Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Był sobie wesoły kat. Sprawiedliwość Singapuru - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 czerwca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Był sobie wesoły kat. Sprawiedliwość Singapuru - ebook

Singapur ma jeden z najwyższych na świecie wskaźników egzekucji na jednego mieszkańca. Rząd twierdzi, że tylko kara śmierci może zniechęcać handlarzy narkotyków do wykorzystywania ich kraju jako węzła transportowego, ale to twarde śledztwo ujawnia niepokojące prawdy o tym, jak i kiedy stosuje się karę śmierci.

Wywiady z głównym katem Singapuru Darshanem Singhiem, który wykonywał swoje obowiązki przez prawie pięćdziesiąt lat, oraz mrożące krew w żyłach głośne sprawy kryminalne, w tym egzekucja australijskiego obywatela Nguyena Van Tuonga, dają świadectwo rażącego nadużycia praw człowieka w tym kraju.

Kiedy ta książka została po raz pierwszy opublikowana w Azji w lipcu 2010 roku, jej autor, brytyjski dziennikarz Alan Shadrake, został aresztowany i osądzony, a następnie skazany na karę więzienia za odwagę postawienia singapurskiego wymiaru sprawiedliwości na świeczniku uwagi publicznej. To poprawione i zaktualizowane wydanie obejmuje aresztowanie Shadrake’a i jego ciągłą kampanię przeciwko karze śmierci, którą prowadził w trakcie przygotowywania się do odwołania od wyroku.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-957574-5-7
Rozmiar pliku: 19 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis treści

Przed­mo­wa do wy­da­nia pol­skie­go

Przed­mo­wa do wy­da­nia dru­gie­go

Sło­wo wstęp­ne (Mar­ga­ret John)

1. De­ba­ta o ka­rze śmier­ci

2. Opo­wieść o dwóch ka­tach

3. Szu­ka­jąc pana Sin­gha

4. W go­ści­nie u kata

5. Bunt na wy­spie Ease

6. Wi­siel­czy hu­mor

7. Czło­wiek w tran­zy­cie

8. Ostat­nia de­sty­na­cja

9. Cud praw­dzi­wy

10. Mnie nie po­wie­szą, bo je­stem bia­ła!

11. Dziw­na para

12. Wy­słać tam ko­man­do­sów!

13. Mar­twa ko­bie­ta nad­cho­dzi

14. Słu­żą­ca, któ­rej nie od­wa­ży­li się po­wie­sić

15. Li­cen­cja na za­bi­ja­nie

16. Na imię mia­ła An­gel

17. Nar­ko­ty­ko­wa so­cje­ta, czy­li garst­ka wy­brań­ców

18. Pro­wo­ka­cja

19. Po­wie­szo­ny idol

20. Pro­szę, niech mnie nie za­bi­ja­ją!

21. Ko­bie­ta bez zna­cze­nia

22. Sin­ga­pur­ski Zło­ty Trój­kąt

23. Do­kąd zmie­rzasz, Sin­ga­pu­rze?

24. Moje aresz­to­wa­nie

25. Pro­ces

26. Wy­rok

27. Wię­zie­nie

Po­sło­wie

Wkład­ka zdję­cio­wa

Po­le­ca­nePrzedmowa do wydania polskiego

Je­rzy An­drzej­czak*

Pieśń kata

Ska­zań­ców było oko­ło ty­sią­ca. „Może wię­cej niż ty­siąc, może mniej” — po­wta­rza w ro­dzin­nym gro­nie Dar­shan Singh, eme­ry­to­wa­ny, były na­czel­ny kat Sin­ga­pu­ru. Nie pa­mię­ta do­kład­nie, ile ist­nień ludz­kich po­zba­wił ży­cia. Daw­no prze­stał li­czyć, gdzieś po pięć­set­nej eg­ze­ku­cji. Przed wy­ko­na­niem każ­de­go wy­ro­ku po­wta­rzał sło­wa: „Wy­sy­łam cię do lep­sze­go miej­sca” i po­cią­gał za dźwi­gnię, zwal­nia­jąc za­pad­nię…

Mrocz­na stro­na czło­wie­ka

Z po­cho­dze­nia jest Ma­le­zyj­czy­kiem. Opu­ścił Ma­le­zję z po­wo­du bez­ro­bo­cia. W 1955 roku w po­szu­ki­wa­niu ja­kiej­kol­wiek pra­cy przy­je­chał do Sin­ga­pu­ru. W ogło­sze­niach pra­so­wych zna­lazł in­for­ma­cję, że po­szu­ki­wa­ni są wię­zien­ni straż­ni­cy. Chęt­nie pod­jął pra­cę w bry­tyj­skiej ko­lo­nial­nej służ­bie wię­zien­nej. W tym cza­sie ama­tor­sko grał w kry­kie­ta. Jesz­cze jako na­sto­la­tek za­po­wia­dał się na świet­ne­go za­wod­ni­ka. Umie­jęt­ność ude­rze­nia pał­ką w pił­kę wy­ko­rzy­sty­wał w pra­cy, tak że nie trze­ba było go uczyć, jak wy­mie­rzać karę chło­sty. Pła­co­no mu wte­dy pięć­dzie­siąt cen­tów za jed­no sma­gnię­cie.

— Tak do­brze wła­da­łem ró­zgą — chwa­lił się Dar­shan — że za­stę­po­wa­łem in­nych straż­ni­ków, a póź­niej nie mia­łem sił grać w kry­kie­ta.

Nikt tak jak on nie bił więź­niów, nie po­zo­sta­wia­jąc przy tym żad­nych śla­dów. Zy­skał dzię­ki temu uzna­nie in­nych straż­ni­ków.

W 1957 roku w wię­zie­niu Chan­gi, w któ­rym pra­co­wał, po­ja­wi­ło się ogło­sze­nie, że jest po­szu­ki­wa­ny ochot­nik na asy­sten­ta kata Joh­na Sey­mo­ura. Ostat­ni bry­tyj­ski ko­lo­nial­ny kat prze­szedł na eme­ry­tu­rę. Kie­dy nikt się nie zgło­sił, kie­row­nic­two wię­zie­nia za­czę­ło na­ma­wiać swo­ich straż­ni­ków. W koń­cu zwró­co­no się do Dar­sha­na Sin­gha. Uwa­ża­no, że jest to do­bry kan­dy­dat na kata, dla­te­go że był bez­względ­ny wo­bec więź­niów i po­ła­mał na nich nie­jed­ną pał­kę. Przy­da­ło się do­świad­cze­nie z kry­kie­ta.

Z wir­tu­oze­rią łoił skó­rę więź­niów pał­ką, jak­by w uszach sły­szał do­ping wi­dzów: „Moc­niej, moc­niej, moc­niej!”. Kie­dy ka­to­wa­ny ska­za­niec mdlał, wów­czas Dar­shan wy­le­wał na nie­go ku­beł lo­do­wa­tej wody, żeby go ocu­cić. W kry­kie­ta grał ama­tor­sko, za dar­mo. Nie za­wa­hał się więc, gdy pro­po­no­wa­no mu pie­nią­dze za wa­le­nie po czło­wie­ku. Dla­te­go dwu­dzie­sto­sied­mio­let­ni wów­czas adept kry­kie­ta wy­ra­ził zgo­dę. Skło­ni­ła go do tego atrak­cyj­na per­spek­ty­wa do­dat­ko­we­go wy­na­gro­dze­nia za eg­ze­ku­cje. Przez rok pod­staw eg­ze­ku­cji uczył się, asy­stu­jąc przy wie­sza­niu. Przed pod­ję­ciem pra­cy pod­pi­sał zo­bo­wią­za­nie, że pod groź­bą kary śmier­ci nie ujaw­ni, czym się zaj­mu­je. Nie zdra­dził tej ta­jem­ni­cy na­wet mał­żon­ce. Ich zwią­zek trwał za­le­d­wie kil­ka lat. Gdy żona do­wie­dzia­ła się, czym się zaj­mu­je mąż, szyb­ko go opu­ści­ła.

W 1960 roku oże­nił się po raz dru­gi. Nie chcąc mieć pro­ble­mów w dru­gim mał­żeń­stwie, jesz­cze przed ślu­bem oznaj­mił przy­szłej mał­żon­ce, że jest ka­tem.

Ofi­cjal­nie pra­co­wał, re­ali­zu­jąc róż­ne ta­jem­ni­cze zle­ce­nia. Z do­ku­men­tów wy­ni­ka­ło, że prze­wo­ził więź­niów z aresz­tów do wię­zień. Czę­sto wy­jeż­dżał w de­le­ga­cje, a jesz­cze czę­ściej sły­szał od żony pre­ten­sje.

— Nie lu­bię być sama w domu — po­wta­rza­ła Dże­le­ha Ha­dżi Said, dru­ga żona — a to zda­rza się co­raz czę­ściej.

Ko­bie­ta od dnia ślu­bu w 1960 roku wie­dzia­ła, że z ich mał­żeń­skie­go ży­cia musi wy­kre­ślić wszyst­kie piąt­ki, każ­dy pią­tek z pięć­dzie­się­ciu dwóch ty­go­dni rok w rok. Ile piąt­ków, tyle ta­jem­nic. Nie­wie­le osób było wta­jem­ni­czo­nych. Ta­jem­ni­ce piąt­ków jako pierw­sza po­zna­ła jego mał­żon­ka.

— Wte­dy mąż peł­nił obo­wiąz­ki kata — zdra­dzi­ła Dże­le­ha po la­tach w wy­wia­dzie wy­słan­ni­kom sin­ga­pur­skie­go ta­blo­idu „The New Pa­per”.

Tego dnia wszyst­ko od­by­wa­ło się z do­kład­no­ścią co do mi­nu­ty. Wsta­wał o 4.30. Na śnia­da­nie zja­dał dwa jaj­ka na su­ro­wo. Po­tem przez pięt­na­ście mi­nut me­dy­to­wał. Do pra­cy w wię­zie­niu Chan­gi wy­cho­dził o 5.30. Wra­cał o go­dzi­nie 23. I mil­czał. Żona mia­ła za­kaz za­da­wa­nia py­tań.

Po­cząt­ku­ją­cy ko­lek­cjo­ner głów

Czę­sto sły­szał o so­bie, że jest stwo­rzo­ny do za­bi­ja­nia. Na­zy­wa­no go „ko­lek­cjo­ne­rem głów”. Pierw­szym ka­tem zo­stał w 1960 roku. Nie wy­ma­ga­no od nie­go do­świad­cze­nia za­wo­do­we­go ani kwa­li­fi­ka­cji. Je­dy­nie go­to­wo­ści do pra­cy, ca­ło­do­bo­wej dys­po­zy­cyj­no­ści i bra­ku mo­ral­nych skru­pu­łów. Eg­za­mi­nem była roz­mo­wa z psy­cho­lo­giem. Było to wy­czer­pu­ją­ce prze­słu­cha­nie w celu usta­le­nia, czy kan­dy­dat nie ma mo­ral­nych skru­pu­łów, któ­re mo­gły­by mu prze­szko­dzić w wy­ko­ny­wa­niu eg­ze­ku­cji. Wów­czas mło­dy Dar­shan nie mógł zro­zu­mieć, że wszy­scy wo­kół są zwo­len­ni­ka­mi kary śmier­ci, ale nikt nie chce być ka­tem.

— Roz­ma­wia­łem ze straż­ni­ka­mi — wspo­mi­na Dar­shan Singh — zwo­len­ni­ka­mi kary śmier­ci. Ale gdy py­ta­łem ich, czy mnie za­stą­pią w za­ło­że­niu pę­tli ska­zań­co­wi, czy na­ci­sną przy­cisk zwal­nia­ją­cy za­pad­nię, od­ma­wia­li. Na­gle zmie­nia­li swo­je po­glą­dy i ak­cep­to­wa­li falę bru­tal­no­ści za­le­wa­ją­cą na­sze spo­łe­czeń­stwo.

Pierw­szy wy­rok, przy któ­rym asy­sto­wał? Rok 1959. Do­stał wte­dy dwa­dzie­ścia dwa do­la­ry. Nie­wie­le szcze­gó­łów pa­mię­ta. Za­po­mniał o na­stęp­nych eg­ze­ku­cjach, tylu było tych ska­zań­ców. Eg­ze­ku­cja trwa­ła dzie­sięć, dwa­dzie­ścia mi­nut i przy­go­to­wy­wał się do na­stęp­nej. Nie­wie­le było piąt­ków bez eg­ze­ku­cji, prze­waż­nie kil­ka. W pa­mię­ci wy­ry­ła mu się eg­ze­ku­cja mor­der­cy Sun­ny’ego Angi w 1967 roku oraz osiem­na­stu więź­niów, któ­rzy w 1963 roku wsz­czę­li bunt w Pu­lau Se­nang. Za­bi­li wów­czas czte­rech straż­ni­ków.

Dar­shan Singh po­wie­sił jed­ne­go dnia osiem­na­stu ska­zań­ców, po trzech na­raz! Stał się jed­nym z re­kor­dzi­stów w hi­sto­rii. Wśród ka­tów wy­daj­no­ścią za­sły­nął Al­bert Pier­re­po­int, któ­ry w 1950 roku wie­szał nie­miec­kich zbrod­nia­rzy. W cią­gu doby za­bił dwu­dzie­stu sied­miu ska­zań­ców. Jo­han Wo­ods, Ame­ry­ka­nin, na­zy­wa­ny ka­tem stu­le­cia, po­wie­sił dzie­się­ciu dy­gni­ta­rzy Trze­ciej Rze­szy w sto trzy mi­nu­ty. Singh po­wie­sił sied­miu ska­zań­ców w cią­gu pół­to­rej go­dzi­ny. Męż­czyzn ska­za­no za ra­bu­nek sztab zło­ta, pod­czas któ­re­go za­mor­do­wa­no biz­nes­me­na i jego dwóch pra­cow­ni­ków.

Singh dum­ny był z tej pra­cy. Gdy po­ja­wiał się w wię­zie­niu, za­pa­da­ła ci­sza. Każ­dy z więź­niów sta­rał się uni­kać jego wzro­ku. Po­tra­fił być twar­dy i groź­ny. Przy każ­dej oka­zji po­wta­rzał, że po­trzeb­na jest kara śmier­ci, bo prze­stęp­czość wy­my­ka się ludz­ko­ści spod kon­tro­li. Naj­lep­szym le­kar­stwem na prze­moc jest prze­moc. Prze­ko­ny­wał, że im bar­dziej lu­dzie czu­ją się za­gro­że­ni, tym mniej jest po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa i tym bar­dziej wzra­sta spo­łecz­na su­ro­wość. Był zwo­len­ni­kiem spo­łecz­ne­go ry­go­ry­zmu i nie miał nic prze­ciw­ko ka­rom cie­le­snym. Dla nie­go kara mia­ła od­stra­szać, eli­mi­no­wać sku­tecz­nie mor­der­ców, być uza­sad­nio­ną spo­łecz­nie spra­wie­dli­wą ze­mstą. Kat Dar­shan Singh nie zno­sił py­tań: Czy ludz­kie ży­cie i zdro­wie nie jest dla pana żad­ną war­to­ścią? Kie­dy zo­sta­nie prze­rwa­na tra­dy­cja za­mę­cza­nia i mor­do­wa­nia lu­dzi? Czy czło­wiek jest mor­der­cą z na­tu­ry?

Czę­sto w roz­mo­wach ze zna­jo­my­mi straż­ni­ka­mi wię­zien­ny­mi dzie­lił się swo­ją wie­dzą. Prze­ko­ny­wał, że już sta­ro­żyt­ni uwa­ża­li tor­tu­ry za naj­lep­szy spo­sób na wy­cią­ga­nie ze­znań od po­dej­rza­nych. Przy­wo­ły­wał po­stać ce­sa­rza Ka­li­gu­li, któ­ry na­zy­wał Rzym „mia­stem głów cze­ka­ją­cych na ścię­cie”. Znał spo­so­by rzym­skich ka­tów, któ­rzy wbi­ja­li ska­zań­ców na pal, a ofia­ra­mi byli pierw­si chrze­ści­ja­nie. Wspo­mi­nał o Je­anie-Be­de­lu Bo­kas­sie, do­ży­wot­nim pre­zy­den­cie Re­pu­bli­ki Środ­ko­wo­afry­kań­skiej, jed­nym z naj­strasz­liw­szych dyk­ta­to­rów na Czar­nym Lą­dzie. Ska­zań­ców rzu­cał na po­żar­cie swo­im kro­ko­dy­lom ho­do­wa­nym w spe­cjal­nych ba­se­nach w re­zy­den­cji w Kan­go­lo. Krwio­żer­cze gady za­wsze były głod­ne…

Ak­tor z azja­tyc­kie­go te­atru śmier­ci

Dar­shan Singh już w dzie­ciń­stwie uwiel­biał słu­chać opo­wie­ści o ludz­kim okru­cień­stwie. To od dziad­ka usły­szał, jak w prze­szło­ści za­bi­ja­no ska­zań­ców. Naj­więk­sze wra­że­nie wy­war­ła na nim opo­wieść uko­cha­ne­go dziad­ka o me­to­dzie eg­ze­ku­cji po­le­ga­ją­cej na za­dep­ty­wa­niu ska­zań­ca przez sło­nia. Ta­kie ma­ka­brycz­ne eg­ze­ku­cje od­by­wa­ły się naj­czę­ściej w In­diach i Taj­lan­dii. Opi­sy za­dep­ty­wa­nia ska­zań­ca przez sło­nia moż­na od­na­leźć w hi­sto­rycz­nych źró­dłach. Oto je­den z nich, po­cho­dzą­cy z 1823 roku z dzie­ła pt. Aneg­do­ty Per­r­cy’ego:

Ska­zań­ca uło­żo­no na zie­mi. Nogi zwią­za­no mu trze­ma sznu­ra­mi i przy­mo­co­wa­no je do pier­ście­nia przy za­dniej koń­czy­nie zwie­rzę­cia sto­ją­ce­go o trzy jar­dy do przo­du. Przy każ­dym kro­ku słoń szar­pał zło­czyń­cę nie­mi­ło­sier­nie i po ośmiu czy dzie­się­ciu kro­kach mu­sia­ło na­stą­pić zwich­nię­cie wszyst­kich koń­czyn, a gdy zwie­rzę po­ko­na­ło pięć­set jar­dów, ręce i nogi prze­stęp­cy były już cał­kiem po­ła­ma­ne i bez­wład­ne. Ska­za­niec, choć uma­za­ny bło­tem, zdra­dzał wszel­kie ozna­ki ży­cia i wi­dać było, że cier­pi w naj­wyż­szym stop­niu. Mniej wię­cej po go­dzi­nie znaj­do­wał się poza obrze­żem mia­sta i wów­czas słoń dzię­ki od­po­wied­niej tre­su­rze co­fał się i sta­wiał nogę na gło­wie prze­stęp­cy.

Dar­shan Singh wy­cho­wał się na bry­tyj­skiej ka­tow­skiej my­śli. W śre­dnio­wiecz­nej i re­ne­san­so­wej An­glii roz­kwi­ta­ła for­ma tor­tur i eg­ze­ku­cji. Przy­kła­dy? Gwał­ci­cie­li wie­sza­no za ge­ni­ta­lia…

— Po­my­sło­wość bry­tyj­skich ka­tów — zdra­dził Dar­shan Singh — po­bu­dzał al­ko­hol. Oni przed eg­ze­ku­cja­mi ob­fi­cie ra­czy­li się ta­ki­mi na­po­ja­mi. Każ­dy kat chciał być lep­szy od dru­gie­go czy trze­cie­go…

Sin­ga­pur zo­stał ska­za­ny na sto­so­wa­nie kary śmier­ci. Gdy był bry­tyj­ską ko­lo­nią, obo­wią­zy­wa­ło pra­wo Kró­le­stwa Wiel­kiej Bry­ta­nii. Po uzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści kara po­zo­sta­ła. Wiel­ka Bry­ta­nia znio­sła karę śmier­ci w 1969 roku. Sin­ga­pur tego nie zro­bił i do dziś obo­wią­zu­ją tam bry­tyj­skie prze­pi­sy do­ty­czą­ce sto­so­wa­nia naj­wyż­sze­go wy­mia­ru kary. Za­go­rza­łym zwo­len­ni­kiem kary śmier­ci był Lee Kwan Yow, pierw­szy pre­mier Sin­ga­pu­ru. Po­dob­nie było z jego na­stęp­cą Goh Chok Ton­giem.

Do tego w Sin­ga­pu­rze, tym wy­jąt­ko­wym pań­stwie-mie­ście, obo­wią­zu­je bar­dzo re­stryk­cyj­ne pra­wo we­dług za­sa­dy „Czło­wiek jest — pa­ra­graf się znaj­dzie!”. Kara śmier­ci gro­zi za po­sia­da­nie mi­ni­mal­nej ilo­ści nar­ko­ty­ków. Dla­te­go na prze­strze­ni ostat­nie­go pół wie­ku Sin­ga­pur osią­gał je­den z naj­wyż­szych wskaź­ni­ków eg­ze­ku­cji na miesz­kań­ca na świe­cie. W la­tach 1994–1998 wy­no­sił on trzy­na­ście i osiem­dzie­siąt trzy set­ne eg­ze­ku­cji na mi­lion miesz­kań­ców! Prze­waż­nie byli to mor­der­cy, gwał­ci­cie­le, prze­myt­ni­cy i han­dla­rze nar­ko­ty­ków.

— Aż dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent na­sze­go spo­łe­czeń­stwa jest za karą śmier­ci — nie­zmien­nie od­po­wia­dał Dar­shan Singh.

Za­bi­cie w imię pra­wa za­wsze słu­ży­ło cze­muś wię­cej niż tyl­ko wy­mie­rze­niu spra­wie­dli­wo­ści. W daw­nych cza­sach, i to wca­le nie tak od­le­głych, na pu­blicz­ne eg­ze­ku­cje przy­cho­dzi­ły całe ro­dzi­ny. Wo­kół szu­bie­ni­cy sprze­da­wa­no lody, ciast­ka i na­po­je.

— W ta­kich pu­blicz­nych eg­ze­ku­cjach — chwa­li się Dar­shan Singh — uczest­ni­czył mój dzia­dek. Lu­bi­łem te jego opo­wie­ści spod szu­bie­ni­cy.

Urzęd­nik od śmier­ci

On sam, już jako za­wo­do­wy kat, z kosz­mar­ną do­kład­no­ścią po­tra­fił opo­wia­dać o po­szcze­gól­nych eta­pach bez­li­to­sne­go za­bi­ja­nia. Mó­wił o tym w spo­sób emo­cjo­nal­ny, jak o sztu­ce uśmier­ca­nia. Mógł­by być au­to­rem pod­ręcz­ni­ka dla swo­ich na­stęp­ców, jak wy­ko­ny­wać wzor­co­we eg­ze­ku­cje. Był­by zna­ko­mi­tym od­twór­cą roli kata w ja­kiejś bo­ly­wo­odz­kiej pro­duk­cji fil­mo­wej. Swo­imi opo­wie­ścia­mi stwo­rzył­by te­atr jed­ne­go kata.

Czy w tych se­ryj­nych mor­der­stwach po­znał strasz­ną praw­dę o czło­wie­ku? O so­bie?

— Jak się czu­ję, ma­jąc krew na rę­kach? — zwie­rzał się w ro­dzin­nym gro­nie. — Tyl­ko to umiem. Z tego mam chleb.

A cze­go na­uczył się i do­wie­dział, pa­trząc w oczy ska­zań­com w ostat­nich chwi­lach ich ży­cia? Czy znał frag­ment wiel­kiej po­wie­ści Zbrod­nia i kara Fio­do­ra Do­sto­jew­skie­go:

Gdzieś wy­czy­ta­łem — przy­po­mniał so­bie Ra­skol­ni­kow — jak to pe­wien ska­za­ny na śmierć na go­dzi­nę przed eg­ze­ku­cją, mówi, czy też my­śli, że gdy­by przy­szło mu żyć gdzieś wy­so­ko, na szczy­cie ska­ły, na tak nie­wiel­kim skraw­ku, że le­d­wie moż­na by tam po­sta­wić sto­py — a do­oko­ła prze­past­ne ot­chła­nie, oce­an, wiecz­ny mrok, wiecz­na sa­mot­ność i wiecz­na za­wie­ru­cha — to lep­sze ta­kie ży­cie niż na­tych­mia­sto­wa śmierć! By­le­by tyl­ko żyć, żyć, żyć! Za wszel­ką cenę — tyl­ko żyć! Taka jest praw­da!

On pew­nie nie zna tego frag­men­tu wiel­kiej ro­syj­skiej li­te­ra­tu­ry. Wia­do­mo, że temu sym­pa­tycz­ne­mu star­sze­mu panu nie­ob­ce było oka­zy­wa­nie uczuć. Z dru­giej stro­ny swo­ją pra­cę trak­to­wał jako mi­sję i wie­rzył, że czy­ni to dla wyż­szej ko­niecz­no­ści.

— Wie­rzę, że kara, któ­rą wy­ko­nu­ję — ar­gu­men­to­wał — po­wa­dzi do peł­nej re­ha­bi­li­ta­cji ska­zań­ca. Dzię­ki temu w na­stęp­nym wcie­le­niu bę­dzie lep­szym czło­wie­kiem!

Był czło­wie­kiem bar­dzo wie­rzą­cym. Z is­la­mu prze­szedł na si­khizm i wie­rzył w re­in­kar­na­cję. Z ta­kim du­cho­wym prze­sła­niem w każ­dy pią­tek rano pro­wa­dził ska­zań­ców do celi śmier­ci. Prze­waż­nie byli to męż­czyź­ni. Pod szu­bie­ni­cą wspie­rał ich, kie­dy mię­kły im nogi. Za­wsze do­da­wał im od­wa­gi.

— To czło­wiek wiel­kiej ła­god­no­ści — za­pew­niał je­den z jego zna­jo­mych. — Szcze­gól­ną opie­ką ota­czał tych ska­zań­ców, któ­rych nikt nie od­wie­dzał.

Lu­bił żar­to­wać. Eg­ze­ku­cje prze­pro­wa­dzał ubra­ny zwy­czaj­nie, na spor­to­wo — w T-shir­cie, szor­tach i te­ni­sów­kach. Ubra­ny był ko­lo­ro­wo, ra­czej przy­po­mi­nał klau­na. Stąd się wziął jego przy­do­mek „we­so­ły kat”.

Cza­sa­mi, kie­dy wie­dział, że wcze­śniej ska­za­niec rzu­cił na nie­go klą­twę, wkła­dał na gło­wę kap­tur. Pre­fe­ro­wał ko­lor czer­wo­ny. Kap­tu­ry mu­sia­ły mieć małe dziur­ki na oczy, gdyż był prze­sąd­ną oso­bą. Kap­tur miał chro­nić przed „złym wzro­kiem” tra­co­ne­go, któ­ry mógł pró­bo­wać ścią­gnąć na nie­go nie­szczę­ście. Kat oba­wiał się też, żeby ska­za­niec za po­mo­cą cza­rów nie uda­rem­nił eg­ze­ku­cji. Po­tem za­kła­dał pę­tlę na szy­ję ska­zań­ca. Za­wsze sta­wał za jego ple­ca­mi, żeby ten nie wi­dział jego wzro­ku.

Ilu pła­ka­ło w ostat­nich chwi­lach?

— Mó­wi­łem im, żeby byli dziel­ni — wspo­mi­na — że za­raz bę­dzie po wszyst­kim. Po­wta­rza­łem, że trze­ba się z tym po­go­dzić. A póź­niej szyb­ko po­cią­ga­łem dźwi­gnię.

Nie było ta­jem­ni­cą, że z wie­lo­ma ska­zań­ca­mi zdą­żył się za­przy­jaź­nić. To były dla nie­go naj­trud­niej­sze eg­ze­ku­cje. Dla­te­go do­sko­na­le pa­mię­ta ich twa­rze, bła­gal­ny wzrok, imio­na, na­zwi­ska, gło­sy.

— Ni­g­dy nie mia­łem sen­nych kosz­ma­rów — opo­wia­dał. — Moje ofia­ry mi się nie śni­ły. Z jed­nym wy­jąt­kiem…

Była to pięk­na ko­bie­ta Mimi Wong, ska­za­na za za­bi­cie żony swo­je­go ko­chan­ka Ja­poń­czy­ka. Po­wie­sił ją w 1973 roku. Po­dob­no był nią za­uro­czo­ny.

Nie ma śmier­ci bez bólu

Dar­shan Singh uwa­żał się za rze­mieśl­ni­ka, któ­ry do­sko­na­le zna swój fach. Prze­ko­ny­wał, że na swo­im kon­cie nie ma ani jed­nej spar­ta­czo­nej eg­ze­ku­cji. Pod­kre­ślał, że trze­ba wie­dzieć, jak wie­szać. Ty­dzień przed wy­ko­na­niem wy­ro­ku wa­żył ska­zań­ca, żeby do­pa­so­wać dłu­gość spa­du. A w dniu eg­ze­ku­cji wa­żył po­wtór­nie, dla po­twier­dze­nia. Z ap­te­kar­ską do­kład­no­ścią przy­go­to­wy­wał dłu­gość sznu­ra.

— Zbyt krót­ki sznur nie prze­ry­wa sto­su pa­cie­rzo­we­go — tłu­ma­czył — co po­wo­du­je, że ska­za­ny umie­ra zbyt dłu­go. Pod­czas gdy przy zbyt dłu­gim sznu­rze ska­za­ne­mu może urwać gło­wę, zwłasz­cza gdy jest cięż­ki.

Kil­ka razy w chwi­lach szcze­ro­ści zdra­dził, że nie ma śmier­ci bez bólu. Nie po­ma­ga­ją na­wet spraw­ne ręce kata. Nie ma też hu­ma­ni­tar­nej me­to­dy za­bi­ja­nia, któ­ra czy­ni śmierć ska­za­ne­go spo­koj­ną i bez­bo­le­sną.

Kil­ka razy się zda­rzy­ło, że Dar­shan Singh przy­niósł stry­czek do domu. Trzy­mał go w szu­fla­dzie i ni­ko­mu nie wol­no było go do­ty­kać. Cza­sa­mi w gro­nie przy­ja­ciół wyj­mo­wał go i z dumą po­ka­zy­wał swo­je na­rzę­dzie pra­cy. Kie­dyś po wy­pi­ciu kil­ku kie­lisz­ków whi­sky za­czął de­mon­stro­wać, jak wią­że się sznur na stry­czek. A na­stęp­nie za­wie­sił go na szyi żony i po­ka­zy­wał, jak na­le­ży po­praw­nie go za­ło­żyć. Mał­żon­ka była zszo­ko­wa­na, a po wyj­ściu go­ści po­pro­si­ła męża, żeby wię­cej tego nie ro­bił. In­nym ra­zem je­den z go­ści chciał ku­pić stry­czek. Kosz­to­wał trzy­sta do­la­rów, a gość chciał za nie­go za­pła­cić kil­ka razy wię­cej. Po­dob­no chciał go wy­sta­wić na li­cy­ta­cję na cel do­bro­czyn­ny.

— Za­wsze ich go­ni­łam — wspo­mi­na­ła żona kata. — Wie­lu było ama­to­rów za­ku­pie­nia strycz­ka.

Kat otrzy­my­wał też pro­po­zy­cje sprze­da­ży sznu­ra, na któ­rym po­wie­szo­no ska­zań­ca. Za wi­siel­cze po­wro­zy pro­po­no­wa­no mu kil­ka ty­się­cy do­la­rów. Od wie­ków na ca­łym świe­cie krą­żą le­gen­dy, że ka­wa­łek wi­siel­cze­go sznu­ra przy­no­si szczę­ście i gwa­ran­tu­je dłu­gie ży­cie.

— Mąż za­wsze od­po­wia­dał — wy­ja­śnia­ła mał­żon­ka — że każ­dy sznur na­le­żał do wi­siel­ca i zo­stał spa­lo­ny.

Po każ­dej eg­ze­ku­cji szedł do klu­bu Pa­dang na lunch i na par­tyj­kę kry­kie­ta.

— Może w ten spo­sób so­bie ra­dził — tłu­ma­czy­ła mał­żon­ka — z tym, co czuł. Chciał wy­czy­ścić my­śli.

W domu naj­chęt­niej re­lak­so­wał się, oglą­da­jąc me­cze pił­kar­skie an­giel­skiej Pre­mier Le­ague. Był od­da­nym ki­bi­cem Man­che­ste­ru Uni­ted. Wie­czo­ra­mi upra­wiał jogę. Tłu­ma­czył, że po­trze­bu­je du­cho­wej siły do wy­ko­ny­wa­nia swo­jej cięż­kiej pra­cy.

— Wy­mie­rze­nie su­ro­wej kary — prze­ko­ny­wał Dar­shan Singh — po­win­no speł­niać sym­bo­licz­ną funk­cję. Su­ro­wość jej po­win­na być współ­mier­na z roz­mia­rem wy­rzą­dzo­nej krzyw­dy.

Wia­do­mo, że kil­ka eg­ze­ku­cji ob­cią­ża­ło jego su­mie­nie. Je­den z naj­bar­dziej kon­tro­wer­syj­nych wy­ro­ków wy­ko­nał w 1991 roku. Ska­za­ną była Flor Con­tem­pla­cion, mło­da go­spo­dy­ni do­mo­wa z Fi­li­pin. Wy­rok do­sta­ła za za­bi­cie ko­le­żan­ki po fa­chu, De­lii Magi, oraz jej czte­ro­let­nie­go syn­ka. Wie­lu praw­ni­ków uwa­ża­ło, że do­wo­dy w spra­wie były wąt­pli­we.

Po­dob­ne wąt­pli­wo­ści po­ja­wia­ły się przy każ­dym wy­da­nym wy­ro­ku śmier­ci za po­sia­da­nie nar­ko­ty­ków. Wśród ofiar było wie­lu cu­dzo­ziem­ców. Jed­nym z nich był Nguy­en Van Tu­ong, Wiet­nam­czyk z au­stra­lij­skim pasz­por­tem z Mel­bo­ur­ne. Ska­za­ny na karę śmier­ci za han­del nar­ko­ty­ka­mi nie unik­nął jej, mimo że jego przy­pa­dek tra­fił do świa­to­wych me­diów. Zo­stał po­wie­szo­ny 2 grud­nia 2005 roku.

— Nie do mnie na­le­ży oce­na wy­ro­ków — po­wta­rzał przez lata Dar­shan Singh. — One nie ob­cią­ża­ją mo­je­go su­mie­nia.

Na­sy­ce­nie zbrod­nią

Sin­ga­pur­ski kat nie za­prze­czał, że wśród ska­zań­ców, któ­rym za­kła­dał pę­tle, było wie­lu ob­co­kra­jow­ców — przy­naj­mniej kil­ku­na­stu z Eu­ro­py, dużo wię­cej z Azji i Afry­ki. Ku­li­sy sin­ga­pur­skiej tu­ry­sty­ki cze­ka­ją na wy­ja­śnie­nia. Le­gen­dy krą­żą o przy­pad­kach, gdy pod­kła­da­no tu­ry­stom do ba­ga­ży nar­ko­ty­ki z ze­msty. Bo tu­ry­sta wy­wo­łał kłót­nię w ho­te­lu, bo za­warł zna­jo­mość z miej­sco­wą ko­bie­tą, bo nie­po­chleb­nie wy­ra­żał się o ich re­li­gii. Ofia­ry ze­msty tra­fia­ły na wie­le lat do wię­zien­nych cel lub przed ob­li­cze kata. Ilu z nich zgi­nę­ło z rąk Dar­sha­na Sin­gha? Ilu nie­win­nych po­zba­wił ży­cia? Jed­ne­go? Dzie­się­ciu? Od­po­wie­dzią po­zo­sta­je mil­cze­nie. Mil­czy Dar­shan Singh… Mil­czy sin­ga­pur­skie Mi­ni­ster­stwo Spra­wie­dli­wo­ści… Mil­czą sin­ga­pur­skie me­dia…

Czy ni­g­dy nie miał skru­pu­łów? Czy świat stał się lep­szym miej­scem po ty­siącu wy­ko­na­nych przez nie­go wy­ro­ków?

— Ni­g­dy nie mó­wił, że ża­łu­je tego, co ro­bił — tłu­ma­czy Dże­le­ha Ha­dżi Said. — Do­pó­ki był świa­do­my, po­wta­rzał, że taka była jego pra­ca. Kon­se­kwent­nie od czter­dzie­stu lat.

Dziś ma osiem­dzie­siąt osiem lat. Rocz­nik 1932. Ka­tem był przez czter­dzie­ści lat. Jego ży­cie na­zna­czy­ła kara śmier­ci. Toż­sa­mość jego ujaw­nio­no w 2004 roku, gdy udzie­lił wy­wia­du dzien­ni­ko­wi „The Au­stra­lian” w związ­ku z wy­da­niem wy­ro­ku śmier­ci na oby­wa­te­la Au­stra­lii za han­del nar­ko­ty­ka­mi.

— To była na­iw­ność z mo­jej stro­ny — przy­znał Dar­shan Singh rok po pu­bli­ka­cji. — Mo­głem po­zo­stać ano­ni­mo­wy dla opi­nii pu­blicz­nej.

Ostat­ni wy­rok wy­ko­nał w 2005 roku. Ofi­cjal­nie od­szedł ze służ­by wię­zien­nej rok wcze­śniej, a po­wo­dem była pu­bli­ka­cja wy­wia­du. Po jego odej­ściu nie zna­lazł się nikt chęt­ny do za­bi­ja­nia.

— Pró­bo­wa­łem wy­szko­lić dwóch kan­dy­da­tów — opo­wia­dał — Ma­le­zyj­czy­ka i Chiń­czy­ka, któ­rzy pra­co­wa­li w wię­zie­niu. Obaj ucie­kli, kie­dy trze­ba było po­cią­gnąć dźwi­gnię.

Nie wia­do­mo, kto od 2005 roku wy­ko­nu­je kary śmier­ci w Sin­ga­pu­rze. Po­dob­no w 2006 roku były czte­ry eg­ze­ku­cje. Dane z lat na­stęp­nych są taj­ne.

Dar­shan Singh prze­szedł na za­słu­żo­ną eme­ry­tu­rę. Od tego cza­su nie lubi opusz­czać swo­je­go czyn­szo­we­go miesz­ka­nia w wie­żow­cu na dzie­sią­tym pię­trze w dziel­ni­cy Wo­odlands. Ostat­nie lata spę­dził przy­ku­ty do łóż­ka. Nad łóż­kiem wisi jego por­tret. Na nim wid­nie­je twarz pięć­dzie­się­cio­lat­ka o krót­ko ostrzy­żo­nych srebr­nych wło­sach, w oku­la­rach. Z tego zdję­cia bije chłód i kró­lew­ska god­ność.

— Czę­sto dzia­dek mnie pyta, kto jest na tym ob­raz­ku — opo­wia­da wnucz­ka Po­oja. — I śmie­je się swo­im bez­zęb­nym uśmie­chem.

Na­dal chęt­nie przyj­mu­je go­ści, co­raz czę­ściej jed­nak nie jest świa­do­my, kim oni są. Na jego twa­rzy rzad­ko uka­zu­je się błysk zro­zu­mie­nia. Gdy po­ja­wia się świa­do­mość, opo­wia­da cha­otycz­nie o so­bie. Naj­czę­ściej o swo­ich pa­sjach, o fut­bo­lu i o piąt­kach, kie­dy gry­wał w kry­kie­ta.

— Ja­koś nie może za­po­mnieć tego, co ro­bił w piąt­ki — pod­kre­śla mał­żon­ka.

Więk­szość cza­su spę­dza z pi­lo­tem w ręku. Świad­czy o tym po­kaź­ny brzuch. Sie­dzą­cy tryb ży­cia spra­wił, że za­czął cho­ro­wać na cu­krzy­cę, nad­ci­śnie­nie i cho­ro­by ser­ca.

W 2010 roku za­czę­ła mu do­ku­czać de­men­cja. Co­raz trud­niej jest mu za­cho­wać trzeź­wość umy­słu. Czę­sto się wzru­sza. Czę­sto też nie po­zna­je żony i cią­gle pyta ją o imię. Kil­ka­na­ście razy w cią­gu go­dzi­ny. Mał­żon­ka, kil­ka lat młod­sza, jest jego opie­kun­ką. Trak­tu­je go jak jed­no ze swo­ich troj­ga wnu­cząt. Wspól­nie z mę­żem wy­cho­wa­li pię­cio­ro dzie­ci, w tym tro­je ad­op­to­wa­nych.

— Cza­sa­mi mąż za­cho­wu­je się jak dziec­ko — zwie­rza się Dże­le­ha Ha­dżi Said. — Nie chce jeść, brać le­ków ani się wy­ką­pać. Pije tyl­ko coca-colę.

Dar­shan Singh bar­dzo lubi so­bie nu­cić swo­ją ulu­bio­ną me­lo­dię. Tę samą, któ­rą nu­cił, wra­ca­jąc do domu po wy­ko­na­niu każ­de­go wy­ro­ku. Nie jest to ża­den re­li­gij­ny hymn, ale re­fren zna­ny z an­giel­skich pił­kar­skich sta­dio­nów: „Na, na, na, na, hey, hey, say go­od­bye”. Obie­cy­wał so­bie, że po ostat­niej eg­ze­ku­cji za­nu­cił ją po raz ostat­ni. Nie do­trzy­mał jed­nak da­ne­go so­bie sło­wa. Nie może się roz­stać ze swo­ją pie­śnią kata…

------------------------------------------------------------------------

* Au­tor Spo­wiedź pol­skie­go kata — Wy­daw­nic­two Ak­ty­wa, Fram­pol 2018.Przedmowa do wydania drugiego

Ni­g­dy nie przy­szło mi na myśl, że pew­ne­go dnia po­le­cę do Sin­ga­pu­ru, na­pi­szę książ­kę o jego bu­dzą­cym trwo­gę głów­nym ka­cie i wy­mia­rze spra­wie­dli­wo­ści; że po­tem tra­fię do wię­zie­nia z wy­ro­kiem za ob­ra­zę są­dow­nic­twa, z za­rzu­tem o „prze­stęp­cze znie­sła­wie­nie” oraz o wy­kro­cze­nia ob­ję­te Usta­wą o ochro­nie ta­jem­nic urzę­do­wych. Aresz­to­wa­no mnie o wpół do siód­mej rano w nie­dzie­lę 18 lip­ca 2010 roku. Czte­rech funk­cjo­na­riu­szy Wy­dzia­łu Do­cho­dzeń Kar­nych, ubra­nych po cy­wil­ne­mu, wpa­dło o świ­cie do ho­te­lu, w któ­rym miesz­ka­łem. Na­stą­pi­ło to po tym, jak wie­czo­rem po­przed­nie­go dnia ogło­szo­na zo­sta­ła pu­bli­ka­cja ni­niej­szej książ­ki. Zo­sta­łem wpa­ko­wa­ny na dwa dni do aresz­tu po­li­cyj­ne­go, w któ­rym spać moż­na było tyl­ko na be­to­no­wej po­sadz­ce. Póź­niej przez pięć dni z rzę­du pod­da­wa­no mnie prze­słu­cha­niom w osła­wio­nej „zim­nej sali”, trwa­ją­cym do dzie­się­ciu go­dzin. Wła­dze zgo­dzi­ły się na wpła­tę kau­cji, ale nie mo­głem opu­ścić Sin­ga­pu­ru, po­nie­waż za­bra­no mi pasz­port. W li­sto­pa­dzie 2010 roku ska­za­ny zo­sta­łem na sześć ty­go­dni wię­zie­nia oraz za­pła­ce­nie grzyw­ny w wy­so­ko­ści dwu­dzie­stu ty­się­cy do­la­rów sin­ga­pur­skich i kosz­tów są­do­wych, któ­re wy­nio­sły pięć­dzie­siąt pięć ty­się­cy do­la­rów.

W dru­gim wy­da­niu książ­ki opi­su­ję ku­li­sy tam­tych wy­da­rzeń oraz spo­sób, w jaki usi­ło­wa­no dła­wić moją wol­ność wy­ra­ża­nia po­glą­dów. Wła­dze Sin­ga­pu­ru po­trak­to­wa­ły mnie po bar­ba­rzyń­sku, co spo­tka­ło się z po­wszech­nym po­tę­pie­niem na ca­łym świe­cie i o dzi­wo spra­wi­ło, że ja, nie­zna­ny do­tąd po­dróż­nik, sta­łem się sław­ny, a książ­ka Był so­bie we­so­ły kat zo­sta­ła be­st­sel­le­rem! Hi­sto­ria za­czy­na się w mar­cu 2002 roku, kie­dy to Sin­ga­pur­ska Rada Tu­ry­sty­ki za­pro­si­ła mnie, abym na­pi­sał parę ar­ty­ku­łów ma­ją­cych za­chę­cić Ame­ry­ka­nów do od­wie­dza­nia tego pań­stwa-mia­sta. Sin­ga­pur­ski pta­si park, ogród or­chi­dei, le­gen­da Mer­lio­na, hi­sto­rycz­ne ho­te­le Raf­fles i Ful­ler­ton — wszyst­ko to nie były te­ma­ty, któ­re zwy­kle po­dej­mo­wa­łem. Wy­ciecz­ka trwa­ła za­le­d­wie ty­dzień, lecz w moim do­cie­kli­wym umy­śle, znacz­nie prze­kra­cza­ją­cym wy­obra­że­nie mo­je­go „opie­ku­na”, wnet po­ja­wi­ło się prze­czu­cie, że tak krót­ki ob­jazd nie po­zwo­li mi od­kryć praw­dzi­wej na­tu­ry tego bez­barw­ne­go, au­to­ry­tar­ne­go kra­ju. Ude­rzy­ło mnie, że wła­dze Sin­ga­pu­ru kon­tro­lu­ją pod­da­nych w spo­sób gra­ni­czą­cy z per­fek­cją, któ­rą opi­sy­wał w swo­ich książ­kach Geo­r­ge Or­well. Wszyst­ko było jak na mój gust zbyt ste­ryl­ne, zbyt efek­tyw­ne i po pro­stu za do­sko­na­łe. Tro­chę ko­ja­rzy­ło mi się to z hol­ly­wo­odz­kim fil­mem Żony ze Step­ford, któ­re­go ak­cja to­czy się w mia­stecz­ku w sta­nie Nowy Jork, gdzie wszy­scy i wszyst­ko pod­le­ga ta­jem­ni­czej kon­tro­li. Albo z wy­kwint­nym po­sił­kiem przy­rzą­dzo­nym przez ku­cha­rza, któ­ry za­po­mniał o pod­sta­wo­wym skład­ni­ku.

Prze­rzu­ca­łem kart­ki naj­więk­sze­go sin­ga­pur­skie­go dzien­ni­ka „The Stra­its Ti­mes”, któ­ry — o czym ry­chło się do­wie­dzia­łem — na­zy­wa­ny był drwią­co „Stra­its Jac­ket” („Ka­ftan Bez­pie­czeń­stwa”) ze wzglę­du na to, że sku­tecz­nie dła­wił każ­dą opi­nię, któ­ra nie uzy­ska­ła apro­ba­ty rzą­dzą­cej Par­tii Ak­cji Lu­do­wej. Na­gle za­czą­łem po­dą­żać tro­pem zło­wro­gie­go cią­gu mor­derstw, han­dlu nar­ko­ty­ka­mi i ko­rup­cji po­li­cyj­nej, któ­ry brał po­czą­tek w pań­stwie-mie­ście i któ­ry ni­czym wąż wił się przez Ho­lan­dię, Wiel­ką Bry­ta­nię, Au­stra­lię, Niem­cy, Tu­ne­zję oraz Pa­ki­stan. Tak­że i ja wpa­dłem w sieć po­wią­za­nych z nim dra­ma­tycz­nych wy­da­rzeń. Za­czę­ło się od tak zwa­nych mor­derstw w Or­chard To­wers. Po­dej­rza­nych było dwo­je: bry­tyj­ski mi­lio­ner, do­rad­ca fi­nan­so­wy, oraz jego chiń­ska dziew­czy­na; obo­je ucie­kli naj­pierw do An­glii, a po­tem do Au­stra­lii. Mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie pe­wien oby­wa­tel au­stra­lij­ski na­zwi­skiem Nguy­en Van Tu­ong miał sta­nąć przed są­dem za han­del he­ro­iną i wy­da­wa­ło się nie­unik­nio­ne, że cze­ka go kara śmier­ci. Jego eg­ze­ku­cja wy­wo­ła­ła kam­pa­nię prze­ciw­ko ka­rze głów­nej w Au­stra­lii i wie­lu in­nych kra­jach świa­ta. Za­gro­zi­ła Sin­ga­pu­ro­wi po­waż­nym kry­zy­sem w sto­sun­kach za­gra­nicz­nych.

Wie­le mie­się­cy póź­niej po­sta­no­wi­łem opu­ścić moje ro­dzin­ne Las Ve­gas, żeby być na bie­żą­co z obie­ma tymi spra­wa­mi. Cho­dzi­ło mi rów­nież po gło­wie, by prze­pro­wa­dzić pierw­szy od cza­sów ko­lo­nial­nych wy­wiad z głów­nym ka­tem Sin­ga­pu­ru. Sta­no­wi­ło to nie lada wy­zwa­nie, ale po mie­sią­cach wy­trwa­łych po­szu­ki­wań zdo­ła­łem od­na­leźć Dar­sha­na Sin­gha, czło­wie­ka, któ­ry po­noć po­wie­sił oko­ło ty­sią­ca męż­czyzn i ko­biet, głów­nie za za­bój­stwa i han­del nar­ko­ty­ka­mi. Co jesz­cze bar­dziej za­ska­ku­ją­ce, skło­ni­łem go do mó­wie­nia. Do­pro­wa­dzi­ło mnie to do dro­bia­zgo­wej kwe­ren­dy akt i pro­to­ko­łów są­do­wych, się­ga­ją­cej wstecz aż do 1963 roku. Jed­no­cze­śnie prze­pro­wa­dza­łem wy­wia­dy ze zwo­len­ni­ka­mi znie­sie­nia kary śmier­ci oraz praw­ni­ka­mi bio­rą­cy­mi udział w sen­sa­cyj­nych pro­ce­sach, o któ­rych me­dia do­no­si­ły mało albo wca­le. Po­zwo­li­ło mi to stwo­rzyć uni­ka­to­wy szkic ma­ka­brycz­nej ka­rie­ry czło­wie­ka, któ­ry jest przy­pusz­czal­nie naj­bar­dziej wy­daj­nym ka­tem wszech cza­sów, wie­rzą­cym, że Sin­ga­pur jest jed­nym z naj­bez­piecz­niej­szych kra­jów świa­ta i że w du­żej mie­rze wła­śnie on — kat — się do tego przy­czy­nił. Przy oka­zji od­kry­łem pe­wien zło­wiesz­czy ele­ment: otóż wy­miar spra­wie­dli­wo­ści Sin­ga­pu­ru dzia­ła czę­sto­kroć po­ta­jem­nie, o tym zaś, kto bę­dzie żył, a kto za­wi­śnie na szu­bie­ni­cy, za­de­cy­do­wać może po­li­ty­ka, biz­nes i han­del mię­dzy­na­ro­do­wy.

Lu­dzie czę­sto za­da­ją mi py­ta­nie — a i ja się nad nim za­sta­na­wiam — w jaki spo­sób i dla­cze­go się w to wszyst­ko za­an­ga­żo­wa­łem. Chwi­la­mi mia­łem wra­że­nie, że na­pę­dza mnie ta­jem­ni­cza, nie­wi­dzial­na siła. Jed­nak z dru­giej stro­ny, choć wie­lu może to uznać za ab­surd, nie wy­klu­czam, że przy­czy­ną mo­gła być klą­twa. Wy­po­wie­dzia­ła ją jed­na z ofiar bu­dzą­cej trwo­gę sin­ga­pur­skiej szu­bie­ni­cy, mło­dy Ma­le­zyj­czyk Vi­gnes Mo­ur­thi, tuż przed tym, jak po­wie­sił go Dar­shan Singh. Vi­gnes rzu­cił ją, kie­dy bru­tal­nie wy­pro­wa­dza­no go z sali są­do­wej. Jego obroń­ca, M. Ravi, pod­jął ostat­nią pró­bę oca­le­nia go, a prze­wod­ni­czą­cy skła­du sę­dziow­skie­go, Yong Pung How, skwi­to­wał ją zim­no sło­wa­mi: „Le­piej niech pan się z nim po­że­gna. Tyl­ko tyle może pan zdzia­łać”. Ravi po­wie­dział mi: „Ostat­ni raz wi­dzia­łem twarz Vi­gne­sa, kie­dy wy­pro­wa­dza­li go z sali są­do­wej. W drzwiach od­wró­cił się do mnie i rzekł: »Rzu­ci­łem klą­twę na Sin­ga­pur. Ni­g­dy nie za­po­mną, co mi zro­bi­li«”. Rzad­ko mie­wam drę­czą­ce kosz­ma­ry, ale w okre­sie, kie­dy zbie­ra­łem klu­czo­we ma­te­ria­ły, za­czę­ły mnie na­wie­dzać wi­zje ta­jem­ni­czych twa­rzy, peł­nych bólu i nie­roz­po­zna­wal­nych. Na­pie­ra­ły na mnie, wi­ro­wa­ły, osa­cza­ły mnie ze wszyst­kich stron, jak­by chcia­ły mnie za­du­sić, a po­tem od­pły­wa­ły. Było to coś nie­po­ko­ją­ce­go, cze­go ni­g­dy wcze­śniej nie za­zna­łem. Pew­nej nocy roz­pacz­li­wie usi­ło­wa­łem wy­bu­dzić się z ta­kie­go snu. Mia­łem wra­że­nie, że wsy­sa mnie wir. Na­gle otwo­rzy­łem sze­ro­ko oczy i trzę­sąc się ze stra­chu, pró­bo­wa­łem od­gad­nąć, co to wszyst­ko zna­czy. Uspo­ko­iłem się, za­mkną­łem oczy i usną­łem, ale wte­dy udrę­czo­ne twa­rze znów mnie ob­le­gły i prze­ra­zi­ły. Czy to był „zna­czą­cy sen”, po­dob­ny do tych, któ­re mie­wa­łem cza­sa­mi w dzie­ciń­stwie i któ­re się spraw­dza­ły? Je­śli tak, to jaki był jego sens?

Od­po­wiedź na moje py­ta­nia przy­szła na­gle. Być może na­wie­dza­ją­ce mnie twa­rze na­le­ża­ły do licz­nych nar­ko­ty­ko­wych „mró­wek” oraz in­nych nie­szczę­śni­ków — zdję­cia nie­któ­rych za­miesz­czo­ne są w tej książ­ce — ska­za­nych na karę śmier­ci. Za­wsze mia­łem ich w pa­mię­ci pod­czas gro­ma­dze­nia ma­te­ria­łów i mo­je­go pro­ce­su. Byli to: Flor Con­tem­pla­cion — słu­żą­ca-nie­wol­ni­ca, Ama­ra To­chi — ni­ge­ryj­ski chło­pak ma­rzą­cy o tym, by zo­stać gwiaz­dą pił­ki noż­nej, Shan­mu­gam Mu­ru­ge­su, An­gel Mou Pui-Peng, Cheuk Mei Mei, Tsang Kai Mong Elke, Lam Hoi-ka z Hong­kon­gu oraz wie­lu in­nych, zwa­bio­nych na dro­gę śmier­ci przez ob­rot­nych do­ro­słych cwa­nia­ków, któ­rzy wraz z sze­fa­mi kar­te­li nar­ko­ty­ko­wych za­wsze uni­ka­li kary. Czy były to te same twa­rze, któ­re prze­wi­ja­ły się w mo­ich nie­po­ko­ją­cych kosz­ma­rach? Czy były to wi­zje ze świa­ta du­chów, po­na­gla­ją­ce mnie, bym kon­ty­nu­ował wal­kę o spra­wie­dli­wość dla nich? A może kry­ło się za tym coś, co swo­im ogro­mem prze­kra­cza­ło wy­obraź­nię? Tego ni­g­dy się nie do­wie­my.

Książ­ka ta nie po­wsta­ła­by bez nie­oce­nio­nej po­mo­cy wie­lu osób. Może naj­waż­niej­szy­mi z nich są sin­ga­pur­scy ak­ty­wi­ści praw czło­wie­ka i prze­ciw­ni­cy kary śmier­ci. Nie jest ich wie­lu, lecz ich gro­no sta­le ro­śnie. Ci od­waż­ni męż­czyź­ni i ko­bie­ty czę­sto­kroć udzie­la­li mi klu­czo­wych in­for­ma­cji po­zwa­la­ją­cych od­kryć za­ta­jo­ne skan­da­le wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści zwią­za­ne z eg­ze­ku­cja­mi wie­lu osób. Po­mo­gli wy­cią­gać na wierzch to, cze­go ujaw­nie­nia bały się wła­dze, i w ten spo­sób bu­rzy­li sta­ran­nie pie­lę­gno­wa­ny, a za­ra­zem fał­szy­wy wi­ze­ru­nek Sin­ga­pu­ru jako kra­ju nie­ska­zi­tel­nie czy­ste­go. Przy­rze­kłem, że usza­nu­ję ich ano­ni­mo­wość, nie mogę więc wy­mie­nić ich wszyst­kich z na­zwi­ska. Wy­ja­wie­nie źró­deł na­ra­zi­ło­by ich w przy­szło­ści na od­wet sin­ga­pur­skich władz, któ­re nie to­le­ru­ją żad­ne­go sprze­ci­wu ani kry­ty­ki. Mo­gli­by stra­cić pra­cę lub na­wet tra­fić do wię­zie­nia, co przy­tra­fi­ło się już wie­lu i na­dal przy­tra­fia. Nie­któ­rzy mają małe dzie­ci, a ja nie chciał­bym, by stra­ci­li swo­je źró­dła utrzy­ma­nia, wol­ność czy ma­rze­nia. Los taki stał się bo­wiem udzia­łem licz­nych dy­sy­den­tów, kry­ty­ków i prze­ciw­ni­ków władz tego kra­ju. Ci, któ­rzy z oba­wy przed od­we­tem do­ma­ga­li się, abym ni­g­dy nie ujaw­nił ich na­zwisk, mogą spać spo­koj­nie. Pe­wien wy­bit­ny ad­wo­kat, chwi­lę przed wyj­ściem z waż­ne­go se­kret­ne­go spo­tka­nia, uści­snął mi dłoń, spoj­rzał mi w oczy i po­wie­dział: „Nie znam pana. Pan nie zna mnie. Ni­g­dy wię­cej nie wol­no panu się ze mną kon­tak­to­wać!”. Po czym od­szedł. Od tej pory już się nie spo­tka­li­śmy i nie roz­ma­wia­li­śmy. Są inni, któ­rych na­zwisk nie mogę po­dać, choć bar­dzo bym chciał, w tym byli funk­cjo­na­riu­sze Cen­tral­ne­go Biu­ra An­ty­nar­ko­ty­ko­we­go (Cen­tral Nar­co­tics Bu­re­au). Tak­że i oni, zgod­nie z moim przy­rze­cze­niem, mu­szą po­zo­stać w tej książ­ce ano­ni­mo­wi. Miej­my jed­nak na­dzie­ję, że kie­dyś, w nie­zbyt da­le­kiej przy­szło­ści, bę­dzie moż­na ich ujaw­nić i uho­no­ro­wać. Nie­któ­rych mogę wy­mie­nić po na­zwi­sku. W pierw­szym rzę­dzie chciał­bym po­dzię­ko­wać jed­ne­mu z nie­wie­lu na­praw­dę dziel­nych mło­dych lu­dzi: ad­wo­ka­to­wi M. Ra­vie­mu, nie­ustra­szo­ne­mu bo­jow­ni­ko­wi o pra­wa czło­wie­ka i abo­li­cjo­ni­ście, któ­ry sto­czył dłu­go­trwa­łe ba­ta­lie o oca­le­nie ży­cia trzech mło­dych męż­czyzn z Sin­ga­pu­ru, Ma­le­zji i Ni­ge­rii. Uli­ca bie­gną­ca wzdłuż Sądu Naj­wyż­sze­go po­win­na kie­dyś zo­stać prze­mia­no­wa­na na ale­ję M. Ra­vie­go. Chciał­bym wy­ra­zić wdzięcz­ność naj­wy­bit­niej­szej po­sta­ci ru­chu praw czło­wie­ka w Sin­ga­pu­rze, mimo że spo­tka­łem ją tyl­ko raz, krót­ko przed śmier­cią. Był nią zna­ko­mi­ty praw­nik Jo­shua Ben­ja­min Jey­aret­nam, któ­re­go przy­ja­cie­le i zwo­len­ni­cy na­zy­wa­li czu­le JBJ. Lek­tu­ra re­la­cji o jego wal­ce o spra­wie­dli­wość i uczci­wość, któ­rą to­czył przez całe ży­cie, za­in­spi­ro­wa­ła mnie do kon­ty­nu­owa­nia mo­ich po­szu­ki­wań. Dziel­ną po­sta­wą i ani­mu­szem, a tak­że przej­rzy­sty­mi opi­nia­mi praw­ny­mi i po­li­tycz­ny­mi za­słu­żył na to, by za­li­czyć go do praw­dzi­wych bo­ha­te­rów Sin­ga­pu­ru i nadać jego imię któ­rejś z głów­nych ar­te­rii mia­sta. Na Ale­xa Au na­tkną­łem się w In­ter­ne­cie dzię­ki jego blo­go­wi o na­zwie „Yaw­ning Bre­ad”, póź­niej zaś spo­tka­łem się z nim oso­bi­ście i prze­pro­wa­dzi­łem sze­reg waż­kich wy­wia­dów. Jemu rów­nież pra­gnę wy­ra­zić moją wdzięcz­ność. To ko­lej­ny we­te­ran wal­ki o pra­wa czło­wie­ka i god­ność, a jego ko­men­ta­rze za­wsze były dla mnie wstrzą­sa­ją­cy­mi re­we­la­cja­mi. Mło­dy ak­ty­wi­sta Se­elan Pa­lay, któ­re­mu tak­że zda­rzy­ło się sie­dzieć w wię­zie­niu, wy­do­był mnie o pół­no­cy z po­li­cyj­ne­go aresz­tu; póź­niej ob­ja­śnił mi, w jaki spo­sób wła­dze za­stra­sza­ją oby­wa­te­li, zmu­sza­jąc ich tym sa­mym do mil­cze­nia. Fil­mo­wiec Mar­tyn See, inny nie­ulę­kły ak­ty­wi­sta, tak­że za­słu­gu­je na wzmian­kę. Wie­lo­krot­nie usi­ło­wał przed­sta­wiać hi­sto­rię z punk­tu wi­dze­nia opo­zy­cji i jak­że czę­sto spa­da­ła nań za to że­la­zna pięść Lee Kuan Yewa. John Tan, były wy­kła­dow­ca psy­cho­lo­gii na Uni­wer­sy­te­cie Joh­na Co­oke’a, zo­stał zwol­nio­ny przez au­stra­lij­skie­go dzie­ka­na za to, że poza go­dzi­na­mi pra­cy wziął udział w po­ko­jo­wej de­mon­stra­cji. Dzie­kan speł­nił ta­jem­ni­cze po­le­ce­nie fi­gu­ran­ta dzia­ła­ją­ce­go na po­le­ce­nie władz, jesz­cze za­nim Tana ska­za­no. To zło­wro­gie wy­da­rze­nie oba­la mit, ja­ko­by w Sin­ga­pu­rze ist­nia­ła na wyż­szych uczel­niach swo­bo­da wy­po­wie­dzi, na­wet wśród aka­de­mi­ków za­gra­nicz­ne­go po­cho­dze­nia.

Człon­ko­wie dwóch ko­cha­ją­cych ro­dzin osób ska­za­nych i po­wie­szo­nych po pro­ce­sach, w któ­rych do­wo­dy bu­dzi­ły wąt­pli­wo­ści — w jed­nej z tych spraw brał udział sko­rum­po­wa­ny funk­cjo­na­riusz po­li­cji — zgo­dzi­li się ze mną współ­pra­co­wać i do­star­czy­li mi po­ra­ża­ją­cych in­for­ma­cji. Vasu Mo­ur­thi, jego żona i trzy cór­ki za­pro­si­li mnie do swo­je­go domu w Ipoh w Ma­le­zji, by po­mó­wić o Vi­gne­sie Mo­ur­thim, swo­im uko­cha­nym synu i bra­cie. Ży­cie tych po­rząd­nych, pra­co­wi­tych lu­dzi le­gło w gru­zach po tym, co go spo­tka­ło; ni­g­dy nie prze­sta­ną opła­ki­wać jego stra­ty. Oby­wa­te­le Sin­ga­pu­ru zwie­si­li­by gło­wy ze wsty­du, gdy­by mie­li peł­ną wie­dzę o tym, w jak bru­tal­ny spo­sób, w ich imie­niu, prze­rwa­no ży­cie tego czło­wie­ka. To samo moż­na po­wie­dzieć o ro­dzi­nie Shan­mu­ga­ma Mu­ru­ge­su, jego mat­ce, pani Let­chu­mi Amah, oraz o jego sy­nach bliź­nia­kach, któ­rych po­ma­ga­ła wy­cho­wy­wać w Ju­rong w Sin­ga­pu­rze. Pani Let­chu­mi i ci dwaj dziel­ni mło­dzi lu­dzie po tym, jak do­tknę­ła ich ża­ło­ba, od­waż­nie przy­łą­cza­li się do pro­te­stów upa­mięt­nia­ją­cych rze­sze ofiar, któ­re tak­że zgi­nę­ły na szu­bie­ni­cy.

Ho­len­der­ski spo­łecz­nik Guus van Bla­del, któ­ry w cza­sie aresz­to­wa­nia Ma­rii Krol-Hme­lak miesz­kał na sta­łe w Sin­ga­pu­rze, zo­stał wy­zna­czo­ny jako jej obroń­ca; uczest­ni­czył w roz­pra­wach i wol­no mu było re­gu­lar­nie od­wie­dzać ją w aresz­cie. Pro­wa­dził dzien­nik, za­pra­szał mnie do swo­je­go domu w Me­la­ce, a na­wet po­zwa­lał mi na­gry­wać to, co dzia­ło się na sali są­do­wej i pod­czas od­wie­dzin w celi. Był to nad­zwy­czaj­ny przy­wi­lej dla ko­goś, kto mógł do­stać karę śmier­ci. Mar­ga­ret John z Amne­sty In­ter­na­tio­nal Ca­na­da udzie­li­ła mi mnó­stwa na­der po­ży­tecz­nych in­for­ma­cji, któ­re po­twier­dza­ły wie­le in­nych, zdo­by­tych w toku mo­ich wła­snych po­szu­ki­wań. Czu­ję się zo­bo­wią­za­ny od­dać hołd wszyst­kim wspa­nia­łym lu­dziom, któ­rzy przy­szli mi w su­kurs po moim bru­tal­nym aresz­to­wa­niu 18 lip­ca 2010 roku. Byli to przed­sta­wi­cie­le Amne­sty In­ter­na­tio­nal: Lo­uise Vi­scher, Lan­ce Lat­tig, Mar­ga­ret John (wy­mie­niam ją po raz dru­gi); ak­ty­wi­sta praw czło­wie­ka Mic­key Spie­gel z No­we­go Jor­ku; He­ather Bla­ke i Vin­cent Bros­sel z or­ga­ni­za­cji Re­por­te­rzy bez Gra­nic w Lon­dy­nie i Pa­ry­żu; Jo­na­than He­awo­od, dy­rek­tor an­giel­skie­go PEN Clu­bu; pi­sar­ka i człon­ki­ni PEN Clu­bu Vic­to­ria Glen­din­ning, któ­ra od­wie­dzi­ła mnie w Sin­ga­pu­rze, przy­wo­żąc wy­ra­zy wspar­cia; lord An­tho­ny Le­ster, któ­ry wraz z He­ather Bla­ke włą­czył moją spra­wę do de­ba­ty o ka­rze śmier­ci w bry­tyj­skiej Izbie Lor­dów. Pra­gnę rów­nież wspo­mnieć praw­ni­ka i mię­dzy­na­ro­do­we­go dzia­ła­cza praw czło­wie­ka Boba Am­ster­da­ma oraz in­nych, któ­rzy wspa­nia­ło­myśl­nie i bez­in­te­re­sow­nie wspie­ra­li na od­le­głość M. Ra­vie­go, do­star­cza­jąc waż­nych ar­gu­men­tów praw­nych świad­czą­cych na moją ko­rzyść: Bena Si­lver­sto­ne’a, Pa­rva­isa Jab­ba­ra i Sau­la Leh­freun­da. Saul i Pa­rva­is, współ­za­ło­ży­cie­le i głów­ni dy­rek­to­rzy De­ath Pe­nal­ty Pro­ject, sto­wa­rzy­sze­nia dzia­ła­ją­ce­go przy kan­ce­la­rii Si­mons Mu­ir­he­ad & Bur­ton So­li­ci­tors w Lon­dy­nie, są za­ra­zem czo­ło­wy­mi eks­per­ta­mi w dzie­dzi­nie prze­strze­ga­nia praw czło­wie­ka i sto­so­wa­nia kary śmier­ci. Pra­gnę po­dzię­ko­wać set­kom Sin­ga­pur­czy­ków i Bry­tyj­czy­ków, któ­rzy przy­sy­ła­li mi wy­ra­zy wspar­cia; szcze­gól­nie je­stem wdzięcz­ny za do­broć i go­ścin­ność, któ­rej udzie­li­li mi Ju­sti­ne Bur­ley i jej mąż Alan oraz dwóm in­nym ofia­rom re­pre­sji po­li­tycz­nych: Teo Soh Lung, au­tor­ce książ­ki Bey­ond the Blue Gate, oraz jej przy­ja­ciół­ce, dru­giej „mark­si­stow­skiej kon­spi­ra­tor­ce”, Wong Souk Yee; obie były tor­tu­ro­wa­ne w wię­zie­niu. Je­stem rów­nież wdzięcz­ny za nie­stru­dzo­ną kam­pa­nię w mo­jej obro­nie po moim aresz­to­wa­niu, pro­wa­dzo­ną przez Kri­sti­nę Stoc­kwo­od na fo­rum or­ga­ni­za­cji In­ter­na­tio­nal Fre­edom of Expres­sion Exchan­ge (IFEX). Mu­szę tak­że wspo­mnieć o nie­ugię­tym praw­ni­ku Go­pa­la­nie Na­irze, któ­re­go tak­że mia­łem za­szczyt po­znać, a któ­ry jest obec­nie oby­wa­te­lem ame­ry­kań­skim. Za­miesz­ka­ły w San Fran­ci­sco Nair na swo­im blo­gu „Sin­ga­po­re Dis­si­dent” re­gu­lar­nie ata­ku­je Lee Kuan Yewa, a kie­dy w 2008 roku wró­cił na krót­ko do oj­czy­zny, zo­stał aresz­to­wa­ny; po­sta­wio­no mu za­rzu­ty i uwię­zio­no za to, że w jed­nym z ar­ty­ku­łów „ob­ra­ził” sę­dzie­go okrę­go­we­go.

Na sa­mym koń­cu wy­pa­da mi wy­mie­nić „gwiaz­do­ra” ni­niej­szej książ­ki, Dar­sha­na Sin­gha, być może naj­nie­zwy­klej­sze­go kata urzę­do­we­go w hi­sto­rii, któ­re­mu — choć za­brzmi to dziw­nie — będę na za­wsze wdzięcz­ny. Tym, któ­rzy go nie zna­ją, wy­ja­śniam, że nie jest on po­sęp­nym żni­wia­rzem ze świa­ta ba­śni, lecz sym­pa­tycz­nym, twar­do stą­pa­ją­cym po zie­mi męż­czy­zną, do­brym oj­cem i dziad­kiem ja­kich wie­lu. Mimo że jego po­wo­ła­nie za­wo­do­we po­le­ga­ło na tym, że w imie­niu pań­stwa za­bi­jał lu­dzi, nie czy­nił tego w spo­sób okrut­ny, lecz z ła­god­no­ścią i tro­ską. Bar­dzo go po­lu­bi­łem, choć nie za to, co ro­bił, kie­dy był mi­strzem szu­bie­ni­cy.

Alan Sha­dra­kePolecane

Spo­wiedź pol­skie­go kata

Je­rzy An­drzej­czak

Wy­daw­nic­two Ak­ty­wa

Rok: 2018

Stron: 272

Opra­wa: mięk­ka

Wy­da­nie: II

Za­mó­wie­nia:

www.wy­daw­nic­two­ak­ty­wa.pl

Jego je­dy­nym kon­fe­sjo­na­łem był bar, do któ­re­go uda­wał się po każ­dej eg­ze­ku­cji, a dro­gą krzy­żo­wą sze­reg wy­pi­ja­nych wów­czas se­tek wód­ki. Nie wy­ko­ny­wał więc chlub­ne­go fa­chu i nie był z nie­go dum­ny. Wie­dział też, że nie na­le­ży się nim chwa­lić, bo po­mi­mo dzia­łań zgod­nych z li­te­rą pra­wa u ni­ko­go nie wzbu­dzi sym­pa­tii. Je­rzy An­drzej­czak, zda­jąc re­la­cję z prze­pro­wa­dzo­nych roz­mów z ostat­nim pol­skim ka­tem two­rzy uni­ka­to­we stu­dium przy­pad­ku czło­wie­ka, któ­ry przez wie­le lat był – za­bój­cą z urzę­du.

Tło książ­ki Je­rze­go An­drzej­cza­ka sta­no­wi sto­su­nek każ­de­go z nas do kary śmier­ci. Po­zna­je­my w niej bo­wiem nie tyl­ko kata, ale też ska­za­nych ocze­ku­ją­cych na ko­stu­chę. Książ­ka wy­mu­sza przez to za­da­wa­nie so­bie wie­lu py­tań i bez­po­śred­nio kon­fron­tu­je czy­tel­ni­ka z wła­snym sto­sun­kiem do za­bi­ja­nia, robi to jed­nak w spo­sób uczci­wy. Nie­ja­ko jak w są­dzie, po­zwa­la wy­słu­chać obu „stron” – ko­goś, jak się zda­je bez­na­mięt­nie i na zim­no od­bie­ra­ją­ce­go ży­cie oraz wie­lu spraw­ców za­bójstw, któ­rzy stra­ci­li pa­no­wa­nie nad sobą i rze­czy­wi­ście ża­łu­ją swo­ich czy­nów.

Ja­ro­sław Stu­kan

Dzien­nik kata

John El­lis

Wy­daw­nic­two Ak­ty­wa

Rok: 2019

Stron: 288

Opra­wa: mięk­ka

Wy­da­nie: I

Za­mó­wie­nia:

www.wy­daw­nic­two­ak­ty­wa.pl

Jak za­cho­wy­wa­li się za­bój­cy w ostat­nich go­dzi­nach i w ostat­nich chwi­lach swo­je­go ży­cia, sto­jąc na szu­bie­ni­cy? Nikt nie znał od­po­wie­dzi na to py­ta­nie le­piej niż John El­lis, peł­nią­cy przez nie­mal ćwierć wie­ku obo­wiąz­ki pierw­sze­go kata Wiel­kiej Bry­ta­nii. Z jego re­la­cji czy­tel­nik do­wia­du­je się, jak omdle­wa­ją­cą Edith Thomp­son nie­sio­no na szu­bie­ni­cę, jak dok­tor Crip­pen z uśmie­chem ma­sze­ro­wał na spo­tka­nie strycz­ka i jak Wil­liam Pal­mer wal­czył za­cie­kle o ży­cie w celi śmier­ci. I dla­cze­go mło­do­cia­ny Jack Grif­fi­ths po­pę­dził na­prze­ciw śmier­ci. Jed­ni gi­nę­li jak bo­ha­te­ro­wie, inni zaś jak tchó­rze… Kat John El­lis wy­ko­nał wy­ro­ki na dwu­stu trzech oso­bach i spi­sał kro­ni­kę ostat­nich ge­stów wie­lu spo­śród tych, któ­rzy prze­szli przez jego ręce na fi­na­ło­wej pro­stej swej po­dró­ży ku wiecz­no­ści.

Do­świad­cze­nia kata

Ja­mes Ber­ry

Wy­daw­nic­two Ak­ty­wa

Rok: 2019

Stron: 176

Opra­wa: mięk­ka

Wy­da­nie: I

Za­mó­wie­nia:

www.wy­daw­nic­two­ak­ty­wa.pl

Do­świad­cze­nia kata to praw­dzi­we re­la­cje an­giel­skie­go wy­ko­naw­cy wy­ro­ków śmier­ci Ja­me­sa Ber­ry’ego, uro­dzo­ne­go w roku 1852, a zmar­łe­go w roku 1913. W książ­ce tej kat opo­wia­da o kil­ku eg­ze­ku­cjach, któ­re prze­pro­wa­dził wła­sno­ręcz­nie; wy­mie­nia na­zwi­ska ska­za­nych i opi­su­je me­to­dy, ja­ki­mi wy­ko­ny­wał wy­ro­ki. Po­nad­to pre­zen­tu­je swo­je oso­bi­ste po­glą­dy na te­mat kary śmier­ci i róż­ne po­my­sły jej wy­mie­rza­nia, któ­re były sto­so­wa­ne w ca­łej hi­sto­rii Eu­ro­py i Ame­ry­ki, opi­su­jąc me­cha­ni­zmy gi­lo­ty­ny, ga­ro­ty, szu­bie­ni­cy, na­rzę­dzi dźga­ją­cych i tym po­dob­nych.

Ja­mes Ber­ry ofe­ru­je czy­tel­ni­ko­wi wy­jąt­ko­wą moż­li­wość spoj­rze­nia na wy­ko­ny­wa­nie kary śmier­ci z punk­tu wi­dze­nia kata, a na­wet po­świę­ca nie­co cza­su, aby opi­sać „biz­ne­so­wą” stro­nę by­cia eg­ze­ku­to­rem. W tym wy­da­niu za­war­to ilu­stra­cje przed­sta­wia­ją­ce jego ofia­ry, wi­zy­tów­ki i róż­ne me­to­dy eg­ze­ku­cji.

Wpro­wa­dze­nie zo­sta­ło na­pi­sa­ne przez an­giel­skie­go fo­to­gra­fa i au­to­ra Hen­ry’ego Snow­de­na War­da.

Pierw­sza pu­bli­ka­cja w Wiel­kiej Bry­ta­nii mia­ła miej­sce w roku 1892.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: