu zawsze w życiu, zdecydował o tym, że postanowiłem do końca zostać na Kresach.
Skierowano mnie do oddziału Tura⁶. Była to brygada, która nie zdążyła na koncentrację pod Wilno, została w polu, z tym samym dowódcą. Nawet się wzmocniła przez wchłonięcie rozbitków, po rozbrojeniu. Szło nas bodajże trzech czy czterech, po drodze jeszcze jakąś furmankę Rosjan żeśmy rozbroili... Dołączyliśmy do tego oddziału, był ranek. Zostałem mianowany dowódcą plutonu.
Posuwaliśmy się w kierunku – od Wilna – południowym, ale bardziej na wschód. Po drodze zdarzały się potyczki z wojskami NKWD, z miejscową milicją, ale nie było to nic poważniejszego. Zupełnie wyraźnie było jasne, że przeciwnik nas obserwuje, ale unika decydującej rozprawy.
Była to bardzo ciężka zima. Ja wyszedłem z Wilna dokładnie na sylwestra 1945 roku. Ten marsz niczym szczególnym się nie wyróżniał. Noc, dzień, sanie, ślad szeroki, przetarty, po nas. Potyczki jakieś drobne... Trwało to prawie miesiąc. Od Nowego Roku do 29 stycznia. Z 28 na 29 stycznia przypadło mi prowadzić szpicę. Z mapy wytyczono szlak i tym szlakiem prowadziłem. Znaleźliśmy się w rejonie, w którym partyzant nie powinien się znaleźć – gdzie ludność była wroga, ludność białoruska, i gdzie nie było lasu. Rankiem znaleźliśmy się w otwartej przestrzeni, koło Nowogródka, we wsi Rawiny, koło Korelicz.
Kiedyśmy weszli do tej wsi – już sama nazwa wskazuje, to były wąwozy na równinie, zbiegające się centrycznie – zostaliśmy otoczeni. Już rankiem odezwały się pierwsze strzały. Oni mieli samochody ciężarowe, ciężką broń, było podobno około 4 tysięcy ludzi. Nie mieliśmy żadnych szans.
Rozpoczęła się walka, w której bodajże 86 z nas zginęło, gdzie każdy widział tylko swój odcinek, ponieważ ta wieś rozgałęziona w wąwozach uniemożliwiała kontakt między walczącymi grupami. Gdzieś tak o zmierzchu już zobaczyłem, że jest sanitariuszka, jest jeden żołnierz i ja. Z plutonu – czy inni zginęli, czy się rozproszyli, nie było wiadomo. Jesteśmy na wysuniętym posterunku, gdzie te wąwozy kończą się jakimiś krzakami i równiną. I potem znowu jakieś zagłębienia. Wtedy wyskoczyłem do przodu, za mną jeszcze ktoś, ostrzeliwując się. Zobaczyłem czmychających na prawo i lewo żołnierzy i przedarłem się przez pierścień okrążenia. Wpadłem w kolejny wąwóz... Jakaś chata, jakaś stara kobieta, stół, chleb, wianki cebuli nad piecem... Kazałem jej momentalnie się rozbierać, zacząłem zdejmować z siebie mundur. Pamiętam, miałem dużo fotografii; rzuciłem te fotografie, pistolet maszynowy... Rozebrałem kobietę, miała łapcie beznadziejnie dziurawe... Ona nawet, widząc dobry mundur i to wszystko... nie bardzo się sprzeciwiała. Od razu ściągnąłem cebulę z pieca, pół chleba ze stołu i z koszykiem, w łapciach, zawinięty chustą, wyszedłem za próg. Znalazłem się na szlaku. Obok jechały sanie, wieźli zabitych, szły wojska. Robiło się coraz ciemniej.
Już było ciemno, kiedy wyszedłem za wieś. Zupełnie nie znałem terenu, bez mapy. Nie miałem pojęcia, gdzie się znajduję. Było 30 stopni mrozu tej nocy. Niebo roziskrzone gwiazdami. Spojrzałem na te gwiazdy i stwierdziłem, że to jest ostatni dzień wolności. Choć nie było ku temu jeszcze żadnych konkretnych przesłanek. Nie można było dłużej zostawać na otwartej przestrzeni, ponieważ byłem za słabo ubrany. Odmroziłem sobie wtedy pięty.
Gdzieś w dali zabłysło światełko. Poszedłem na to światełko. Gdy doszedłem, okazało się, że jest to chata. Wszedłem, odezwałem się; nikt mi nie odpowiedział. Mówiłem po polsku, tam byli Białorusini. Wrogość wyraźna. Za chwilę zaskrzypiał śnieg, podjechały sanie, otworzyły się drzwi, weszli Rosjanie, z karabinami. Spytali o posterunek milicji. Okazało się, że jestem nie we wsi, nie w osadzie, tylko w miasteczku. Korelicze. Wtedy mieszkańcy tej chaty powiedzieli, że to jest jakaś obca kobieta, biełopolaczka pewno. Zabrano mnie, ale bez specjalnych emocji; kazali mi iść i koniec.
Poprowadzili ze sobą, nie było żadnych możliwości ucieczki.------------------------------------------------------------------------
¹ Przysposobienie Wojskowe – młodzieżowa organizacja wojskowa, działała w latach 1927–39, jej celem było przygotowanie młodzieży do służby wojskowej.
² Por. Hieronim Romanowski pseud. Cerber.
³ Jerzy Putrament (1910–1986) – pisarz, polityk. Współtwórca Związku Patriotów Polskich i 1 Armii WP, oficer oświatowo-polityczny 1 Dywizji im. Tadeusza Kościuszki.
⁴ Aleksander Krzyżanowski pseud. Wilk (1895–1951) – od 1918 roku w WP; od 1939 w konspiracji na Wileńszczyźnie, m.in. szef sztabu, następnie komendant okręgu ZWZ-AK. W 1944 roku dowodził operacją „Ostra Brama”. Internowany w ZSRR, uciekł do Wilna, przesiedlony do Polski. W 1948 roku aresztowany, zmarł w więzieniu.
⁵ Stój, kto idzie?! – Gospodyni. – A z tobą kto? – Kuzynka. Przyjechała z Wilna. – Przechodź.
⁶ Por. Witold Turonek pseud. Tur, Tumry (od grudnia 1944) – dowódca 8 Oszmiańskiej Brygady AK, później Oddziału Partyzanckiego Tumrego.