- W empik go
Burchel - ebook
Burchel - ebook
Rok 1942. Albert Burchel, użytkujący od lat małe mieszkanie w poradziwiłłowskim pałacu myśliwskim w Kleinitz, nagle znika bez śladu. W 1952 roku zdumieni mieszkańcy Klenicy odkrywają o świcie na jednej z łąk samolot, a w rowie melioracyjnym – zastrzelonego pilota. Niedługo potem w tym samym rowie znalezione zostają ludzkie szczątki, według patologów spoczywające tam już kilkanaście lat.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-572-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Minęło kilka lat. Wojna dobiegła końca. Poszła w górę inflacja i cena kruszców. Lokowanie w 1914 kapitału w złocie okazało się słuszne. Wartość Radziwiłłowych złotych monet wzrosła o kilkaset procent. Na szczęście rodowego skarbca dotychczas nikt nie ruszał. Nieśwież był wszak własnością rosyjskiego oficera. Niemieckie wojska rodowe gniazdo Radziwiłłów także uszanowały. Kiedy jednak rodziła się Polska, a bolszewicy zaczęli realnie zagrażać nieświeskiemu skarbcowi, książę Stanisław znowu zwrócił się do Alberta Burchela. W jednym z listów napisał: Albercie, na Polskę ciągną bolszewicy. W wiadomej sprawie znowu potrzebuję Twojej pomocy.
Na Burchela, jak zawsze, można było liczyć. Przybył na wezwanie. Spotkali się w sobotę 23 listopada 1918. Cieszyli się jak starzy druhowie, którymi w istocie byli. W przeddzień Piłsudski został Tymczasowym Naczelnikiem Państwa, a książę Stanisław Radziwiłł objął dowództwo szwadronu ułanów Ziemi Mazowieckiej.
– Wasza wysokość świetnie wygląda w mundurze polskiego rotmistrza – zachwalał księcia Burchel.
– Tak, Albercie, wreszcie wróciłem do Polski, a ze mną Nieśwież.
– Oby na dłużej – mruknął Burchel.
Spojrzeli na siebie wymownie, a książę rzekł:
– Siła ich idzie, Albercie. Będzie trudno ich powstrzymać. Nieśwież jeszcze jest polski, ale boję się, że niedługo. Zaraz będą mieli Mińsk. Do Warszawy ich nie dopuścimy, ale zagrożenie jest wielkie. Przecież czerwoni komisarze wiedzą, że Nieśwież to własność arystokraty i „białego” oficera. Dlatego proszę ciebie o pomoc w wywiezieniu tych „złotych krążków” z powrotem do Klenicy. Teraz tam byłyby bezpieczniejsze.
– A co z innymi rzeczami, przecież zgromadziliście tam masę innego dobra? – zapytał z troską Burchel.
– Poczyniłem pewne kroki. Rodzinę i co cenniejsze rzeczy już zabezpieczyłem. Kłopot mam dalej z tym naszym „skarbem”. Jest tego około dziewięciu kilogramów. Niewielka blaszana wojskowa skrzyneczka sanitarna, z czerwonym krzyżem na wieczku. Mam ją tu – dobrze schowaną. Trochę cięższa od tej, którą przywiozłeś wtedy z Klenicy. Doszły jeszcze moje rublówki z Mikołajem II. Jakieś półtora kilo.
– I znowu mamy ten sam problem. Jak to przewieźć. Wprawdzie granice są „półprzepuszczalne”, ale jednak.
– Pomyślałem, że może także z pomocą glejtu, jak wtedy w 1914. Tyle że może przewiózłbyś ważną przesyłkę do Poznania, a przy okazji też tę skrzyneczkę sanitarną. Tam szykuje się powstanie. Być może dostałbym jakiś dobry dokument podróżny z podpisem naczelnika. Z Poznania dalej do Wolsztyna, a stamtąd do Klenicy już niedaleko, znam też kilku naszych, którzy przeprowadziliby cię na niemiecką stronę.
– Brzmi logicznie i wydaje się możliwe. Ale mam inne pytanie – odparł Albert Burchel. – Przecież ten skarb to majątek, a wasza wysokość teraz jest Polakiem. Nawet do dóbr klenickich książę nie ma dostępu. A po te monety trzeba będzie kiedyś chyba sięgnąć. Wasza wysokość dużo ryzykuje, powierzając mi opiekę nad tym złotem.
– Ależ drogi Albercie. Już twój pradziad zabezpieczał nasze mienie. Burchelskim ufamy od stu lat. A i my już się od lat znamy. Byłeś długo przy mojej matce. Troszczysz się o nasze dobra na Śląsku. Komu miałbym zaufać? A wierzę, że wkrótce przyjdą czasy, kiedy formalnie znowu będę mógł być właścicielem klenickich dóbr. Wojna z Niemcami się skończyła, a ja przecież znam tam tyle wpływowych osobistości. Któregoś dnia sięgniemy razem do skarbu i zainwestujemy w coś dobrego i pięknego.
– Tym razem będę jednak nalegał na to, by sprawę sformalizować. I mnie mogą się różne rzeczy przytrafić, przecież wasza wysokość musi mieć jakiś dokument, na podstawie którego będzie można ustalić właściciela tej „skrzynki sanitarnej”.
– Masz rację, Albercie, i ja już o tym pomyślałem. Nic tymczasem ci nie mówiłem, gdyż nie chciałem ci okazywać nieufności. Mam tu przygotowane pokwitowanie. W poniedziałek pójdziemy do notariusza Męciłły i załatwimy to formalnie.
Książę wyjął z wewnętrznej kieszeni dwie złożone w czworo kartki. Jedną z nich podał Albertowi. Ten wziął ją i powoli zaczął czytać:
Ja, niżej podpisany książę Stanisław Wilhelm Radziwiłł herbu trzy trąby, ordynat nieświeski i dawigródecki, powierzam niniejszym nasz skarb rodowy, składający się ze złotych monet według poniższego zestawienia:
– Monety złote z wizerunkiem Wilhelma I z roku 1873 o nominale 10 marek – sztuk 1130.
– Monety złote z wizerunkiem Wilhelma II z roku 1913 o nominale 20 marek – sztuk 312.
– Monety złote z wizerunkiem Napoleona III z roku 1857 o nominale 10 franków franc. – sztuk 220.
– Monety złote z wizerunkiem Mikołaja II z roku 1899 o nominale 10 rubli ros. – sztuk 174.
panu Albertowi Burchelowi w celu ich zdeponowania w naszym pałacu myśliwskim w Kleinitz, na Śląsku. Odbioru ww. monet dokonam osobiście lub dokona tego upoważniona przeze mnie osoba. W razie mojej śmierci i w przypadku braku osoby upoważnionej niniejszy „skarb” odebrać może jedynie testamentarnie ustalony członek mojej rodziny.
Wolą mojej ś.p. matki księżnej Marii Doroty Radziwiłł i moją pan Albert Burchel, urodzony 15 czerwca 1877 w Kaliszu, s. Józefa Burchelskiego: może zatrzymać dla siebie 20 szt. monet z wizerunkiem Napoleona III jako wyraz wdzięczności za pełną poświęcenia długoletnią służbę dla naszej rodziny.
Niniejszy dokument wykonano w dwóch równobrzmiących egzemplarzach.
Podpisy:
Ks. Stanisław Wilhelm Radziwiłł
Potwierdzam przejęcie ww. zestawu złotych monet
Albert Burchel
Potwierdzam prawdziwość podpisów i ich zgodność z tymi osobami.
Paweł Męciłło – Notariusz
Warszawa, 25 listopada 1918 roku.
Notariusz Paweł Męciłło, zażywny pan w wieku przedemerytalnym, z monoklem na lewym oku, co chwilę nerwowo szarpał nieco już wysłużoną muszkę.
– Kto napisał ten dokument, wasza wysokość? – zapytał księcia z miną, jakby dopiero co pożuł kiszonego ogórka.
– Sam to ułożyłem i… wystukałem na maszynie do pisania. To bardzo poufny dokument, więc zrobiłem to osobiście.
– Gdybym notarialnie od lat nie obsługiwał pana, mości książę, to bym tego dyletanckiego dokumentu nie zaakceptował. Ale czasy takie i pilno wam pewnie, więc potwierdzę ten, pożal się Boże, dokument. Proszę przeto złożyć podpisy.
Notariusz dokumenty sam także zamaszyście podpisał, wpisał datę i przyłożył okrągłą pieczęć z orłem w koronie. Wyszli z kancelarii i poszli do Cukierni Szwajcarskiej na rogu Szpitalnej. Tu książę wyjął podpisane właśnie kartki i zamierzał jedną z nich wręczyć Burchelowi. Ten jednak powstrzymał księcia ruchem ręki.
– Nie sądzę, żeby to było dobre, abym to ja miał razem ten papier i skrzyneczkę z monetami. Skrzyneczka będzie w przesyłce wojskowej, a dokumenty miałbym przy sobie. W czasie jakiejś, byle jakiej rewizji natychmiast będzie wiadomo, czego w moim bagażu szukać. Proszę, niech wasza wysokość złoży ten mój dokument w jakiejś zaufanej kancelarii adwokackiej.
– Dotychczas korzystałem z kancelarii Bolesława Podhoreckiego. Myślę, że tam można ten dokument zdeponować. Swój egzemplarz będę miał przy sobie.
Do cukierni wszedł jakiś oficer. Książę Stanisław zobaczywszy go, wstał i radośnie się uśmiechając, krzyknął:
– Witaj, Józefie! Co za przypadek. Przysiądź się, proszę, do nas. – Wskazując na Alberta, rzekł: – to najlepszy przyjaciel naszej rodziny i mój druh, pan Albert Burchel. – Po czym przedstawił gościa w mundurze: – To jest mój kompan i towarzysz broni, rotmistrz Józef Lubicz-Stasiński.
Stasiński trzepnął obcasami i zasalutował. Burchelowi uścisnął dłoń, silnie i po żołniersku, a z księciem przywitali się „na misia”.
– Co cię do Warszawy sprowadziło, Józefie? – zapytał Radziwiłł.
Stasiński popatrzył na Burchela i zdawkowo odpowiedział:
– Sprawy wojskowe.
– Rozumiem. Chciałem ci tylko powiedzieć, że Albert to pewny człowiek i ja mu ufam – zareagował na to książę.
– Między innymi z mojego szwadronu szykują oficera i paru żołnierzy jako załogę „Poznańczyka”.
– Rozumiem. O ile mi wiadomo, pociąg też ma lada dzień być gotowy – dodał Stanisław.
– Z tego, co słyszałem, Stanisławie, wkrótce będziesz adiutantem Marszałka. Pewnie w tej sprawie więcej wiesz niż ja.
– No tak, oczywiście coś tam wiem o „Poznańczyku”, a jeśli chodzi o stanowisko adiutanta, to na razie nic nie wiadomo. Ciekawe, czy pociągi w kierunku Poznania w ogóle jeżdżą?
– Wojskowe pewnie jeżdżą. Pasażerskie chyba jeszcze nie – odparł Stasiński.
– Wiesz, mamy mały problem. Albert musi dotrzeć z pewną przesyłką do mojego pałacu myśliwskiego w Klenicy.
– A, to ten pałac, o którym mi tyle opowiadałeś.
– Tak. Albert Burchel pilnuje tam wszystkiego. Teraz musi możliwie szybko wrócić.
– Mam pomysł, Stanisławie. Wprawdzie to nie za bardzo legalne, ale dość pewne. Do tego pociągu pancernego dołączony będzie wagon osobowy dla załogi. Pogadam z moim porucznikiem Zubowiczem, który będzie tam dowodził. Może pan Burchel dotrze w ten sposób do Kalisza, który jest już w granicach Polski. Stamtąd do Poznania nie jest daleko. Zawsze znajdzie się jakaś okazja.
– Myślę, że będzie to bardziej legalne, jeśli Albert Burchel wyposażony zostanie w stosowne pismo z dobrym podpisem – podchwycił książę Stanisław.27 grudnia 1918, piątek Specjalny kurier Naczelnika
Wieczorem, w piątek dwudziestego siódmego grudnia, „pociąg pancerny nr 11” wyruszył z Warszawy na zachód. Jego dowódca bardzo uważnie przyglądał się papierowi, który mu przedłożył Albert Burchel, zanim ten wsiadł do przedziału pierwszej klasy, w doczepionym do „jedenastki” wagonie osobowym. Uśmiechnął się znacząco i przywołał żołnierza, by pomógł panu Burchelowi – „specjalnemu kurierowi Naczelnika”, wnieść do przedziału bardzo ciężką walizkę.
Pociąg poruszał się powoli. Zdezelowane i pobieżnie naprawione tory, wyeksploatowany parowóz i kulejąca infrastruktura kolejowa na więcej nie pozwalały. Nad ranem krótki postój w Skierniewicach. Tu zastała ich wiadomość o powstaniu. Ruszyli do Łodzi najszybciej, jak się dało. I znowu czekanie na wolną drogę. Żołnierze mieli czas na posiłek i piwo w dworcowej restauracji. Ale nie Albert Burchel. On pozostał w przedziale, spoglądając raz po raz dyskretnie na swoją walizkę. To w niej, w drugi dzień Bożego Narodzenia, razem z księciem umieścili wojskowy pojemnik z czerwonym krzyżem, wypełniony złotymi monetami. Niewielka skrzyneczka wielkości pudełka na buty, owinięta w worek jutowy nie zabierała wiele miejsca, ale swoje ważyła. Od czasu do czasu Albert Burchel niezauważenie także dotykał zalakowanej szarej koperty w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Miał ją niezwłocznie oddać dowódcy Komendy Straży Obywatelskiej w poznańskim hotelu Bazar.
Późnym popołudniem „jedenastka” wreszcie wyruszyła do Pabianic i dalej do Sieradza. I znowu czekanie na otwarty semafor. Daleko po północy, a właściwie to już nad ranem, w niedzielę dwudziestego dziewiątego grudnia pociąg pancerny „Poznańczyk” dotarł do Kalisza.
– No, to do widzenia, panie Burchel, życzę panu szczęśliwego dotarcia do Poznania – powiedział uprzejmie porucznik.
– Do widzenia! Dziękuję za „podwiezienie”. Miło było z wami. Szkoda, panie poruczniku, że dalej nie jedziemy razem – odparł Burchel.
– Mam inne rozkazy, panie Burchel – rzekł porucznik, a widząc, jak ten mocuje się z walizką, kazał ordynansowi pomóc Burchelowi.
Z dużym wysiłkiem chłopak wystawił walizkę na peron, a obserwujący to porucznik z lekka ironicznie zapytał:
– Co to, złoto pan tam ma, czy co, że taka ciężka ta pańska walizka?
– Cha, cha – zareagował Burchel śmiechem. – Dobre. Nie, panie poruczniku, to kilkanaście starych książek, które mam przechować księciu Radziwiłłowi.