Być synową i nie zwariować - ebook
Być synową i nie zwariować - ebook
Jak się nie zgubić w trójkącie bermudzkim teściowa-syn-synowa?
W bestsellerowej książce Być córką i nie zwariować psycholożka i psychoterapeutka Katarzyna Miller oraz dziennikarka Anna Bimer przeanalizowały relacje córek i matek, w tej przyglądają się relacjom równie trudnym – synowych z teściowymi.
Czasami spoglądają na nie z perspektywy teściowych, ale w większości skupiają się na problemach żon i partnerek mężczyzn, a nie ich matek.
Bycie synową nie jest bowiem łatwe. I to od samego początku. Kobieta, często młoda, wchodzi do obcej rodziny, która przyjmuje ją różnie: jedna ciepło i serdecznie, inna obojętnie, a jeszcze inna – z rezerwą, a czasem nawet z niechęcią. Spotykają się dwie kobiety – jedna starsza, druga młodsza, wychowana przez inną kobietę. Obydwie ukształtowane przez pokolenia kobiet w swoich rodzinach. Obydwie w relacji z tym samym mężczyzną – jedna z nich go urodziła i wychowała, druga – układa sobie z nim życie.
Mężczyzna zwykle się stara, lecz nie zawsze potrafi ułatwić partnerce kontakt ze swoją matką, która dla synowej często pozostaje tajemnicą.
Można śmiało powiedzieć, że układ teściowa-syn-synowa to potencjalny trójkąt bermudzki. Być synową i nie zwariować jest przewodnikiem dla kobiet, które chcą wiedzieć, jak się w nim nie zgubić.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-785-7 |
Rozmiar pliku: | 951 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Katarzyna: Znasz ten kawał: syn mówi do matki: „Mamo, to są moje koleżanki, a jedna z nich będzie moją żoną. Zgadniesz która?”. Na co matka: „Pierwsza z lewej”. „Skąd wiedziałaś?” „Bo już jej, kurwa, nie lubię”.
Anna: Mogę się zrewanżować prawdziwą historią. Przeczytałam w serwisach społecznościowych anons z zaproszeniem do programu telewizyjnego dla rodziny, która wyjechała na wakacje z teściową i udało się wrócić wszystkim, w komplecie.
Katarzyna: Samo życie.
Anna: Ale twój dowcip świetny, zwłaszcza że to chyba biały kruk w dziedzinie żartów o teściowych. Zauważyłaś, że słyszy się głównie kawały o teściowych mężczyzn?
Katarzyna: Rzeczywiście. Wydaje mi się, że stoi za tym wielowiekowy patriarchat. Facet zawsze był w rodzinie uprzywilejowany, w każdej roli. Toteż mógł sobie pozwolić na drwiny. Już teściowe z zięciów głośno nie robiły sobie kpin.
Anna: Ze śmiechem nie ma żartów – jak mawiał Gogol, i chyba tu akurat jego powiedzenie sprawdza się świetnie. To samo, co w wydaniu teściowej jej zięcia najwyżej rozśmieszy, już synowej może się nie spodobać, sprawić przykrość, a stąd tylko krok do poważnego problemu.
Katarzyna: Zięć nie ma potrzeby rywalizowania z teściową. I odwrotnie. Natomiast relacja między kobietami, zwłaszcza gdy w grę wchodzi pojedynek o uwagę mężczyzny, którego obie darzą uczuciem, każda innym, a jednak – będzie miała charakter zdecydowanie bardziej emocjonalny. Dlaczego? No bo często takie jesteśmy: reaktywne, drażliwe i pamiętliwe.
Anna: Profesor Bogdan de Barbaro powiedział, że dla chłopca matka jest pierwszą kobietą, a dla dziewczynki – pierwszą rywalką. Jeśli tak na to spojrzeć, układ: teściowa, syn, synowa – to potencjalny trójkąt bermudzki.
Katarzyna: W dodatku w nieskończonej liczbie wariantów. Nie wiem, w jakim kontekście profesor de Barbaro powiedział przytoczone zdanie, ale kluczowe wydaje mi się to, jaką mamą była i jest teściowa. Jeżeli matka syna zapomniała, że wychowuje go nie dla siebie, tylko dla niego samego, a w końcu dla innej kobiety, musi zazgrzytać sprzeczność interesów. Tymczasem bardzo wiele matek w ogóle nie ma tej świadomości. Zwłaszcza gdy są to matki samotne, choć nie tylko. Jeśli kobieta nie ma partnera, zaczyna przesadnie żyć życiem syna i wprowadza go na miejsce mężczyzny, którego brak u jej boku. Ale równie dobrze pani może być w dość szczęśliwym związku, a będzie się ochoczo przeglądała w oczach syna, żeby się chociażby czuć młodziej.
Anna: Brzmi znajomo, że odwołam się do naszej poprzedniej książki.
Katarzyna: Tak. Kiedy rozmawiałyśmy o trudnych matkach w _Być córką i nie zwariować_, mówiłyśmy o tym samym typie kobiet, co toksyczne teściowe synowych, czyli o osobowościach narcystycznych. Kobiety, które nie są dotknięte tym rysem, funkcjonują w relacjach w miarę dobrze i bezkolizyjnie, również na linii teściowa–synowa.
Anna: Przy czym narcystyczna może okazać się nie tylko teściowa, ale i – dla odmiany – synowa.
Katarzyna: Wtedy to teściowa może odchodzić od zmysłów. Ale my skupiamy się na położeniu żon i partnerek mężczyzny, a nie ich matek. Bycie synową nie jest łatwe. Młoda kobieta wchodzi do obcej rodziny, ta rodzina przyjmuje ją różnie: jedna ciepło i serdecznie, inna obojętnie, a jeszcze inna – z rezerwą. Mężczyzna zwykle się stara, lecz nie zawsze potrafi, nie zawsze też udaje mu się jak najbardziej ułatwić i ocieplić moment wprowadzenia do rodziny swojej ukochanej. Jego matka ma ją podaną niejako na tacy: wszystko o niej wie, o wszystko niemalże wypada jej zapytać. Poznaje rodziców i rodzinę dziewczyny. Tymczasem sama pozostaje często tajemnicą.
Anna: Dlatego tak ważne jest podejście do tematu, jakie zaprezentowała nam synowa pani Diabolik, która – powiedzmy to samochwalczo – zaczerpnęła wiedzę z naszej książki o relacjach córki z matką. I właśnie dzięki temu sobie tę teściową rozpracowała i rozbroiła. O pani Diabolik przeczytacie dalej w tej książce.
Katarzyna: Podobnie jak w relacji z matką, tak na linii z teściową mamy do czynienia z kobietą wychowaną przez inną kobietę, która z kolei została ukształtowana przez swoją matkę i tak dalej. Tu również dochodzi do powielania jakiegoś skryptu, który determinuje postępowanie kobiet.
Anna: Jeśli więc zrobimy research dotyczący rodziny i korzeni teściowej oraz jej historii, możemy zobaczyć w pani Diabolik małą, bezbronną dziewczynkę.
Katarzyna: Która jednakowoż mocno tupie nóżkami. Natomiast rozpoznanie krajobrazu rodzinnego faktycznie daje klucz do… może nie rozwiązania czy szczęśliwego zakończenia, ale do zrozumienia drugiej strony. A wtedy okazuje się, że nie trzeba brać wszystkiego do siebie.
Anna: Stąd w naszych–nie naszych opowieściach, choć zwracamy się do synowych, światło rzucamy w większym stopniu na teściowe. Są przecież sytuacje życiowe, już nawet bez względu na rys osobowościowy bohaterek, w których nadaktywność czy nadobecność matki mężczyzny w życiu młodych jest jakoś zrozumiała.
Katarzyna: Jednak nie zawsze uzasadniona. Pamiętajmy o dwóch aspektach. Po pierwsze rodzic powinien pozostać rodzicem, a nie wyłącznie kumplem czy przyjaciółką. I nie wolno mu oczekiwać zamiany ról, czyli wymagać opieki rodzicielskiej od swojego dziecka.
Anna: Dodajmy może, że tak długo, jak się da. Bo przecież w przypadku ciężkiej choroby czy zaawansowanego wieku często opieka dziecka nad rodzicem wchodzi w grę i ma też w sobie coś z asekuracji pararodzicielskiej. Ale wpadłam ci w słowo.
Katarzyna: A druga sprawa i ostrzeżenie, nawiązujące zresztą do tego, o czym mówiłyśmy w _Być córką i nie zwariować_ – osobowość narcystyczna nie musi manifestować się jako zakochanie w sobie z wzajemnością. Narcyzm oznacza nadmierne skupienie na sobie, również na przykład w swojej niedoli. Wyobraźmy sobie matkę, która czuje się podupadła na zdrowiu i w związku z tym oczekuje od syna specjalnej opieki ponad potrzeby. Będzie grała na jego sumieniu, poczuciu przywiązania i obowiązku, będzie uprawiała szantaż emocjonalny. A obserwatorzy z zewnątrz powiedzą, że ma prawo, bo jest poszkodowana. Ona tymczasem zdemoluje synowi życie rodzinne, uznając, że ma do tego legitymację w postaci złej kondycji. I ciągłym nawoływaniem o pomoc, a tak naprawdę o zainteresowanie swoją osobą, zadręczy synową, syna i wnuki też.
Anna: Mówi się, że żyjemy w cywilizacji osobowości narcystycznych. Jeśli chodzi o mnie, mam serdecznie dość sytuacji, w których ktoś zagaja: „Jak u ciebie? Wszystko dobrze, tak?” – odpowiada sam sobie, by bez zbędnej straty czasu natychmiast przestroić się na transmisję danych wyłącznie na temat własny. Czuję się wtedy jak „słup” podstawiony dla cudzych potrzeb emocjonalnych.
Katarzyna: Też nie znoszę takiego wampiryzmu. A ponieważ uprawiam zawód, jaki uprawiam, ludziom często się wydaje, że w sytuacjach prywatnych nadal jestem od wysłuchiwania ich gorzkich żali. I tak próbują sobie towarzysko mnie „wypożyczyć”. Tylko że ja się nie dam wykorzystać.
Anna: A dla mnie to problem, bo dawniej za wielką zaletę uważano umiejętność słuchania, którą akurat mam. Chyba jednak nauczę się stawiać granice.
Katarzyna: Najwyższa pora.
Anna: Powiedziałyśmy, gdzie leży beczka z paliwem dla relacji synowa–teściowa. A jakie i gdzie są punkty zapalne?
Katarzyna: Pochodzenie, różnice środowiskowe i światopoglądowe, pieniądze, styl życia, no i oczywiście wnuki oraz wszystko, co związane z ich wychowaniem. A tak naprawdę w złej relacji każdy pretekst jest dobry. Tu idealnie pasuje kolejny dowcip: „Kobieta wznosi toast: Za seks! To jedyne, w czym moja teściowa nie może czuć się ode mnie lepsza”.
Anna: Ale jak udowodnimy w dalszej części książki, konkurencja może odbywać się również na tym polu.PENTHERA, CZYLI TEŚCIOWA
Może jedna z drugą nigdy nie wdałyby się w tę walkę, gdyby tylko wiedziały, że nie sposób jej wygrać. Behawioryści zwierząt mawiają, że samce gryzą się do pierwszej krwi. Samice – do ostatniej. Na gruncie _Homo sapiens_ oznacza to, że zwaśnione kobiety nie odpuszczają nigdy. Nie jak mężczyźni, że dadzą sobie po razie, a potem następuje ciepły uścisk dłoni. Nie. Kobiety, raz ustawione w kontrze, prowadzą walkę rozłożoną w czasie na wieki wieków. Skrytobójczą, podstępną, partyzancką. Krew się nie poleje, a w każdym razie nie będzie widać plamy. Jedynie którejś może serce pęknie.
Taką siłę potrafi mieć babska bierna agresja, czyli pojedynek na złośliwości, afronty, szyderstwa, gesty, miny, przewracanie oczami, marszczenie brwi, chrząknięcia, fochy, dąsy i wielkie obrazy oraz inne manifestacje w relacji. Nie wspominając o plotkach, pomówieniach, nastawianiu jednych przeciw drugim, czyli gigantycznej, choć z pozoru cichej manipulacji. I tak dzień po dniu, krok po kroku. Z żelazną konsekwencją, w duchu wielowiekowej tradycji kobiecego nicnieznaczenia i nicniemówienia głośno i wprost.
Nie ma się co dziwić, że kobiecy gniew, wściekłość, bunt – nie mogąc wybuchnąć za jednym razem, do końca – przeistoczyły się w jad sączony powoli, w mniejszych dawkach. Ale przez to szczególnie trujący. Dwie kobiety z emocjonalnym stosunkiem do jednego mężczyzny – to się nie może udać. Taki jest stereotyp.
Podobno w stosunkach teściowych i synowych wiele się ostatnimi laty zmienia na lepsze, jak każda z relacji także ta ewoluuje z czasem w rozmaitych kierunkach. Znane jest jednak pojęcie penterafobii, które oznacza wręcz patologiczny lęk przed teściową. Samo słowo pochodzi z połączenia greckich: _penthera_, czyli teściowa, i _fobos_, czyli nienawiść bądź strach. Jest to specyficzny stan, który różni się od dyskomfortu, ponieważ może poważnie wpłynąć na zdrowie psychiczne i fizyczne. Penterafobia wywołuje bowiem stany lękowe, kołatanie serca, nadmierne pocenie się, zadyszkę, ataki paniki, niekontrolowany płacz, problemy z mówieniem. Wskazówką do zdiagnozowania penterafobii jest zresztą usilne unikanie teściowej pod różnymi, mniej lub bardziej ważnymi pretekstami.
Nie bez powodu więc amerykańska pisarka i publicystka Eden Unger Bowdith swoją książkę tytułuje _Trudne życie synowej. Jak przetrwać z teściową_, a zawartość dzieli na trzy kategorie teściowych w rozdziałach: „Dobre”, „Złe”, „Okropne”. A w tym ostatnim porusza kwestię zachowań niewybaczalnych. Gloria Horsley, znana psychoterapeutka i autorka książek, m.in.: _In-Laws_ (Teściowie) i _The In-Law. Survival Guide_, pod koniec lat 90. przeprowadziła badania, a wynika z nich, że w USA aż 70 procent małżeństw, które rozpadły się w pierwszym roku związku, wskazało problemy z teściową jako jedną z głównych przyczyn.
W Szwajcarii dziesięć lat później teściową uznało za przyczynę rozwodu 7 procent badanych – pisze we wstępie do książki _Teściowe i synowe. Studium relacji_ dr Magdalena Stankowska, socjolożka. I uzasadnia powstanie swojej pracy brakiem w Polsce pogłębionych analiz na temat tej relacji rodzinnej. Z jej własnych badań wynika jednak coś optymistycznego: najwięcej synowych oceniło swoje stosunki z teściową jako… poprawne. Wprawdzie mówimy o środowiskach wielkomiejskich, niemniej jest się z czego cieszyć.GRA O TRON
Grażyna uważała się za równą babkę. Taką, co to do każdego się językiem dostosuje: do młodych celnie zagada i nad starszymi pochyli się z uwagą. Lubiła żarty, śmiała się chętnie i serdecznie, bez względu na poziom dowcipu. I towarzyska była bardziej niż jej mąż Zenek. To ona inspirowała wyjścia do ludzi, zresztą uważana w okolicy za atrakcyjną kobitkę w średnim wieku, nadal lubiła się pokazać. U siebie też potrafiła ugościć elegancko, w każdym razie w kuchni powodów do kompleksów nie miała. I nie tylko w kuchni – jak zapewniał bezwstydnie Zenon po kilku głębszych.
„Miss obejścia” – dogryzały po cichu złośliwe baby z sąsiedztwa, co im czas pokreślił twarze i pogiął sylwetki. Grażynie ich zazdrość tylko schlebiała; czuła się jeszcze młodsza i ładniejsza. Jak na swoje możliwości, a wyżej nie aspirowała, była po prostu spełniona. Jako kobieta i nie tylko. Mówili do niej „pani magister”, bo farmaceutka, a w czułej wersji Zenka „farmazonka”. Od ludzi jednak swoje poszanowanie dla stanowiska odbierała. A że mąż prowadził hurtownię sprzętu oświetleniowego, wiodło się rodzinie całkiem, całkiem.
Jednak najważniejszym powodem do dumy był dla Grażyny syn.
Marcin przerósł rodziców pod każdym względem. Był wyższy i wyższe miał ambicje oraz dążenia. Zaraz po studiach wyrwał się na dobre z podwarszawskiej miejscowości do stolicy. Tu zaczął robić karierę w biznesie poligraficznym, zamieszkał w apartamentowcu w dzielnicy „wszystko na kredyt”, jeździł modnym autem z takiego też finansowego rozdania, ale nade wszystko zaciągał kredyty zaufania u kobiet. I z tych zobowiązań jakoś nie szło mu się wywiązywać. Całymi latami zmieniał „narzeczone”. Wyznawał też zasadę delegacyjną: mężczyzna sto kilometrów od miejsca zamieszkania to znów wolny.
Grażyna poznawała kolejne oficjalne partnerki syna i wobec każdej następnej wydawała się bardziej serdeczna, właśnie z tego powodu, że była partnerką kolejną, czyli nie pierwszą i – co ważniejsze – nie ostatnią. Ludzie dogadywali: „Patrz, jak ona się podlizuje kandydatce na synową, pewnie by chciała wnuki bawić wreszcie!”. A tymczasem Grażyna sama nie zauważała, jak doskonale się czuje w tej sztafecie narzeczonych. Dlaczego? Ano z banalnego przeświadczenia, że syn nie znalazł jeszcze kobiety, ponieważ żadna nie dorównuje jego matce.
A kto to jest?
Pani magister, trzeba przyznać, miała swój udział w nakręcaniu karuzeli z ofiarami przystojnego Marcina. Z aptekarską dokładnością odmierzała, według potrzeb, dawki pigułek. Nie, nie wczesnoporonnych, raczej wczesnoochronnych czy też ostrzegających w kwestii, kto zawsze będzie kobietą numer 1 w życiu tego pożądanego kawalera. Jedna z jego partnerek miała odebrać pokaz nienagannego a brawurowego tańca matki z synem, inna została zarzucona całkiem niepotrzebnym popisem wiedzy farmaceutycznej, żeby było jasne, kto tu ma kompetencje naprawdę istotne, w dodatku do spraw tak kluczowych jak zdrowie. Kolejną „narzeczoną” Grażyna speszyła już na wstępie. Gdy Marcin zaczął przedstawiać: „Mamo, to jest, Iwona, wiesz…”. Grażyna błysnęła tekstem: „No nie wiem, nie wiem”. Miało zabrzmieć leciutko jak śniegu puch, a walnęło jak bryłą lodu. Niechcący?
I może przez pomyłkę Grażyna powiedziała do telefonu głośno i dobitnie, że nowa narzeczona syna jest gastrologiem, choć dopiero co przedstawiła
Zenek, jak to chłop, przez pewien czas lubił popatrzeć na młode dziewczyny syna. Ale z czasem dotarło do niego, że może już dość tego młodzieńczego wyszumienia.
– Grażka, martwię się o Marcina – mówił żonie – on się powinien ustatkować.
– Ty, dziaders… – upominała równa babka Grażyna – żyj i daj żyć innym.
– Weeź daj spokój… Ile można w ten sposób? Niestety my nie jesteśmy wieczni. Sam zostanie?
– A ty się już gdzieś wybierasz? Bo ja nie!
– No dobra, ale chciałbym się jeszcze nacieszyć jakimiś wnukami. Popatrzeć, jak rosną, zabrać na ryby, na mecz.
– Brak ci kumpli do zabawy? Dzwoń po Maczobąka. Zawsze chętny.
Pewnego dnia, żegnając się z synem, odruchowo strzepnęła mu włos z klapy płaszcza, a gdy spojrzała w górę, stwierdziła, że czupryna Marcinowi się przerzedza. Jeszcze osobiście przyniosła mu preparat na porost włosów, rzucając niby od niechcenia:
– Znalazłam w aptece, przy remanencie, może ci się kiedyś przyda.
Ale przestała drwić z niepokojów Zenka. Chyba że brnął za daleko:
– A może z tym naszym synem coś nie tak?
– Z tobą chyba coś nie tak! – odpalała z oburzeniem. Choć tak naprawdę nie mogła mieć pewności.
Marcin wylewny nie był, nie zwierzał się z życia uczuciowego. Nawet gdy jego któryś związek trwał dłużej, ale się kończył, syn obwieszczał zdawkowo: „To jednak nie to”. A rodzice nie naciskali. Zresztą zwykle sami widzieli, że kolejna historia miłosna dogasa na ich oczach – Marcin był coraz bardziej osobny, a partnerka zepchnięta do defensywy i wyciszona. Na tym etapie Grażynie było tych wszystkich dziewczyn po ludzku żal. Nigdy jednak nie zastanawiała się, czy sama nie popełniła lub nie popełnia tu jakiegoś błędu. Refleksja nie była jej domeną. Przeciwnie, nie lubiła „filozofowania” Zenka i zwykle ucinała je jednym zdaniem: „Co tu bić pianę, jest jak jest”. Aż nadszedł dzień, w którym to Zenek powiedział jej te same słowa.
Marcin rozstał się z Amelą. Zwykle w takich okolicznościach wpadał częściej na gorące kolacje mamusi, żeby samemu nie gotować. I według schematu po jakimś miesiącu częstotliwość wizyt słabła, a po kolejnym – wracał z inną dziewczyną. Tym razem nie było fazy częstszych kolacji ani przywożenia prania do wyprasowania. Wręcz przeciwnie. Syn odleciał. Najpierw mówił, że ma nawał pracy, potem, że jedzie z kumplami, bo potrzebny mu reset, po powrocie wpadł, ale na krótko, i zaraz zajął się remontem swojego mieszkania. To trwało zbyt długo, by nie zauważyć, że jest inaczej. Aż pewnego dnia przyjechał, wszedł do salonu, siadł na kanapie i zanim Grażyna zdążyła zapytać, czy będzie coś jadł, obwieścił: „Zakochałem się, tym razem na serio”.
Grażyna, zwykle rozgadana, milczała dłuższą chwilę. Ciszę przerwał Zenek:
– Super, synu, wreszcie!
Ona martwym tonem w końcu wykrztusiła:
– A kto to jest?
– To całkiem inna bajka niż do tej pory. Inna bajka, inna klasa, fantazja, polot. Artystyczne klimaty, luz, ciekawi ludzie wokół, błyskotliwość, mamy świetny przelot – Marcin gadał jak nakręcony.
Grażyna jedno czuła bardzo wyraźnie: że ekscytacja syna ją drażni. Nigdy taki nie był. Jej syn miał zawsze do kobiet podejście rozsądne. A teraz paplał jak zakochany szczeniak. I jej, matce, wcale się to nie podobało. Nie zdobyła się na więcej niż poklepanie syna po ramieniu i zdawkowe:
– Kiedy ją poznamy? Wpadniecie w niedzielę na obiad?
– Nie, mamo, dzięki, ale Julka dużo koncertuje. Śpiewa w zespole i zaraz jadą w trasę. Poza tym rodzinne obiadki, nie obraź się, ale to nie jej klimaty.
„Nie obraź się”… Ludzie!!!
O, nieprędko przestały te słowa dźwięczeć w uszach.
I kiedy którejś niedzieli Marcin, wprawdzie sam, ale przyjechał, Grażyna, podając do stołu, nie mogła się powstrzymać od aluzji:
– Zapraszam na rodzinny obiadek – powiedziała. Nawet nie tak bardzo, żeby dogryźć, raczej żeby wyrzucić żal, z którym nie wiedziała, co począć.
Oto kilka tygodni wcześniej jej całkiem przewidywalny syn wpadł jak torpeda i w kilku słowach zburzył istniejący w tej rodzinie porządek świata. Rzecz nie w obiadkach, lecz w tym, kogo można pozbawić wpływów jednym krótkim „nie obraź się”. Nie obraź się, ale kto inny będzie teraz nadawał ton.
Grażyna poczuła się zdetronizowana, nieważna, odtrącona.
Gdyby nie Treska
Do spotkania doszło podczas ślubu przyjaciela Marcina, Adama. To wtedy Julia, towarzysząca Marcinowi, po raz pierwszy pojawiła się w okolicy. Grażynie wystarczył jeden rzut oka, by stwierdzić, że faktycznie: inna bajka. Ale czy inna klasa? – tego Grażyna nie chciała zobaczyć. Gęste, kręcone, ciemne włosy Julii, upięte jak u Włoszki w luźny kok, matka Marcina natychmiast w myślach nazwała Treską. I od tej pory tylko takim kryptonimem określała ewentualną przyszłą synową. Nie podobała jej się ani figura, ani uroda dziewczyny. Hiszpańskie powinna mieć kształty, a nie grube rysy twarzy – skomentowała w myślach. I zaraz za tą myślą w jej głowie wykwitło prawdziwe pocieszenie: Takie chude, z wydatnym nosem paskudnie się starzeją – skonstatowała z ulgą. Nawet nie zauważyła, że podglądając Julię, czyli Treskę, odruchowo wciągnęła brzuch i ręką roztrzepała włosy nad czołem.
Wcześniejsze dziewczyny syna nie przypominały Amy Winehouse, również wokalistki, która w dodatku źle skończyła. Z nieoczekiwanym sentymentem Grażyna wspominała wszystkie byłe Marcina. Taka Ania, grzeczna, czasem zabawna, blondynka. Renata, krótko ostrzyżona, trochę jak punk, uwielbiała zmieniać kolory na głowie, ale niezmiennie się uśmiechała, a do Grażyny to już szczególnie. W ogóle wszystkie dziewczyny syna były wobec niej bardzo ugrzecznione. Może ta ostatnia, Amela – najmniej. Ale ona w ogóle była jakaś depresyjna. Zresztą Grażyna, gdy tylko to zauważyła, powiedziała Marcinowi. Niech chłopak wie, zanim się właduje. I chyba poskutkowało. Wtedy.
– Julia Trawera – dziewczyna przedstawiła się, okraszając to szerokim, swobodnym uśmiechem.
– Grażyna Werliniec – padła odpowiedź z uśmiechem powściągliwym, bo to przecież nie przegląd stomatologiczny.
Zenek zdaje się o tym zapomniał, bo przedstawiając się, dorzucił, że bardzo mu miło!
Prezentacja przebiegała na dziedzińcu kościoła, po ceremonii, życzeniach dla państwa młodych i ich odjeździe w stronę domu weselnego.
– To co? Jedziemy za nimi? – bardziej stwierdził niż zapytał samozwańczy wodzirej Zenon.
– Nie, tato, my się wycofujemy. – Marcin był odrobinę skrępowany, gdy to mówił. – Julia musi się jeszcze spakować, bo o 19 ma samolot do Londynu.
– Ale ty przecież możesz potem wrócić na wesele przyjaciela – wyrwało się Grażynie, która zaraz pożałowała stanowczego tonu, na granicy reprymendy, bo Julia najswobodniej w świecie poparła ją:
– Oczywiście, też tak uważam. Powinieneś. – Przytaknęła głową, odwracając się w stronę Marcina.
– A pani nie szkoda takiej zabawy? – Teraz Grażyna zaszczyciła Julię uśmiechem.
– Mamo, Julka będzie miała w Londynie własny koncert w świetnym klubie, więc nie musi żałować potańcówki pod namiotem. – Marcin uśmiechał się dobrotliwie, jak do dziecka, które niechcący popełniło faux pas.
– Tylko że mój występ to jednak praca – powiedziała Julia pojednawczo.
– Praca… – Grażyna rzekła jakby melancholijnie. I po chwili dołożyła do pieca: – Taka praca wiele może odebrać…
Zenek, gwałtownie odwracając głowę, spojrzał na nią jak na kogoś obcego, bo nie wiedział, czy Grażyna nie dosłyszała słowa Londyn i dalej robi z wesela aj-waj, czy zapomniała, że to Marcin jest na ślubie przyjaciela, a Julia właściwie nie zna młodych. Czy też całkiem co innego ma na myśli.
– Lecimy. – Marcin objął Julię ramieniem i tak pokierował wzrok, żeby nie patrzeć już na matkę.
Podczas wesela, na które Marcin dotarł późno i na krótko, Grażyna bawiła się nieco ostentacyjnie, jakby samą siebie chciała przekonać, że nic nie zmąci jej radości i nie zachwieje jej atrakcyjnością towarzyską. Jednak Zenek swoje wiedział. Znał żonę, jak lubił mawiać grubiańsko: „Na wylot”. Nie zdziwił się zatem, gdy po powrocie do domu wstawiona Grażyna wyrzuciła wreszcie z trzewi:
– Było fajnie i mogłoby być jeszcze fajniej, gdyby nie ta Julia Treska. Że też musiał sobie znaleźć taką…
– Przecież ty jej w ogóle nie znasz.
– Ale już widzę, że owija go sobie wokół palca. I jaki on wpatrzony! Słyszałeś? Nie dla niej wesele pod namiotem. Za kogo się uważa? Założę się, że na niejednym weselu wyła do kotleta.
– Przesadzasz! – Zenek postanowił zamknąć temat, przemawiając do żony jej własnymi słowami: – Co tu bić pianę. Jest jak jest – powiedział i zaraz zapadł w sen.
Grażyna – wprost przeciwnie. Długo przewracała się z boku na bok. Coś ją dotkliwie uwierało. Nie w łóżku. W życiu.
Tak zapoczątkowana relacja matki z narzeczoną syna nie wróżyła dobrze na przyszłość. I rzeczywiście, z czasem wcale nie było lepiej. Przy pierwszej wizycie Marcina i Julii Grażynę zniesmaczyło, że dziewczyna nie ma apetytu na jej wyborne ciasto. A przecież grzeczność zobowiązuje. Dodatkowo zirytowało ją, że Julka nie zachwyca się apartamentem syna i opowiada, że marzy o mieszkaniu w starej kamienicy. Oczywiście w całkiem innej części miasta. Grażyna wyprowadziła z tego wniosek, że ona go nie docenia. A takiej sytuacji w jego życiu nigdy nie było.
Kolejne spotkanie – tym razem był to pierwszy „rodzinny obiadek” – przyniosło Grażynie nowe niemiłe obserwacje. Okazało się, że Julia jest córką artystów, muzyków jazzowych. Z rozbawieniem opowiadała o swoim dzieciństwie, które często upływało jej w trasach koncertowych rodziców. No, takiego czegoś Grażyna dla swoich wnuków nie planowała. Co gorsza, Julia i jej rodzeństwo wiele czasu spędzali pod opieką babci. A Grażyna zamierzała być babcią w dżinsach, babcią jeżdżącą z wnukami na rolkach, ale nie od kupek i zupek. À propos zup, podczas tego spotkania zdarzyła się i taka nieprzyjemna wpadka, że Julia nie reflektowała na rosół. Bo na mięsie. O drugim daniu wegetariańskim Grażyna pomyślała, gdyż Marcin ją wcześniej o to poprosił. Ale że rosół też zakazany?! Wariactwo. Nie powstrzymała się:
– Gdyby młodzi wegetarianie przynajmniej wiedzieli, jak trzeba suplementować brak mięsa w diecie – przemówiła pani magister. I westchnęła, dodając: – A potem jest tyle przypadków anemii, niepłodności i niedonoszonych ciąż.
Julia spojrzała zadziwiona i spokojnie postanowiła skorygować pogląd Grażyny:
– Zwierzęta, a zwłaszcza drób, są karmione antybiotykami i hormonami. Z badań wynika, że to dopiero ma fatalny wpływ na człowieka, który je tak nafaszerowane mięso. Skutki mogą być naprawdę poważne.
Do konsensusu nie udało się dojść, choć temat banalny i w wielu rodzinach dawno traktowany w sposób demokratyczny. Tu jednak zderzały się dwa światy. Nie dlatego, że tak szalenie odległe – Grażyna w gruncie rzeczy uwielbiała programy typu _Wiesz, co jesz_ – lecz dlatego, że jedna ze stron dążyła do konfrontacji. Nie pomagały zabiegi dyplomatyczne Zenona w jego stylu:
– Graża, po co ty się tej dziewczyny czepiasz? Nie widzisz, jak Marcin jest za nią?
– Nawet najdłuższa żmija kiedyś przemija. – Jak na Grażynę był to zupełnie wyjątkowy zryw filozoficzny. Niestety nie oznaczał zamiarów pokojowych.
Marcin widział, że matka w dokuczliwości pod adresem jego wybranki inwestuje więcej niż wobec którejkolwiek z wcześniejszych. Miał wiele powodów, by podziwiać Julię, był nią zafascynowany, toteż matka ustawiająca się w kontrze traciła w jego oczach. Zawsze świadoma swojej wartości, teraz nieskutecznie, a zwłaszcza niepotrzebnie powarkiwała jak pies małej rasy na mastifa. W takiej niekontrolowanej zazdrości nie mogła liczyć na sojuszników. Nie tego Marcin oczekiwał, wprowadzając kobietę do rodziny. Zwłaszcza że sam przyjmowany był przez rodziców i bliskich Julki bardzo serdecznie.
Nic dziwnego, że starał się chronić ukochaną, co oznaczało pogłębiającą się izolację od domu rodzinnego. Matkę i ojca o zaręczynach poinformował po fakcie. Julii przy tym nie było, i całe szczęście, bo na twarzy Grażyny, jak na ekranie, wyświetliła się burza emocji targających nią od środka. Było osłupienie, rumieniec, gniewne zmarszczenie brwi, potem nerwowe bębnienie palcami w stół, nieskoordynowane ruchy głową w górę, w dół, na boki, wreszcie rejterada do kuchni. Sama była na siebie zła, że jest tak czytelna. Lecz nijak nie potrafiła sobie z tym poradzić. Dlatego na spotkanie rodzin postanowiła się uzbroić najlepiej jak potrafiła – farmakologicznie.
Być tylko tłem?
Wyciszona przez tabletkę zachowała powściągliwość w emocjach. Niestety nie w wyrażanych poglądach. Marcin nie był zadowolony, że wystąpiła jako obrończyni Kościoła i fanka Krzysztofa Krawczyka. Wprawdzie rodzice Julii przyznali, że artysta był obdarzony głosem wybitnym, ale wiadomo – sami tworzyli całkiem inną muzykę. I w ogóle w oczach Marcina byli bardziej otwarci, nowocześni, światowi, wyrafinowani. Właściwie irytowało go, że matka – zwykle wyluzowana i zabawna – nagle okopuje się po stronie źle pojętej tradycji, jakby miało to zrównoważyć postępowość rodziny Julii. O jakiej równowadze mogła myśleć? Marcin rodziców kochał i doceniał, ale podziwiał przyszłych teściów.
I może to właśnie, że syn duszę tamtym zaprzedał, bolało Grażynę najbardziej. Miała wrażenie, że on chwilami wstydzi się pochodzenia, ich się wstydzi, toteż czuła się bardzo zawiedziona i zdradzona. A im bardziej skupiała uwagę na krzywdzie swojej, tym intensywniej podlewała niechęć do Julii i jej świata. Nie potrafiła przejść ponad swoimi utajonymi kompleksami, które nieoczekiwanie wyszły na jaw. Ona, której przywilejem było zwykle błyszczeć, nie chciała stawać się dla kogoś jedynie korzystnym tłem.
A powinna była chcieć? Miała schować do kieszeni swoje uczucia, zejść z drogi, ustąpić miejsca? I właściwie kiedy popełniła błąd i strzeliła sobie w kolano: teraz, swoją obecną postawą? Czy przez lata, kiedy pozwalała, by syn żonglował kobietami, dopóki ona sama stała na piedestale? Może to wtedy, lecz nie przyszło jej do głowy, że ta jego żonglerka obejmie w końcu ją?
Julia tymczasem odznaczała się pewnością siebie i całkowitą dyscypliną emocjonalną. Kiedy Grażynę zalewały krew i siódme poty, wybrankę Marcina stać było na chłodny dystans. Przynajmniej z pozoru. Przynajmniej dopóki bez trudu przychodziło jej osiąganie celów, gdyż narzeczony był pod jej przemożnym wpływem.
– Medium – warczała Grażyna – nasz syn stał się jej medium. Kompletnie stracił własne zdanie.
Ślub był taki, jak zarządziła Julia – cywilny i kameralny. Potem wielce kompaktowy obiad dla rodziców, dziadków oraz świadków z partnerami, a następnie, prawie prosto z restauracji, jazda na lotnisko i podróż poślubna do Wenecji. W hotelu Rialto, w apartamencie z widokiem na Canal Grande, państwo młodzi spędzili tydzień. Kosztował fortunę. Na przyjęcie, które w żadnym razie weselem nie było, a Grażyna nazwała je nieco eleganckim, lecz fastfoodowym poczęstunkiem przed podróżą, zaprosili rodzice panny młodej. Za Wenecję płacili rodzice pana młodego. Z aptekarską precyzją Grażyna oszacowała przepaść między poniesionymi przez rodziny kosztami. I od tamtej pory pilnie i niestrudzenie tropiła kolejne dowody potwierdzające jej tezę, że Marcin jest dla Treski przede wszystkim bankomatem. Na liście argumentów znajdowały się obserwacje celne, ale i śmiesznie błahe.
– Patrz, Zenuś, nie dość, że wynajął dla niej studio nagrań, to jeszcze lata po mieście, żeby jej dostarczyć oliwki koniecznie nadziewane cytryną, bo ona innych nie zje – wyrzekała Grażyna przed mężem.
Wściekała się, że matka Julki, Magda, prowadza swoje przyjaciółki do nowego mieszkania młodych, oczywiście w kamienicy sprzed stu lat, jak chciała małżonka Marcina, i szczyci się nim, jakby sami z mężem sprawili córce i zięciowi taki prezent na start. A przecież to on, Marcin, kupił apartament na życzenie, choć miał swój kawalerski bardzo elegancki.
Nie podobały się Grażynie te zbytki. Mówiła młodym wprost:
– Wy sobie już darujcie ten high life.
– Ale dlaczego mieć gorzej, skoro można mieć lepiej – dziwiła się Julia. – Liczy się nie tylko standard życia, ale i styl, klimat, otoczenie.
Tymi argumentami do Grażyny przemówić się nie dawało. Patrzyła na Julię z niezadowoleniem – to mało powiedziane. I nie raz komentowała posunięcia młodych co do zakupów czy wyboru wakacji, jakby z punktu widzenia księgowej syna.
– Twoja matka chciałaby siąść na twoich pieniądzach – stwierdziła Julia po którymś kolejnym wystąpieniu Grażyny.
Marcin, by nie zaogniać sytuacji, odpowiedział:
– To z jej strony przejaw troski.
Sam jednak czuł, że coraz częściej musi się wikłać w zabiegi dyplomatyczne, występując jako ambasador to jednej, to drugiej z kobiet. Antagonizm między matką i żoną stawał się wyraźny. Wzajemna niechęć narastała do tego stopnia, że Julia między wierszami sączyła uwagi o braku gustu i obycia Grażyny, o jej prowincjonalnych upodobaniach i zamknięciu na świat.
Pewnego razu Grażyna, zobaczywszy starą, amerykańską szafę grającą w holu mieszkania młodych, skwitowała z wyższością:
– Kicz!
– Kicz kontrolowany. Eklektyzm raczej, jeśli wziąć pod uwagę charakter wnętrza – próbowała wyjaśnić Julia.
Ale Grażyna obstawała przy swoim:
– To stare pudło pewnie w ogóle nie gra. Zresztą nic tu nie gra. Na suficie stiuki, na podłodze stara mozaika, a tu grat z Las Vegas. Szafa grająca! A szafa na ubrania gdzie?
Julia, gdy była w dobrym nastroju, mówiła do swojej matki i przyjaciół oględnie, że nie ma z teściową pasa transmisyjnego. Ale gdy Grażyna nadepnęła jej na odcisk, potrafiła podsumować ją bardzo dosadnie: „Ta kobieta ma mózg o wydolności intelektualnej kalafiora”.
Całe szczęście, że Marcin tego nigdy nie usłyszał. Ale nie słyszeć – to jedno, a nie wiedzieć – drugie. Doskonale zdawał sobie sprawę z toczącej się między najbliższymi mu kobietami swoistej gry o tron. Nawet nie o niego, jego uwagę, o jego serce ani o jego dobro. O tron! O koronę. A gdy nastąpiło coś, w imię czego racja stanu podpowiadałaby stronom rozejm, niestety na długi czas zawieszone zostały wszelkie stosunki dyplomatyczne.
Julia zaszła w ciążę i gdy się okazało, że urodzi córeczkę, zdawało się, że panie połączy troska o wspólną królewnę. Nic z tego. Grażyna wszystkie sympatyczne gesty ze strony synowej potraktowała jako czystą interesowność.
– Chce mieć we mnie jeszcze niańkę w gratisie – pomstowała w obecności męża. A Julii i Marcinowi przy pierwszej okazji przeczytała znaleziony na Onecie fragment tekstu, który zabrzmiał jak jej exposé:
„Nowy trend, zgodnie z którym współcześni dziadkowie, a przynajmniej spora ich część, nie garną się już tak bardzo do wychowywania wnuków, utrzymuje się już od kilku lat. Z publikowanych przez Newserię badań, wykonanych jeszcze w 2017 r., jasno wynika, że ponad 40 proc. seniorów czas po zakończeniu kariery zawodowej chce przeznaczyć na rozwój osobisty, studia na uniwersytetach trzeciego wieku, naukę języków obcych i wycieczki.
Według prognoz do 2035 r. osoby po 65. roku życia i starsze będą stanowić 25 proc. społeczeństwa. Ze względu na coraz lepszą opiekę zdrowotną i świadomość Polaków w zakresie zdrowego trybu życia ludzie żyją dziś znacznie dłużej, obecni emeryci mają więc przed sobą co najmniej 20 lat życia. Z badania «Współcześni seniorzy, Polska 2017», przeprowadzonego na zlecenie Senior Apartments, wynika, że nie zamierzają oni rezygnować z aktywności, jakie prowadzili przed przejściem na emeryturę. Dla wielu z nich jest to pierwszy okres, kiedy będąc w stabilnej sytuacji materialnej, mogą się skupić na sobie i swoich planach.
Zmieniających się potrzeb seniorów nie rozumieją jednak młodsze pokolenia. Obecni 40-latkowie wciąż postrzegają swoich rodziców jako stereotypowych emerytów, których jedyną ambicją jest spokojna starość. Prawie 25 proc. ankietowanych uznało, że dla ich rodziców największą przyjemnością na emeryturze jest czas spędzany z wnukami. Sami seniorzy mieli w tej kwestii odmienne zdanie i deklarowali, że czas, który niegdyś przeznaczali na pracę, obecnie chcą wykorzystywać na zajęcia związane z rozwojem osobistym, np. wykłady na uniwersytetach trzeciego wieku, naukę języków obcych, naukę tańca, wyjścia do kina lub teatru oraz wyjazdy na wycieczki. Taką potrzebę wyraziło 40 proc. ankietowanych seniorów. Wiedziało o niej jedynie 20 proc. ich dzieci.
Badanie pokazało też jednak, że większości seniorów nadal zdarza się stereotypowo postrzegać swoją rolę w społeczeństwie i rodzinie. Ponad 68 proc. ankietowanych powyżej 65. roku życia stwierdziło, że ich powinnością jest finansowe wspieranie swoich dzieci”¹.
– Ja tam jestem za nowoczesną emeryturą i tylko taką dla siebie widzę – Grażyna postawiła kropkę. Potem żałowała, bo po jej kropce nastąpiła długa pauza w kontaktach.
* * *
Katarzyna: Dzwoni teściowa do zięcia: „U mnie w mieszkaniu czuć gaz, co robić?”. „Mamusia jest kobietą wierzącą, niech mama zapali świeczkę i się pomodli”.
Anna: I śmieszno, i straszno! Jeśli opowiadasz taki żart à propos powyższej historii, to rozumiem, że uważasz Julię, czyli synową z tej opowieści, za postać mocną. Taką, która potrafi traktować teściową ze złośliwym przymrużeniem oka, jak robią to zwykle zięciowie.
Katarzyna: Tak. Julia wchodzi do rodziny przyszłego męża i w relację z jego matką w sposób nieinwazyjny. Ani nie podlizuje się przyszłej teściowej, nie podkłada, ani się z nią nie kłóci. W gruncie rzeczy ją jakby omija, trochę olewa.
Anna: Przyszła po swoje. Trafiła kosa na kamień?
Katarzyna: Trafiła kosa na kamień, bo Julia jest kobietką bardzo świadomą swojej wartości.
Anna: Rozgorzał pojedynek: miss przedmieść kontra wschodząca gwiazda londyńskich scen klubowych.
Katarzyna: Tak można to złośliwie widzieć na obecnym etapie. Pamiętajmy jednak, że nie wszystkie wschodzące gwiazdy rozbłyskują coraz mocniejszym światłem. A jeśli gwiazda spada z piedestału, to rozczarowanie potrafi odebrać jej wiele mocy. Julia oczywiście nawet wtedy będzie czuła, że została skrojona ze szlachetniejszej materii niż Grażyna. Zrównać się mogą natomiast w innym punkcie; jest wielce prawdopodobne, że Julia sama jako matka i teściowa powieli schemat zachowania swojej świekry.
Anna: Ale Grażyna, czyli teściowa, raczej nie widzi tej perspektywy. Zresztą co niby miałaby z tym zrobić?
Katarzyna: Ona w ogóle w tej sytuacji właściwie nie bardzo ma ruch, czuje się zagrożona głównie dlatego, że tym razem do syna nie może się odwołać, bo on jest wyraźnie zaczadzony.
Anna: Wcześniej grała z partnerkami syna, jak chciała, ponieważ jest osobowością narcystyczną i zamierzała być w tym państwie królową po wsze wieki, a paź królowej do pewnego momentu był, trzeba przyznać, wierny i poddany.
Katarzyna: Dlatego spokojnie zajmowała się robieniem wrażenia zarówno na sobie, że tak powiem, jak i na innych. A dziecko, syn, o którym właściwie trochę mało wiemy, dla niej stanowi własność i przedmiot najwyższej dumy, jak order.
Anna: Nawet nie broszka, prawda? Prędzej berło.
Katarzyna: Order to adekwatne słowo, bo syn ucieleśnia życiowy sukces i powód do wielkiej dumy swojej matki. Dlatego ona chętnie go pokazuje światu jako najlepszy dowód, że się spełniła w roli rodzicielki i osoby, która wychowała i ukształtowała tak fantastycznego mężczyznę. Równanie wydaje się proste: skoro syn udany, to i ona udana.
Anna: Tak to chwała przechodzi z dziecka na rodzica. Pamiętasz, kiedy rozmawiałyśmy o matkach „prostolinijnie” narcystycznych, mówiłaś, że córka takiej kobiety zawsze będzie miała przechlapane, podczas gdy syn ma szansę załapać się na przedłużenie, na bycie niejako filią mamusi.
Katarzyna: I to jest właśnie jaskrawy tego przykład. Narcyzm matki syna różni się od narcyzmu matki dziewczynki, ponieważ syn jest włączony w jej wewnętrzny narcyzm, jest jej latoroślą, jej wypustką, jej dziełem. Urodziłam syna królowi, chociaż król już dawno królem nie jest i w ogóle może nigdy nie był.
Anna: W tym przypadku ani z urodzenia, ani dowodzenia.
Katarzyna: Ale jest za to królewicz. A ona ewidentnie jest królową, i najlepiej by było, gdyby, jak to na dworach bywało, została regentką, bo królewicz jeszcze za młody, więc rządzi regentka, chociaż korona siedzi na łebku synka.
Anna: I tylko król nie ma nic do powiedzenia.
Katarzyna: Oczywiście. W naszej opowieści jest dokładnie tak samo: najmniej ważny jest mąż.
Anna: Zresztą wielkość Grażyny, ta lokalna wielkość, wyrosła między innymi na glebie jego uległości.
Katarzyna: I jego zgadzania się na wszystko dla świętego spokoju, w przekonaniu, że jak kobieta będzie zadowolona z siebie, to jemu, mężowi, jakoś mało się oberwie. Ale wracamy do syna. Początkowo w relacji z mamusią jest typowy: zmienia dziewczyny i porzuca je bez żalu, bo oczywiście najważniejszą kobietą jego życia przez długi czas wydaje się mama, co ją wewnętrznie karmi i podtrzymuje wiarę w jej wspaniałość. Sporo jest takich matek.
Anna: Chyba mają wrażenie, że im lepszą zachowają relację z synem, tym bardziej je to odmładza.
Katarzyna: O, na pewno, bo skoro taka pani, mimo swoich lat, wciąż rozumie syna i on ją rozumie, czyli zachowują wspólny język, to znaczy, że ona ma młody język. Jeżeli fajnie wyglądają w tańcu, można sądzić, że nie widać różnicy pokolenia. Tylko że oni, bohaterowie tej opowieści, prowadzą nierefleksyjny styl życia bardzo odruchowego. Skupiają się na tym, co ich głaszcze po wierzchu i co staje się najważniejszym wskaźnikiem dobrostanu.
Anna: Myślę jednak, że taki człowiek, w tej jego bańce mikroskalowej, jest po swojemu szczęśliwy.
Katarzyna: Tak jak nasza Grażyna była do pewnego momentu spełniona i usatysfakcjonowana. Przez tyle lat dziewczyny syna nie miały szans stać się jej rywalkami, pętały się przy synku, ale tylko chwilowo. Przelatywały przez ten dom jak meteory.
Anna: Aż pojawił się ktoś z innego wymiaru. A syn wymknął się spod mamusinej jurysdykcji.
Katarzyna: Towarzyszące temu poczucie krachu i bezbrzeżnego zdumienia dotyka wiele kobiet. Bo zaskakująco dużo matek żyje w błogiej nieświadomości, że pewnego dnia znajdzie się w końcu inna kobieta, której trzeba będzie syna oddać. Tymczasem taka mamunia całymi latami wychowuje dziecko dla siebie, czego przecież nigdy nie powie wprost, ale oczywiście, że robi to dla siebie. Zresztą pewnie zawsze wolała mieć chłopca, dla siebie nie chciała mieć dziewczynki, bo ten typ kobiet nie chce mieć dziewczynki.
Anna: Tak czy inaczej narzeczona Marcina już na wstępie przelicytowała Grażynę.
Katarzyna: Pokazała, że może być ktoś jeszcze pewniejszy siebie niż jego matka. A dla mężczyzny wychowanego przez królową-matkę mieć nie mniej mocną żonę – to jedyne właściwe osiągnięcie! Znowu jego życie będzie świetnie urządzone! Może nawet jeszcze lepiej niż dotychczas.
Anna: On już to czuje i przechodzi na stronę narzeczonej, co widać wyraźnie, gdy karci matkę: „Julka będzie miała w Londynie własny koncert w świetnym klubie, więc nie musi żałować potańcówki pod namiotem”.
Katarzyna: Oczywiście, i mamusia, jakkolwiek by się starała, już nie podskoczy.
Anna: Przegrała?
Katarzyna: Na pewno nie złoży broni. Jeżeli dla matki syn jest jej przedłużeniem, to każda synowa zawsze będzie niewystarczająca.
Anna: Nigdy dość dobra, że odwołam się do tytułu książki Karyl McBride o traktowaniu córek przez narcystyczne matki?
Katarzyna: Otóż to. Zostanie przyjęta z konieczności, bo najchętniej mamusia zostałaby z tym synem na zawsze razem. Nie odpuści więc. Przegrana czy nie – zawsze zechce i znajdzie sposób, żeby dokuczyć. Synowa może to odczuć albo być całkiem odporna, ale narcystyczna teściowa nie ustanie w staraniach. A jeśli jeszcze okaże się, że syn ma z żoną czy partnerką świetną więź seksualną, co oznacza, że jej bardzo pragnie, że ją wielbi, że mu ona ogromnie odpowiada i że ma na nim „trzymanie”, to już będzie dla matki ciosem poniżej pasa. Poczuje się wyzuta ze wszystkiego, skoro nie będzie miała jak wyrugować tej synowej. Wtedy zacznie złośliwie kopać dołki nie tyle pod kobietą syna, co pod małżeństwem. Niech no tylko nadarzy się okazja. Gdyby na przykład synek popatrywał na inne damy, mamusia natychmiast udzieliłaby mu wsparcia, żeby zdradził swoją żonę. Bo wtedy żona przestałaby być jego jedyną właścicielką, a mamusia mogłaby się troszkę rozluźnić.
Anna: Matki wolą synów również z tego powodu, że nie dostają od mężczyzn tego, czego potrzebują?
Katarzyna: To jest w ogóle jedna z praprzyczyn toksycznych relacji w układach rodzinnych. Kobiety są rozczarowane mężczyznami i mężami, bardzo często seksualnie, ponieważ nie jest tak, że wszyscy panowie potrafią zadowalać swoje partnerki. Jeżeli między rodzicami nie ma więzi, która by ich satysfakcjonowała i się rozwijała, to syn staje się protezą tatusia, i to jest bardzo częsta rzecz. Kluczową rolę odgrywa od początku kwestia: jacy to są rodzice, czy ona tego męża ma, bo go woli mieć, niż nie mieć nikogo, bo on się nią zachwyca, co jest dla niej ważne, bo pozwala jej być taką, jaka jest, bo jest na tyle z jednej strony pobłażliwy, z drugiej strony może właśnie ją zaakceptował i uznał sobie, że jak taka ona jest, to co ja tu się będę z koniem kopał.
Anna: Często też kobiety nie potrafią przyjąć od partnera tego, co mogłyby dostać.
Katarzyna: Ależ oczywiście, nawet mogą nie wiedzieć, czego chcą. Bo się wstydzą, boją skonfrontować z prawdą o swoich najskrytszych potrzebach, toteż te pragnienia dalej pozostają ukryte. Bo te kobiety są jakby zacofane, w domu nie dostały prawa ani przykładu, ich matka była taka… nierozkwitła. Unikają więc seksu. I nawet bywają zadowolone, że w ten prosty sposób mają problem z głowy, bo nie wiedzą, jak to ugryźć… Zaledwie kilka razy zdarzyło mi się spotkać klientów, którzy mówili, że ich rodzice okazywali sobie przy nich jakiś rodzaj czułości fizycznej. A to się poklepali, a to się pocałowali, a to przytulili, chodzili, trzymając się za ręce, albo że się ich widziało w łóżku rano razem, albo wiadomo było, że zamykają sypialnię, ponieważ idą na ksiuty. Niewiele kobiet dostaje taki wzorzec bliskości. A gdy kobiety-matki unikają seksu, żeby mieć z nim święty spokój, wtedy przenoszą podniecenie i potrzeby seksualne na synów, oczywiście nie w wymiarze pedofilskim i w trybie molestowania. Choć i tak się zdarza. Ale zwykle odbywa się to na zasadzie zachwycania się synkiem, doceniania go, opiekowania się nim, zapatrzenia w niego. Często gołym okiem widać taką relację, choćby po wyglądzie chłopca. Dziecko jest ładnie ubrane, oboje mogą być ubrani tak ładnie – w jednym stylu albo w tym samym kolorze, taka parka jak z żurnala: mama i dziecko. Synek na przykład ma garniturki już jako chłopiec i mama mu powtarza: Ty mój mały mężczyzno.
Anna: Ktoś zapyta: a co w tym złego?
Katarzyna: Pod tą dbałością o dziecko – czyściutkie, pachnące – jest podtekst: ja go myłam, jak był malutki, ja go nosiłam w brzuchu, czyli… miałam w sobie. On jest mój. Taki wspaniały, tak się podoba. I niech mi go tylko nikt nie odbiera.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Cytat za: onet.pl/styl-zycia-/kobietaxl/jestem-babcia-zyje-na-maksa-wnukow-nianczyc-nie-chce/nefwen0,30bc1058 (dostęp 16.06.2023).