Bycie w śmierci - ebook
Bycie w śmierci - ebook
Trzymająca w napięciu powieść dla fanów The Last of Us, Westworld, World War Z.
Opowieść o czasie, przemianie i śmierci. Czasie, który nie leczy ran.
Przemianie świata i ludzi, która jest końcem i początkiem.
Śmierci, której wszechpotędze przeciwstawił się jeden człowiek.
Bóg umarł. Ostatecznie! Niemartwi są wyobrażeniem odwiecznego marzenia o pokonaniu śmierci i cenie, jaką za to przyjdzie zapłacić. A u podstaw wszystkiego, jako ta największa sprawcza siła, znajduje się to, bez czego nie ma ani życia, ani literatury: miłość.
Michał R. Wiśniewski, autor powieści Jetlag i God Hates Poland
Największe przerażenie ogarnia nas, kiedy zdamy sobie sprawę z tego, że ten horror wcale nie jest niemożliwy… Teorie spiskowe i walka o autonomię jednostki w chaosie wojny z żywymi trupami. Zdecydowanie polecam!
Krzysztof Korsarz Biliński, Misterium Grozy
Żywe trupy są oczywiście wiodącym motywem powieści. Nie spodziewajcie się jednak hektolitrów krwi. Refleksje, do jakich skłoni was ta książka, okażą się mroczniejsze niż niejeden horror. Szczerze polecam!
Andrzej Wardziak, pisarz, autor Infekcji
Mikołaj Marcela, specjalista od popkultury, Jamesa Bonda i żywych trupów. Na Uniwersytecie Śląskim wykłada na kierunkach sztuka pisania, filologia polska oraz projektowanie gier i przestrzeni wirtualnej. Autor książek Monstruarium nowoczesne oraz Niemartwi, ciała wasze jak chleb, której akcja osadzona jest w świecie niniejszej powieści.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-938-0 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy jeszcze żyła, bała się śmierci. Wszyscy boją się śmierci, tylko nie ja. Bała się, bo nie wiedziała, czym jest śmierć. Bała się tego, czym stanie się po śmierci. Jak każdy człowiek nie wiedziała, czym jest ta chwila między tym, co jest, i czego już nie ma. Gdy życie zamienia się w materię, osoba w rzecz, głos w ciszę. Śmierć była dla niej zagadką, tajemnicą i obietnicą. Równaniem z samymi niewiadomymi. Wielu w dziejach twierdziło, że wie, czym jest śmierć. Ale nie wiedzieli. Tylko ja wiem. Tak samo życie. Wielu twierdziło, że wie, czym jest. Ale nie wiedzieli. By wiedzieć, czym jest życie, trzeba wiedzieć, czym jest nieżycie, czym jest śmierć. A to wiem tylko ja.
Ta dziewczyna też mogłaby pomyśleć, że już wie, czym jest śmierć. Pomyślałaby tak, gdyby mogła myśleć. Mogłaby wtedy, w tym jednym momencie przed zatrzaśnięciem powiek zapytać: Czy to już? Czy tak wygląda koniec? Czy tak wygląda ta chwila, gdy jedyny raz w życiu mogę powiedzieć: umieram? Nie mogła jednak zapytać. Była nieprzytomna. Świadomość opuściła ją i przebywała gdzieś, ale nie tam, gdzie jej ciało, gdy pocisk po pokonaniu krótkiego dystansu dzielącego go od jej głowy zachłysnął się jej krwią, wwiercając się w lewą półkulę mózgu. Twarde kości czaszki próbowały stawiać opór, ale pocisk przebił je bez problemu. Wszedł w mózgowie jak w masło tuż nad lewym oczodołem. Jego przeznaczenie było proste: zabić dziewczynę. By jednak zakończyć swoją misję, musiał przewiercić jej głowę na wylot, siejąc spustoszenie w mózgu.
Trasę lotu wyznaczyła balistyka. Najpierw wnętrze czaszki. Pierwszy przystanek: kora przedczołowa. Płat czołowy powyżej, poniżej i w oddali ośrodek Broca. Lewa półkula. Ale pocisk nie jest świadom tego wszystkiego. Kolejne tkanki nerwowe rozrywają się pod jego naporem. O milimetry mija czterdzieste czwarte i czterdzieste piąte pole Brodmanna. Korbinian Brodmann był XIX-wiecznym niemieckim neurologiem, który ustalił podział kory mózgu na czterdzieści siedem pól. Następnie po lewej mija zakręt obręczy tuż nad spoidłem wielkim. W końcu, cały pokryty krwią, tkankami i mikroskopijnymi fragmentami czaszki, z impetem wdziera się na dwudzieste drugie pole Brodmanna, które jest czuciowym ośrodkiem mowy. Jego uszkodzenie powoduje afazję Wernickiego, czyli problemy z rozumieniem mowy własnej i innych osób. Może także prowadzić do nadmiernej gadatliwości lub zniekształcania słów. Ale to już było nieistotne. Kula mija teraz zwoje podstawy, by przedrzeć się z płata skroniowego do potylicznego. Rozszarpuje granicę między siedemnastym i osiemnastym polem Brodmanna, by w końcu opuścić to smutne, ciemne miejsce, przeszywając płat potyliczny i wydostając się z mroku tuneli naczyń krwionośnych na światło dzienne. A właściwie księżycowe, bo za oknami panuje już noc. Jarzeniówki świecą jaśniej od słońca, a kula niczym Ikar wznosi się ku nim. Ale w przeciwieństwie do syna Dedala, nie spada do krwistego morza czerwonego, rozlewającego się po szpitalnej podłodze. Morza, którego dopływy stanowi krew sącząca się z ran dziewczyny i innych ciał leżących na posadzce.
Pocisk z obłędną prędkością zbliża się do ściany. Opuszczając lufę, gnał z prędkością 800 metrów na sekundę i choć zwolnił w trakcie przelotu przez czaszkę i mózg dziewczyny, nadal pędził grubo ponad 500 metrów na sekundę. I wtedy w ułamku sekundy, wyhamowuje do zera. Z całym impetem, rozgrzany do czerwoności szybkością, ale i krwią nastolatki, wbija swoje podłużne metalowe ciało głęboko w ścianę. Ta przyjmuje go chłodno. Głośny zgrzyt i pocisk zostaje sprasowany do małej pastylki. A dziewczyna umierała jak wszyscy. Wszyscy, tylko nie ja.CZĘŚĆ I
Athanatopia (z gr. athanasia – nieśmiertelność i topos – miejsce) – termin ukuty w 2018 roku w publikacji internetowej Athanatopia, oder Sein-ins-Tode przez Helmutha Westermanna, byłego profesora filozofii i nauk politycznych na Uniwersytecie w Heidelbergu. Westermann użył tego terminu do opisu sytuacji geopolitycznej oraz nowej kondycji egzystencjalnej gatunku Homo sapiens sapiens po Epidemii Żywej Śmierci z 2016 roku. Niemiecki filozof, specjalista z zakresu filozofii Martina Heideggera oraz francuskiego egzystencjalizmu, w tytule swojej pracy odwołał się do Heideggerowskiej koncepcji bycia-ku-śmierci (Sein-zum-Tode), lecz w obliczu globalnej apokalipsy zgłosił jednocześnie postulat jej przeformułowania na: bycie-w-śmierci (Sein-ins-Tode). Po wydarzeniach z 21 kwietnia 2016 roku i pojawieniu się niemartwych, życie człowieka niekoniecznie określa już tylko i wyłącznie horyzont śmierci. Od wybuchu apokalipsy Bycie (Sein) jest także możliwe w Śmierci (ins Tode), choć na gruncie klasycznej ontologii, począwszy od Parmenidesa aż do Heideggera, wydawało się to aporią. Według Westermanna, właśnie ta nowa, paradoksalna sytuacja egzystencjalna, którą nazywa byciem-w-śmierci, lokuje ludzkość w samym jądrze tego, co określone zostaje przez niego mianem athanatopii – przestrzeni nieśmiertelności, w którą przemienił się nasz świat.
Wikipedia, The Free Encyclopedia 2018:
https: //pl.wikipedia.org/wiki/Athanatopia1
Słońce wzeszło nad polaną. Miało kolor ogniska, które rozpaliło się już na dobre. Brat Tomma nie wiedział, jaki to dzień. Ale ja wiedziałem. Tomma nie liczył już kolejnych dni tygodnia, a miesiące i lata miały dla niego jeszcze mniejsze znaczenie. Czas od dawna nie biegł do przodu – od dawna, czyli od 21 kwietnia 1996 roku. Czas stał w miejscu, a właściwie zataczał koło. Początek każdego nowego cyklu wyznaczał wschód słońca. Przeszłość nie była już istotna, przyszłość nie przerażała nieznanym. Była tylko teraźniejszość. Teraźniejszość, która zaczęła się 21 kwietnia 1996 roku.
Brat Tomma podszedł do trójki stojącej w szeregu. Tomma – takie imię wybrał, kiedy wstępował do Kultu. Kiedy go zakładał. Był tym, który widział setki, a może nawet tysiące wschodów słońca takich jak ten. Widział też setki podobnych polan. I tysiące zlęknionych, smutnych ludzkich twarzy, które, w obliczu wschodu słońca i towarzyszącego mu tańca języków ognia po raz pierwszy w życiu naprawdę się uspokajały. Ale dopiero po ugryzieniu. Dopiero wtedy.
Teraz, gdy stali jeden obok drugiego, wyglądali jak dzieci przystępujące do pierwszej komunii albo absolwenci szkoły oczekujący na wręczenie dyplomu. Wiele razy próbował, ale nie potrafił się pozbyć tych skojarzeń. A może jednak jak skazańcy ustawieni w szeregu przed plutonem egzekucyjnym i oczekujący na rozstrzelanie? Tak, dzisiaj właśnie tak wyglądali. Nie musieli trzymać linii, a mimo to trwali bez ruchu. Wyprostowani jakby połknęli kije, formując idealny rząd. Gdy zastanawiał się nad ową naturalną skłonnością do tego, co nienaturalne – bo czy istnieje w przyrodzie coś bardziej nienaturalnego niż idealnie prosta linia – właśnie w niej widział esencję ludzkości. Ludzkości, którą gardziłby, gdyby jeszcze pamiętał, jak odczuwa się pogardę.
Dopiero ten mały szczegół – linia utworzona przez mężczyzn – pokazywał, do jakiego stopnia ludzie od zawsze byli i nadal są bytami odciętymi od natury. Mimo apokalipsy i niemal całkowitej zagłady dawnego świata opartego na kulturze i technologii, ich ciała wciąż przypisane były do tamtej rzeczywistości. Wciąż nieświadomie powielały wdrukowane im przez lata odruchy, silniejsze od tych przyrodzonych. Chociaż wszyscy trzej byli dobrze zbudowani i wyglądali na silnych i sprawnych, w środku byli słabi. Złamani. W tym Tomma różnił się od reszty ludzkości. On to wiedział i ja to wiedziałem. Poznałem tysiące, a nawet miliony podobnych jemu, głupców i geniuszy, ale tylko on był prawdziwie inny. On rozumiał, choć nie do końca. Ale zrozumiał.
Jednak mężczyzn nie złamała apokalipsa. Zostali roztrzaskani wiele lat temu, najprawdopodobniej już w młodości. To wtedy stali się zakładnikami porządku, norm, zasad – wszystkiego, co stało u podstaw ludzkiej cywilizacji. Cywilizacji, która odbiera człowiekowi dzikość zwierzęcia i czyni go uległym, skłonnym do współpracy, dzięki poskromieniu czającej się w jego wnętrzu bestii. Nikt nigdy nie chciał tego przyznać, ale cywilizacja hodowała ludzkość – tresowała i chciała z niej uczynić potulne zwierzątka domowe. Ale nawet to się nie udało, bo człowiek nie był nawet zwierzęciem.
Wiele razy zastanawiał się nad tym, kiedy był jeszcze Tomaszem Kellerem, a nie Bratem Tommą. Choć nigdy nie było Tomasza Kellera, tak jak nie było Brata Tommy. Byli różni Tomasze i różni bracia Tommy. Inny był Tomek przed 21 kwietnia 1996 roku, inny był Tomasz przed pewnym listopadowym dniem 1997 roku, a jeszcze inny przed 9 września 2014 roku. Nigdy nikt nie jest sobą, każdego dnia jest kimś innym, nie lepszym, nie gorszym – po prostu kimś innym. Teraz już o tym wszystkim nie myślał. Już wtedy czuł odrazę do tego, czym była ludzkość. Z każdym dniem uświadamiał sobie, że była żałosnym gatunkiem. Nie był już nawet zwierzęciem myślącym (Animal rationale czy Animal sapiens), zamiast tego stał się człowiekiem myślącym (Homo sapiens). A czym się różni zwierzę od człowieka? Tylko jednym: świadomością śmierci.
Cokolwiek ludzie robią, nabiera sensu dzięki wiedzy o tym, że czeka ich kres. Wszystko, nad czym tak mozolnie pracowali i nadal pracują, by nadać znaczenie absurdalnemu życiu, bez śmierci nie miałoby wartości. Ludzka kultura, bez której człowiek nie wyobraża sobie życia – zaczynając od nauki i techniki, a kończąc na sztuce i polityce – bierze swój początek w miejscu tragicznego spotkania wieczności ludzkiego ducha ze śmiertelnością jego fizycznego ciała. Tomma przeniósł wzrok na istotę, która stała teraz naprzeciwko trzech mężczyzn. Pod wieloma względami przypominała ludzi: miała identyczną budowę anatomiczną i wygląd zewnętrzny. Tym jednak, co różniło ją od stojącej przed nią trójki, były oczy. W jej spojrzeniu próżno było szukać lęku czy radości – nie było w nim żadnych emocji. Była pustka. I pełnia. Ten rodzaj pełni, jakiej można doznać po tygodniowej głodówce, kiedy brak zaczyna być sycący, a głód nieistotny. To właśnie wyrażał nieruchomy wzrok istoty. Była zarazem pusta wewnątrz i nasycona.
Brat Tomma spoglądał z tym samym spokojem w oczy istoty, która niezdarnie postąpiła krok w stronę trójki. Ludzie zadrżeli. Bali się niewiadomego. Bali się śmierci. Chociaż przygotowywali się do tego od tygodni, nadal nie mogli się pozbyć lęku.
Tomma nie wiedział, do kogo w przeszłości należało to idące chwiejnym krokiem ciało, które uległo już stopniowemu rozkładowi. Ale to nie było ważne. Wiedział jedynie, że jest jego Stworzeniem. Jednym z wielu. Dzieckiem, którego nigdy nie doczekał się z żoną. Jednak przeszłość i tożsamość istoty nie miały teraz znaczenia. Liczyło się tylko to, że to coś było szczęśliwe. Na swój sposób. Jak oni wszyscy. Nie bało się już niczego, bo nie musiało bać się śmierci. Żyło w śmierci, a ona w nim. Prawdziwa komunia, której doświadczyć miała trójka stojąca przed istotą. Tomma podszedł do pierwszego mężczyzny. Długie, czarne włosy, średni wzrost, atletyczne ciało z wyraźnie zarysowanymi mięśniami, pociągła, piękna twarz. Typ mefistofelicznego przystojniaka, który jeszcze kilka lat temu nigdy nie pomyślałby o dobrowolnej śmierci. Robił karierę w filmie albo na scenie i to raczej on przyprawiał innych o myśli samobójcze. Na ogół zapewne kobiety, które masowo zaliczał po kolejnych przystankach w trasie jego rockowej kapeli. Był zadufanym dupkiem, który święcie wierzył w to, że podbije świat.
Tomma spojrzał na niego, ale po dawnym umiłowaniu życia i rozpusty nie było już śladu. Teraz na jego obliczu rysowały się zmęczenie i rezygnacja. Miał dość. Jego wzrok powędrował na nóż, którego ostrze błysnęło w promieniach słońca. Zagryzł zęby i poruszył się nieznacznie, gdy stal zetknęła się z skórą na jego szyi i naparła na nią, upuszczając strużkę krwi. Następnie Tomma naciął dwa pozostałe ciała. Machinalnie, bez zastanowienia.
Według antropologów, jednym z pierwszych wynalazków umysłu ludzkiego, kiedy nie musiał się już martwić o przetrwanie, było ustanowienie podstaw obrzędów i wierzeń religijnych. Wtedy ludzie stali się ludźmi. Narodziny i formy tych pierwotnych wytworów nie były znane, jednak w przekształconej wersji przetrwały tysiąclecia. Rozwój cywilizacji zacierał wagę i znaczenie rytuałów, odchodząc od tradycji. Ale według Brata Tommy – zgodnie z wyznawaną przez niego teorią wielkiego powrotu, ale i wiedzą, którą zdobył w swoim poprzednim życiu – aby coś zakończyć, należy powrócić do początku.
Dlatego trzej mężczyźni stali tu przed nim. Byli gotowi. Albo przynajmniej wydawało im się, że dojrzeli do rytuału przejścia – inicjacji, która pozwoli im porzucić dawną, ludzką formę. Sądzili, że dojrzeli do przemiany i odrodzenia. Co ciekawe, to właśnie w prastarych obrzędach trwała nadal pamięć o prawdziwym pochodzeniu człowieka, o którym tak łatwo zapominano w kolejnych tysiącleciach. O jego związkach z królestwem zwierząt. Najważniejszym elementem pierwotnych rytuałów było zadanie rany symbolicznej, często związane z obrzezaniem. Dobrowolne samookaleczenie symbolizowało śmierć i ponowne narodziny. W najbardziej rozpowszechnionej wersji chodziło po prostu o przejście w dorosłość: w przypadku pomyślnego zakończenia rytuału chłopiec stawał się mężczyzną i był przyjmowany do grupy wojowników, dziewczynka zaś stawała się kobietą i dołączała do ich społeczności.
Ale były także obrzędy mające na celu zapewnienie płodności, w najbardziej ekstremalnej wersji obejmujące kastrację, a w łagodniejszej – obrzezanie. Obrzędy kastracyjne, zapoczątkowane przez Hetytów, a następnie przejęte przez ludy semickie i cywilizacje Azji i Europy, swoją najbardziej znaną formę znalazły w kulcie bogini Kybele we Frygii. Mężczyźni, podczas orgiastycznych uniesień, odcinali sobie penisy, a następnie rzucali nimi w kobiety, w ten sposób obdarowując je swoim największym skarbem. Później składali je wraz z ubraniami w ślubnej komnacie macierzyńskiego bóstwa. Wyznawcy Kybele nosili strój kobiecy i długie włosy, by upodobnić się do płci odmiennej. Celem tych zabiegów było zyskanie wyższej mocy kobiet, która nie była dana mężczyznom – mocy dawania życia. Istotą obrzędów była chęć przezwyciężenia śmierci przez zyskanie mocy tworzenia życia.
Rytuały przejścia miały też powiązać ze sobą członków danej grupy lub plemienia. Pod tym względem rytuał, w którym brali udział trzej mężczyźni stojący na polanie, łączył w sobie cechy wielu najstarszych i dawno już zapomnianych ceremoniałów. Pozwalał wkroczyć do zupełnie nowej, nieludzkiej wspólnoty. Jego celem była także przemiana oraz zyskanie mocy tworzenia nieśmiertelnego i wolnego od lęku przed śmiercią życia. Ale była jedna, zasadnicza różnica: rytuał nie uśmiercał symbolicznie. W tym miejscu kończyło się przywiązanie do symboli. Mężczyźni umierali naprawdę, by móc żyć wiecznie.
Pogrążona w częściowym rozkładzie istota z upiornym skowytem zbliżała sine usta do rozcięcia na skórze pierwszego z mężczyzn. Następnie zatopiła w nim zęby. Krzyk rozdarł słoneczny i cichy do tej pory świt. Istota, zaciskając mocno ramiona wokół ofiary, pożerała kęsy tkanek i naczyń krwionośnych. Szare ubranie, jakie miał na sobie mężczyzna, ochoczo przyjmowało spływającą po opalonej skórze ciemnobrunatną krew. Gdy zęby wysunęły się z szyi, a ramiona poluzowały uścisk, ciało osunęło się na trawę. Ręce odruchowo próbowały tamować krwotok, ale na to było za późno. Śmierć, a wraz z nią nieśmiertelność, już zadomowiły się w mężczyźnie. Czuł to z każdą kolejną sekundą, gdy świadomość uchodziła z jego umysłu. Dwaj pozostali dołączyli do niego minutę później.
Tomma, biorący udział w uroczystości wraz z dwoma innymi braćmi, z zazdrością (a przynajmniej tak mu się wydawało, bo nie potrafił trafnie definiować pojawiających się w jego wnętrzu uczuć) obserwował dokonującą się na jego oczach przemianę. Mężczyźni, leżący na zielono-niebiesko-żółtym dywanie utkanym z trawy i letnich kwiatów, byli wolni. On musiał czekać, aż przemianie poddany zostanie ostatni człowiek, a ludzkość przestanie istnieć. Innymi słowy, aż przywrócony zostanie naturalny porządek rzeczy.
Gdy ognisko zaczęło dogasać, a słońce zajęło miejsce wysoko na niebie, zwłoki jednego z trzech przemienionych poruszyły się i wydobyły z siebie jęk. Odgłos był jednak na tyle cichy, że niemal zagłuszył go chrzęst butów miażdżących trawę. Dochodził zza pleców Tommy. To był jeden ze współbraci. Nie powinno go tu być. W obrzędach mogli brać udział tylko do nich powołani. Obaj o tym wiedzieli, a mimo to zakłócił uroczystość przemiany.
Zbliżył się do Brata Tommy. Jego twarz ukryta była pod szatami liturgicznymi, podobnymi do tych, jakie mieli na sobie trzej członkowie Kultu Brata Ezechiela, przeprowadzający ceremonię. Przybysz w milczeniu wysunął w stronę Tommy białą karteczkę z zapisaną odręcznym pismem informacją. Karteczkę, na którą Tomma czekał od bardzo dawna. Odczytał ją w myślach:
Znaleźliśmy Lenę Moryc.2
20 sierpnia 1980 roku, kiedy przerażający płacz obwieścił przyjście na świat Tomasza, pierwszego i, jak się miało okazać, zarazem ostatniego potomka Huberta i Izabeli Kellerów, ludzka cywilizacja była w stanie wojny. Wojny trwającej od ponad stu lat, w której walkę, na niespotykaną dotąd skalę, toczono z wszystkimi znanymi medycynie przyczynami ludzkiej śmiertelności. Hubert i Izabela od kilku lat należeli do awangardy tych sił i w następnych latach dołożyli wiele cegiełek do budowanego przez naukę muru, który coraz skuteczniej oddzielał życie od śmierci. Najważniejszą z tych cegiełek miało być ich dziecko.
Tomasz był synem Huberta i Izabeli, był więc Kellerem. Ale jednocześnie nim nie był. Łączyły go z rodzicami więzy krwi, geny i wspólne wartości, a także zawód. Ale też dzieliło go od nich wszystko, tak jak wszystko dzieli człowieka od człowieka. Dla rodziców był jednak największym skarbem. Był potomkiem rodu, który zapoczątkował Rudolf Keller, prapradziadek Huberta.
Hubert Aleksander Keller, syn Adolfa Kellera i Heleny z domu Kołodziej, urodził się w 1953 roku w Katowicach, zwanych wtedy Stalinogrodem. Jego rodzina mieszkała w tym mieście od czterech pokoleń. Jednak ani jego ojciec, ani tym bardziej dziadek, pradziadek i prapradziadek nie nazywali siebie katowiczanami. Wywodzili się z Panewnik, które dopiero rok przed narodzinami Huberta dołączyły do stolicy Górnego Śląska.
Kellerowie byli rodziną górniczą. Gdy w 1880 roku siedemnastoletni Rudolf Keller przybywał na te ziemie z podpszczyńskiej wsi składającej się z zaledwie dwóch ulic i pięciu domów, wybierał lepszą przyszłość, jaką gwarantowała praca w ligockiej kopalni „Szadok”. Po jej zamknięciu w 1883 roku dołączył do obsady pobliskiej „Kleine Helene”, która z kolei w 1899 roku stała się częścią kopalni „Oheim”, ta zaś w późniejszych latach, gdy Śląsk stał się polski, została przemianowana na kopalnię „Wujek”. Tam, po trzech latach, dołączył do niego najukochańszy syn, Alojz. I tak zaczęła się półwieczna tradycja męskich potomków Kellerów. Śladami Rudolfa i Alojza poszedł również syn tego drugiego, Achim, a następnie syn Achima, Adolf. Historia rodu znaczona i w pewnym stopniu wytyczana była dynamicznymi zmianami, jakim poddawane były te tereny od połowy XIX wieku. Najstarsza wzmianka o Panewnikach pochodziła z urbarza dóbr kameralnych pszczyńskich i datowana była na 1586 rok. Przez następne stulecia Panewniki pozostawały wsią rolniczą. W 1645 roku właściciele księstwa pszczyńskiego wybudowali w tym miejscu kuźnicę, a w późniejszych latach powstały młyn i tartak. Najistotniejsza zmiana nastąpiła w 1837 roku, kiedy to książę pszczyński postawił w tym miejscu dwa piece fryszerskie.
W 1880 roku, gdy Rudolf przybył do Panewnik, nie były one już dziewiczymi terenami utrzymującymi się z rolnictwa. Do głosu zaczynał dochodzić przemysł. Przemysł, który przez cały kolejny wiek pochłonął życie tysięcy ludzi, w tym przedstawicieli rodu Kellerów, a mimo to stał się wizytówką nie tylko tych terenów, ale także całej stolicy Górnego Śląska. W 1845 roku w Panewnikach otwarto hutę „Ida”, która odziedziczyła imię po zmarłej żonie księcia pszczyńskiego Jana Henryka X Hochberga, Idzie von Stechow. I chociaż huta została wygaszona już w latach 60. XIX wieku, znacząco wpłynęła na charakter okolic.
Rudolf przybył do Panewnik koleją, co było możliwe dzięki temu, że w 1852 roku pobliską Ligotę przecięły tory kolejowe, którymi dowożono węgiel z książęcej kopalni w Murckach do huty „Ida”. Nieprzypadkowo pierwszą stacją kolejową była „Idaweiche”, nazwana tak od ufundowanego przez księcia pszczyńskiego zakładu. Kolej pozwoliła nie tylko na rozwój przemysłu, ale także Panewnik jako ośrodka letniskowego, jakim w późniejszych latach stały się one dla mieszkańców Katowic.
Na przełomie XIX i XX wieku życie toczyło się tu niejako dwutorowo. Szybki rozwój przemysłu (kopalń i pobliskich zakładów chemicznych) wymagał ofiar; naznaczony był licznymi, w większości tragicznymi zgonami. Z drugiej okoliczne łąki i stawiane przy nich zajazdy, takie jak Leśny Zamek przy dzisiejszej ulicy Franciszkańskiej – ze stawem i ogrodem restauracyjnym, w którym latem organizowano koncerty – ściągały w te rejony spragnionych rekreacji admiratorów życia i przyrody. Czerń kopalnianej śmierci spotykała się tu zatem z niosącą nadzieję zielenią traw i lasów.
Kellerowie budowali świetność tych terenów, ale i użyźniali ich glebę swoją krwią. Rudolf, który wywodził się z głęboko wierzącej katolickiej rodziny, pomagał wznosić mury miejscowej bazyliki należącej do zakonu franciszkańskiego. W kolejnych latach ślub w tym kościele brali jego syn, wnuk i prawnuk. Alojz, jego syn spłodzony z niejaką Fridą, która posługiwała najpierw w starej karczmie, a potem w zajeździe Schwertfegerów, własnymi rękami, po szychcie w kopalni „Oheim”, budował szkołę w Panewnikach. W budynku ukończonym w 1913 roku uczył się jego syn i wnuk. Alojz brał także udział we wszystkich trzech powstaniach śląskich. Z kolei jego syn, Achim, był jednym z pierwszych członków założonego w 1923 roku chóru mieszanego „Wanda”, w którym poznał swoją przyszłą żonę, Marię. Z córką właściciela winiarni Waldfrieden, zwanej potocznie Domem Marji, wielokrotnie spotykali się pod słynnym dębem, pod którym według legendy, wypoczywał król Jan III Sobieski w drodze na Wiedeń. Pod tym samym dębem spotykali się w młodych latach ojciec i dziadek Achima.
Ślub Achima i Marii był lokalnym wydarzeniem i odbył się z niespotykaną dotąd pompą w Leśnym Zamku. Owocem ich burzliwego związku był Adolf Keller, pierwszy w rodzinie, który najpierw z wyróżnieniem ukończył Publiczną Szkołę Podstawową imienia Jana III Sobieskiego w Panewnikach, a następnie Szkołę Ogólnokształcącą Koedukacyjną Stopnia Podstawowego i Licealnego, przemianowaną później na VII Liceum Ogólnokształcące. Liceum, które w przyszłości ukończyć miał także jego syn Hubert i wnuk Tomasz. Niewątpliwe sukcesy w oświacie nie uchroniły Adolfa przed jego przeznaczeniem, jakim było pójście śladem męskich członków rodu Kellerów.
Aż do połowy XX wieku historia ludzkości była przede wszystkim historią mężczyzn, bo to oni zarabiali na chleb i rodzinę. Gdy ich brakowało, obowiązek zapewnienia bytu spadał na ich synów. A nad rodziną Kellerów ciążyło podwójne fatum. Po pierwsze w każdym pokoleniu dorosłego wieku mógł dożyć tylko jeden mężczyzna. Kellerowie we wszystkich pokoleniach byli bardzo bogobojną i gorliwie wierzącą rodziną, jednak nikt do końca nie potrafił pojąć mądrości Bożej i Bożego planu w tym wymiarze. Nawet Frida, która miała wiele czasu na przemyślenia, dożywając dziewięćdziesięciu siedmiu lat i tym samym przeżywając nie tylko swojego męża i syna, ale także wnuka, nigdy nie zrozumiała Bożego planu.
Wszystko zaczęło się od nestora panewnickiego rodu, Rudolfa. Jego matka urodziła mu jeszcze dwóch braci, Hansa i Jacoba, niestety pierwszego z nich zabrała błonica, drugiego odra. Nie inaczej było z synami Rudolfa i Fridy: dorosłości dożył jedynie Alojz. Jego starszy brat, Zygmunt, podobnie jak Hans, w wieku sześciu lat zapadł na błonicę i odszedł do lepszego świata, jak zwykła mawiać jego matka. Młodszemu nawet nie było dane obejrzeć tego gorszego, ponieważ Frida poroniła. Historia zatoczyła nieubłaganie koło także w przypadku Achima i Adolfa. Drugi syn Achima zmarł nagle w wieku dwóch lat i nikt nie był w stanie orzec przyczyny zgonu. Gdyby możliwości diagnostyczne medycyny były tak duże, jak w roku urodzin jego prawnuka, Tomasza Kellera, być może lekarzom udałoby się trafnie określić, że za śmierć odpowiadało ostre rozsiane zapalenie mózgu i rdzenia, autoimmunologiczna choroba mózgu bardzo podobna do stwardnienia rozsianego, która najczęściej atakuje dzieci poniżej dziesiątego roku życia. Adolf wolał nie ryzykować i poprzestał z Heleną na pierwszym synu, który urodził się zdrowy i tak miało pozostać na długie lata. Oczywiście w rodzinie Kellerów w młodości umierali nie tylko chłopcy. Śmierć zabierała także dziewczynki, ale o nich przekazy rodzinne milczały. Hubert pamiętał ostatnie opowieści snute przez praprababkę, jednak ta nigdy nawet nie zająknęła się o siostrach Alojza, Achima czy Adolfa.
Nad Kellerami ciążyło jeszcze drugie fatum: śmierć zbyt szybko zrzucała ciężar odpowiedzialności za rodzinę na pierworodnych. Począwszy od Rudolfa aż do Achima, wszyscy odchodzili przedwcześnie. Najdłużej żył Rudolf, który w wieku 51 lat zmarł na skutek powikłań po grypie. Alojz nie dożył nawet czterdziestki. Umierał powoli i w męczarniach, choć nikt nie wiedział, co było tego przyczyną. Ponieważ do powszechnego użytku nie weszły jeszcze urządzenia wykorzystujące odkrycie Wilhelma Roentgena z 1895 roku, nikt nie był w stanie zdiagnozować raka płuc. Z kolei Achim zmarł już w wieku trzydziestu sześciu lat na niewydolność krążeniową.
W 1970 toku czterdziestoczteroletniego Adolfa miał spotkać ten sam los co jego dziadka. Tym razem jednak Adolf – którego kaszel do czasu pojawienia się krwi brano za objaw przeziębienia – w towarzystwie żony udał się na badanie do przychodni znajdującej się naprzeciwko ligockiego kina Bajka, do którego pod koniec lat sześćdziesiątych często chodził z synem. W przychodni pojawił się aparat rentgenowski, dzięki któremu ustalono ponad wszelką wątpliwość, że Adolf ma raka płuc. Zanim jednak ojciec Huberta odszedł do lepszego świata, jak mawiała jego prababka, jako pierwszy w rodzinie skojarzył zbyt wczesną śmierć ojca i dziadka z miejscem ich pracy. Znacznie wcześniej, bo już w 1952 roku, gdy urodził się wyczekiwany przez niego syn Hubert, obiecał sobie, że ten nigdy nie postawi stopy w żadnej ze śląskich kopalń ani hut. Pragnął lepszego i dłuższego życia dla swojego najukochańszego dziecka.
Hubert odziedziczył intelekt po ojcu, a urodę po matce – obiekcie westchnień całego Kokocińca, na którym znajdował się rodzinny dom Kellerów. Achim i Adolf byli pierwszymi mężczyznami w rodzinie Kellerów, którzy potrafili pisać i czytać, ale dopiero Hubert zrobił z tej umiejętności właściwy użytek. Od najmłodszych lat wykazywał zainteresowanie przyrodą, pilnie ucząc się w szkole podstawowej, a potem w liceum. Nauczyciele doceniali szczególnie jego zainteresowanie przedmiotami ścisłymi, w tym matematyką. Trochę gorzej było z językiem polskim i rosyjskim, do którego Hubert w ogóle się nie przykładał. Ale dopiero w liceum z całą mocą wybuchła jego pasja do nauki, a szczególnie do biologii. Zawdzięczał to Jadwidze Urban, która uczyła Huberta matematyki i biologii. To ona dostrzegła jego potencjał i od pierwszej klasy liceum poświęcała mu wiele uwagi, pielęgnując i kształtując jego niezwykły intelekt. To za jej namową Hubert od samego początku liceum wypożyczał z miejscowej biblioteki grube tomiszcza. Znikał potem na długie godziny za drzwiami swojego pokoju. Ten zamieniał się na czas lektury w dżunglę pełną egzotycznych roślin i zwierząt lub ocean z rybami, gąbkami, koralowcami, skorupiakami, wodorostami i wężowidłami, o których ani Adolf, ani Helena nigdy wcześniej nie słyszeli. Miłość do fauny i flory oceanów pchnęła go w świat Juliusza Verne’a i jego Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi. Dzięki powieści francuskiego autora zakochał się w literaturze fantastycznonaukowej, błyskawicznie pochłaniając także inne klasyki gatunku, jak Podróż do wnętrza Ziemi Verne’a, Wehikuł czasu i Wyspa doktora Moreau Herberta George’a Wellsa czy w końcu Nowy wspaniały świat Aldousa Huxleya. Jak się miało okazać w późniejszych latach, fantastyka naukowa ukształtowała jego umysł na równi z podręcznikami do biologii i encyklopediami Larousse’a.
Jego pasji do nauki nie osłabiła nawet niespodziewana śmierć ojca, którą bardzo ciężko przeżył. Gdy w 1971 roku kończył VII Liceum Ogólnokształcące jako najlepszy uczeń ze swojego rocznika, matka kategorycznie wybiła mu z głowy pracę w kopalni. Jej mąż wiele lat wcześniej wymógł na niej obietnicę, że nie pozwoli ich jedynemu dziecku na wybór takiej drogi życiowej. Helena od lat sześćdziesiątych miała stabilną i dobrze płatną pracę na stanowisku sekretarki w Centrali Zaopatrzenia Hutnictwa w Katowicach. Zachęcała syna do podjęcia studiów w Krakowie. Do tego samego namawiała Huberta pani Urban i to jej ostatecznie zawdzięczał przenosiny do stolicy Małopolski. Jesienią 1971 roku rozpoczął studia na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kiedy jednak w 1973 roku na Uniwersytecie Śląskim powstał Wydział Biologii i Ochrony Środowiska, Hubert powrócił do Katowic. Tęsknił za matką i rodzinnym domem. Nie odpowiadała mu także specyficzna atmosfera Uniwersytetu Jagiellońskiego. Początkowo wprawdzie miał pewne wątpliwości, czy dobrze zrobił, przekreślając dwa lata studiów, ale odkąd w październiku 1973 roku poznał Izabelę Drelich, nigdy już nie kwestionował swojej decyzji.
Studiowali w tej samej grupie i zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. A właściwie od pierwszej rozmowy o bakteriofagach odkrytych niezależnie przez Ernesta Hankina w 1896 i Fredericka Tworta w 1915. Huberta interesowała przede wszystkim działalność instytutu we Wrocławiu (rodzinnym mieście Izabeli) wykorzystującego fagi w leczeniu posocznicy, czyraka i dróg moczowych, w profilaktyce oraz leczeniu pooperacyjnych i pourazowych infekcji, ale również infekcji płuc i choroby nowotworowej. Z kolei Izabelę fascynował fakt, że dopiero dzięki nim dokonano wielu kluczowych odkryć, w tym wykazano, że DNA jest materiałem genetycznym. Osobom postronnym ich pierwsza rozmowa musiała przypominać dialog istot pozaziemskich, lecz dla nich w tamtej chwili liczyło się tylko to, że poza sobą nie widzieli świata. I tak miało już pozostać do ostatnich dni ich wspólnego życia.
Hubert, choć był otwarty na świat i odkrycia naukowe, co w znacznym stopniu różniło go od jego przodków, górników przywiązanych do etosu ciężkiej, fizycznej harówki, dzielił z nimi żarliwą wiarę religijną. Wzrastał w domu, w którym, mimo panującej w Polskiej Republice Ludowej niechęci władz do korzystania przez obywateli z „opium dla mas”, jak nazwał religię Karol Marks, wiara stanowiła absolutny fundament życia rodzinnego. Każde święto, poczynając od Bożego Narodzenia i Wielkanocy, a kończąc na Bożym Ciele i Wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny, było celebrowane z radością i powagą, a przy tym stanowiło okazję do spotkań rodzinnych, które zaczynały się i kończyły modlitwą. Między innymi owo przywiązanie do religii sprawiło, że Izabela była pierwszą prawdziwą miłością Huberta. Oczywiście w liceum zdarzyło mu się pocałować raz czy dwa Dorotę Felicjańską, którą zaprosił na studniówkę, ale nic więcej między nimi nie zaszło. Co innego Izabela. Mimo swoich przekonań, zgodnie z którymi seks był możliwy dopiero po oficjalnym zawarciu ślubu, Hubert wylądował z nią w łóżku już dwa tygodnie po pierwszym spotkaniu. A potem kochali się długo i namiętnie, gdy tylko nadarzała się okazja, wciąż spragnieni swoich ciał.
Na dziecko czekali jednak do końca studiów – zarówno dla Huberta, jak i Izabeli fizyczność partnera była pociągająca, ale najbardziej podniecał intelekt. Oboje mieli w sobie coś z wizjonerów. Wyraźnie przeczuwali, jak wielką rolę w nadchodzących latach odegra biologia, w tym biochemia, biofizyka czy biotechnologia. W miarę możliwości śledzili także rozwój genetyki i jej wpływ na medycynę. Był czas, kiedy oboje myśleli o karierze lekarskiej, jednak lekarz był tylko tym, który w praktyce stosował wyniki badań i odkryć wielkich biologów. To biologia była nauką o życiu. A życie we wszystkich jego przejawach interesowało ich najbardziej.
Hubert często wracał do opowieści Fridy, a także do historii opowiedzianych mu przez matkę, które przekazała jej nestorka rodu. Często zastanawiał się, jak potoczyłoby się życie Rudolfa i Alojza, gdyby szczepionkę na błonicę wynaleziono wcześniej, a nie dopiero w 1923 roku. Miał też świadomość, że gdyby obowiązkowych szczepień dla wszystkich dzieci poniżej dziesiątego roku nie wprowadzono już w roku 1936, on również mógł podzielić los Hansa i Zygmunta. To samo dotyczyło odry, na którą szczepionkę odkryto, kiedy on uczył się w szkole podstawowej – czy gdyby odkryto ją wcześniej, Jacob miałby szansę dożyć pełnoletności, a może nawet przeżyć swojego ojca?
W czasach gdy Hubert dorastał, świat wokół niego zmieniał się nie do poznania. Znaczący spadek umieralności wśród dzieci zawdzięczano między innymi rozwojowi mikrobiologii. Chociaż pierwsze szczepienia ochronne, za sprawą angielskiego lekarza Edwarda Jennera, pojawiły się ponad sto pięćdziesiąt lat przed narodzeniem Huberta, a w Polsce jego metodę walki z ospą Hiacynt Dziarkowski, Wojciech Jerzy Boduszyński i Franciszek Neuhauser stosowali już w latach 1801–1802, przez ostatnie dwa wieki rozmaite mikroby pustoszyły ludzkość. Ospę udało się wyeliminować dopiero w latach trzydziestych XX wieku. Na szczepionkę przeciw gruźlicy trzeba było czekać do 1921 roku, a na pierwsze szczepienia w Polsce do 1926. Hubert nie załapał się na jej obowiązkowe podawanie noworodkom – stosowano to dopiero od 1955. Na szczepionki przeciw krztuścowi i tężcowi czekano do połowy lat dwudziestych, a polio czy różyczkę powstrzymać mogły dopiero odkrycia z 1959 i 1969 roku. A to była tylko jedna z dziedzin zawdzięczających sukcesy dynamicznemu rozwojowi biologii i jej bliskiej współpracy z medycyną.
Hubert, jak mało kto, wierzył w możliwości biologii i medycyny, uznając je za niemal nieograniczone. Ale w późniejszych latach nawet jemu zdarzały się chwilę zwątpienia. Wtedy wracał pamięcią do tych chwil, gdy – jeszcze w czasach studiów – leżeli z Izabelą na stojącej w ich salonie kanapie z serii Liwia (którą Helenie udało się wystać w długiej, całonocnej kolejce) i przeglądali wykresy pokazujące spadek śmiertelności w ostatnich dziewięćdziesięciu latach. Począwszy od 1880 roku – od tego bowiem roku zaczynały się wszystkie statystyki – słupki zachorowań i śmiertelności na błonicę, odrę, krztusiec-koklusz czy szkarlatynę systematycznie malały. W latach siedemdziesiątych notowano rekordowo niskie wartości. O ile jeszcze w 1900 roku choroby zakaźne w Europie pochłaniały średnio 474 na 100 tysięcy mieszkańców, co stanowiło 29 procent ogólnej umieralności rocznej, o tyle w roku 1970 zgonów było już 75, czyli ledwie 8 procent rocznej umieralności.
Pojawiły się jednak nowe problemy do rozwiązania. Choroby zakaźne zastąpił rak. Nowotwory, które w 1900 roku stanowiły ledwie cztery procent ogólnej umieralności, w 1970 zabijały już ponad czterokrotnie więcej ludzi niż przed siedemdziesięciu laty. Żniwo zaczęły zbierać także choroby cywilizacyjne, będące wynikiem stresu, chorób nerwowych i psychicznych, ale także skutków spożywania alkoholu (m.in. marskość wątroby), nieprzystającego do poprawiających się warunków życia sposobu odżywiania, powodującego otłuszczenie organizmu i cukrzycę, oraz palenia. Świat zmieniał się błyskawicznie, a wraz z nim przyczyny śmiertelności, Hubert i Izabela wierzyli jednak, że biologia wciąż może pomagać medycynie święcić kolejne triumfy w walce ze śmiercią.
To przekonanie przekazali synowi, który przyszedł na świat na porodówce Okręgowego Szpitala Kolejowego w Katowicach. Hubert, mimo rodowego fatum, chciał, by Tomasz, tak jak jego prapradziadek, pradziadek, dziadek i ojciec, urodził się na panewnickiej ziemi – kolebce rodu Kellerów. Choć narodzinom Tomasza towarzyszył typowy dla wszystkich rodziców niepokój o zdrowie dziecka, nie było do niego większych podstaw. Jeśli chodzi o przeżywalność noworodków, medycyna od początku XX wieku odnosiła spektakularne zwycięstwa. Na przykład, o ile w Wielkiej Brytanii u progu dwudziestego stulecia śmiertelność niemowląt charakteryzował stały i dość wysoki współczynnik 150 promili, co oznaczało, że umierało 15 procent noworodków, o tyle po drugiej wojnie światowej spadł już do zaledwie 10, czasami 20 promili. Można było więc zaryzykować twierdzenie, że medycyna od stu lat konsekwentnie dążyła do tego, by ten „lepszy świat”, o którym mówiła Frida, zapewnić dzieciom i dorosłym już tu, na Ziemi.
Oczywiście historia walki ze śmiercią była dużo dłuższa i w poprzednich stuleciach również odnotowała znaczące sukcesy. Od połowy XVIII wieku dżuma już nie nawiedzała Europy i nie zabierała ze sobą 90 procent mieszkańców wsi i miasteczek, jak to miało jeszcze miejsce w połowie XIV wieku. Medycynie i nauce udało się także wydłużyć życie ludzkie. Gdy w XIII wieku i późniejszych stuleciach połowa populacji nie osiągała nawet dwudziestego roku życia, od końca XVIII wieku, a więc od czasów oświecenia, które z niespotykaną dotąd w czasach nowożytnych siłą kładło nacisk właśnie na rozwój nauki i medycyny, średnia długość życia zaczęła nieustannie rosnąć i tak było aż do 2016 roku. To oświecenie położyło podwaliny pod wszystko to, co wydarzyć się miało w dwóch kolejnych stuleciach. Uspokoiło ludzi, przekonało, że śmierć nie jest karą boską zrzucaną na nich bez ostrzeżenia. Sprawiło, że ludzkość zaczęła z nią walczyć i wierzyć w to, że być może kiedyś uda się ją pokonać.
Ten cel przyświecał także Hubertowi i Izabeli. Chcieli uczynić świat nowym, lepszym dla wszystkich ludzi. Badania i eksperymenty, jakie prowadzili w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku, walnie się do tego przyczyniły. Ale w ich przypadku najważniejsza okazała się decyzja o spłodzeniu potomka. Tomasz stał się ich największym wkładem w rozwój nauki, a przede wszystkim szeroko rozumianej biologii. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie przekazali mu swojej wiedzy, ale także spojrzenia na świat – napędzającego ich każdego dnia przekonania, że rzeczywistość wokół można zmieniać na lepsze. Tomasz święcie w to wierzył do piętnastego roku życia. Kroczył śladami Huberta i Izabeli niczym ich cień. Jednak w 1996 roku zdarzyło się coś, co ostatecznie zdecydowało o jego drodze życiowej i o tym, co miał w przyszłości osiągnąć. I wydarzenie to było na równi istotne z jego narodzinami. Ale to stała historia w dziejach ludzkości i wspomagającej ją nauki: najważniejsze chwile to te, w których śmierć spotyka się z narodzinami – a dokładniej z narodzinami idei.