- W empik go
Burza - ebook
Burza - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 243 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PORANEK.
Dawno już nie spał; przebudził się jeszcze nad ranem, w głuchą noc i leżał z przymknią-temi oczami, bez ruchu, zasłuchany w monotonne bicie fal, w dziką wrzawę morza, bełkocącego gdzieś, w przestrzeni nieodgadnionej – jakby leżał na dnie konchy wiecznie rozełkanej konającymi szumami mórz dalekich…
Godziny przesuwały się niemym, lękliwym korowodem milczenia, niby widma trwożnie płowiejące od świtów i w sobie zasłuchane…
W martwej ciszy domu tylko zegar dzwonił przejmującym głosem, że dźwięk zimny połyskliwem a bolesnem ostrzem przebijał go na wskroś i marł w zapomnieniu–dzień wciskał szczelinami okienic różane palce i zwolna wyłaniał wiotkie majaki sprzętów i ścian, rozpylając jeszcze martwy i zimny brzask.
Nie wiedział o niczem, zapomniał nawet
0 sobie, kołysząc się leniwie wraz z falami poszumów, wznosił się i zapadał, jak morze, budzące się a jeszcze senne w mrocznych głębiach, krążył wśród rozpierzchłych i roz-błąkanych myśli, w najgłębszej niepamięci ciszy
1 bezczucia…. Niósł się, jak fala; urodzona w beskresie i do nieodgadnionych brzegów płynąca…
Naraz okienica szczęknęła o mur i struga ostrego światła lunęła na pokój, uniósł się prędko i padł z powrotem, błądząc cichemi, jeszcze nieświadomemi oczami po zczerniałych belkowaniach sufitu i nasłuchując mocniejszych krzyków morza.
– Odpływ?
– Tak, ale morze złe, niewiele sieci dzisiaj wyjechało na połów.
– Pogoda przecież… –szepnął, przymykając oczy przed światłem.
– Niech pan spojrzy…–odrzekła Bretonka, otwierając okno i podając mu paczkę listów i gazet.
Mglisto i ciepło!–Pieściwy powiew ogarnął mu twarz.
– Za ciepło; tak jasno na wybrzeżach, że nawet witiać Czerwone Skały!
– To na drugim przypływie burza…
– Może przyjść i wcześniej, bo żagle się nie wzdymają.
Przerzucał szybko gazety, czytał adresy na listach i zwalał wszystko dość niecierpliwie na dywan, aż zapomniawszy znowu o sobie, zapatrzył się w omgloną, błękitnawą taflę morza, w nieskończoną topiel, przez którą żeglowało blade, ogromne słońce.
– Przynieść śniadanie?
– Zejdę do jadalni!–szepnął niechętnie, srogo na nią spoglądając.
– Wie pan, panie z wieży jutro odjeżdżają!–powiedziała, stając przy dzwiach.
– Jutro odjeżdżają?…–Usiadł na łóżku ze zdumienia.
– Była w nocy depesza i panienka mówiła patronowi, że jutro…
– Jutro… nie, to niemożebne!–wykrzyknął do siebie.
– Tak mówiła, żądała rachunku!…
Nic się już nie odezwał, ale skoro Bretonka wyszła, zaklął mocno i zapalił papierosa, nie smakował mu jednak i tak mu ręce drżały, że rzucił go przez okno i utonął oczami w słonecznej pożodze, slirzącej się w koliskach fal, wzdymających się leniwie pod wiotką przysłoną mgieł, przeżuwał tę wieść niespodziewaną i bolesną.
– Odjadą jutro i… po wszystkiem… – wykrzyknął naraz i zerwał się nagle, aby się ubierać, ale wszystko leciało mu z rąk, mylił się, bo zapominał z pośpiechu, stawał przy oknie i patrzył tępym, niewidzącyni nic wzrokiem w czarne żagle, majaczące na horyzoncie.
– Odjadą jutro!–szepnął znowu, wstrząsając się lodowatym dreszczem, zły i namiętny uśmiech prześlizgnął się przez jego usta zacięte, oczy szare trysnęły ponurem światłem, w twarzy zaś wyryło się jakieś zagadkowe, nieugięte postanowienie, przygiął się jakby do skoku drapieżnego.
Jeszcze nie wszystko stracone, nie…
Ubrał się prędko i wyszedł na balkon, z którego granitowe schody o żelaznych poręczach, spiętych bluszczem i czerwonemi różami, prowadziły na nizki w tem miejscu brzeg morza, że fale, na większym przypływie, podpływały niemal pod okna.
Na wybrzeżu było jeszcze pusto; ocean, jak zielonawy łan, omglony, kołysał się wolno, z głuchym, ciężkim poszumem, jakieś statki nierozpoznane, jakby zawieszone w powietrzu, czerniały na horyzoncie, niby ptaki z rozpo-startemi skrzydłami.
Po prawej stronie zataczało olbrzymi łuk wybrzeże żółtą linią żwirów i postrząpionemi, dzikiemi zwaliskami skał granitowych, na których gdzieniegdzie wznosiły się ogromne Menhiry lub pochylało się, jakby zasłuchane w gędźbę oceanu jakieś drzewo samotne, a na końcu tego półkola, ledwie ogarniętego wzrokiem, wychylała się potężna grupa Skał Czerwonych, wciśnięta w ocean niby pięść olbrzymia,
0 którą roztrącały się z wściekłością i hukiem wzburzone, wzdęte fale.
Spieniony wręb oceanu kołysał się leniwie, bił miejscami o wystające z dna kamienie, tryskał fontannami i cofał się wolno z głuchym, monotonnym szumem.
Mewy cicho żerowały wśród nikłych, poszarpanych mgieł, że tylko niekiedy jękliwy krzyk rozdzierał senną ciszę poranku.
Cofnął się rychło z balkonu, raziło go słońce zbyt jaskrawe i dyszące upałem, rozdrażniał ostry i przykry zapach morszczyzn
1 przejmowało gorączką wzmagające się zniecierpliwienie.
W sali jadalnej nie było jej, ni matki.
Kilkanaście osób siedziało przy głównym, środkowym stole.
Czarno odziane Bretonki, w białych, sztywnych kornetach na głowach, podobne do mniszek z surowości wychudłych twarzy, poruszały się ociężale, roznosząc kawę…
Jadalnia o gotyckich sklepieniach, pokrytych wybladłą, odwieczną polichromią, wysoka była, jak kościół, olbrzzmie okna ostrołukowe w górnej połowie jeszcze witrażowe, rozsiewały gorące blaski na kwiaty, poustawiane na stole, niby wytryski purpury i drogich kamieni, rozsiewały mdlejącą, mocną woń, otwartemi oknami zawiewał duszący, namiętny zapach heliotropów i sypki przewalający się po ostrych żwirach grochot fal.
Przywitał się z grupą malarzy, którzy ze sztalugami na plecach, w żółtych bluzach z żaglowego płótna i w sabotach, śpiesznie dopijali śniadania.
Usiadł pod oknem, przy małym stoliku.
Cisza zaległa chłodna i dyskretna, spojrzenia krzyżowały się zimne, prawie niechętne.
Kilka kobiet patrzyło sennie w morze. Jakiś Anglik z oczami pastora i ze szczęką ludożercy, siedział przy wyzywająco strojnej
Paryżance, dającej znaki naalarzom, że wybuchali śmiechem i złośliwemi uwagami.
– Wonne! – szepnął do jednej z Bretonek. – Czy panie z wieży były już na śniadaniu?
– Dosyć dawno.
– Są teraz u siebie?
– Nie, siwa pani pojechała do Fonesnant, a panienka miała iść malować do lasu.
– Gdzie Tabbe Binet?
– Pojechał ze starszą panią.
Poszedł śpiesznie w las, rozciągający się dokoła zamku, na urwistym brzegu, zarzuconym potrzaskanymi granitami, wiecznie szarpanymi falami oceanu. Las był rzadki, martwy, tragiczny jakiś, drzewa stały posępnie, ciche i pochylone od burz i walki, białawe pnie buków wznosiły się ciężko z nad złomów, a gdzieniegdzie dęby olbrzymie, pokręcone, podarte, dźwigały się z trudem i, jakby zastygłe w wściekłości, czepiały się namiętnie długimi korzeniami ziemi w nieubłaganej, odwiecznej walce o byt z oceanem i granitami, stężały zda się na stal i rozwichrzonemi koronami szemrały złowrogo…
Słońce świeciło z boku, długie wilgotne cienie kładły się na spalone i zrudziale mura-
Wz, chłodem dyszały granity, cisza leżała odrętwiała w krzakach żółtego janowca, palącego się radośnie w rumowiskach, gwizdały kosy, krzaki jerzyn, pokryte owocem, gąszczem kolczastych pędów okrywały zsypiska zwietrzałych skał, zielonawe jaszczurki szeleściły wśród zeszłorocznych, wypełzłych liści, a długie szare węże sunęły cicho po kamieniach, chwiejąc rdzawemi głowami.
Nie było jej w lesie, szukał wszędzie, docierając aż do kamiennych płotów, okalających las i powrócił na wybrzeże.
Brzeg był wysoki, dziki, podarty przez Ocean, nagi, z potrzaskanych szarych złomów wznosiło kilka araukaryi sztywno rozpięte gałęzie, podobne do szkieletów parasoli wywróconych, a gdzieniegdzie olbrzymie Menhiry, ociosane z gruba, pokryte przedwieczną pleśnią, posępne, samotne i tajemnicze, świadki niewiadomych czasów, znaki nieodgadnionych poraarlych narodów, pławiły się w słońcu, stały jak groźne stróże Oceanu…
Nie znalazł jej i tam, w załomach skat i zacisznych rozpadlinach.
Znerwowany w najwyższym stopniu powracał do zamku, który dźwigał się szarymi murami, jakby wprost z oceanu, odwieczny był, surowy w liniach, postrzępiony przez czas i burze, że zdala wydawał się tylko kupą granitu, bluszcze go obwijały zielonymi splotami, darły się na dachy, pełzały po murach, spowijały balkony, przysłaniały gotyckie okna, spływały z terasów kaskadami, wgryzały się w kamienie i jakby dusiły w miękkich, zielonych zwojach.
Pod murami wiły się żółte ścieżki, obramowane błękitem i bladym koralem kwiatów hortensyi, wałami barw rozżarzonych w słońcu, które rozbiegały się na wszystkie strony, wieszały się tuż nad wybrzeżem, zagłębiały się w las, znacząc szeroką drogę, wiodły do zacisznych altan, opiętych caprifolium i całą falą spiętrzoną barw przyblakłych opływały wieżę zębatą, stojącą tuż przy zamku i tak obrośniętą bluszczami, że wznosiła się jak słup zielony, połączony z zamkiem, na wysokości pierwszego piętra, kamiennym mostem, przysłoniętym poręczami, że wydawał się girlandą kwiatów żółtych i purpurowych.
Okrążał wieżę, spoglądając nieznacznie w otwarte okna.
– Panienka poszła na plażę–zawołała pokojówka.
– W którą stronę?
wy, chłodem dyszały granity, cisza leżała odrętwiała w krzakach żółtego janowca, palącego się radośnie w rumowiskach, gwizdały kosy, krzaki jerzyn, pokryte owocem, gąszczem kolczastych pędów okrywały zsypiska zwietrzałych skal, zielonawe jaszczurki szeleściły wśród zeszłorocznych, wypełzłych liści, a długie szare węże sunęły cicho po kamieniach, chwiejąc rdzawemi głowami.
Nie było jej w lesie, szukał wszędzie, docierając aż do kamiennych płotów, okalających las i powrócił na wybrzeże.
Brzeg był wysoki, dziki, podarty przez Ocean, nagi, z potrzaskanych szarych złomów wznosiło kilka araukaryi sztywno rozpięte gałęzie, podobne do szkieletów parasoli wywróconych, a gdzieniegdzie olbrzymie Menhiry, ociosane z gruba, pokryte przedwieczną pleśnią, posępne, samotne i tajemnicze, świadki niewiadomych czasów, znaki nieodgadnionych pomartych narodów, pławiły się w słońcu, stały jak groźne stróże Oceanu…
Nie znalazł jej i tam, w załomach skal i zacisznych rozpadlinach.
Znerwowany w najwyższym stopniu powracał do zamku, który dźwigał się szarymi murami, jakby wprost z oceanu, odwieczny był, surowy w liniach, postrząpiony przez czas i burze, że zdala wydawał sią tylko kupą granitu, bluszcze go obwijały zielonymi splotami, darły się na dachy, pełzały po murach, spowijały balkony, przysłaniały gotyckie okna, spływały z terasów kaskadami, wgryzały się w kamienie i jakby dusiły w miękkich, zielonych zwojach.
Pod murami wiły się żółte ścieżki, obramowane błękitem i bladym koralem kwiatów hortensyi, wałami barw rozżarzonych w słońcu, które rozbiegały się na wszystkie strony, wieszały się tuż nad wybrzeżem, zagłębiały się w las, znacząc szeroką drogę, wiodły do zacisznych altan, opiętych caprifolium i całą falą spiętrzoną barw przyblakłych opływały wieżę zębatą, stojącą tuż przy zamku i tak obrośniętą bluszczami, że wznosiła się jak słup zielony, połączony z zamkiem, na wysokości pierwszego piętra, kamiennym mostem, przysłoniętym poręczami, że wydawał się girlandą kwiatów żółtych i purpurowych.
Okrążał wieżę, spoglądając nieznacznie w otwarte okna.
– Panienka poszła na plażę–zawołała pokojówka.
– W którą stronę?
Ku Czerwonym Skałom!
Spiesznie poszedł na plażę.
Morze leżało pomarszczone, jak pole świeżo zbronowane, cofało się wciąż, z głuchym jękiem, odsłaniając porośnięte, kamieniste dno, jakieś dzieci brodziły z sieciami po oślizgłych! szlamach, mewy krążyły nizko, zawzięcie kołując i krzycząc niekiedy, od żółtych, ubitych piasków wybrzeża buchał duszący żar, cisza leżała w rozprażonem powietrzu, słońce płynęło w mętnym tumanie, ani jeden powiew nie zadrgał w powietrzu, fale szemrały monotonnie, usypiająco, niebo zaciągało się płaskiemi rozsypiskami chmur żółtawych, horyzont był blizki, rudawy, ciężki, chwilami rwał się stamtąd jakiś bełkot groźny, piętrzyły się zwały fal, niedochodzące brzegów, to jakieś łodzie z obwisłemi żaglami wynurzały się jakby z głębin i ginęły w rozżarzonych blaskach słońca.
Niepokój głuchy jeszcze, przyciszony i trwożny, zda się, przenikał odrętwiałą w upale ciszę, tylko niekiedy fala jakaś błędna załkała silniej przy kamieniach, to spalone, nędzne porosty zaszeleściły trwożnie, albo jakieś drzewo, zwieszające się z rumowisk podmytych, zdawało się szemrać żałośnie konającemi gałęzią mi, a czasem kamienie sypały się z urwisk w przyczajone morze.
Dojrzał naraz pomiędzy skalami czerwoną parasolkę.
Obejrzał się uważnie, nikogo nie było widać, zamek ledwie majaczył w słonecznej pożodze wśród załomów brzegu.
Mery malowała na nizkich sztalugach.
Usiadł cicho za nią i zajrzał w obraz.
– Doskonała ta fala konająca, doskonała.
– Dzień dobry!–Spojrzaładziękczynne-mi oczami.
– Sądziłem, że pani pojechała z mamą.
– Chciałam skończyć ten obrazek, dzień taki dziwny, mętny i duszący, morze jest jakby strwożone, drży jakąś obawą utajoną…
– Błogosławię ten dzień jednak…–szeptał, pochylając się nad nią tak nizko, że gorącym oddechem wionął na jej kark odsłonięty: pochyliła głowę niżej nad płótnem, aby ukryć pomieszanie i rumieniec.
– Odjeżdżamy jutro-powiedziała cicho.
– Nie chcę i nie potrafię w to uwierzyć!
– Mama dostała ważne listy i musimy.
– W połowie sezonu, w największe upały!
– Cóż robić, co–dodała ciszej, wspierając czoło o sztalugę.
– Do Paryża?
– Ai pod Marsylię, na wieś…
– Więc to już nieodwołalne?
– Nieodwołalne. Pożegnamy się dzisiaj, bo jutro bardzo rano jedziemy.
– A wszystko pozostanie!
– Tak, morze i wszystko!
– i wspomnienia?
– Tak, i wspomnienia.
– I dręczące tęsknoty!
– Pojadą ze mną, pojadą!–mówiła cicho łzawo.
– A pamięć tych dni czarownych, tych jedynych, tych świętych dni!
– Powinna umrzeć, aby mogł trwać dzień dzisiejszy, ciężki i smutny dzień–szeptała z naciskiem.
– Ale nie umrze, będzie jeszcze wzrastała.
– Tem gorzej dla… pamiętających.
– A jednak smutek zadźwięczał w głosie pani!
– Bom smutna, żalmitego, co przechodzi, co ginie bezpowrotnie, jak cień o zmierzchu i czego już nie można powstrzymać…
– Mery!-jęknął cicho, wyznanie miał już na ustach.
Drgnęła, odwracając się nieco, dopiero później, złożywszy sztalugi, podniosła obciążone żalem oczy i szepnęła;
– Nie jutro to za miesiąc, a stać się musi, więc już woię prędzej, nawet sama chcę tego.
– Nawet pani chce?–powiedział z wyrzutem.
– Tak. Tak…–powtórzyła z mocą. Długo patrzyli w siebie bez słowa.
– Podobno w człowieku, w chwilach niebezpieczeństwa, zawsze budzi się instynkt samozachowawczy – i wtedy się broni jak umie i może.
– Z pewnością, ale jeszcze nikt nie uciekł przed przeznaczeniem.
– Pan wierzy w przeznaczenie?–zapytała ciszej, z lękiem prawie.
– Wierzę najzupełniej! – odpowiedział ogarniając ją rozgorzałem! nagle oczami, pełnemi siły i miłości.
– Zawsze się staje, co przeznaczone?
– Musi, musi… musi…–powtarzał z mocą i pewnością.
Poruszyła się niespokojnie, odwróciła oczy i zrobiwszy kilka nerwowych ruchów parasolką, szepnęła prawie, prosząco;
– Pójdźmy naprzeciw mamy, upał już jest niedozniesienia.
– To pójdźmy naprzełaj, cieniami dróg chłodniej będzie, niźli tem wybrzeżem roz-prażonem…
Wyszli z niemałym trudem na urwisty i wysoki brzeg.
– A nie zbłądzimy?
Obejrzała się na morze. Leżało nieobję-tem zwierciadłem, jakby oślepłem i pokryłem słonecznemi bielmami.
– Znam dobrze drogi, wejdziemy na szosę od Fouesnaut.
Zamilkli, przedzierając się wskroś nizkich, kolczastych krzewów, porastających dzikie ugory nadbrzeżne, nad którymi wyrastał posępny granitowy las Menhirów–stały jak pnie dawno pomarłe i skamieniałe w żałobnej cichości, a wpośród nich czerwieniły się grzbiety krów, to dźwigały się ku nim olbrzymie rogate łby i patrzyły wielkie, puste oczy. Jakieś czarne ogromne ptaki zrywały się z pod nóg, polatując bez krzyków na Menhiry.
Słońce prażyło niemiłosiernie, że szli coraz wolniej.
Zaraz za tym rozlewem ugorów i resztek, wlokła się równolegle z brzegiem, pogięta linia granitowych płotów, obsadzonych pod-krzesanemi dębami i gąszczami jerzyn.
Weszli na jakąś drogę pokręconą, obwałowaną i obsadzoną potężnemi dębami, nakrytą baldachimem gałęzi, że była tylko tunelem zielonym, przez który przesiewały się ostre plamy słońca, słodki zapach gryki kwitnącej zalatywał z za płotów.
Ogarnęła ich głęboka, uroczysta i chłodna cisza, kosy gwizdały w gąszczach, a czasem daleki szum morza przesiewał się przez drzewa lub niewiadomo skąd płynący ryk bydła.
SzH wciąż w milczeniu przejęci wilgotnym chłodem cieniów, pełni ciszy i uroczystego drżenia, oboje czując, że zbliżają się zwolna do czegoś niewiadomego – do jakiejś wymodlonej w milczeniu chwili…