Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Burza - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 243 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

BU­RZA.

PO­RA­NEK.

Daw­no już nie spał; prze­bu­dził się jesz­cze nad ra­nem, w głu­chą noc i le­żał z przy­mknią-temi ocza­mi, bez ru­chu, za­słu­cha­ny w mo­no­ton­ne bi­cie fal, w dzi­ką wrza­wę mo­rza, beł­ko­cą­ce­go gdzieś, w prze­strze­ni nie­od­gad­nio­nej – jak­by le­żał na dnie kon­chy wiecz­nie ro­ze­łka­nej ko­na­ją­cy­mi szu­ma­mi mórz da­le­kich…

Go­dzi­ny prze­su­wa­ły się nie­mym, lę­kli­wym ko­ro­wo­dem mil­cze­nia, niby wid­ma trwoż­nie pło­wie­ją­ce od świ­tów i w so­bie za­słu­cha­ne…

W mar­twej ci­szy domu tyl­ko ze­gar dzwo­nił przej­mu­ją­cym gło­sem, że dźwięk zim­ny po­ły­skli­wem a bo­le­snem ostrzem prze­bi­jał go na wskroś i marł w za­po­mnie­niu–dzień wci­skał szcze­li­na­mi okie­nic ró­ża­ne pal­ce i zwol­na wy­ła­niał wiot­kie ma­ja­ki sprzę­tów i ścian, roz­py­la­jąc jesz­cze mar­twy i zim­ny brzask.

Nie wie­dział o ni­czem, za­po­mniał na­wet

0 so­bie, ko­ły­sząc się le­ni­wie wraz z fa­la­mi po­szu­mów, wzno­sił się i za­pa­dał, jak mo­rze, bu­dzą­ce się a jesz­cze sen­ne w mrocz­nych głę­biach, krą­żył wśród roz­pierz­chłych i roz-błą­ka­nych my­śli, w naj­głęb­szej nie­pa­mię­ci ci­szy

1 bez­czu­cia…. Niósł się, jak fala; uro­dzo­na w be­skre­sie i do nie­od­gad­nio­nych brze­gów pły­ną­ca…

Na­raz okie­ni­ca szczęk­nę­ła o mur i stru­ga ostre­go świa­tła lu­nę­ła na po­kój, uniósł się pręd­ko i padł z po­wro­tem, błą­dząc ci­che­mi, jesz­cze nie­świa­do­me­mi ocza­mi po zczer­nia­łych bel­ko­wa­niach su­fi­tu i na­słu­chu­jąc moc­niej­szych krzy­ków mo­rza.

– Od­pływ?

– Tak, ale mo­rze złe, nie­wie­le sie­ci dzi­siaj wy­je­cha­ło na po­łów.

– Po­go­da prze­cież… –szep­nął, przy­my­ka­jąc oczy przed świa­tłem.

– Niech pan spoj­rzy…–od­rze­kła Bre­ton­ka, otwie­ra­jąc okno i po­da­jąc mu pacz­kę li­stów i ga­zet.

Mgli­sto i cie­pło!–Pie­ści­wy po­wiew ogar­nął mu twarz.

– Za cie­pło; tak ja­sno na wy­brze­żach, że na­wet wi­tiać Czer­wo­ne Ska­ły!

– To na dru­gim przy­pły­wie bu­rza…

– Może przyjść i wcze­śniej, bo ża­gle się nie wzdy­ma­ją.

Prze­rzu­cał szyb­ko ga­ze­ty, czy­tał ad­re­sy na li­stach i zwa­lał wszyst­ko dość nie­cier­pli­wie na dy­wan, aż za­po­mniaw­szy zno­wu o so­bie, za­pa­trzył się w omglo­ną, błę­kit­na­wą ta­flę mo­rza, w nie­skoń­czo­ną to­piel, przez któ­rą że­glo­wa­ło bla­de, ogrom­ne słoń­ce.

– Przy­nieść śnia­da­nie?

– Zej­dę do ja­dal­ni!–szep­nął nie­chęt­nie, sro­go na nią spo­glą­da­jąc.

– Wie pan, pa­nie z wie­ży ju­tro od­jeż­dża­ją!–po­wie­dzia­ła, sta­jąc przy dzwiach.

– Ju­tro od­jeż­dża­ją?…–Usiadł na łóż­ku ze zdu­mie­nia.

– Była w nocy de­pe­sza i pa­nien­ka mó­wi­ła pa­tro­no­wi, że ju­tro…

– Ju­tro… nie, to nie­mo­żeb­ne!–wy­krzyk­nął do sie­bie.

– Tak mó­wi­ła, żą­da­ła ra­chun­ku!…

Nic się już nie ode­zwał, ale sko­ro Bre­ton­ka wy­szła, za­klął moc­no i za­pa­lił pa­pie­ro­sa, nie sma­ko­wał mu jed­nak i tak mu ręce drża­ły, że rzu­cił go przez okno i uto­nął ocza­mi w sło­necz­nej po­żo­dze, sli­rzą­cej się w ko­li­skach fal, wzdy­ma­ją­cych się le­ni­wie pod wiot­ką przy­sło­ną mgieł, prze­żu­wał tę wieść nie­spo­dzie­wa­ną i bo­le­sną.

– Od­ja­dą ju­tro i… po wszyst­kiem… – wy­krzyk­nął na­raz i ze­rwał się na­gle, aby się ubie­rać, ale wszyst­ko le­cia­ło mu z rąk, my­lił się, bo za­po­mi­nał z po­śpie­chu, sta­wał przy oknie i pa­trzył tę­pym, nie­wi­dzą­cy­ni nic wzro­kiem w czar­ne ża­gle, ma­ja­czą­ce na ho­ry­zon­cie.

– Od­ja­dą ju­tro!–szep­nął zno­wu, wstrzą­sa­jąc się lo­do­wa­tym dresz­czem, zły i na­mięt­ny uśmiech prze­śli­zgnął się przez jego usta za­cię­te, oczy sza­re try­snę­ły po­nu­rem świa­tłem, w twa­rzy zaś wy­ry­ło się ja­kieś za­gad­ko­we, nie­ugię­te po­sta­no­wie­nie, przy­giął się jak­by do sko­ku dra­pież­ne­go.

Jesz­cze nie wszyst­ko stra­co­ne, nie…

Ubrał się pręd­ko i wy­szedł na bal­kon, z któ­re­go gra­ni­to­we scho­dy o że­la­znych po­rę­czach, spię­tych blusz­czem i czer­wo­ne­mi ró­ża­mi, pro­wa­dzi­ły na niz­ki w tem miej­scu brzeg mo­rza, że fale, na więk­szym przy­pły­wie, pod­pły­wa­ły nie­mal pod okna.

Na wy­brze­żu było jesz­cze pu­sto; oce­an, jak zie­lo­na­wy łan, omglo­ny, ko­ły­sał się wol­no, z głu­chym, cięż­kim po­szu­mem, ja­kieś stat­ki nie­roz­po­zna­ne, jak­by za­wie­szo­ne w po­wie­trzu, czer­nia­ły na ho­ry­zon­cie, niby pta­ki z roz­po-star­te­mi skrzy­dła­mi.

Po pra­wej stro­nie za­ta­cza­ło ol­brzy­mi łuk wy­brze­że żół­tą li­nią żwi­rów i po­strzą­pio­ne­mi, dzi­kie­mi zwa­li­ska­mi skał gra­ni­to­wych, na któ­rych gdzie­nieg­dzie wzno­si­ły się ogrom­ne Men­hi­ry lub po­chy­la­ło się, jak­by za­słu­cha­ne w gędź­bę oce­anu ja­kieś drze­wo sa­mot­ne, a na koń­cu tego pół­ko­la, le­d­wie ogar­nię­te­go wzro­kiem, wy­chy­la­ła się po­tęż­na gru­pa Skał Czer­wo­nych, wci­śnię­ta w oce­an niby pięść ol­brzy­mia,

0 któ­rą roz­trą­ca­ły się z wście­kło­ścią i hu­kiem wzbu­rzo­ne, wzdę­te fale.

Spie­nio­ny wręb oce­anu ko­ły­sał się le­ni­wie, bił miej­sca­mi o wy­sta­ją­ce z dna ka­mie­nie, try­skał fon­tan­na­mi i co­fał się wol­no z głu­chym, mo­no­ton­nym szu­mem.

Mewy ci­cho że­ro­wa­ły wśród ni­kłych, po­szar­pa­nych mgieł, że tyl­ko nie­kie­dy ję­kli­wy krzyk roz­dzie­rał sen­ną ci­szę po­ran­ku.

Cof­nął się ry­chło z bal­ko­nu, ra­zi­ło go słoń­ce zbyt ja­skra­we i dy­szą­ce upa­łem, roz­draż­niał ostry i przy­kry za­pach morsz­czyzn

1 przej­mo­wa­ło go­rącz­ką wzma­ga­ją­ce się znie­cier­pli­wie­nie.

W sali ja­dal­nej nie było jej, ni mat­ki.

Kil­ka­na­ście osób sie­dzia­ło przy głów­nym, środ­ko­wym sto­le.

Czar­no odzia­ne Bre­ton­ki, w bia­łych, sztyw­nych kor­ne­tach na gło­wach, po­dob­ne do mni­szek z su­ro­wo­ści wy­chu­dłych twa­rzy, po­ru­sza­ły się ocię­ża­le, roz­no­sząc kawę…

Ja­dal­nia o go­tyc­kich skle­pie­niach, po­kry­tych wy­bla­dłą, od­wiecz­ną po­li­chro­mią, wy­so­ka była, jak ko­ściół, ol­brz­zmie okna ostro­łu­ko­we w gór­nej po­ło­wie jesz­cze wi­tra­żo­we, roz­sie­wa­ły go­rą­ce bla­ski na kwia­ty, po­usta­wia­ne na sto­le, niby wy­try­ski pur­pu­ry i dro­gich ka­mie­ni, roz­sie­wa­ły mdle­ją­cą, moc­ną woń, otwar­te­mi okna­mi za­wie­wał du­szą­cy, na­mięt­ny za­pach he­lio­tro­pów i syp­ki prze­wa­la­ją­cy się po ostrych żwi­rach gro­chot fal.

Przy­wi­tał się z gru­pą ma­la­rzy, któ­rzy ze szta­lu­ga­mi na ple­cach, w żół­tych blu­zach z ża­glo­we­go płót­na i w sa­bo­tach, śpiesz­nie do­pi­ja­li śnia­da­nia.

Usiadł pod oknem, przy ma­łym sto­li­ku.

Ci­sza za­le­gła chłod­na i dys­kret­na, spoj­rze­nia krzy­żo­wa­ły się zim­ne, pra­wie nie­chęt­ne.

Kil­ka ko­biet pa­trzy­ło sen­nie w mo­rze. Ja­kiś An­glik z ocza­mi pa­sto­ra i ze szczę­ką lu­do­żer­cy, sie­dział przy wy­zy­wa­ją­co stroj­nej

Pa­ry­żan­ce, da­ją­cej zna­ki na­ala­rzom, że wy­bu­cha­li śmie­chem i zło­śli­we­mi uwa­ga­mi.

– Won­ne! – szep­nął do jed­nej z Bre­to­nek. – Czy pa­nie z wie­ży były już na śnia­da­niu?

– Do­syć daw­no.

– Są te­raz u sie­bie?

– Nie, siwa pani po­je­cha­ła do Fo­ne­snant, a pa­nien­ka mia­ła iść ma­lo­wać do lasu.

– Gdzie Tab­be Bi­net?

– Po­je­chał ze star­szą pa­nią.

Po­szedł śpiesz­nie w las, roz­cią­ga­ją­cy się do­ko­ła zam­ku, na urwi­stym brze­gu, za­rzu­co­nym po­trza­ska­ny­mi gra­ni­ta­mi, wiecz­nie szar­pa­ny­mi fa­la­mi oce­anu. Las był rzad­ki, mar­twy, tra­gicz­ny ja­kiś, drze­wa sta­ły po­sęp­nie, ci­che i po­chy­lo­ne od burz i wal­ki, bia­ła­we pnie bu­ków wzno­si­ły się cięż­ko z nad zło­mów, a gdzie­nieg­dzie dęby ol­brzy­mie, po­krę­co­ne, po­dar­te, dźwi­ga­ły się z tru­dem i, jak­by za­sty­głe w wście­kło­ści, cze­pia­ły się na­mięt­nie dłu­gi­mi ko­rze­nia­mi zie­mi w nie­ubła­ga­nej, od­wiecz­nej wal­ce o byt z oce­anem i gra­ni­ta­mi, stę­ża­ły zda się na stal i roz­wi­chrzo­ne­mi ko­ro­na­mi szem­ra­ły zło­wro­go…

Słoń­ce świe­ci­ło z boku, dłu­gie wil­got­ne cie­nie kła­dły się na spa­lo­ne i zru­dzia­le mura-

Wz, chło­dem dy­sza­ły gra­ni­ty, ci­sza le­ża­ła odrę­twia­ła w krza­kach żół­te­go ja­now­ca, pa­lą­ce­go się ra­do­śnie w ru­mo­wi­skach, gwiz­da­ły kosy, krza­ki je­rzyn, po­kry­te owo­cem, gąsz­czem kol­cza­stych pę­dów okry­wa­ły zsy­pi­ska zwie­trza­łych skał, zie­lo­na­we jasz­czur­ki sze­le­ści­ły wśród ze­szło­rocz­nych, wy­peł­złych li­ści, a dłu­gie sza­re węże su­nę­ły ci­cho po ka­mie­niach, chwie­jąc rdza­we­mi gło­wa­mi.

Nie było jej w le­sie, szu­kał wszę­dzie, do­cie­ra­jąc aż do ka­mien­nych pło­tów, oka­la­ją­cych las i po­wró­cił na wy­brze­że.

Brzeg był wy­so­ki, dzi­ki, po­dar­ty przez Oce­an, nagi, z po­trza­ska­nych sza­rych zło­mów wzno­si­ło kil­ka arau­ka­ryi sztyw­no roz­pię­te ga­łę­zie, po­dob­ne do szkie­le­tów pa­ra­so­li wy­wró­co­nych, a gdzie­nieg­dzie ol­brzy­mie Men­hi­ry, ocio­sa­ne z gru­ba, po­kry­te przed­wiecz­ną ple­śnią, po­sęp­ne, sa­mot­ne i ta­jem­ni­cze, świad­ki nie­wia­do­mych cza­sów, zna­ki nie­od­gad­nio­nych po­ra­ar­lych na­ro­dów, pła­wi­ły się w słoń­cu, sta­ły jak groź­ne stró­że Oce­anu…

Nie zna­lazł jej i tam, w za­ło­mach skat i za­cisz­nych roz­pa­dli­nach.

Zner­wo­wa­ny w naj­wyż­szym stop­niu po­wra­cał do zam­ku, któ­ry dźwi­gał się sza­ry­mi mu­ra­mi, jak­by wprost z oce­anu, od­wiecz­ny był, su­ro­wy w li­niach, po­strzę­pio­ny przez czas i bu­rze, że zda­la wy­da­wał się tyl­ko kupą gra­ni­tu, blusz­cze go ob­wi­ja­ły zie­lo­ny­mi splo­ta­mi, dar­ły się na da­chy, peł­za­ły po mu­rach, spo­wi­ja­ły bal­ko­ny, przy­sła­nia­ły go­tyc­kie okna, spły­wa­ły z te­ra­sów ka­ska­da­mi, wgry­za­ły się w ka­mie­nie i jak­by du­si­ły w mięk­kich, zie­lo­nych zwo­jach.

Pod mu­ra­mi wiły się żół­te ścież­ki, ob­ra­mo­wa­ne błę­ki­tem i bla­dym ko­ra­lem kwia­tów hor­ten­syi, wa­ła­mi barw roz­ża­rzo­nych w słoń­cu, któ­re roz­bie­ga­ły się na wszyst­kie stro­ny, wie­sza­ły się tuż nad wy­brze­żem, za­głę­bia­ły się w las, zna­cząc sze­ro­ką dro­gę, wio­dły do za­cisz­nych al­tan, opię­tych ca­pri­fo­lium i całą falą spię­trzo­ną barw przy­bla­kłych opły­wa­ły wie­żę zę­ba­tą, sto­ją­cą tuż przy zam­ku i tak ob­ro­śnię­tą blusz­cza­mi, że wzno­si­ła się jak słup zie­lo­ny, po­łą­czo­ny z zam­kiem, na wy­so­ko­ści pierw­sze­go pię­tra, ka­mien­nym mo­stem, przy­sło­nię­tym po­rę­cza­mi, że wy­da­wał się gir­lan­dą kwia­tów żół­tych i pur­pu­ro­wych.

Okrą­żał wie­żę, spo­glą­da­jąc nie­znacz­nie w otwar­te okna.

– Pa­nien­ka po­szła na pla­żę–za­wo­ła­ła po­ko­jów­ka.

– W któ­rą stro­nę?

wy, chło­dem dy­sza­ły gra­ni­ty, ci­sza le­ża­ła odrę­twia­ła w krza­kach żół­te­go ja­now­ca, pa­lą­ce­go się ra­do­śnie w ru­mo­wi­skach, gwiz­da­ły kosy, krza­ki je­rzyn, po­kry­te owo­cem, gąsz­czem kol­cza­stych pę­dów okry­wa­ły zsy­pi­ska zwie­trza­łych skal, zie­lo­na­we jasz­czur­ki sze­le­ści­ły wśród ze­szło­rocz­nych, wy­peł­złych li­ści, a dłu­gie sza­re węże su­nę­ły ci­cho po ka­mie­niach, chwie­jąc rdza­we­mi gło­wa­mi.

Nie było jej w le­sie, szu­kał wszę­dzie, do­cie­ra­jąc aż do ka­mien­nych pło­tów, oka­la­ją­cych las i po­wró­cił na wy­brze­że.

Brzeg był wy­so­ki, dzi­ki, po­dar­ty przez Oce­an, nagi, z po­trza­ska­nych sza­rych zło­mów wzno­si­ło kil­ka arau­ka­ryi sztyw­no roz­pię­te ga­łę­zie, po­dob­ne do szkie­le­tów pa­ra­so­li wy­wró­co­nych, a gdzie­nieg­dzie ol­brzy­mie Men­hi­ry, ocio­sa­ne z gru­ba, po­kry­te przed­wiecz­ną ple­śnią, po­sęp­ne, sa­mot­ne i ta­jem­ni­cze, świad­ki nie­wia­do­mych cza­sów, zna­ki nie­od­gad­nio­nych po­mar­tych na­ro­dów, pła­wi­ły się w słoń­cu, sta­ły jak groź­ne stró­że Oce­anu…

Nie zna­lazł jej i tam, w za­ło­mach skal i za­cisz­nych roz­pa­dli­nach.

Zner­wo­wa­ny w naj­wyż­szym stop­niu po­wra­cał do zam­ku, któ­ry dźwi­gał się sza­ry­mi mu­ra­mi, jak­by wprost z oce­anu, od­wiecz­ny był, su­ro­wy w li­niach, po­strzą­pio­ny przez czas i bu­rze, że zda­la wy­da­wał sią tyl­ko kupą gra­ni­tu, blusz­cze go ob­wi­ja­ły zie­lo­ny­mi splo­ta­mi, dar­ły się na da­chy, peł­za­ły po mu­rach, spo­wi­ja­ły bal­ko­ny, przy­sła­nia­ły go­tyc­kie okna, spły­wa­ły z te­ra­sów ka­ska­da­mi, wgry­za­ły się w ka­mie­nie i jak­by du­si­ły w mięk­kich, zie­lo­nych zwo­jach.

Pod mu­ra­mi wiły się żół­te ścież­ki, ob­ra­mo­wa­ne błę­ki­tem i bla­dym ko­ra­lem kwia­tów hor­ten­syi, wa­ła­mi barw roz­ża­rzo­nych w słoń­cu, któ­re roz­bie­ga­ły się na wszyst­kie stro­ny, wie­sza­ły się tuż nad wy­brze­żem, za­głę­bia­ły się w las, zna­cząc sze­ro­ką dro­gę, wio­dły do za­cisz­nych al­tan, opię­tych ca­pri­fo­lium i całą falą spię­trzo­ną barw przy­bla­kłych opły­wa­ły wie­żę zę­ba­tą, sto­ją­cą tuż przy zam­ku i tak ob­ro­śnię­tą blusz­cza­mi, że wzno­si­ła się jak słup zie­lo­ny, po­łą­czo­ny z zam­kiem, na wy­so­ko­ści pierw­sze­go pię­tra, ka­mien­nym mo­stem, przy­sło­nię­tym po­rę­cza­mi, że wy­da­wał się gir­lan­dą kwia­tów żół­tych i pur­pu­ro­wych.

Okrą­żał wie­żę, spo­glą­da­jąc nie­znacz­nie w otwar­te okna.

– Pa­nien­ka po­szła na pla­żę–za­wo­ła­ła po­ko­jów­ka.

– W któ­rą stro­nę?

Ku Czer­wo­nym Ska­łom!

Spiesz­nie po­szedł na pla­żę.

Mo­rze le­ża­ło po­marsz­czo­ne, jak pole świe­żo zbro­no­wa­ne, co­fa­ło się wciąż, z głu­chym ję­kiem, od­sła­nia­jąc po­ro­śnię­te, ka­mie­ni­ste dno, ja­kieś dzie­ci bro­dzi­ły z sie­cia­mi po ośli­zgłych! szla­mach, mewy krą­ży­ły niz­ko, za­wzię­cie ko­łu­jąc i krzy­cząc nie­kie­dy, od żół­tych, ubi­tych pia­sków wy­brze­ża bu­chał du­szą­cy żar, ci­sza le­ża­ła w roz­pra­żo­nem po­wie­trzu, słoń­ce pły­nę­ło w męt­nym tu­ma­nie, ani je­den po­wiew nie za­drgał w po­wie­trzu, fale szem­ra­ły mo­no­ton­nie, usy­pia­ją­co, nie­bo za­cią­ga­ło się pła­skie­mi roz­sy­pi­ska­mi chmur żół­ta­wych, ho­ry­zont był bliz­ki, ru­da­wy, cięż­ki, chwi­la­mi rwał się stam­tąd ja­kiś beł­kot groź­ny, pię­trzy­ły się zwa­ły fal, nie­do­cho­dzą­ce brze­gów, to ja­kieś ło­dzie z ob­wi­słe­mi ża­gla­mi wy­nu­rza­ły się jak­by z głę­bin i gi­nę­ły w roz­ża­rzo­nych bla­skach słoń­ca.

Nie­po­kój głu­chy jesz­cze, przy­ci­szo­ny i trwoż­ny, zda się, prze­ni­kał odrę­twia­łą w upa­le ci­szę, tyl­ko nie­kie­dy fala ja­kaś błęd­na za­łka­ła sil­niej przy ka­mie­niach, to spa­lo­ne, nędz­ne po­ro­sty za­sze­le­ści­ły trwoż­nie, albo ja­kieś drze­wo, zwie­sza­ją­ce się z ru­mo­wisk pod­my­tych, zda­wa­ło się szem­rać ża­ło­śnie ko­na­ją­ce­mi ga­łę­zią mi, a cza­sem ka­mie­nie sy­pa­ły się z urwisk w przy­cza­jo­ne mo­rze.

Doj­rzał na­raz po­mię­dzy ska­la­mi czer­wo­ną pa­ra­sol­kę.

Obej­rzał się uważ­nie, ni­ko­go nie było wi­dać, za­mek le­d­wie ma­ja­czył w sło­necz­nej po­żo­dze wśród za­ło­mów brze­gu.

Mery ma­lo­wa­ła na niz­kich szta­lu­gach.

Usiadł ci­cho za nią i zaj­rzał w ob­raz.

– Do­sko­na­ła ta fala ko­na­ją­ca, do­sko­na­ła.

– Dzień do­bry!–Spoj­rza­ła­dzięk­czyn­ne-mi ocza­mi.

– Są­dzi­łem, że pani po­je­cha­ła z mamą.

– Chcia­łam skoń­czyć ten ob­ra­zek, dzień taki dziw­ny, męt­ny i du­szą­cy, mo­rze jest jak­by str­wo­żo­ne, drży ja­kąś oba­wą uta­jo­ną…

– Bło­go­sła­wię ten dzień jed­nak…–szep­tał, po­chy­la­jąc się nad nią tak niz­ko, że go­rą­cym od­de­chem wio­nął na jej kark od­sło­nię­ty: po­chy­li­ła gło­wę ni­żej nad płót­nem, aby ukryć po­mie­sza­nie i ru­mie­niec.

– Od­jeż­dża­my ju­tro-po­wie­dzia­ła ci­cho.

– Nie chcę i nie po­tra­fię w to uwie­rzyć!

– Mama do­sta­ła waż­ne li­sty i mu­si­my.

– W po­ło­wie se­zo­nu, w naj­więk­sze upa­ły!

– Cóż ro­bić, co–do­da­ła ci­szej, wspie­ra­jąc czo­ło o szta­lu­gę.

– Do Pa­ry­ża?

– Ai pod Mar­sy­lię, na wieś…

– Więc to już nie­odwo­łal­ne?

– Nie­odwo­łal­ne. Po­że­gna­my się dzi­siaj, bo ju­tro bar­dzo rano je­dzie­my.

– A wszyst­ko po­zo­sta­nie!

– Tak, mo­rze i wszyst­ko!

– i wspo­mnie­nia?

– Tak, i wspo­mnie­nia.

– I drę­czą­ce tę­sk­no­ty!

– Po­ja­dą ze mną, po­ja­dą!–mó­wi­ła ci­cho łza­wo.

– A pa­mięć tych dni cza­row­nych, tych je­dy­nych, tych świę­tych dni!

– Po­win­na umrzeć, aby mogł trwać dzień dzi­siej­szy, cięż­ki i smut­ny dzień–szep­ta­ła z na­ci­skiem.

– Ale nie umrze, bę­dzie jesz­cze wzra­sta­ła.

– Tem go­rzej dla… pa­mię­ta­ją­cych.

– A jed­nak smu­tek za­dźwię­czał w gło­sie pani!

– Bom smut­na, żal­mi­te­go, co prze­cho­dzi, co gi­nie bez­pow­rot­nie, jak cień o zmierz­chu i cze­go już nie moż­na po­wstrzy­mać…

– Mery!-jęk­nął ci­cho, wy­zna­nie miał już na ustach.

Drgnę­ła, od­wra­ca­jąc się nie­co, do­pie­ro póź­niej, zło­żyw­szy szta­lu­gi, pod­nio­sła ob­cią­żo­ne ża­lem oczy i szep­nę­ła;

– Nie ju­tro to za mie­siąc, a stać się musi, więc już woię prę­dzej, na­wet sama chcę tego.

– Na­wet pani chce?–po­wie­dział z wy­rzu­tem.

– Tak. Tak…–po­wtó­rzy­ła z mocą. Dłu­go pa­trzy­li w sie­bie bez sło­wa.

– Po­dob­no w czło­wie­ku, w chwi­lach nie­bez­pie­czeń­stwa, za­wsze bu­dzi się in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy – i wte­dy się bro­ni jak umie i może.

– Z pew­no­ścią, ale jesz­cze nikt nie uciekł przed prze­zna­cze­niem.

– Pan wie­rzy w prze­zna­cze­nie?–za­py­ta­ła ci­szej, z lę­kiem pra­wie.

– Wie­rzę naj­zu­peł­niej! – od­po­wie­dział ogar­nia­jąc ją roz­go­rza­łem! na­gle ocza­mi, peł­ne­mi siły i mi­ło­ści.

– Za­wsze się sta­je, co prze­zna­czo­ne?

– Musi, musi… musi…–po­wta­rzał z mocą i pew­no­ścią.

Po­ru­szy­ła się nie­spo­koj­nie, od­wró­ci­ła oczy i zro­biw­szy kil­ka ner­wo­wych ru­chów pa­ra­sol­ką, szep­nę­ła pra­wie, pro­szą­co;

– Pójdź­my na­prze­ciw mamy, upał już jest nie­do­znie­sie­nia.

– To pójdź­my na­prze­łaj, cie­nia­mi dróg chłod­niej bę­dzie, niź­li tem wy­brze­żem roz-pra­żo­nem…

Wy­szli z nie­ma­łym tru­dem na urwi­sty i wy­so­ki brzeg.

– A nie zbłą­dzi­my?

Obej­rza­ła się na mo­rze. Le­ża­ło nie­ob­ję-tem zwier­cia­dłem, jak­by ośle­płem i po­kry­łem sło­necz­ne­mi biel­ma­mi.

– Znam do­brze dro­gi, wej­dzie­my na szo­sę od Fo­uesnaut.

Za­mil­kli, prze­dzie­ra­jąc się wskroś niz­kich, kol­cza­stych krze­wów, po­ra­sta­ją­cych dzi­kie ugo­ry nad­brzeż­ne, nad któ­ry­mi wy­ra­stał po­sęp­ny gra­ni­to­wy las Men­hi­rów–sta­ły jak pnie daw­no po­mar­łe i ska­mie­nia­łe w ża­łob­nej ci­cho­ści, a wpo­śród nich czer­wie­ni­ły się grzbie­ty krów, to dźwi­ga­ły się ku nim ol­brzy­mie ro­ga­te łby i pa­trzy­ły wiel­kie, pu­ste oczy. Ja­kieś czar­ne ogrom­ne pta­ki zry­wa­ły się z pod nóg, po­la­tu­jąc bez krzy­ków na Men­hi­ry.

Słoń­ce pra­ży­ło nie­mi­ło­sier­nie, że szli co­raz wol­niej.

Za­raz za tym roz­le­wem ugo­rów i resz­tek, wlo­kła się rów­no­le­gle z brze­giem, po­gię­ta li­nia gra­ni­to­wych pło­tów, ob­sa­dzo­nych pod-krze­sa­ne­mi dę­ba­mi i gąsz­cza­mi je­rzyn.

We­szli na ja­kąś dro­gę po­krę­co­ną, ob­wa­ło­wa­ną i ob­sa­dzo­ną po­tęż­ne­mi dę­ba­mi, na­kry­tą bal­da­chi­mem ga­łę­zi, że była tyl­ko tu­ne­lem zie­lo­nym, przez któ­ry prze­sie­wa­ły się ostre pla­my słoń­ca, słod­ki za­pach gry­ki kwit­ną­cej za­la­ty­wał z za pło­tów.

Ogar­nę­ła ich głę­bo­ka, uro­czy­sta i chłod­na ci­sza, kosy gwiz­da­ły w gąsz­czach, a cza­sem da­le­ki szum mo­rza prze­sie­wał się przez drze­wa lub nie­wia­do­mo skąd pły­ną­cy ryk by­dła.

SzH wciąż w mil­cze­niu prze­ję­ci wil­got­nym chło­dem cie­niów, peł­ni ci­szy i uro­czy­ste­go drże­nia, obo­je czu­jąc, że zbli­ża­ją się zwol­na do cze­goś nie­wia­do­me­go – do ja­kiejś wy­mo­dlo­nej w mil­cze­niu chwi­li…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: