Burzliwe czasy - ebook
Burzliwe czasy - ebook
Dyskretny urok kłamstwa
Gwatemala, lata 50. Sam Zemmuray, baron owocowy, zatrudnia w swojej firmie kontrowersyjnego Edwarda Bernaysa – specjalistę PR. Nie ma pojęcia, że ten ruch doprowadzi do jednej z największych akcji CIA w Ameryce Łacińskiej, a główną rolę odegra w niej Martita Borrero Parra, uwodzicielska i zmysłowa Miss Gwatemali. Czy namiętność i spryt pozwolą osiągnąć wszystko?
Brawurowa historia kłamstwa tak dobrego, że stało się prawdą. Burzliwe czasy, mistrzowskie niczym Święto Kozła, odsłaniają kulisy rozgrywki, która do dziś rezonuje w światowej polityce i stanowi materiał na genialny serial.
A wszystko to wydarzyło się naprawdę.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6137-2 |
Rozmiar pliku: | 831 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Choć nieznani szerokiej publiczności i nie rzucający się w oczy na kartach podręczników historii, na losy Gwatemali, a poniekąd całej Ameryki Centralnej w dwudziestym wieku, mieli prawdopodobnie największy wpływ dwaj mężczyźni: Edward L. Bernays i Sam Zemurray, którzy nie mogli się bardziej różnić pod względem pochodzenia, temperamentu i powołania.
Sam Zemurray urodził się w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym siódmym nieopodal Morza Czarnego w rodzinie żydowskiej, a jako że była to epoka straszliwych pogromów na ziemiach rosyjskich, zanim skończył piętnaście lat, uciekł, u boku ciotki, do Stanów Zjednoczonych. Znaleźli schronienie w domu krewnych w Selmie w Alabamie. Edward L. Bernays też pochodził z rodziny żydowskich emigrantów, jednakże o wyższej pozycji społecznej i ekonomicznej; miał w rodzinie wybitną osobistość: wuja, Zygmunta Freuda. Tych dwóch Żydów łączyła pewna obojętność wobec religii, za to dzieliło niemal wszystko. Edward L. Bernays chełpił się mianem ojca _public relations_, specjalności, której może nie wymyślił, lecz którą miał wynieść (kosztem Gwatemali) na nie znane dotąd wyżyny, czyniąc z niej główną broń polityczną, społeczną i ekonomiczną dwudziestego wieku. To określenie jest bliskie prawdy, choć samouwielbienie popychało go nieraz do patologicznej przesady. Po raz pierwszy zetknęli się w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym i od tego czasu datuje się ich współpraca. Zemurray poprosił o spotkanie, a Bernays przyjął go w małym gabinecie, w którym urzędował w tamtym okresie, w sercu Manhattanu. Wyrośnięte chłopisko, nieogolone, ubrane byle jak, w wypłowiałą kurtkę i toporne trzewiki, prawdopodobnie nie wywarło wielkiego wrażenia na Bernaysie, noszącym się elegancko, wysławiającym starannie, pachnącym yardleyem, o manierach arystokraty.
– Zabrałem się za pańską książkę o propagandzie i niewiele z niej pojąłem – oznajmił Zemurray w ramach prezentacji. Mówił po angielsku z pewnym trudem, jakby wahając się przy każdym słowie.
– A przecież została napisana językiem bardzo prostym, zrozumiałym dla każdego, kto potrafi czytać – darował mu życie Bernays.
– To może i moja wina – przyznał olbrzym, nie speszony ani odrobinę. – Fakt, marny ze mnie czytelnik. Do szkoły chodziłem jako dzieciak, w Rosji, i nigdy nie nauczyłem się do końca angielskiego, jak pan pewnie słyszy. A już najgorzej, jak mam napisać list, pełno w nim byków ortograficznych. Od filozofowania wolę działanie.
– Cóż, skoro tak, to doprawdy nie wiem, w czym mógłbym być panu pomocny, panie Zemurray. – Bernays nachylił się, jak gdyby zamierzał wstać.
– Nie zabiorę panu dużo czasu – powstrzymał go rozmówca. – Kieruję firmą sprowadzającą banany z Ameryki Centralnej do Stanów Zjednoczonych.
– United Fruit Company? – zapytał Bernays zaskoczony, przyglądając się uważniej gościowi o wyglądzie łachmyty.
– Mamy ponoć bardzo złą opinię, i w Stanach Zjednoczonych, i w całej Ameryce Centralnej, to jest w krajach, gdzie prowadzimy działalność – ciągnął Zemurray, wzruszając ramionami. – I wygląda na to, że pan jest osobą, która mogłaby coś na to poradzić. Przychodzę zaoferować panu stanowisko dyrektora _public relations_ w mojej firmie. Zresztą niech pan sam nada sobie tytuł, jaki panu najbardziej pasuje. I żeby nie tracić czasu, niech pan poda wysokość wynagrodzenia.
Tak nawiązała się relacja między tymi dwoma jakże różnymi mężczyznami, wyrafinowanym publicystą, uważającym się za akademika i intelektualistę, i grubo ciosanym Samem Zemurrayem, człowiekiem, który doszedł do wszystkiego własnymi siłami, zuchwałym przedsiębiorcą, co z oszczędności wynoszących sto pięćdziesiąt dolarów zbudował firmę, która uczyniła go – choć wcale na to nie wyglądał – milionerem. Nie odkrył on banana, rzecz jasna, lecz dzięki niemu ten egzotyczny owoc, znany niegdyś zaledwie garstce mieszkańców Stanów Zjednoczonych, wchodził teraz w skład codziennego pożywienia milionów ludzi i zyskiwał coraz większą popularność w Europie oraz innych regionach świata. Jak to osiągnął? Niełatwo to stwierdzić z całkowitą pewnością, ponieważ życie Sama Zemurraya obrosło legendami i mitami. Ten prymitywny przedsiębiorca wydawał się wyjęty raczej z kart powieści przygodowej niż z przemysłowego światka USA. A on sam, któremu, w odróżnieniu od Bernaysa, można było zarzucić wszystko oprócz próżności, nie opowiadał nigdy o swoim życiu.
Zemurray odkrył banana w lasach deszczowych Ameryki Centralnej podczas swoich podróży; przeczuwając zysk, jaki mógłby osiągnąć z handlu tym owocem, zaczął dostarczać go łodziami do Nowego Orleanu i innych miast USA. Od samego początku spotkał się z przychylnym przyjęciem. Wkrótce rosnący popyt sprawił, że ze zwykłego handlarza przeistoczył się w plantatora i międzynarodowego przedsiębiorcę. Tak narodziła się United Fruit Company, która na początku lat pięćdziesiątych obejmowała swoją siecią Honduras, Gwatemalę, Nikaraguę, Salwador, Kostarykę, Kolumbię i szereg wysp na Karaibach i przynosiła większy zysk niż przeważająca większość firm w Stanach Zjednoczonych, a nawet gdziekolwiek indziej na świecie. Imperium to było niewątpliwie dziełem jednego człowieka: Sama Zemurraya. Od niego zależał teraz los setek ludzi zatrudnionych w jego firmie.
Aby to osiągnąć, pracował od świtu do zmroku i od zmroku do świtu. Zjeździł, w koszmarnych warunkach, całą Amerykę Centralną i Karaiby, walcząc o terytorium, na pistolety i noże, z podobnymi sobie łowcami przygód, setki razy sypiając na gołej ziemi, padając ofiarą moskitów i różnorakich chorób tropikalnych, przekupując władze i oszukując ciemnych wieśniaków i tubylców, negocjując ze skorumpowanymi dyktatorami, przy pomocy których – wykorzystując ich zachłanność lub głupotę – nabył tereny o wielkości przekraczającej rozmiary niejednego państwa europejskiego, tworząc tysiące miejsc pracy, prowadząc linie kolejowe, budując porty i łącząc dzicz z cywilizacją. Tak w każdym razie twierdził Sam Zemurray, gdy musiał się bronić przed atakami kierowanymi na United Fruit Company – nazywaną w całej Ameryce Centralnej La Frutera, a niekiedy po prostu Ośmiornicą – nie tylko przez ludzi zazdrosnych, lecz także przez konkurentów z USA, którym w rzeczy samej nigdy nie pozwolono na uczciwą rywalizację w rejonie, gdzie United Fruit sprawowała tyrański monopol w zakresie produkcji i komercjalizacji banana. W tym celu na przykład w Gwatemali zapewniła sobie całkowitą kontrolę nad jedynym karaibskim portem tego kraju, Puerto Barrios, nad siecią energetyczną i nad biegnącą od wybrzeża do wybrzeża koleją, której Zemurray był właścicielem.
Obaj, choć diametralnie różni, tworzyli zgrany zespół. Bernays niewątpliwie bardzo pomógł w polepszeniu wizerunku firmy w Stanach Zjednoczonych; sprawił, że bez skrępowania można się było do niej przyznawać w wysokich kręgach politycznych w Waszyngtonie, i powiązał ją z (obnoszącymi się z arystokratycznym pochodzeniem) milionerami w Bostonie. Dotarł do branży reklamowej okrężnymi drogami, dzięki dobrym stosunkom z ludźmi różnego pokroju, przede wszystkim z dyplomatami, politykami, właścicielami periodyków, rozgłośni radiowych i kanałów telewizyjnych, bogatymi przedsiębiorcami i bankierami. Był człowiekiem inteligentnym, sympatycznym, bardzo pracowitym, a jedno z jego pierwszych osiągnięć polegało na zorganizowaniu tournée po Stanach Zjednoczonych Carusa, słynnego włoskiego śpiewaka. Jego otwartość i elegancja, kultura, przyjazne maniery zjednywały mu życzliwość innych; sprawiał wrażenie ważniejszego i bardziej wpływowego, niż był w rzeczywistości. Reklama i _public relations_ istniały, rzecz jasna, już przed jego urodzeniem, ale to Bernays nadał tym działaniom, powszechnie stosowanym przez firmy, lecz uznawanym za podrzędne, rangę dyscypliny naukowej na wysokim poziomie; uczynił je niemalże częścią socjologii, ekonomii i polityki. Wygłaszał wykłady na ich temat i prowadził zajęcia na prestiżowych uniwersytetach, publikował artykuły i książki, w których przedstawiał swą profesję jako najbardziej reprezentatywną dla wieku dwudziestego, synonim nowoczesności i postępu. W swojej książce _Propaganda_ (1928) napisał prorocze zdanie, za sprawą którego miał przejść do historii: „Świadoma i inteligentna manipulacja zorganizowanymi zwyczajami i opiniami mas jest ważnym elementem demokratycznego społeczeństwa. Ten, kto manipuluje owym nieznanym mechanizmem społeczeństwa, stanowi niewidzialny rząd sprawujący prawdziwą władzę w naszym kraju… Inteligentna mniejszość powinna stale i systematycznie posługiwać się propagandą”. Tezę tę, przez niektórych krytyków uznaną wręcz za zaprzeczenie demokracji, Bernays będzie miał okazję potwierdzić ze znakomitym skutkiem w przypadku Gwatemali dekadę po objęciu posady eksperta do spraw reklamy w United Fruit Company.
Jego doradztwo bardzo się przysłużyło poprawie wizerunku firmy i zapewnieniu jej poparcia i wpływu w świecie polityki. Ośmiornica nigdy dotąd nie zadała sobie trudu, by swoją działalność przemysłową i handlową przedstawiać jako przynoszącą korzyść społeczeństwu w ogólności, a w szczególności „barbarzyńskim krajom”, w których operowała, a którym – jak to sformułował Bernays – pomagała w wyjściu ze stanu dzikiego, tworząc miejsca pracy dla tysięcy obywateli, którym w ten sposób podnosiła poziom życia i których włączała w świat nowoczesności, postępu, wiek dwudziesty, cywilizację. Bernays przekonał Zemurraya, by firma założyła w swoich dominiach kilka szkół, sprowadziła na plantacje duchownych katolickich i protestanckich, zbudowała ośrodki udzielające pierwszej pomocy i inne obiekty socjalne, ufundowała stypendia dla studentów i nauczycieli – on zaś przedstawiał te działania jako widome dowody zaangażowania na rzecz modernizacji. Zarazem poprzez precyzyjnie zaplanowaną kampanię z udziałem naukowców i techników promował konsumpcję banana na śniadanie i o każdej porze dnia jako niezbędną dla zdrowia i rozwoju obywateli. To on sprowadził do Stanów Zjednoczonych brazylijską piosenkarkę i tancerkę Carmen Mirandę (słynna Chiquita Banana z filmów reklamowych i spektakli, z kapeluszami pełnymi kiści bananów), mającą osiągnąć ogromny sukces, skutecznie promując w swoich piosenkach owoc, który od tej pory na stałe zawitał do amerykańskich gospodarstwach domowych.
Bernays uzyskał także coś, co nigdy wcześniej nie przyszło do głowy Samowi Zemurrayowi – zbliżenie United Fruit do arystokratycznego światka Bostonu i do kręgów politycznych. Najbogatsi bostońscy magnaci oprócz pieniędzy i władzy mieli jeszcze głębokie uprzedzenia: byli zazwyczaj antysemitami, tak więc Bernays musiał dołożyć wielu starań, by na przykład republikański senator Henry Cabot Lodge zgodził się wstąpić do zarządu firmy albo żeby bracia John Foster Dulles i Allen Dulles z prestiżowej nowojorskiej kancelarii adwokackiej Sullivan & Cromwell przyjęli funkcje pełnomocników. Bernays wiedział, że pieniądze otwierają wszystkie drzwi i że nie oprą się im nawet rasistowskie uprzedzenia, pozyskał więc pomoc tych osób krótko po tak zwanej rewolucji październikowej w Gwatemali w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku, kiedy United Fruit poczuła się zagrożona. Poglądy i stosunki Bernaysa miały się okazać niezwykle użyteczne do obalenia rzekomego komunistycznego rządu i zastąpienia go bardziej demokratycznym, to jest bardziej sprzyjającym interesom spółki.
Pierwszy alarm podniesiono w okresie rządów Juana José Arévala (1945–1950). Profesor Arévalo, zwolennik „socjalizmu duchowego”, bynajmniej nie prześladował United Fruit. Podpisał jednakże ustawę pozwalającą robotnikom i chłopom na tworzenie związków zawodowych i wstępowanie do nich, co było dotychczas zabronione w dominiach firmy. Ta decyzja mocno zaniepokoiła Zemurraya i innych dyrektorów. Na nadzwyczajnym posiedzeniu zarządu, które odbyło się w Bostonie, ustalono, że Edward L. Bernays pojedzie do Gwatemali, oceni sytuację i perspektywy na przyszłość i oszacuje zagrożenie, jakie mogły stanowić dla firmy działania pierwszego rządu w historii Gwatemali wyłonionego w drodze naprawdę wolnych wyborów.
Bernays spędził w Gwatemali dwa tygodnie. Zamieszkał w hotelu Panamerican w centrum miasta, kilka kroków od Pałacu Rządowego. Odbył rozmowy, za pośrednictwem tłumacza, jako że nie mówił po hiszpańsku, z właścicielami ziemskimi, wojskowymi, bankierami, parlamentarzystami, policjantami, cudzoziemcami osiadłymi w kraju od wielu lat, przywódcami związkowymi, dziennikarzami i oczywiście pracownikami ambasady Stanów Zjednoczonych oraz lokalnym kierownictwem United Fruit. Choć bardzo doskwierały mu upał i moskity, wykonał kawał solidnej roboty.
Na kolejnym posiedzeniu zarządu w Bostonie przedstawił swoją osobistą wizję sytuacji w Gwatemali. Wygłosił raport, posiłkując się notatkami, ze swadą profesjonalisty, bez krzty cynizmu.
– Ryzyko, że Gwatemala przejdzie na komunizm i stanie się przyczółkiem Sowietów w Ameryce Centralnej, zagrażając Kanałowi Panamskiemu, jest bardzo nikłe, a powiedziałbym wręcz, że w chwili obecnej nie istnieje – oświadczył. – Mało kto w Gwatemali wie, co to marksizm albo komunizm, nawet ta garstka, która nazywa siebie komunistami i która założyła szkołę Claridad, żeby upowszechniać idee rewolucyjne. Nie ma takiego ryzyka, chociaż nam byłoby na rękę, żeby wierzono, że jest, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Prawdziwe niebezpieczeństwo leży gdzie indziej. Rozmawiałem z samym prezydentem Arévalem i z jego najbliższymi współpracownikami. Jest takim samym antykomunistą jak panowie i ja. Oto dowody: prezydent i jego zwolennicy nalegają, by w nowej konstytucji Gwatemali widniał zakaz działania partii politycznych mających powiązania międzynarodowe; wielokrotnie powtarzali, że „komunizm jest największym niebezpieczeństwem, któremu demokracje muszą stawić czoło”; zamknęli szkołę Claridad i deportowali jej założycieli. Jednakże, choć może się to wydawać paradoksalne, ich bezbrzeżna miłość do demokracji stanowi poważne zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych. O tym, proszę panów, warto wiedzieć, ale nie mówić głośno.
Uśmiechnął się i powiódł teatralnym spojrzeniem po członkach zarządu, z których część odpowiedziała grzecznym uśmiechem. Po krótkiej chwili milczenia podjął wątek:
– Arévalo chciałby zrobić z Gwatemali demokrację taką jak w Stanach, kraju, który podziwia i uważa za model. Marzyciele bywają zazwyczaj groźni i w tym sensie doktor Arévalo jest groźny. Jego projekt nie ma najmniejszej szansy powodzenia. Jak miałby stać się nowoczesną demokracją kraj o trzech milionach mieszkańców, z których siedemdziesiąt procent to niepiśmienni Indianie, dopiero co wyrośli z pogaństwa albo jeszcze w nim tkwiący, gdzie na jednego lekarza przypada trzech albo czterech szamanów? Kraj, w którym biała mniejszość, głównie latyfundyści – rasiści i wyzyskiwacze – gardzi Indianami i traktuje ich jak niewolników? Wojskowi, z którymi rozmawiałem, też wydają się zanurzeni po uszy w dziewiętnastym wieku i w każdej chwili gotowi do puczu. Prezydent Arévalo przeżył już kilka buntów wojskowych i udało mu się stłumić je wszystkie… Podsumowując, o ile jego wysiłki, by uczynić ze swojego kraju nowoczesną demokrację, wydają mi się płonne, to każdy krok w tym kierunku, nie oszukujmy się, będzie dla nas bardzo szkodliwy.
– Zdają sobie panowie z tego sprawę, czyż nie? – podjął po dłuższej pauzie, którą wykorzystał, by wypić kilka łyków wody. – Oto garść przykładów. Arévalo przyjął ustawę pozwalającą na zakładanie związków zawodowych w przedsiębiorstwach i w posiadłościach rolnych oraz na wstępowanie do nich robotników i chłopów. Podpisał ponadto prawo antymonopolowe, wzorowane na obowiązującym w Stanach Zjednoczonych. Wyobrażają sobie panowie, co oznaczałoby dla United Fruit wprowadzenie w życie środków gwarantujących wolną konkurencję: o ile nie ruinę, to z pewnością poważny spadek zysków. Przypominam, że zyski nie pochodzą tylko z naszej wydajności, z nakładów na walkę z chorobami i szkodnikami czy na poprawę jakości ziem pozyskiwanych na nowe plantacje bananów poprzez wycinkę lasów. Pochodzą także z monopolu, który ruguje potencjalnych konkurentów z naszych terenów, i z naprawdę uprzywilejowanych warunków, w jakich działamy, wolni od podatków, wolni od związków zawodowych, wolni od ryzyka i zagrożeń powodowanych przez jedne i drugie. Problemem nie jest tylko Gwatemala, mała cząstka świata, w którym operujemy. Jest nim groźba zarażenia pozostałych państw regionu oraz Kolumbii, jeśli tam także zalęgnie się pomysł przemiany w „nowoczesną demokrację”. United Fruit musiałaby zmierzyć się z ruchem związkowym, z konkurencją międzynarodową, musiałaby płacić podatki, zapewnić świadczenia zdrowotne i emerytalne pracownikom i ich rodzinom, nie mówiąc o zazdrości i odium, którymi otoczone są zawsze w biednych krajach firmy rentowne, dobrze prosperujące, zwłaszcza te ze Stanów Zjednoczonych. Niebezpieczny, proszę panów, jest zły przykład. Nie tyle komunizm, co demokratyzacja Gwatemali. Choć prawdopodobnie nie dojdzie do skutku, postępy poczynione w tym zakresie będą oznaczały dla nas krok w tył i stratę.
Zamilkł i omiótł wzrokiem członków zarządu, spoglądających na niego z konsternacją lub niemym pytaniem. Sam Zemurray, jedyny mężczyzna bez krawata, kontrastujący niedbałym strojem z eleganckimi dżentelmenami zasiadającymi za długim stołem, odezwał się:
– No dobra, to diagnoza. A jakie leczenie choroby proponujesz?
– Chciałem dać wam najpierw odetchnąć – zażartował Bernays, wypijając znów łyk wody. – Już przechodzę do kuracji, Sam. Będzie długa, skomplikowana i kosztowna. Ale wypleni chorobę z korzeniami. I może przynieść United Fruit kolejne pięćdziesiąt lat rozwoju, prosperity i spokoju.
Edward L. Bernays wiedział, co mówi. Leczenie polegało na jednoczesnym oddziaływaniu na rząd USA i na opinię publiczną. Ani ten pierwszy, ani ta druga nie mieli bladego pojęcia, że istnieje takie państwo jak Gwatemala, a już tym bardziej że stanowi jakiś problem. To była w zasadzie dobra wiadomość.
– To my powinniśmy oświecić rząd i opinię publiczną w kwestii Gwatemali, i musimy zrobić to tak, by nabrali przekonania, że problem jest tak poważny, tak palący, iż trzeba usunąć go natychmiast. Jak to zrobić? Działając dyskretnie i przemyślnie. Organizując sprawy w taki sposób, żeby opinia publiczna, decydująca w demokracji, wywarła nacisk na rząd, by ten podjął stosowne kroki w celu neutralizacji poważnego zagrożenia. Jakiego? Tego, o którym powiedziałem przed chwilą, że to nie Gwatemala je stanowi: koniem trojańskim jest Związek Sowiecki operujący na tyłach Stanów Zjednoczonych. Jak przekonać opinię publiczną, że w Gwatemali zapanował komunizm i że bez zdecydowanego działania Waszyngtonu może ona zostać pierwszym satelitą ZSRR w Nowym Świecie? Za pośrednictwem prasy, radia i telewizji, głównego źródła informacji i kształtowania poglądów obywateli zarówno w kraju wolnym, jak i zniewolonym. Powinniśmy uświadomić prasie niebezpieczeństwo narastające o dwie godziny lotu od Stanów Zjednoczonych i o krok od Kanału Panamskiego.
Trzeba, żeby to wszystko rozwinęło się w sposób naturalny, nie planowany i nie pilotowany przez nikogo, a już na pewno nie przez nas, mających w tym interes. Pogląd, że Gwatemala jest o krok od znalezienia się w łapach Sowietów, nie może pochodzić z naszych gazet republikańskich i prawicowych, lecz z prasy postępowej, czytanej i słuchanej przez demokratów, czyli centrum i lewicę. To ona dociera do najszerszej publiczności. Żeby nadać sprawie pozory największego prawdopodobieństwa, wszystko powinno być dziełem prasy liberalnej.
Sam Zemurray przerwał mu pytaniem:
– Co w takim razie mamy zrobić, żeby przekonać tę parszywą prasę liberalną?
Bernays uśmiechnął się i znowu zamilkł. Jak wytrawny aktor powiódł dumnym wzrokiem po członkach zarządu.
– Po to właśnie jest król _public relations_, czyli ja – powiedział kpiącym tonem, bez cienia skromności, jakby tracił czas, przypominając obecnym, że Ziemia jest okrągła. – Po to, proszę panów, mam tylu przyjaciół wśród właścicieli, redaktorów naczelnych i szefów czasopism, rozgłośni radiowych i kanałów telewizyjnych w Stanach Zjednoczonych. Trzeba będzie działać dyskretnie i zręcznie, żeby media nie poczuły się wykorzystywane. Wszystko musi się potoczyć ze spontanicznością, z jaką sama natura dokonuje swych cudownych przekształceń. Wszystko powinno wyglądać, jakby chodziło o rewelacje, które odkrywają i wyjawiają światu wolne i postępowe media. Trzeba będzie umiejętnie masować ego dziennikarzy, bo mają je zazwyczaj mocno rozrośnięte.
Kiedy Bernays skończył mówić, głos zabrał ponownie Sam Zemurray.
– Proszę, tylko nie mów nam, ile będzie kosztował ten dowcip, który opisałeś tak szczegółowo. Tyle traum na jeden dzień całkowicie wystarczy.
– Nie powiem ani słówka – obiecał Bernays. – Najważniejsze, żeby panowie zapamiętali jedną rzecz: firma zyska znacznie więcej, niż wyda na tę operację, jeśli uda nam się nie dopuścić, żeby w tej połowie wieku Gwatemala została nowoczesną demokracją, o jakiej marzy prezydent Arévalo.
Wszystko, co powiedział Edward L. Bernays na tym pamiętnym posiedzeniu zarządu United Fruit w Bostonie, spełniło się co do joty, potwierdzając notabene wspomnianą wcześniej tezę, że wiek dwudziesty będzie wiekiem reklamy jako pierwszorzędnego narzędzia władzy i manipulacji opinią publiczną w społeczeństwach zarówno demokratycznych, jak i autorytarnych.
I rzeczywiście, pod koniec rządów Juana José Arévala, a w szczególności za rządów pułkownika Jacoba Árbenza Guzmána, Gwatemala zaczęła się pojawiać w prasie Stanów Zjednoczonych, w reportażach publikowanych na łamach „The New York Times”, „The Washington Post” czy tygodnika „Time”, wskazujących na rosnącą groźbę dla wolnego świata, jaką stanowił nasilający się wpływ Związku Radzieckiego w tym kraju, wywierany za pośrednictwem kolejnych rządów, które, choć z pozoru demokratyczne, były w rzeczywistości przeniknięte przez komunistów, działały na ich korzyść niczym pożyteczni idioci, ponieważ podejmowały działania godzące w praworządność, panamerykanizm, własność prywatną, wolny rynek i podsycały walkę klas, nienawiść do podziałów społecznych, a także wrogość wobec prywatnej przedsiębiorczości.
Dzienniki i czasopisma Stanów Zjednoczonych, które nigdy wcześniej nie interesowały się Gwatemalą, Ameryką Centralną, czy nawet Ameryką Łacińską, dzięki zręcznym zabiegom i stosunkom Bernaysa zaczęły wysyłać korespondentów do Gwatemali. Ci zatrzymywali się w hotelu Panamerican, którego bar przerodził się niebawem w autentyczne międzynarodowe centrum prasowe, gdzie otrzymywali teczki z materiałami dokumentującymi pogłoski i podejrzenia – między innymi na temat ruchu związkowego jako narzędzia konfrontacji i postępującej destrukcji przedsiębiorczości prywatnej – oraz zdobywali wywiady, zorganizowane lub zarekomendowane przez Bernaysa, z właścicielami ziemskimi, przedsiębiorcami, duchownymi (raz nawet z samym arcybiskupem), dziennikarzami, przywódcami opozycji, pastorami i przedstawicielami najróżniejszych profesji, którzy potwierdzali, przytaczając szczegółowe dane, obawy targające krajem przekształcającym się nieuchronnie w sowieckiego satelitę, poprzez którego międzynarodówka komunistyczna zamierzała zniweczyć wpływ i interesy Stanów Zjednoczonych w całej Ameryce Łacińskiej.
Począwszy od pewnego momentu – a konkretnie, gdy rząd Jacoba Árbenza rozpoczął wdrażanie reformy rolnej – zabiegi Bernaysa względem właścicieli i naczelnych gazet i czasopism przestały być potrzebne: trwała zimna wojna i w kręgach politycznych, biznesowych i kulturalnych Stanów Zjednoczonych zapanował autentyczny niepokój, w związku z czym same media skwapliwie wysyłały korespondentów, by na własne oczy zobaczyli sytuację w tym malutkim państewku opanowanym przez komunistów. Punktem kulminacyjnym była publikacja depeszy United Press pióra brytyjskiego dziennikarza Kennetha de Courcy’ego, w której oznajmiał, że Związek Radziecki ma zamiar zbudować w Gwatemali bazę okrętów podwodnych. „Life”, „The Herald Tribune”, londyński „Evening Standard”, „Harper’s Magazine”, „The Chicago Tribune”, hiszpańskojęzyczna „Visión”, „The Christian Science Monitor”, a także inne tytuły poświęciły wiele stron, by wykazać, przywołując konkretne wydarzenia i relacje, stopniowe pogrążanie się Gwatemali w komunizmie i w orbicie wpływów Związku Radzieckiego. Nie był to żaden spisek: propaganda przykryła rzeczywistość gładką bajką – i to na jej kanwie nieprzygotowani północnoamerykańscy dziennikarze tworzyli swoje kroniki. Przeważająca większość z nich nie zauważyła, że stali się marionetkami w rękach genialnego animatora. To wyjaśnia, czemu tak wybitna postać liberalnej lewicy jak Flora Lewis wypisywała peany na cześć ambasadora USA w Gwatemali Johna Emila Peurifoya. Do zwycięstwa fikcji w dużej mierze przyczynił się fakt, że były to najczarniejsze lata makkartyzmu i zimnej wojny między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim.
Sam Zemurray zmarł w listopadzie tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku, u progu osiemdziesiątego czwartego roku życia. Od dawna już nie zajmował się interesami, mieszkał w Luizjanie, pławiąc się w zarobionych milionach, i wciąż jeszcze nie mieściło mu się w głowie, że to wszystko, co zaplanował Edward L. Bernays na owym bostońskim posiedzeniu zarządu United Fruit wiele lat temu, spełniło się tak dokładnie. Nie podejrzewał wówczas, że La Frutera, choć wygrała tę wojnę, zacznie się powoli rozpadać i że za kilka lat jej prezes popełni samobójstwo, firma zniknie z rynku i pozostaną po niej tylko złe i najgorsze wspomnienia.I
Matka Miss Gwatemali pochodziła z rodziny włoskich imigrantów o nazwisku Parravicini. W trzecim pokoleniu nazwisko skróciło się i zhiszpańszczyło. Kiedy młody prawnik, wykładowca akademicki i czynny adwokat Arturo Borrero Lamas poprosił o rękę młodej Marty Parry, w gwatemalskiej socjecie zaczęły się szemrania, ponieważ uznano, że córka makaroniarzy, właścicieli tawern, piekarni i cukierni, nie dorównuje pozycją owemu przystojnemu kawalerowi, obiektowi westchnień panien na wydaniu z najwyższych kręgów ze względu na historię rodu, prestiż zawodowy oraz majątek. Po pewnym czasie plotki umilkły, a na ślub, celebrowany w katedrze przez arcybiskupa Ciudad de Guatemala, przybyły tłumy, jedni jako goście, inni jako gapie. Był na nim również wieczny prezydent, generał Jorge Ubico Castañeda, w eleganckim mundurze obwieszonym medalami i z uroczą małżonką u boku; wśród aplauzów zrobili sobie na placu przed katedrą wspólny portret z nowożeńcami.
Małżeństwu długo nie było dane cieszyć się potomstwem. Martita Parra zachodziła w ciążę rok w rok i choć bardzo o siebie dbała, rodziła chłopaczków chudych jak szkielety, na wpół żywych, którzy umierali po kilku dniach albo tygodniach pomimo starań akuszerek, ginekologów, a nawet miejskich czarownic i czarowników. Po pięciu latach tych ciągłych niepowodzeń przyszła na świat Martita Borrero Parra, którą już w kołysce ze względu na urodę, żywotność i wdzięk obdarzono przydomkiem Miss Gwatemali. W odróżnieniu od braci pozostała przy życiu. I to w jakim stylu!
Urodziła się chudziutka, sama skóra i kości. Od samego początku, kiedy jeszcze dawano na mszę, żeby dziecina nie podzieliła losu rodzeństwa, uwagę przykuwała gładkość jej cery, delikatne rysy, wielkie oczy, spojrzenie spokojne i przeszywające, którym badała ludzi i rzeczy, jakby zamierzała wyryć sobie w pamięci wszystko na całą wieczność. Jej wzrok wprawiał w konsternację i w popłoch. Símula, Indianka z plemienia Majów Kicze, która została później jej piastunką, przepowiadała: „Ta dziewczynka będzie miała moce!”.
Matka Miss Gwatemali, Marta Parra de Borrero, nie nacieszyła się zbytnio jedyną córką pozostałą przy życiu. Nie z powodu śmierci – dożyła dziewięćdziesięciu lat i zmarła w domu starców, nie bardzo wiedząc, co się wokół niej dzieje – lecz dlatego, że po porodzie wpadła w depresję, postradała siły, mowę i (jak mawiano wówczas eufemistycznie o wariatach) zmysły. Przesiadywała całymi dniami w domu, bez ruchu, bez słowa; służące, Patrocinio i Juana, karmiły ją i masowały, żeby zapobiec zanikowi mięśni nóg; jej dziwny marazm przerywały tylko ataki płaczu, po których zapadała w stan otępiałej senności. Símula była jedyną osobą, z którą się porozumiewała, na migi, a może służąca odgadywała jej kaprysy. Doktor Borrero Lamas powoli zapominał, że ma żonę; mijały najpierw dni, a potem tygodnie, podczas których nie wchodził do sypialni, żeby pocałować małżonkę w czoło, zaś wszystkie chwile wolne od konsultacji w kancelarii, wykładów na Uniwersytecie Świętego Karola i udziału w rozprawach sądowych poświęcał Marticie, którą rozpieszczał i wielbił od dnia narodzin. Dziewczynka rosła zapatrzona w ojca. W weekendy, kiedy kolonialne domostwo wypełniało się jego nobliwymi znajomymi – sędziami, właścicielami ziemskimi, politykami, dyplomatami, którzy przychodzili na partyjkę anachronicznego lombra, pozwalał Marticie biegać między gośćmi. Bawiło go, gdy przyglądała się szarozielonymi oczami jego przyjaciołom, jakby chciała przeniknąć ich sekrety. Pozwalała wszystkim na drobne czułości, lecz sama była bardzo wstrzemięźliwa, gdy przychodziło do buziaków albo uścisków; jej ojciec stanowił wyjątek.
Wiele lat później, wracając myślą do czasów dzieciństwa, Martita przypominała sobie jak przez mgłę polityczny niepokój, który nagle zdominował rozmowy notabli przychodzących na partyjkę zapomnianej gry. Słyszała, około roku tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego, jak twierdzili, że generał Jorge Ubico Castañeda, ten pan obwieszony medalami i pagonami, nagle stał się tak bardzo niepopularny, że wystąpili przeciwko niemu wojskowi i cywile, a nawet strajkowali studenci, próbując go obalić. I dokonali tego podczas sławetnej rewolucji gwatemalskiej w tym samym roku, która wyniosła do władzy inną juntę wojskową, z generałem Federikiem Ponce Vaidesem na czele, także obaloną przez demonstrantów. Potem wreszcie doszło do wyborów. Nobliwi panowie od lombra panicznie się bali, że wygra je profesor Juan José Arévalo, który właśnie wrócił z wygnania w Argentynie, bo, mówili, jego „socjalizm duchowy” (co by to miało znaczyć?) przyniesie Gwatemali same katastrofy, Indianie podniosą głowę i zaczną zabijać porządnych ludzi, a komuniści zagarną majątki rolne i wyślą dzieci z dobrych rodzin do Rosji, gdzie zostaną sprzedane w niewolę. Kiedy mówili takie rzeczy, Martita czekała zawsze na opinię jednego z panów, którzy przychodzili co weekend na partyjkę lombra i plotek o polityce: doktora Efréna Garcíi Ardilesa. Był to przystojny mężczyzna o jasnych oczach i długich włosach, który zwykle wyśmiewał obecnych, nazywając ich paranoicznymi jaskiniowcami, albowiem jego zdaniem profesor Arévalo był większym antykomunistą niż oni wszyscy razem wzięci, a jego „socjalizm duchowy” – po prostu symbolicznym ujęciem zamiaru przekształcenia Gwatemali w państwo nowoczesne i demokratyczne poprzez wydobycie jej z biedy i feudalnego zacofania. Martita pamiętała zażarte dyskusje, jakie wówczas wybuchały: szacowni goście napadali na doktora Garcíę Ardilesa, wyzywając go od czerwonych, anarchistów i komuchów. A kiedy wypytywała tatę, dlaczego ów zawsze sprzeczał się ze wszystkimi, ojciec odpowiadał: „Efrén jest dobrym lekarzem i świetnym przyjacielem. Szkoda, że mu odbiło i że stał się takim lewakiem!”. Martitę intrygowały te słowa i postanowiła, że poprosi kiedyś doktora Garcíę Ardilesa, żeby wyjaśnił jej, co to takiego to lewactwo i komunizm.
Wówczas chodziła już do Szkoły Belgijsko-Gwatemalskiej, prowadzonej przez flamandzkie mniszki ze Zgromadzenia Świętej Rodziny z Helmet, do której uczęszczały wszystkie dziewczynki z dobrych rodzin w Gwatemali, i zaczynała zdobywać nagrody dla prymusów, zaliczając egzaminy z najwyższą lokatą. Nie kosztowało jej to wiele trudu, wystarczyła naturalna inteligencja, której Marticie nie brakowało, i świadomość, że sprawi ojcu ogromną przyjemność celującymi ocenami w dzienniczku. Jakże szczęśliwy był doktor Borrero Lamas w dniu zakończenia roku szkolnego, kiedy jego córka wchodziła na podium, by odebrać dyplom za pilność w nauce i nienaganne zachowanie! I jak oklaskiwały ją siostrzyczki i cała publiczność!
Czy Martita miała szczęśliwe dzieciństwo? Wielokrotnie zadawała sobie później to pytanie i odpowiadała, że tak, jeśli rozumieć przez to życie spokojne, uporządkowane, bez zawirowań, życie dziewczynki chronionej i rozpieszczanej przez ojca, otoczonej służbą. Smuciło ją jednak to, że nigdy nie zaznała matczynej czułości. Tylko raz dziennie – był to najtrudniejszy moment każdego dnia – odwiedzała tę panią, zawsze leżącą w łóżku, która choć była jej matką, nigdy nie zwracała na nią uwagi. Símula prowadziła ją do chorej, żeby Martita pocałowała ją na dobranoc. Nie lubiła tych wizyt, bo ta pani wyglądała bardziej na martwą niż na żywą: patrzyła na nią obojętnie, dawała się całować, ale nigdy nie odwzajemniała buziaka, czasem ziewała przy tym. Martity nie bawiły też spotkania z koleżankami, przyjęcia urodzinowe, na które chodziła z Símulą jako przyzwoitką, ani nawet pierwsze potańcówki, kiedy była już w szkole średniej, a chłopcy zaczynali podrywać dziewczęta, wysyłać im liściki i tworzyć pary zakochanych. Wolała długie posiedzenia w weekendowe wieczory i nobliwych panów od lombra. A przede wszystkim rozmowy na osobności z doktorem Efrénem Garcíą Ardilesem, którego zasypywała pytaniami o politykę. Tłumaczył jej, że wbrew utyskiwaniom bogaczy Juan José Arévalo postępował słusznie, próbując wreszcie zaprowadzić choć odrobinę sprawiedliwości w tym kraju, zwłaszcza wobec Indian, stanowiących przeważającą większość z trzech milionów mieszkańców. Dzięki niemu, mówił, Gwatemala staje się w końcu demokracją.
Życie Martity zmieniło się całkowicie w dniu, kiedy skończyła piętnaście lat, pod koniec roku tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego. Cała szacowna dzielnica San Sebastián, gdzie stał ich dom, uczestniczyła w jakiejś mierze w tej uroczystości. Ojciec wyprawił jej _quinceañera_, przyjęcie, którym dobre rodziny w Gwatemali świętowały piętnaste urodziny córek, ich wejście w dorosłość. Zamówił dekoracje z kwiatów i girland, a także niezliczoną ilość lampek, które wypełniły dom, o rozległym przedsionku i oknach z kratami z kutego żelaza, i ogród z bujną zielenią, w samym sercu kolonialnej dzielnicy. Była msza w katedrze, którą odprawił sam arcybiskup, a której Martita wysłuchała, ubrana w białą suknię z mnóstwem tiulowych wstawek, z bukietem kwiatów pomarańczy w ręce, w obecności całej rodziny, nawet wujków i ciotek, stryjów i stryjenek, kuzynów i kuzynek, których widziała po raz pierwszy. Były sztuczne ognie i wielka _piñata_ ze słodkościami i kandyzowanymi owocami, o które rywalizowały zachwycone dzieciaki. Służba i kelnerzy wystąpili w tradycyjnych strojach, kobiety w barwnych bluzkach _huipiles_, haftowanych w geometryczne wzory, w zwiewnych spódnicach i ciemnych pasach, mężczyźni w białych spodniach, kolorowych koszulach i słomkowych kapeluszach. Zamówiono bankiet w Klubie Jeździeckim i dwie orkiestry, jedną ludową, to jest dziewięciu muzyków grających na marimbie, drugą bardziej nowoczesną, dwunastoosobową, wykonującą modne tańce: bambę, walce, bluesy, tanga, _corridos_, _guarache_, rumby i bolera. W połowie balu Martita, bohaterka wieczoru, tańcząc z synem ambasadora Stanów Zjednoczonych Richarda Pattersona juniora, zemdlała. Zaniesiono ją do sypialni, a doktor Galván, asystujący swojej córeczce Dolores, zmierzył Marticie puls i natarł jej skronie alkoholem. Szybko odzyskała przytomność. To nic takiego, orzekł stary doktor, niegroźny spadek ciśnienia wywołany silnymi emocjami dnia. Martita doszła do siebie i wróciła na parkiet. Ale przez resztę wieczoru była osowiała i jakby nieobecna duchem.
Kiedy wszyscy goście wyszli, późną nocą, Símula podeszła do doktora Borrera. Szepnęła, że chciałaby porozmawiać z nim sam na sam. Zabrał ją do biblioteki. „Doktor Galván się myli – powiedziała piastunka – Jaki tam spadek ciśnienia, co za bzdury. Przykro mi, proszę pana, ale lepiej będzie, jeśli to panu powiem: mała jest w ciąży”. Teraz pan domu poczuł zawroty głowy. Osunął się na fotel: pokój, półki z książkami wirowały wokół niego, jakby siedział na karuzeli.
Choć ojciec prosił, błagał i groził córce najgorszymi karami, Martita, dając dowody stanowczego charakteru, dzięki któremu miała zajść w życiu bardzo daleko, nieodwołalnie odmówiła wyjawienia, kto jest ojcem dziecka rosnącego w jej brzuchu. Doktor Borrero Lamas o mało nie oszalał. Był żarliwym katolikiem, niezwykle pobożnym, a mimo to zaczął rozważać przerwanie ciąży, kiedy Símula, widząc jego rozpacz, oznajmiła, że może zabrać dziewczynę do kobiety specjalizującej się w „wysyłaniu nienarodzonych do czyśćca”. Jednakże przemyślawszy całą rzecz, a zwłaszcza zasięgnąwszy opinii swojego spowiednika i przyjaciela, jezuity ojca Ulloi, postanowił, że nie narazi córki na tak poważne niebezpieczeństwo i że nie pójdzie do piekła za popełnienie śmiertelnego grzechu.
Rozdzierała mu serce świadomość, że Martita zrujnowała sobie życie. Musiał zabrać ją ze Szkoły Belgijsko-Gwatemalskiej, bo często miewała napady nudności i czuła się niedysponowana, więc siostry z pewnością odkryłyby jej stan i wybuchłby skandal. Mecenasa bardzo bolało, że przez swoją nierozwagę jego córka nie wyjdzie dobrze za mąż. Jakiż poważny młodzieniec, z dobrej rodziny, z zapewnioną przyszłością, zechce dać swoje nazwisko zbłąkanej owieczce? Zaniedbując kancelarię i uniwersytet, dniami i nocami próbował ustalić, kto może być ojcem. Martita nie miała adoratorów. Nie zdradzała nawet żadnego zainteresowania, inaczej niż jej rówieśniczki, flirtowaniem z kolegami. Była całkowicie pochłonięta nauką. Czyż to nie przedziwne? Poza tym wiedział o wszystkich jej wyjściach poza szkołę. Kto, jak, gdzie sprawił, że zaszła w ciążę? To, co początkowo wydawało mu się niemożliwe, zaczęło powoli docierać do niego i wciąż jeszcze nie dając temu wiary, postanowił zmierzyć się z tą myślą.
Załadował pięć nabojów do swojego starego rewolweru Smith & Wesson, którego użył zaledwie kilka razy, strzelając do celu w Klubie Myśliwskim, Strzeleckim i Wędkarskim czy na jakimś polowaniu, na które wyciągnęli go koledzy myśliwi, gdzie nudził się jak mops, i stawił się bez uprzedzenia w domu w dzielnicy San Francisco, gdzie doktor Efrén García Ardiles mieszkał ze swoją matką staruszką. Jego stary przyjaciel, który właśnie wrócił z gabinetu, gdzie przyjmował popołudniami – przed południem pracował w Szpitalu Jana Bożego – przyjął go natychmiast i zaprowadził do saloniku z półkami pełnymi książek i dzieł sztuki prymitywnej Majów Kicze, głównie masek i urn pogrzebowych.
– Odpowiesz mi na jedno pytanie, Efrén – doktor Borrero Lamas mówił bardzo powoli, jakby musiał wyrywać sobie słowa z gardła. – Chodziliśmy razem do marianistów i mimo twoich niedorzecznych poglądów politycznych uważam cię za swojego najlepszego przyjaciela. Mam nadzieję, że w imię tej długiej przyjaźni nie okłamiesz mnie. To ty zaciążyłeś moją córkę?
Zobaczył, że doktor Efrén García Ardiles staje się blady jak papier. Kilkakrotnie otworzył i zamknął usta, nie wydobywając głosu. Trzęsły mu się dłonie. Przemówił w końcu, jąkając się:
– Nie wiedziałem, że jest w ciąży, Arturo. Tak, to ja. To najpodlejsza rzecz, jaką w życiu zrobiłem. Nigdy sobie nie wybaczę, przysięgam.
– Przyszedłem cię zabić, ty skurwysynu, ale tak się tobą brzydzę, że nie jestem w stanie tego zrobić.
I wybuchnął płaczem. Szloch wstrząsał jego piersią, a po twarzy ciekły mu łzy. Spędzili w saloniku niecałą godzinę, a kiedy się żegnali w drzwiach prowadzących na ulicę, nie podali sobie ręki i nie poklepali się po plecach jak zwykle.
Po powrocie do domu doktor Borrero Lamas poszedł prosto do sypialni swojej córki, zamkniętej na klucz od dnia, gdy zemdlała na balu.
Powiedział jej, nie siadając, na stojąco, z progu, tonem nie znoszącym sprzeciwu:
– Rozmawiałem z Efrénem i doszliśmy do porozumienia. Ożeni się z tobą, żeby dziecko nie urodziło się jak szczenię bezpańskiej suki i żeby miało nazwisko. Ślub odbędzie się na wsi, w Chichicastenango. Pomówię z ojcem Ulloą, poproszę, żeby go wam udzielił. Nie będzie gości. Dam ogłoszenie w gazecie, a potem pójdą zapowiedzi. Przez cały czas będziemy udawać, że jesteśmy kochającą się rodziną. Po twoim ślubie z Efrénem nie chcę cię oglądać na oczy, nie będę się tobą zajmował i będę chciał cię wydziedziczyć. Do tej pory będziesz zamknięta w pokoju i nie wyjdziesz na krok z domu.
Zrobiono tak, jak zapowiedział. Nagły ślub doktora Efréna Garcíi Ardilesa z piętnastoletnią dziewczyną, młodszą od niego o dwadzieścia osiem lat, dał asumpt do plotek jak stolica Gwatemali długa i szeroka. Wszyscy się dowiedzieli, że Martita Borrero Parra wychodzi za mąż, ponieważ zaszła w ciążę z medykiem, w czym nie było nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że chodziło o typa o rewolucyjnych poglądach, i wszyscy współczuli prawemu doktorowi Borrerowi Lamasowi, na którego obliczu nikt od tej pory nie zobaczył uśmiechu i który nigdy już nie wybrał się na żadne przyjęcie i nie zagrał w lombra.
Ślub odbył się w ustronnej posiadłości ojca panny młodej nieopodal Chichicastenango, gdzie ów uprawiał kawę, a on sam był jednym ze świadków. W roli pozostałych świadków wystąpili parobkowie, którzy, jako analfabeci, musieli podpisać się krzyżykami i kreskami; dostali za to wcześniej po kilka quetzali. Nie było nawet kieliszka wina na toast za pomyślność młodej pary.
Małżonkowie wrócili do Ciudad de Guatemala, bezpośrednio do domu Efréna i jego matki, a wszystkie dobre rodziny w mieście dowiedziały się, że doktor Borrero zamierza spełnić złożoną wcześniej obietnicę, że nie spojrzy więcej na córkę.
Martita urodziła w połowie roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziecko, które, przynajmniej oficjalnie, miało siedem miesięcy.