Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Byłam agentką FBI - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 kwietnia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Byłam agentką FBI - ebook

Bycie kobietą w męskim świecie to nie wyzwanie – to dowód na to, że siła nie ma płci.

Byłam agentką FBI to książka, która zabiera czytelnika w podróż przez świat pełen niebezpieczeństw, wyzwań i osobistych triumfów. Kathy Stearman, była agentka FBI, dzieli się niezwykłymi doświadczeniami ze swojej pracy w jednej z najbardziej wymagających organizacji na świecie.

„Najważniejszy jest charakter i odwaga, by stawiać czoło przeciwnościom" – to motto, które przez lata towarzyszyło Kathy i pomogło jej przejść przez liczne trudności. Stała się liderką, bo prawdziwa siła agentki nie wynika z posiadania broni, ale z inteligencji, intuicji i umiejętności podejmowania decyzji.

Książka ta nie tylko przybliża kulisy pracy w FBI, ale także inspiruje do odkrywania w sobie siły, determinacji i odwagi, by stawić czoła najtrudniejszym wyzwaniom.

Kategoria: Wywiad
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-18272-1
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORKI

Nazwi­ska osób wystę­pu­ją­cych w mojej książce zostały zmie­nione z wyjąt­kiem pię­ciu poniż­szych: Robert Muel­ler, John Pistole, Jon Hunt­sman Jr., Eric Hol­der, David Petra­eus i Louis Freeh. Wszyst­kie one są bar­dzo znane.

W nie­któ­rych przy­pad­kach zmie­ni­łam opisy fizycz­no­ści postaci w celu ochrony ich pry­wat­no­ści, a także szcze­góły, miej­sca i oko­licz­no­ści pew­nych spo­tkań, aby chro­nić inte­gral­ność docho­dzeń i stra­te­gii FBI. Moja praca była wysoce nie­jawna, a tym samym nie mogę opo­wie­dzieć peł­nej histo­rii. Abym przy­pad­kowo nie umie­ściła tu pouf­nych szcze­gó­łów, moją książkę przed publi­ka­cją spraw­dziła i zatwier­dziła Jed­nostka FBI ds. Public Rela­tions.

Ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa usu­nięto frag­menty uznane za wraż­liwe przez Jed­nostkę FBI ds. Oceny przed Publi­ka­cją. Ty jako czy­tel­nik będziesz musiał wypeł­nić te luki z pomocą wła­snej wyobraźni. Czy­tel­nicy lepiej zazna­jo­mieni z wewnętrz­nym dzia­ła­niem FBI i mię­dzy­na­ro­do­wej dyplo­ma­cji ame­ry­kań­skiej nie­wąt­pli­wie dokład­nie się zorien­tują, o kim lub o czym mówię.

W niniej­szej książce wyra­żam wyłącz­nie opi­nie wła­sne, a nie FBI.

Mam nadzieję, że udało mi się tu przed­sta­wić wszech­stronne spoj­rze­nie na życie agentki FBI.PROLOG. STOPA

Pro­log

Stopa

Nie mogłam ode­rwać wzroku od tej stopy. Na krzy­wiź­nie skle­pie­nia wid­niał deli­katny ślad brą­zo­wa­wo­czer­wo­nej henny. Przed­sta­wiał coś przy­po­mi­na­ją­cego rodzaj pną­cza, choć nie pozwa­lał go roz­po­znać nie­wielki roz­miar zdję­cia, które trzy­ma­łam w dłoni. Paznok­cie były czer­wone i błysz­czące, świeżo poma­lo­wane. Ich powierzchni nie szpe­ciły zary­so­wa­nia ani odpry­ski. Było to zaska­ku­jące, ponie­waż stopę ode­rwał i odrzu­cił wybuch ładunku wywo­łany przez ter­ro­rystkę będącą nie­gdyś jej wła­ści­cielką. Pot spły­wał mi po dekol­cie do pępka, mocząc biu­sto­nosz i przód baweł­nia­nej koszuli pod żakie­tem, a ja czu­łam, jak zaczyna mi cią­żyć psy­chiczne i fizyczne zmę­cze­nie kil­koma poprzed­nimi dniami. Chwy­ci­łam przód koszuli. Wil­gotny mate­riał z cichym mla­śnię­ciem ode­rwał się od mokru­sień­kiej skóry. Z głowy spły­wały mi cie­niut­kie stru­myczki potu, przy­kle­ja­jąc do niej włosy. Pyta­łam sie­bie, dla­czego w ogóle zada­łam sobie trud wysu­sze­nia wło­sów przed opusz­cze­niem hotelu Cin­na­mon Grand tego ranka. Przed koń­cem każ­dego dnia w Kolombo, choć nosi­łam ele­ganc­kie spodnium, przy­po­mi­na­łam przy­wię­dły liść sałaty, który zbyt długo leżał na słońcu. Choć moi kole­dzy po fachu ubie­rali się w prze­wiewne baweł­niane koszule i lek­kie spodnie, sto­sow­nie do kli­matu, nie było żeń­skiego odpo­wied­nika tego stroju. Sta­ra­łam się nosić skrom­nie i zasła­niać jak naj­więk­szą część ciała. Zdję­cie żakietu i poka­za­nie prze­po­co­nej koszuli, która przy­kle­iła mi się do tuło­wia, rów­na­łoby się kon­kur­sowi na miss mokrego pod­ko­szulka. Wola­łam więc zno­sić upał i pot, byle tylko unik­nąć nad­mier­nej uwagi.

Pro­wa­dzi­łam docho­dze­nie w spra­wie ter­ro­ry­zmu w Kolombo na Sri Lance, jed­nym z kra­jów, za które odpo­wia­da­łam. Uwiel­bia­łam Sri Lankę za bujną roślin­ność i tro­pi­kalny kra­jo­braz, śnież­no­białe plaże i ludzi, któ­rzy uśmie­chali się czę­ściej niż jaki­kol­wiek inny naród, który pozna­łam pod­czas podróży. Jed­nakże z wyjąt­kiem bryzy wyczu­wal­nej bli­żej brzegu kli­mat bywał ciężki i przy­tła­cza­jący, zupeł­nie jakby wdy­chać duszne, wil­gotne powie­trze przez gorące kule bawełny. Sri Lanka leży 10 stopni na pół­noc od rów­nika. Dla nas, nie­bę­dą­cych prze­cież sta­ro­żyt­nymi żegla­rzami, jest to 479 mil, licząc rów­no­leż­ni­kowo, od dokład­nego środka Ziemi. Tem­pe­ra­tura rzadko wykra­cza poza zakres od 28 do 32 stopni Cel­sju­sza. Buj­ność kra­jo­brazu wynika z dwóch wyraź­nych pór mon­su­no­wych i codzien­nych popo­łu­dnio­wych prze­lot­nych opa­dów, co ozna­cza wysoką wil­got­ność.

Wła­śnie skoń­czy­łam obo­wiąz­kową her­batę – _gorącą_ her­batę – i cia­steczka, przy któ­rych oma­wia­łam wyda­rze­nia ostat­nich dni. Pod­czas tej wyprawy towa­rzy­szył mi zespół ame­ry­kań­skich agen­tów. Kilka dni spę­dzi­li­śmy w bazie woj­sko­wej, sto­jąc w palą­cym słońcu i uważ­nie prze­glą­da­jąc broń zatrzy­maną pod­czas nie­daw­nego nalotu woj­sko­wego. Mie­li­śmy ją ska­ta­lo­go­wać jako dowód w nad­cho­dzą­cym pro­ce­sie doty­czą­cym ter­ro­ry­zmu. Oma­wia­łam z agen­tami logi­stykę dostar­cze­nia broni do samo­lotu wra­ca­ją­cego do USA, kiedy pan Weera­sin­ghe, mój główny odpo­wied­nik w lan­kij­skiej poli­cji, popro­sił mnie o rzut oka na dowody pocho­dzące z nie­daw­nego wybu­chu ter­ro­ry­stycz­nego w Kolombo. Wyra­zi­łam zgodę, a on zapro­wa­dził nas do nie­wiel­kiego, pozba­wio­nego okna i powie­trza pomiesz­cze­nia peł­nego teraz spo­co­nych agen­tów FBI i nie­wzru­szo­nych ofi­ce­rów lan­kij­skiej poli­cji.

Od końca lat 70. XX wieku Sri Lanka była uwi­kłana w nie­ustanną wojnę domową mię­dzy frak­cją Tami­lów, z któ­rych więk­sza część prze­strzega tra­dy­cji hin­du­istycz­nej i sta­no­wią mniej­szość naro­dową, a Syn­ga­le­zów, z któ­rych więk­szość sta­no­wią bud­dy­ści. Syn­ga­lezi byli u wła­dzy. Ame­ry­kań­ski Depar­ta­ment Stanu wpi­sał sepa­ra­ty­styczną grupę Tami­lów, zwaną Tygry­sami Wyzwo­le­nia Tamil­skiego Ilamu (LTTE), na ofi­cjalną listę zagra­nicz­nych orga­ni­za­cji ter­ro­ry­stycz­nych.

Kiedy na tery­to­rium Sta­nów Zjed­no­czo­nych osoba lub grupa osób zbiera środki na prze­pro­wa­dze­nie ataku ter­ro­ry­stycz­nego, docho­dze­nie pro­wa­dzi FBI nie­za­leż­nie od miej­sca, w któ­rym ma dojść do takiego ataku. Nazywa się taką zbiórkę mate­rial­nym wspar­ciem ter­ro­ry­zmu i wła­śnie dla­tego FBI było zaan­ga­żo­wane w docho­dze­nie na Sri Lance. FBI bli­sko współ­pra­co­wało z lan­kij­skim rzą­dem pod­czas kilku docho­dzeń zwią­za­nych z grupą LTTE, która w Sta­nach Zjed­no­czo­nych zbie­rała pie­nią­dze na zakup broni i powią­za­nych ele­men­tów na potrzeby ata­ków ter­ro­ry­stycz­nych w swoim kraju.

Powoli oglą­da­łam zawar­tość pokoju, a pan Weera­sin­ghe opo­wia­dał, że tamil­ska samo­bój­czyni weszła do biura urzęd­nika rzą­do­wego. Sto­jąc przed jego biur­kiem, zde­to­no­wała bombę, czym zabiła zarówno jego, jak i sie­bie. Zdję­cia umiesz­czone w całym pomiesz­cze­niu przed­sta­wiały maka­bryczne sceny, w tym czę­ści ciała, krew i poprzew­ra­cane meble. Na stole leżały szczątki nie­gdyś jaskra­wego, żółto-czer­wo­nego sari ter­ro­rystki, pokry­tego teraz skrze­pami zaschnię­tej brą­zo­wa­wo­czer­wo­nej krwi. Po obej­rze­niu zdjęć pan Weera­sin­ghe popro­wa­dził mnie do jed­nego z nich, przed­sta­wia­ją­cego podziu­ra­wioną i pory­so­waną ścianę, paskud­nie szarą, pokrytą roz­pry­skami gala­re­to­wa­tej, żół­tej, ziar­ni­stej sub­stan­cji ze smu­gami krwi. Pan Weera­sin­ghe powie­dział:

– Panno Kathy, nie umiemy dojść, co to jest. Myśle­li­śmy, że to może być jakiś mate­riał wybu­chowy, ale chcie­li­śmy zapy­tać panią o zda­nie.

Szcze­gó­łowo obej­rza­łam zbli­że­nie, a następ­nie wszyst­kie inne zdję­cia i na koniec zapy­ta­łam:

– Panie Weera­sin­ghe, czy ter­ro­rystka miała przy­pad­kiem bombę przy­mo­co­waną do gór­nej czę­ści ciała, a nie w torebce lub tor­bie?

– Tak, panno Kathy – zni­żył głos. – Mate­riał wybu­chowy umie­ściła w… biu­sto­no­szu i zde­to­no­wała go przed urzęd­ni­kiem sie­dzą­cym tyłem do ściany.

Jak mia­łam to wyja­śnić panu Weera­sin­ghe? Po tym jak nie­chęt­nie wyma­wiał słowo „biu­sto­nosz”, pozna­łam, że źle się czuje, oma­wia­jąc tę kwe­stię z kobietą. Choć nie wyda­wała się go peszyć roz­mowa o czę­ściach oka­le­czo­nego ciała kobiety, wzmianka o intym­nych ele­men­tach dam­skiej gar­de­roby wytrą­ciła go z rów­no­wagi. Nie chcia­łam wpra­wiać go w jesz­cze więk­sze zakło­po­ta­nie ani zaże­no­wa­nie. Jed­no­cze­śnie pra­gnę­łam, aby zro­zu­miał, na co patrzy.

– Panie Weera­sin­ghe, ta sub­stan­cja na ścia­nie to tkanka piersi.

Przez kilka sekund wpa­try­wał się we mnie, a póź­niej po pro­stu ski­nął głową, jakby było oczy­wi­ste, że każda kobieta wie, jak wygląda wnę­trze jej piersi, czego rzecz jasna więk­szość kobiet nie wie. Nie tak dokład­nie.

Nie powie­dzia­łam mu, że począt­kowo chcia­łam zostać chi­rur­giem. Odkąd skoń­czy­łam pięt­na­ście lub szes­na­ście lat, do połowy kole­dżu wszyst­kie waka­cje i ferie pra­co­wa­łam w szpi­talu na oddziale chi­rur­gii, gdzie przy­go­to­wy­wa­łam narzę­dzia, zbie­ra­łam je po zabiegu, myłam i ste­ry­li­zo­wa­łam. Kiedy nabra­łam doświad­cze­nia, sta­łam przy stole ope­ra­cyj­nym, poda­wa­łam narzę­dzia i uczy­łam się tech­nik szy­cia, a jed­no­cze­śnie roz­po­zna­wa­nia narzą­dów. Widzia­łam cał­kiem sporo mastek­to­mii i ope­ra­cji wycię­cia guz­ków z piersi. Tłu­stej tkanki piersi zło­żo­nej z komó­rek zra­zi­ko­wych nie spo­sób pomy­lić z czym­kol­wiek innym.

Pan Weera­sin­ghe, kiedy już w ciszy zasta­no­wił się nad moimi sło­wami, deli­kat­nie poło­żył mi dłoń na ramie­niu i gestem wska­zał na usta, jakby chro­nił żenu­jącą tajem­nicę, któ­rej nie chciał ujaw­nić innym. Nachy­li­łam się, a on niskim, mięk­kim gło­sem zapy­tał:

– Panno Kathy, czy wie­działa pani, że zama­chy samo­bój­cze kobiet wymy­ślono na Sri Lance?

– Nie, nie mia­łam o tym poję­cia – odpar­łam, choć w myślach stwier­dzi­łam, że nie ma się czym chwa­lić. Po obej­rze­niu szcząt­ków kobiety, która wysa­dziła się w powie­trze, byłam dziw­nie roz­trzę­siona i prze­stra­szona. Jed­no­cze­śnie czu­łam, jak zalewa mnie smu­tek, że coś ją skło­niło do popeł­nie­nia tego nie­odwo­łal­nego aktu. Zawsze wyda­wało mi się, że prze­moc jest rze­czą męską, nie kobiecą. Z raportu w ramach pro­gramu Uni­form Crime Repor­ting FBI wynika, że 88 pro­cent wszyst­kich prze­stępstw z uży­ciem prze­mocy w USA popeł­niają męż­czyźni. Być może kon­trast mię­dzy płciami można spro­wa­dzić do jed­nego opisu: męż­czyźni oba­wiają się, że kobiety ich wyśmieją, zaś kobiety, że męż­czyźni je zabiją. Kobiety zwy­kle uni­kają prze­mocy, nie na odwrót… a przy­naj­mniej zwy­kle tak jest.

Czu­łam już wyczer­pa­nie dłu­gimi dniami spę­dzo­nymi na prze­bie­ra­niu w broni dużego kali­bru, wyrzut­niach rakiet i innych akce­so­riach do zabi­ja­nia. Kiedy tak wpa­try­wa­łam się w tę masa­krę, to jedno zdję­cie nie­ustan­nie przy­ku­wało mój wzrok i nie mogłam się od niego uwol­nić… zdję­cie stopy… samej stopy… nie­ska­zi­tel­nego pedi­kiuru i ele­ganc­kiego łuku henny. Po bliż­szym przyj­rze­niu się roz­ło­żo­nym na sto­łach frag­men­tom sari zda­łam sobie sprawę, że wyko­nano je z jedwa­biu bar­dzo wyso­kiej jako­ści, a nie z bawełny, którą noszono na co dzień.

Ta kobieta naj­wy­raź­niej zadała sobie trud, by być piękna, jakby stro­iła się na jakąś szcze­gólną oka­zję. Dla­czego to zro­biła? Dla­czego kto­kol­wiek, a szcze­gól­nie kobieta, miałby zada­wać sobie cały ten trud, wie­dząc, że umrze? Co skło­niło ją do przed­sta­wie­nia się w naj­lep­szym świe­tle, skoro wie­działa, że ni­gdy stąd nie wyj­dzie? Nie mogłam ode­rwać wzroku od tego zdję­cia. Nie­stety nasze spo­łe­czeń­stwo wydaje się przy­zwy­cza­jone do oglą­da­nia foto­gra­fii mar­twych męż­czyzn, ofiar strze­la­nin lub wojny. A jed­nak kiedy pod­czas szko­le­nia w Quan­tico obej­rza­łam sze­reg zdjęć mar­twych ciał, znaczny odse­tek przed­sta­wiał kobiety, ofiary seryj­nego zabójcy lub gwał­ci­ciela. Nie dotar­li­śmy do punktu, w któ­rym prze­moc z udzia­łem kobiet byłaby tak powszechna, że znie­czu­li­li­by­śmy się na nią, a przy­naj­mniej celowa prze­moc ze strony tej kobiety, która zde­cy­do­wała się ode­brać życie sobie – i komuś innemu – w jeden z naj­bar­dziej destruk­cyj­nych spo­so­bów.

Jecha­łam póź­niej samo­cho­dem amba­sady ame­ry­kań­skiej na lot­ni­sko, skąd mia­łam wró­cić do Delhi. Lot­ni­sko znaj­do­wało się w odle­gło­ści zale­d­wie około 30 kilo­me­trów od Kolombo, ale poru­sza­li­śmy się powoli i cza­sem jazda mogła zająć parę godzin. Drogi były w kiep­skim sta­nie, bar­dzo dziu­rawe, a ruch uliczny nie kie­ro­wał się żad­nymi zasa­dami. Sie­dząc z tyłu, zauwa­ży­łam, że nasz samo­chód przy­tu­lał się do auto­busu publicz­nego. W innej chwili zupeł­nie nie poświę­ci­ła­bym temu uwagi. Ale Tami­lo­wie zaczęli doko­ny­wać inwa­zji w Kolombo, poło­żo­nym w połu­dnio­wej czę­ści Sri Lanki i odda­lo­nym od walk na pół­nocy. Nie­dawno wybu­chły bomby w kilku auto­bu­sach, a na przy­stanku w powie­trze wyle­ciało kilka osób. Pod­czas jed­nej z wcze­śniej­szych wizyt, kiedy prze­by­wa­łam w amba­sa­dzie ame­ry­kań­skiej, pra­cow­nik Dyplo­ma­tycz­nej Służby Bez­pie­czeń­stwa poin­for­mo­wał wszyst­kich o lock­dow­nie w amba­sa­dzie. Zna­le­ziono oparty o fron­tową ścianę kom­pleksu amba­sady rower, który z tyłu sio­dełka miał przy­mo­co­wane pudełko pełne mate­ria­łów wybu­cho­wych. Do czasu przy­jazdu sape­rów poli­cyj­nych i usu­nię­cia przez nich ładunku wszy­scy obecni w amba­sa­dzie mieli pozo­stać wewnątrz pod ści­słą ochroną, a dopiero póź­niej mogli wró­cić do wła­snych spraw.

Wpa­try­wa­łam się w tył auto­busu, a poczu­cie zagro­że­nia i paniki unio­sło mi wszyst­kie wło­ski na karku. Pod­czas całej kariery w FBI taki prze­możny strach czu­łam dotych­czas tylko raz, wiele lat wcze­śniej, w trak­cie docho­dze­nia w biu­rze w Nowym Jorku.

Przy­tło­czona prze­ży­ciami zwią­za­nymi z bro­nią w bazie woj­sko­wej, rowe­rem prze­wo­żą­cym ładunki wybu­chowe, nie­daw­nym wysa­dze­niem auto­bu­sów i zdję­ciem stopy, o któ­rym nie umia­łam prze­stać myśleć, byłam roz­trzę­siona i nie­cier­pliwa. Każdy mili­metr odzieży nasiąkł nie­prze­rwa­nym stru­my­kiem potu, który teraz zasy­chał, wywo­łu­jąc lodo­waty chłód powo­du­jący dresz­cze. Pochy­li­łam się w stronę kie­rowcy, pokle­pa­łam go po ramie­niu i wark­nę­łam:

– Albo zwol­nij i oddal się o pół mili od tego cho­ler­nego auto­busu, albo jak naj­szyb­ciej go wyprzedź.

Kie­rowca był Lan­kij­czy­kiem pra­cu­ją­cym dla amba­sady ame­ry­kań­skiej. Wie­dział, że jestem attaché prawną z ramie­nia FBI. Odwró­cił głowę i popa­trzył na mnie sze­roko otwar­tymi oczami. Wobec miej­sco­wego per­so­nelu amba­sady zawsze byłam miła i tro­skliwa. Pod­czas wszyst­kich wizyt bar­dzo dużo z nimi roz­ma­wia­łam. Taki wybuch był cał­ko­wi­cie do mnie nie­po­dobny. Jak odga­dłam z wyrazu jego twa­rzy, sądził, że muszę wie­dzieć coś, czego on nie wie. Bez słowa gwał­tow­nie odwró­cił głowę i wyprze­dził auto­bus. Manew­ru­jąc mię­dzy samo­cho­dami, omi­ja­jąc rik­sze moto­rowe, czyli tuk-tuki, rowery i wózki z warzy­wami, dowiózł mnie na lot­ni­sko w rekor­dowo krót­kim cza­sie.

Sta­łam w kolejce do odprawy do Delhi, ale na­dal nie­spo­koj­nie i ner­wowo roz­glą­da­łam się dookoła. Jak zwy­kle byłam co naj­mniej o głowę wyż­sza od więk­szo­ści ota­cza­ją­cych mnie ludzi, więc bez trudu przy­glą­da­łam się ubra­niom w żywych kolo­rach i ciem­nym wło­som osób, które cier­pli­wie krok po kroku podą­żały do lady. Przed sobą zoba­czy­łam kobietę w jaskra­wym sari, która koły­sała się w przód i w tył, z upo­rem doty­kała swo­ich wło­sów i mięła w dło­niach tka­ninę dol­nej czę­ści stroju. Na jej karku zauwa­ży­łam kro­ple potu. Dla więk­szo­ści osób nie byłoby to nic szcze­gól­nego, ale jeśli pocho­dzisz ze Sri Lanki lub Indii, jesteś przy­zwy­cza­jona do upału i wil­goci. Rzadko widy­wa­łam, by ktoś poza tury­stami z Zachodu miał na skó­rze wię­cej niż cie­niutką war­stewkę wil­got­nego „poły­sku”. Zde­cy­do­wa­nie się pociła.

Im bar­dziej się jej przy­glą­da­łam, tym bar­dziej byłam zde­ner­wo­wana. Zda­łam sobie sprawę, że wycią­gam szyję, usi­łu­jąc zaj­rzeć jej przez ramię i zoba­czyć piersi. Czy wyglą­dały na więk­sze niż zwy­kle? Czy jej tors wyda­wał się wypchany czymś innym niż dwie piersi i zwy­kły baweł­niany biu­sto­nosz? Póź­niej popa­trzy­łam na jej stopy. Były zaku­rzone i zanie­dbane. Miała na sobie tanie japonki. To nie ozna­czało nic. Być może nie miała czasu na malo­wa­nie paznokci. Nie mogłam ode­rwać od niej wzroku. Mój umysł był ogar­nięty obse­sją na temat zdję­cia tam­tej stopy.

Odbie­ra­jąc kartę pokła­dową, zawie­si­łam na kobie­cie wzrok, a póź­niej sta­ra­łam się ją dogo­nić przed wykry­wa­czem metalu. Prze­szła przez niego. Nie zatrzy­mały jej sygnały dźwię­kowe, dzwonki ani gwizdy. W pocze­kalni sie­dzia­łam w odle­gło­ści kilku stóp od niej, nie tra­cąc nic ze swej wzmo­żo­nej czuj­no­ści. Obser­wo­wa­łam jej każdy ruch. Więk­szość czasu sie­działa spo­koj­nie, choć wyda­wało mi się, że poświę­ciła nad­mier­nie dużo czasu na ocenę ota­cza­ją­cych ją pasa­że­rów. Pocze­ka­łam, aż wej­dzie na pokład samo­lotu, i ruszy­łam za nią w odle­gło­ści kilku stóp. Co powin­nam zro­bić? Powin­nam powia­do­mić ochronę lot­ni­ska o swoim prze­czu­ciu? Przed oczami prze­su­wały mi się nagłówki gazet: „Agentka FBI pro­fi­luje nie­winną kobietę w samo­lo­cie”.

Czy moja para­noja była po pro­stu reak­cją na mar­twą samo­bój­czy­nię ter­ro­rystkę, która swą sytu­ację uwa­żała za tak bez­na­dziejną, że świa­do­mie wybrała śmierć? Czy też para­noja wyni­kała z faktu, że jej pra­gnie­nie śmierci ujaw­niło coś, czego nie chcia­łam widzieć w sobie samej?

Zanim zaję­łam miej­sce, byłam tak wyczer­pana psy­chicz­nie, że mogłam pomy­śleć jedy­nie: „Do cho­lery. Jeśli samo­lot wyleci w powie­trze, przy­naj­mniej nie potrwa to długo”. Opar­łam się o zagłó­wek i natych­miast zasnę­łam. Następną rze­czą, jaką pamię­tam, była moja twarz odbita na opar­ciu fotela przede mną, kiedy pod­wo­zie dotknęło pasa star­to­wego na lot­ni­sku imie­nia Indiry Gan­dhi. I tyle z mojej wysoce sku­pio­nej obser­wa­cji FBI.

Po powro­cie do swo­ich zwy­kłych spraw w Delhi pozby­łam się tego nie­po­koju i pobu­dze­nia, uzna­jąc, że ta kobieta na lot­ni­sku po pro­stu oba­wiała się latać. Być może miesz­ka­jąc na Sri Lance – jeśli fak­tycz­nie tam miesz­kała – bała się także ter­ro­ry­stów samo­bój­ców. Być może w rów­nym stop­niu jak ja bała się wyle­cieć w powie­trze.

Pod­czas kolej­nych powro­tów do Sri Lanki już ni­gdy nie czu­łam takiego zde­ner­wo­wa­nia jak tam­tego dnia. Kobieta na lot­ni­sku i wła­sne obawy stop­niowo wyle­ciały mi z głowy. Ale ni­gdy nie zapo­mnia­łam tam­tej stopy. Co jakiś czas zasta­na­wia­łam się nad kobietą, która wysa­dziła się w powie­trze, a w mózgu krą­żyło mi to samo pyta­nie. Dla­czego? Dla­czego? Dla­czego?

Tak naprawdę dopiero kiedy obu­dzi­łam się ran­kiem 9 listo­pada 2016 roku, w dniu po wybo­rze Trumpa na pre­zy­denta, zro­zu­mia­łam, dla­czego ta stopa była dla mnie tak ważna. Poło­ży­łam się późno, już po ogło­sze­niu wyni­ków wybo­rów. Usnę­łam z pła­czem i obu­dzi­łam się we łzach. Wiele godzin spę­dzi­łam przed tele­wi­zo­rem, z prze­ra­że­niem, nie­do­wie­rza­niem, wie­lo­krot­nie zada­jąc sobie pyta­nie, co się sta­nie ze wszyst­kimi kobie­tami w tym kraju. Czy wszyst­kie sta­niemy się ofia­rami mole­sto­wa­nia sek­su­al­nego? Na co zda­dzą się wie­lo­let­nie próby udo­wod­nie­nia sobie i innym, że kobieta może wyko­ny­wać pracę? Czy kobiety nie będą w sta­nie zna­leźć punktu opar­cia dla wła­snej przy­szło­ści? Czu­łam się przy­du­szona, kon­tem­plu­jąc stratę tych wszyst­kich cen­nych lat zdo­by­wa­nia wła­snej nie­za­leż­no­ści, kiedy szłam przez życie z prze­ko­na­niem i pew­no­ścią. Czy stracę całą radość, którą czer­pa­łam ze zdo­by­wa­nia pola dla innych kobiet i tych kobiet, które przyjdą po mnie? Wnętrz­no­ści ści­skało mi ostrze­że­nie przed tym, co może nadejść.

I wtedy pomy­śla­łam o tej sto­pie. Po raz pierw­szy zro­zu­mia­łam, jak to jest, kiedy wycho­dzisz z domu, nie wie­dząc, czy wró­cisz, kiedy wycho­dzisz, pro­te­stu­jesz i wal­czysz o swoje prze­ko­na­nia ze świa­do­mo­ścią, że możesz za to umrzeć. Po raz pierw­szy w życiu zro­zu­mia­łam poświę­ce­nie kobiet sprzed wielu dzie­siąt­ków lat, które wal­czyły o prawo do gło­so­wa­nia. Pomy­śla­łam o wszyst­kich ludziach, któ­rzy zaan­ga­żo­wali się w nie­znane im sytu­acje, aby wal­czyć o swe prawo do rów­no­ści nie tylko w świe­tle ustroju, ale także w oczach wszyst­kich oby­wa­teli tego kraju. Wów­czas zro­zu­mia­łam, co mogło skło­nić kobietę do prze­mocy.

Przez lata nie­zli­czoną liczbę dni i tygo­dni wycho­dzi­łam z domu z bro­nią. W prze­ci­wień­stwie do tam­tej ter­ro­rystki samo­bój­czyni ni­gdy nie przy­go­to­wy­wa­łam się na śmierć, zawsze sta­ra­łam się wyglą­dać jak naj­le­piej nie­za­leż­nie od dal­szych wyda­rzeń. Moim typo­wym mun­dur­kiem było nie­ska­zi­telne spodnium i wykroch­ma­lona biała bluzka. Zawsze wie­dzia­łam, że być może będę musiała użyć broni. Jak sądzę, w pew­nym sen­sie byłam skłonna umrzeć za ulotne, słabo zde­fi­nio­wane, patrio­tyczne poczu­cie spra­wie­dli­wo­ści.

Ale nawet w ciągu tych wszyst­kich lat spę­dzo­nych w służ­bie FBI, w obli­czu nie­od­łącz­nego nie­bez­pie­czeń­stwa, rzadko się bałam. Teraz było ina­czej. Teraz czu­łam strach, prze­ra­że­nie, o któ­rym ni­gdy nie myśla­łam. Teraz wie­dzia­łam, co czuła ta kobieta od stopy w związku ze swą samo­bój­czą prze­mocą. Wie­dzia­łam, że gdy­bym miała wyjść z domu i dążyć do cze­goś, w co naprawdę wie­rzy­łam, wie­dząc bez cie­nia wąt­pli­wo­ści, że nie wrócę, dała­bym sobie z tym radę.Rozdział pierwszy. Niespokojna tęsknota

Roz­dział pierw­szy

Nie­spo­kojna tęsk­nota

Życie się waha mię­dzy dwoma światy: –
Gwiazda wie­czorna, co się na dnia słoni
Rąbek.¹

– Lord Byron, _Don Juan_

W połu­dniowo-środ­ko­wym Ken­tucky można spo­tkać pofa­lo­wane wzgó­rza o nie­zwy­kłej uro­dzie, usły­szeć szum i drga­nia maszyn oraz napo­tkać zwie­rzęta gospo­dar­skie. I ciszę. I brak słów, i gło­sów.

Moi rodzice kupili to miej­sce, farmę, na któ­rej się wycho­wa­łam, rok przed moim uro­dze­niem. Trzy­sta akrów czar­nego pyłu, ponie­waż gospo­dar­stwo leżało w poro­śnię­tym bujną roślin­no­ścią, żyznym zakolu rzeki Green, dopływu Ohio, który na odcinku czte­ry­stu mil prze­pły­wał przez połu­dniowo-środ­kowe Ken­tucky. Dwu­pa­smowa asfal­towa droga dzie­liła gospo­dar­stwo na dwie czę­ści. Dalej prze­cho­dziła w drogę grun­tową, która zjeż­dżała w dół aż do powol­nego nurtu sza­ro­zie­lo­nej rzeki. Jeśli przy­pad­kiem tuż przed drogą grun­tową skrę­ciło się w prawo, można było prze­je­chać przez gospo­dar­stwa leżące w tym sze­ro­kim zakolu i wyje­chać na kolejną dwu­pa­smową drogę wiej­ską, pro­wa­dzącą osta­tecz­nie do skrzy­żo­wa­nia w przy­siółku Gabe, zło­żo­nym z kilku bia­łych pokry­tych deskami domów, kościoła bap­ty­stów z czer­wo­nej cegły i wiej­skiego sklepu. Naprze­ciw tego sklepu znaj­do­wał się przy­po­mi­na­jący domek dla lalek urząd pocz­towy, któ­rego okien­nice długo pozo­sta­wały zamknięte po fuzji z innym oddzia­łem odda­lo­nym o około pięć mil, poło­żo­nym bli­żej „mia­sta”, sie­dziby hrab­stwa zwa­nego Gre­ens­burg. Moim świa­tem był Gre­ens­burg w sta­nie Ken­tucky, w hrab­stwie Green nad rzeką Green, pokryty zie­le­nią kalej­do­skop opa­sany gra­ni­cami błę­kit­nego nieba i do nich nale­żący.

W naszym gospo­dar­stwie mle­czar­sko-tyto­nio­wym pasło się dwie­ście krów. Trzeba je było doić dwa razy dzien­nie, sie­dem dni w tygo­dniu, 365 dni na rok. Nie było czasu wol­nego, nie było waka­cji. Moi rodzice urzą­dzali sobie drzemkę jedy­nie w nie­dzielne popo­łu­dnia, po kościele i obie­dzie, naszym posiłku w połu­dnie. W nie­dziele mój tata sta­now­czo nale­gał na prze­strze­ga­nie dnia wol­nego, świę­tego dnia, kiedy należy czcić Boga, a praca jest nie­wska­zana. Ni­gdy nie rozu­mia­łam, jak tata uza­sad­niał dwu­krotne doje­nie krów w nie­dzielę, co w moich oczach sta­no­wiło pracę. Jako dziecko nie nauczy­łam się jesz­cze zada­wać tacie pytań. Wie­dzia­łam tylko, że mię­dzy czter­na­stą a szes­na­stą w te leniwe popo­łu­dnia mia­łam prze­cho­dzić na pal­cach przy otwar­tych drzwiach ich sypialni, był to jedyny czas, kiedy mnie i mojemu rodzeń­stwu wolno było sie­dzieć nie­ru­chomo i umi­lać sobie popołu­dnie marze­niami.

W zakolu rzeki nasze gospo­dar­stwo było naj­za­moż­niej­sze, naj­bar­dziej zadbane i naj­czyst­sze w oko­licy. Zna­li­śmy wszyst­kich sąsia­dów, a oni znali nas. Sąsie­dzi spie­szyli z pomocą, jeśli krowy prze­szły przez płot i weszły na czy­jeś pole. Ku roz­draż­nie­niu mojej mamy tata czę­sto poży­czał sprzęt innym rol­ni­kom, któ­rzy nie inwe­sto­wali we wła­sny mają­tek. Zbyt czę­sto sprzęt zwra­cano uszko­dzony i wyma­ga­jący naprawy, co powo­do­wało koniecz­ność wyda­nia zim­nej, twar­dej gotówki. Gotówki, któ­rej nie mie­li­śmy. Nie mie­li­śmy gotówki, ale mie­li­śmy wszystko, co potrzebne – żyw­ność, ubra­nia, dom i zie­mię, która nas utrzy­my­wała. Walutą w gospo­dar­stwie nie jest gotówka, lecz ciężka praca. Wszyst­kie pie­nią­dze wytwo­rzone przez gospo­dar­stwo inwe­sto­wano w jego powo­dze­nie lub porażkę. Wię­cej bydła, więk­szy i lep­szy sprzęt, bar­dziej nowo­cze­sne budynki gospo­dar­cze i plan­to­wa­nie więk­szej ilo­ści gruntu, aby można było posa­dzić wię­cej roślin, oraz zakup kolej­nych grun­tów. Man­trą mojego ojca stały się słowa: wię­cej, wię­cej, wię­cej. Wszystko to wyma­gało nie­skoń­czo­nego cyklu pracy ze strony mojej ośmio­oso­bo­wej rodziny.

Kiedy naszą drogą jechał samo­chód, ist­niało praw­do­po­do­bień­stwo, że znamy kie­rowcę. Czę­ściej niż samo­chody prze­jeż­dżały cią­gniki z osprzę­tem do sadze­nia tyto­niu, roz­trzą­sa­czem do obor­nika lub, w póź­niej­szym ter­mi­nie, przy­czepą, na któ­rej uło­żono na wyso­kość dzie­się­ciu stóp kostki siana o słod­kim zapa­chu, prze­cho­wy­wane na stryszku sto­doły.

Uwiel­bia­łam czas sia­no­ko­sów. Zie­lon­ka­wo­żółte pro­sto­kątne kostki wyda­wały się masze­ro­wać po polu w rów­no­le­głych rzę­dach i liniach pro­stych, a rży­sko sko­szone tuż przy ziemi już wyschło w upale lata na zło­ci­sto­brą­zowy kolor.

Nocą leża­łam przy otwar­tych oknach, a wiatr roz­wie­wał na boki białe firanki, przy­no­sząc aro­mat schną­cego siana – tra­wia­sty i nieco drzewny, wymie­szany z zapa­chem roz­grza­nej słoń­cem gleby. Jeśli w tej bry­zie wyczu­wa­łam deszcz, wie­dzia­łam, że następ­nego dnia tata wraz z moimi braćmi będą w pośpie­chu kost­ko­wać siano i ukła­dać je w sto­dole, aby ochro­nić je przed wil­go­cią.

Kiedy siano było już w kost­kach i uło­żono je na przy­cze­pach, aby zwieźć do sto­dół, sta­wa­łam i obser­wo­wa­łam, jak pod­no­śnik powoli prze­su­wał poszcze­gólne kostki na górę. Kostki były uło­żone w porządne pro­sto­kątne war­stwy, jedna na dru­giej, aż wresz­cie docie­rały do kro­kwi. Wła­śnie tam spę­dza­łam wiele godzin wcze­snego dzie­ciń­stwa, wspi­na­jąc się na naj­wyż­sze kostki, tuż pod dachem sto­doły, gdzie mogłam wyglą­dać przez szparę w drzwicz­kach stry­chu. Stam­tąd widzia­łam gospo­dar­stwo, lecz ono nie widziało mnie. Słu­cha­łam dźwię­ków nie­sio­nych z wia­trem i wie­dzia­łam, gdzie znaj­do­wał się w danej chwili każdy z człon­ków rodziny. Brzęk tar­czy i pługa wska­zy­wał, że tata jest w polu, obra­ca­jąc czarną wil­gotną glebę ku słońcu, a radliny wysy­chały na jasny brąz w upale lata. Stuk-stuk-stuk ozna­czało, że mama plewi ogród. Dźwięk roz­pry­ski­wa­nej wody mówił, że jeden z moich braci zmy­wał dojar­nię przed poran­nym doje­niem.

W gospo­dar­stwie tej wiel­ko­ści nic nie dzieje się cicho. Począ­tek każ­dego dnia ogła­szał szcze­biot wró­bli, droz­dów i sójek, a po nim nastę­po­wał śpiew kar­dy­na­łów i szyb­kie stu­ka­nie dzię­cio­łów w lesie. Ostre szcze­ka­nie naszej suczki rasy bor­der col­lie, Tootie, kiedy zaga­niała krowy na popo­łu­dniowy udój. Kur­częta scho­dzące na dół z grzędy o poranku, gotowe na spa­cer na sztyw­nych nogach wokół zagrody w poszu­ki­wa­niu zapo­mnia­nego ziarna lub kłosa zboża z wie­czor­nej kola­cji, prze­rzu­co­nego przez dru­ciane ogro­dze­nie. Sple­ciona melo­dia pta­ków, podwó­rza oraz ręcz­nego i maszy­no­wego poskra­mia­nia tych wszyst­kich akrów były rów­nie wszech­obecne jak wiatr buszu­jący wśród liści, zale­d­wie tło ciszy w mojej gło­wie.

Dom, w któ­rym dora­sta­łam – dwa pię­tra bia­łych desek – miał ponad sto lat. W pierw­szej deka­dzie po prze­pro­wadzce mama i tata nieco odno­wili wnę­trze, zmie­nia­jąc kuch­nię i mon­tu­jąc grzej­niki ścienne w sypial­niach na pię­trze. Wcze­śniej wraz z naj­star­szą sio­strą spa­łam pod kocem elek­trycz­nym i obser­wo­wa­łam oddech tęże­jący w mroź­nym powie­trzu. Mie­li­śmy tylko dwa piece opa­lane drew­nem, jeden w kuchni, a drugi w pokoju relaksu, gdzie spę­dzali wie­czory mój tata i bra­cia; tata czy­tał gazetę, a bra­cia oglą­dali tele­wi­zję. Dziew­częta były w kuchni z mamą, sprzą­ta­jąc stół i zmy­wa­jąc naczy­nia po kola­cji.

Dni mojej mamy nie miały końca. Dopiero po upły­wie wielu lat spę­dzo­nych poza domem widzia­łam, jak sie­dzi przy stole w kuchni i spo­koj­nie je posi­łek. Kiedy byłam mała, zwy­kle pochy­lała się nad sto­łem, wyko­nu­jąc inne prace kuchenne, a po skoń­cze­niu kola­cji szybko jadła i prze­cho­dziła do kolej­nego zada­nia.

Tak naprawdę nie pamię­tam, kiedy po raz pierw­szy się zorien­to­wa­łam, że tu nie pasuję. Musia­łam mieć około trzech lub czte­rech lat. Wydaje mi się, że sie­dzia­łam wtedy za pie­cem w kuchni i pie­ści­łam, trzy­ma­jąc mocno w ramio­nach, jakieś ura­to­wane przez sie­bie zanie­dbane zwie­rzątko – kró­lika, kociątko lub małego skunksa. Przy­glą­da­łam się, jak starsi bra­cia i sio­stry spo­koj­nie sie­dzą przy dużym stole i przed przy­jaz­dem auto­busu szkol­nego jedzą śnia­da­nie. Przy naszym stole zawsze było cicho. Tata nie lubił sły­szeć naszych roz­mów. Chyba w ogóle nas tam nie chciał. Jedna nie­for­tunna uwaga kogoś przy stole mogła spo­wo­do­wać obrzu­ce­nie nie­na­wist­nym wzro­kiem. Nikt nie chciał poczuć ude­rze­nia jego dło­nią roz­miaru ręka­wicy base­bal­lo­wej ani zna­leźć się w roz­le­głym zasięgu ciosu naszego taty, który miał sześć stóp wzro­stu i był wete­ra­nem II wojny świa­to­wej.

Kiedy tak sie­dzia­łam, obser­wu­jąc mamę i rodzeń­stwo na orbi­cie nie­mej kon­troli taty, przy­swa­ja­łam wie­dzę, że cisza może być magne­sem, który jed­no­cze­śnie odpy­cha i przy­ciąga. Chcieli zado­wo­lić tatę, wypeł­nić pustkę, przy­cią­gnąć go bli­żej. Jed­no­cze­śnie bali się nie­po­wo­dze­nia, więc sia­dali w kręgu, usi­łu­jąc inter­pre­to­wać bez­gło­śną próż­nię.

W pew­nej chwili doszłam do wnio­sku, z nie­złomną duszą dziecka, że nie tylko nie pasuję, ale też nie­ko­niecz­nie ktoś mnie chce. Jako piąte z szóstki dzieci – w okre­sie moich cichych wypraw za piec szó­ste jesz­cze się nie naro­dziło – w znacz­nej mie­rze byłam igno­ro­wana. Nie­szcze­gól­nie mnie to mar­twiło. Zosta­wiono mnie samą sobie, przy­naj­mniej przez pierw­sze pięć lat lub coś koło tego.

Wyraź­nie pamię­tam coś, co uwa­żam za pierw­szą przy­godę, pierw­sze rzu­ce­nie się bez namy­słu w entu­zja­styczne uczu­cie ucieczki, podróż za kra­wę­dzie bez­piecz­nych miejsc na podwó­rzu przed domem i ota­cza­ją­cych go zabu­do­wań gospo­dar­czych. Musia­łam mieć jakieś cztery czy pięć lat, jesz­cze nie zaczę­łam cho­dzić do przed­szkola. Tata kupił kasz­ta­no­wego kucyka z poje­dyn­czą białą strzałką mię­dzy oczami. Wabił się Blaze.

Zako­cha­łam się w chwili, gdy po raz pierw­szy usia­dłam na jego grzbie­cie. Blaze o fili­gra­no­wych pęci­nach pach­niał słod­kim sia­nem i stru­my­kami potu, które spły­wały po jego roz­grza­nej słoń­cem szyi. Zanu­rza­łam twarz w jego gęstej zmierz­wio­nej grzy­wie, wdy­cha­jąc aro­mat, który póź­niej wią­za­łam z wol­no­ścią. Blaze nie miał sio­dła. Jeź­dzi­łam na oklep, a linka słu­żąca za uździe­nicę zwi­sała w moich deli­kat­nych, nie­wiel­kich, dziew­czę­cych dło­niach. Czu­łam cie­płe dra­pa­nie jego szorst­kiej sier­ści, która ocie­rała się o moje gołe nogi, a pię­tami lekko zachę­ca­łam go, by zabrał mnie tam, dokąd chcia­łam dotrzeć.

Codzien­nie przed szkołą mój brat Rick przy­wią­zy­wał Blaze’a do fron­to­wego ganku. Byłam zde­cy­do­wa­nie zbyt mała, aby wypusz­czać się na pola po Blaze’a, a mama i tata zbyt zajęci, aby zawra­cać sobie głowę cho­dze­niem za kucy­kiem. Ich dzień zaczy­nał się na długo przed wscho­dem słońca, a koń­czył dobrze po zacho­dzie. Ten jeden akt dobroci ze strony mojego zwy­kle opry­skli­wego i mało­mów­nego brata kazał mi wyru­szyć w drogę, która jesz­cze nie dobie­gła końca.

Na grzbie­cie Blaze’a spę­dza­łam nie­zli­czone godziny. Jeź­dzi­łam na nim do lasu, słu­cha­jąc szumu i sze­le­stu liści nad głową, które wyda­wały się szep­tać, że nic mi się nie sta­nie. Wiele lat póź­niej zro­zu­mia­łam, w jaki spo­sób las stał się moim rodzi­cem, zapew­nił schro­nie­nie i osłonę przed świa­tem.

Sie­dząc na grzbie­cie Blaze’a, któ­rego sta­ra­łam się zmu­sić do kłu­so­wa­nia, czu­łam na skó­rze wie­trzyk pły­nący jakby znad hory­zontu, z odle­głego, tajem­ni­czego miej­sca. Wkrótce powią­za­łam gwał­towny ruch do przodu z ruchem w kie­runku prze­strzeni, w któ­rej chcia­łam się zna­leźć.

O wie­trze od tyłu, popy­cha­ją­cym na oślep w stronę hory­zontu, napi­sano wiele pio­se­nek i wier­szy. Ze mną było ina­czej. Wiatr na ple­cach opo­wia­dał o miej­scu, w któ­rym już byłam. Wiatr od przodu pocho­dził z miej­sca, któ­rego jesz­cze nie widzia­łam, był kom­pa­sem pro­wa­dzą­cym mnie, gdy­bym zgu­biła drogę.

Uwiel­bia­łam Blaze’a i codzien­nie rano zbie­ga­łam po scho­dach, aby spraw­dzić, czy stoi przy­wią­zany do słupka. W znacz­nej mie­rze bar­dziej kocha­łam to, co repre­zen­to­wał i jak się przy nim czu­łam. Na jego grzbie­cie mogłam ruszyć w dowol­nym kie­runku – do lasu, nad staw, na polankę jeżyn, odle­głe pole zbóż, gdzie czę­sto mnie zrzu­cał, aby spo­koj­nie jeść kłosy pozo­stałe po żni­wach. Choć nie opusz­cza­łam gospo­dar­stwa i tak naprawdę praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie odda­li­łam się o ponad pół mili, czu­łam, jak­bym była w innym miej­scu, innym kraju.

Pod­czas tych wcze­snych lat włó­częgi nikt ni­gdy po mnie nie przy­szedł ani nie zada­wał gorącz­ko­wych pytań, gdzie byłam. W tam­tych latach wpa­try­wa­łam się w daleki hory­zont, marząc o dniu, gdy będę mogła wejść w jego nie­skoń­czoną krzy­wi­znę. Pocią­gało mnie to, co oso­bliwe i nie­zwy­kłe. Moją cie­ka­wość wzbu­dzało wszystko, co było odmienne. To stało się moją siłą napę­dową.

Byłam dziec­kiem bez wyro­bio­nego poję­cia o odmien­no­ści. Moje serce było wolne od rasi­zmu czy uprze­dzeń reli­gij­nych. Nie rozu­mia­łam tego wów­czas, kiedy wzdy­cha­łam do doświad­czeń innych lądów, kul­tur, ludzi. Być może tam roz­po­zna­ła­bym sie­bie w innych. Ponie­waż pomimo wszel­kich sta­rań nie umia­łam zna­leźć swego podo­bień­stwa do domow­ni­ków.Rozdział drugi. Dywan Szeherezady

Roz­dział drugi

Dywan Sze­he­re­zady

Wszę­dzie szu­ka­łem odpo­czynku i nie zna­la­złem, z wyjąt­kiem chwil samot­nie spę­dzo­nych w kącie z nie­wielką ksią­żeczką.

– Tomasz à Kem­pis

Moje wcze­sne lata wol­no­ści w gospo­dar­stwie nie trwały długo. Kiedy zaczę­łam szkołę, uznano mnie za wystar­cza­jąco dużą, aby pra­co­wać w domu, a póź­niej na podwó­rzu, w ogro­dzie i w polu. W gospo­dar­stwie pracy się nie ocze­kuje. Ona jest koniecz­no­ścią. W prze­ciw­nym razie nara­ża­li­śmy się na dło­nie taty oraz prze­pra­co­wany, znu­żony gniew mamy.

Na­dal potra­fię wydzie­lić we wspo­mnie­niach z pierw­szych lat na far­mie naj­bar­dziej pod­sta­wowe ele­menty, które w końcu spra­wiły, że ode­szłam z tego gospo­dar­stwa w środ­ko­wym Ken­tucky: pra­gnie­nie podró­żo­wa­nia, miłość do ksią­żek i muzyki, cie­ka­wość i potrzebę malo­wa­nia wyraź­nego i ostrego obrazu, potrzebę rozu­mie­nia oraz wspo­mnie­nia o mamie. Ale uświa­do­mi­łam to sobie dopiero po upły­wie wielu lat.

***

Nie pamię­tam okresu, kiedy nie umia­łam czy­tać. Być może wynika to z faktu, że kiedy już odkry­łam książki, zgłę­bia­nie tego, co zacho­dziło mię­dzy tuszem a papie­rem, stało się jedną z moich naj­więk­szych pasji.

Mój brat Jim­mie był trzy­na­ście lat star­szy ode mnie. Jako najstar­szy to wła­śnie on wal­czył z tatą o pój­ście do kole­dżu, toru­jąc drogę pozo­sta­łym. Ofia­ro­wał mi także dar czy­ta­nia ksią­żek. Pew­nego dnia po powro­cie ze szkoły stwier­dzi­łam, że tylny ganek jest od pod­łogi po sufit wypeł­niony set­kami wolu­mi­nów. Jim­mie kupił wszyst­kie te książki na wyprze­daży miej­sco­wej nie­ru­cho­mo­ści. Książki były wszę­dzie, poukła­dane w stosy o róż­nych odcie­niach brązu i czerni, star­sze wolu­miny nie były jesz­cze zabar­wione zgod­nie z nowo­cze­snymi stan­dar­dami kolo­ro­wej gra­fiki i wzor­nic­twa, do tego zapach suchego papieru, dro­biny pyłu wypa­da­jące spo­śród stron… Mię­dzy te zig­gu­raty i pira­midy umy­ka­łam przed pracą. Otwie­ra­łam, zamy­ka­łam i wdy­cha­łam egzo­tyczne, odle­głe miej­sca ukryte za krzywą hory­zontu, którą pra­gnę­łam podą­żać. Sta­łam się koli­brem w pełni lata, który prze­la­ty­wał z kwiatu na pąk, pró­bu­jąc żywić się życio­daj­nym nek­ta­rem słów, słów, które splo­tły pożą­da­nie i wyobraź­nię.

Ta oaza na pewien czas stała się moją pry­watną biblio­teką, zanim wraz z moim bra­tem odje­chała do domu, który miał dzie­lić ze swą nowo poślu­bioną żoną. Do tej pory jedna z moich star­szych sióstr miała już prawo jazdy i przy oka­zji łaska­wie zawo­ziła mnie do biblio­teki po zapas nowych ksią­żek. Byłam zmu­szona prze­nieść się do miej­sco­wej biblio­teki w mia­steczku, ponie­waż pani Cald­well, biblio­te­karka w mojej szkole pod­sta­wo­wej, zaczęła ogra­ni­czać liczbę ksią­żek, które mogłam wypo­ży­czyć. Nie wie­rzyła, że naprawdę przez tydzień jestem w sta­nie prze­czy­tać pięć ksią­żek. Miała rację. Czy­ta­łam ich co naj­mniej dzie­sięć, zależ­nie od książki i od tego, ile godzin uda­wało mi się nie spać nocą po ukoń­cze­niu pracy domo­wej i innych obo­wiąz­ków. Pani Cald­well nikt nie lubił i wszyst­kie dzieci w szkole pod­sta­wo­wej się jej bały. W godzi­nach biblio­tecz­nych nikomu nie szczę­dziła razów po bocz­nej stro­nie nóg, spa­ce­ru­jąc po kla­sie w poszu­ki­wa­niu zasmar­ka­nego dziecka, które prze­ja­wiało choćby naj­mniejszą odro­binę weso­ło­ści, praw­do­po­dob­nie zaka­za­nej w jej wszech­świe­cie. Ni­gdy nie widzia­łam u niej uśmie­chu.

Nie­mal w każ­dej kla­sie szkoły pod­sta­wo­wej zdo­by­wa­łam nagrodę „Mola książ­ko­wego roku”. Pani Cald­well, nie­zmien­nie scep­tyczna wobec mojej umie­jęt­no­ści czy­ta­nia, kazała mi sta­wać przed swoim biur­kiem i krótko stresz­czać każdą książkę. Nie była dużo wyż­sza ode mnie. Jej ciało przy­po­mi­nało pniak – równo obcio­sany, z biu­stem wypy­cha­ją­cym polie­strowo-dzia­ni­nową sukienkę niczym onie­śmie­la­jący dziób statku pirac­kiego. Gdy stała, wpa­tru­jąc się we mnie, pod­parta pod boki, długi naszyj­nik poziomo opla­tał sze­roki bez­miar, a meda­lion zwi­sał tuż na kra­wę­dzi, poru­sza­jąc się w tył i w przód w tem­pie metro­nomu. Kiedy z zacho­wa­niem naj­drob­niej­szych szcze­gó­łów opi­sy­wa­łam wątek każ­dej książki, prze­bie­gła mi przez głowę myśl, aby zapy­tać, skąd wie­działa, że prze­czy­ta­łam książkę. Podej­rze­wa­łam, że pani Cald­well ni­gdy nie zanu­rzyła się w znie­wa­la­jącą głę­bię książki, zado­wa­la­jąc się usta­wie­niem jej w odpo­wied­niej kolej­no­ści zgod­nie z kla­sy­fi­ka­cją dzie­siętną Deweya, podob­nie jak robiła z nie­lu­bia­nymi krnąbr­nymi uczniami. Książki prze­zna­czone były do patrze­nia, nie do czy­ta­nia.

Nie powie­dzia­łam pani Cald­well, że lek­tury w szkole pod­sta­wo­wej to bułka z masłem, a moją normą była jedna książka na wie­czór. Moje star­sze rodzeń­stwo było już w kole­dżu i pota­jem­nie czy­ta­łam ich pod­ręcz­niki. Kiedy czy­tali kla­sykę, robi­łam to i ja. Kiedy uczyli się histo­rii, i ja się tego uczy­łam. Póź­niej, w szkole śred­niej i kole­dżu, zda­łam sobie sprawę, że od siód­mego do dwu­na­stego roku życia przeczy­ta­łam lwią część obo­wiąz­ko­wej lite­ra­tury kla­sycz­nej. Jedyną książką, do któ­rej wró­ci­łam w póź­niej­szych latach, były _Grona gniewu_. Wyraź­nie pamię­tam, gdzie po raz pierw­szy czy­ta­łam ostat­nią scenę. Ukry­wa­łam się za łóż­kiem sio­stry. W końcu to była jej książka i oba­wia­łam się ją zabrać z miej­sca, w które zawsze ją odkła­dała. Instynk­tow­nie czu­łam biedę, roz­pacz, poczu­cie desta­bi­li­za­cji boha­te­rów. A jed­nak nie rozu­mia­łam, dla­czego doro­sła kobieta pie­lę­gnuje doro­słego męż­czy­znę jak nie­mowlę. Pamię­tam, jak w pół­mroku sie­dzia­łam na pod­ło­dze mię­dzy łóż­kiem a szafą, oparta ple­cami o ścianę ze szcze­gól­nym poczu­ciem nie­sa­mo­wi­to­ści. Nie byłam obu­rzona ani znie­sma­czona, ale wie­dzia­łam, że nic nie mówiąc, powie­dziano mi coś, czego nie rozu­mia­łam. To było nowe uczu­cie. Mój młody umysł nie był w sta­nie zna­leźć w tym sensu, choć poświę­ci­łam temu sporo czasu.

Wresz­cie książki zaczęły stwa­rzać pra­gnie­nie przy­gody, podróży, odwie­dze­nia odle­głych miejsc. Poczu­cie braku przy­na­leż­no­ści, świa­do­mość, że któ­re­goś dnia odejdę, że wzy­wają mnie inne światy, to poczu­cie zwią­zane z cię­ża­rem w piersi, po któ­rym poja­wiała się gula w gar­dle, łzy pod powieką, tęsk­nota za byciem w innym miej­scu. Sto­jąc przed pół­kami w biblio­tece, pra­gnę­łam obej­rzeć Dziki Zachód Annie Oakley, poczuć świeży zapach sosen dol­nej czę­ści Sierra w szczy­to­wym okre­sie gorączki złota z Lolą Mon­tez i Lottą Crab­tree. Pra­gnę­łam poczuć wie­jący w twarz wiatr, szy­bu­jąc w prze­stwo­rzach niczym Ame­lia Ear­hart. Chcia­łam być wszę­dzie, tylko nie tu.

Czy­ta­łam wszystko. Sie­dząc rano nad jaj­kiem w koszulce na grzance, pijąc her­batę, czy­ta­łam napisy na pudełku płat­ków owsia­nych, ety­kietę na pudełku her­baty Lip­ton, na sło­iku z masłem orze­cho­wym.

W wieku około jede­na­stu czy dwu­na­stu lat prze­dzie­ra­łam się przez kilka wolu­mi­nów nowego zbioru ency­klo­pe­dii zaku­pio­nych przez rodzi­ców od wędrow­nego han­dla­rza. Nie umiem sobie wyobra­zić kosztu takiego luk­susu dla naszego gospo­dar­stwa domo­wego, gdzie cią­gle bra­ko­wało gotówki, ale wiem, że mama nale­gała, aby stwo­rzyć w naszym życiu takie okno na świat poza gospo­dar­stwem. Pomimo nie­ustan­nego zmę­cze­nia mama była cie­kawa i uwiel­biała się uczyć. Zama­wiała nasiona, aby w ogro­dzie upra­wiać szpa­ragi i kala­fiory, cał­ko­wi­cie egzo­tyczne warzywa w naszej die­cie zło­żo­nej z mięsa i ziem­nia­ków. Kupiła zestaw do reno­wa­cji, aby przy­wra­cać blask sta­rym meblom. Kiedy teraz się nad tym zasta­na­wiam, sądzę, że mama pra­gnęła tych ency­klo­pe­dii nie tylko dla dzieci, ale w znacz­nej mie­rze z powodu swej nie­za­spo­ko­jo­nej cie­ka­wo­ści.

Książki zja­wiły się w domu, a ja natych­miast zaczę­łam podró­żo­wać pal­cem po mapie. Szcze­gólne zain­te­re­so­wa­nie budził we mnie Egipt i pira­midy. Zde­cy­do­wa­łam, że zostanę kolej­nym Howar­dem Car­te­rem, prze­sie­wa­jąc pył i piach w poszu­ki­wa­niu dawno zagi­nio­nej, a jesz­cze nie­od­kry­tej cywi­li­za­cji.

Pod­czas wio­sen­nej orki zaczę­łam cho­dzić za cią­gni­kiem taty. Moje bose stopy tonęły w wil­got­nym chłod­nym ile. Kiedy czu­łam pod pal­cami coś ostrego lub nacisk kawałka skały, pada­łam na czwo­raki w poszu­ki­wa­niu sta­ro­żyt­nego skarbu, zbie­ra­jąc groty strzał i toma­hawki, nie­ska­lane i nie­tknięte. Czy­ści­łam je, a póź­niej sta­ran­nie ryso­wa­łam na kartce papieru. Doda­wa­łam wymiary, szcze­gó­łowo okre­śla­łam miej­sce zna­le­zi­ska, zapi­sy­wa­łam wła­sne spe­ku­la­cje na temat jego pocho­dze­nia i wła­ści­ciela. Z cza­sem oka­zało się to zapo­wie­dzią mojej kariery agentki FBI, prze­sie­wa­ją­cej dowody i donie­sie­nia wywiadu i doku­men­tu­ją­cej szcze­góły docho­dze­nia.

Pani Mil­ler i biblio­teka na kół­kach stały się moją Sze­he­re­zadą na cza­ro­dziej­skim dywa­nie, która dostar­czała pod drzwi mojego domu bajki i legendy. Biblio­teki na kół­kach, czyli sta­rej fur­go­netki z jaskrawo nie­bie­skimi lite­rami, uży­wano kie­dyś do prze­wozu wypie­ków lub chleba. Widząc, jak wjeż­dża na drogę do gospo­dar­stwa, pędzi­łam przez pole, na któ­rym wła­śnie pra­co­wa­łam, z nadzieją, że nie odje­dzie. Pani Mil­ler ni­gdy nie prze­szka­dzało, że zwy­kle jestem brudna i bosa. Pozwa­lała mi prze­glą­dać półki, jak długo chcia­łam lub dopóki mama nie przy­szła mnie odcią­gnąć. Od czerwca do sierp­nia pani Mil­ler przy­jeż­dżała raz w tygo­dniu i pozwa­lała mi wypo­ży­czać dowolną liczbę ksią­żek. Całe lato dawała mi podró­żo­wać pal­cem po mapie.

Choć w ciągu dnia pra­co­wa­łam w polu, w nocy podró­żo­wa­łam w cza­sie do odle­głych, obcych ziem. Kiedy bose stopy pogrą­żały się w nagrza­nej słoń­cem ziemi pod­czas zbioru pomi­do­rów lub ogór­ków czy też moty­cze­nia kolej­nych rzę­dów wła­śnie zasa­dzo­nego tyto­niu, mój umysł prze­mie­rzał ulice XVI-wiecz­nego Lon­dynu z kró­lową Elż­bietą I lub poko­ny­wał prze­łę­cze Gór Ska­li­stych w kolum­nie kry­tych wozów. Plecy nabie­rały siły, a wyobraź­nia szy­bo­wała w górę.

Pra­gnę­łam obej­rzeć dale­kie pawi­lony M.M. Kaye i wędro­wać Jedwab­nym Szla­kiem z Marco Polo. Nasta­wia­łam uszu, wyobra­ża­jąc sobie gwizd pociągu w oddali – dźwięk obiet­nicy, dźwięk nad­cho­dzą­cych zda­rzeń, dźwięk mija­nych miejsc.

Moje pra­gnie­nie ucieczki zaczęło prze­kształ­cać się w koniecz­ność.Rozdział czwarty. Moje milczenie

Roz­dział czwarty

Moje mil­cze­nie

– Tato, jeśli nie prze­sta­niesz jej bić, to ją zabi­jesz.

Moja sio­stra Julie stała przy drzwiach pro­wa­dzą­cych z kuchni na tylny ganek. Na bio­drze trzy­mała swą nie­spełna dwu­let­nią córkę. Moja młod­sza sio­stra Rita wyj­rzała zza nóg Julie, trzy­ma­jąc ją mocno za uda. Obser­wo­wały, jak tata mnie bije.

Zanim poczu­łam ból ple­ców, sły­sza­łam świst pasa, któ­rego zimna meta­lowa klamra wbi­jała mi się w ciało. Nie pamię­tam, czy mia­łam na sobie koszulkę bez ręka­wów, czy sukienkę bez ple­ców, ale czu­łam, jak kolec klamry prze­suwa mi się po krę­go­słu­pie, gdy ojciec cofał ramię i pod­no­sił je nad głowę, a póź­niej wie­lo­krot­nie mnie ude­rzał.

Nie pamię­tam, co prze­skro­ba­łam ani jaki poważny grzech popeł­ni­łam, ale byłam pewna, że wyma­gał kary. Nie pła­ka­łam i nie krzy­cza­łam. Nie wyda­łam żad­nego dźwięku. To był mój błąd. Moje mil­cze­nie było dla taty sygna­łem, że jesz­cze nie uka­rał mnie wystar­cza­jąco, że jesz­cze nic nie zro­zu­mia­łam. Dla­tego dud­nie­nie skóry o skórę i kości trwało długo, choć nie pamię­tam ile.

Julie nie powie­działa nic wię­cej. Po spo­so­bie, w jaki ode­zwała się do taty, nie­pew­nie, miękko, prze­ko­nana, że w szale, gdy na oślep wyma­chi­wał pasem, mógł skie­ro­wać się prze­ciwko niej i jej maleń­stwu, pozna­łam, że jest prze­stra­szona. Julie wró­ciła na rok do domu, bo jej mąż Jason był w woj­sku. Został zmo­bi­li­zo­wany do Korei Połu­dnio­wej, a ona nie­dawno uro­dziła, więc usta­lono, że Julie przy­je­dzie na farmę, choć, jak wie­dzia­łam, wcale tego nie pra­gnęła. Zyskała wol­ność od nie­skoń­czo­nej harówki, mil­cze­nia i bez­sil­no­ści. To wła­śnie ona nauczyła mnie, że pew­nego dnia ja także mogę wyje­chać. Mia­łam świa­do­mość, że swe miej­sce w domu uzna­wała w naj­lep­szym razie za słabe. Więc nic już nie mówiła, a jej mil­cze­nie odpo­wia­dało mojemu. Cze­kała, aż tacie zmę­czy się ręka lub przej­dzie złość wywo­łana całą fru­stra­cją, jaka gro­ma­dziła się w nim każ­dego dnia życia.

Mój ojciec był wyso­kim, szczu­płym męż­czy­zną zło­żo­nym z kości i mię­śni, o twa­rzy wyku­tej z gra­nitu, któ­rej kości policz­kowe wysta­wały przez zbrą­zo­wiałą od słońca skórę, nacią­gniętą na wypu­kłej żuchwie i wgłę­bie­niach. Miał czarne, pro­ste, gęste i błysz­czące włosy, a jego głę­boko osa­dzo­nym, sza­ro­zie­lo­nym oczom w otoczce ciem­nych cieni zawsze bra­ko­wało nie inte­li­gen­cji, lecz pamięci, ponie­waż widziały tylko to, co były w sta­nie dostrzec. Czę­sto się zasta­na­wia­łam, czy usi­ło­wał przy­cią­gać wspo­mnie­nia do sie­bie, czy też je odpy­chał. Usta rzadko roz­chy­lały mu się w uśmie­chu. Rzadko sły­sza­łam, by zwra­cał się bez­po­śred­nio do mnie, nawet gdy mnie karał.

Kilka dni póź­niej byłam u swej sio­stry Bev i kosi­łam jej podwórko. Wyszła za Bena, który poja­wił się w jej życiu, gdy mia­łam zale­d­wie jede­na­ście lat. Ben był chi­rur­giem, „panem i władcą” miej­sco­wego szpi­tala w moim mie­ście rodzin­nym. Była od niego młod­sza o dwa­dzie­ścia pięć lat. Sta­no­wili ste­reo­ty­powy zwią­zek – pie­lę­gniarka z sali ope­ra­cyj­nej spo­tyka chi­rurga, mają romans, on jest już żonaty, w mia­steczku wybu­cha skan­dal i ona otrzy­muje szkar­łatną literę A jako młoda kusi­cielka.

Wów­czas nic z tego nie miało dla mnie zna­cze­nia. Byłam zbyt młoda, by zro­zu­mieć, dla­czego było to ważne dla innych, w szcze­gól­no­ści dla ojca. Kiedy dowie­dział się o roman­sie, zacią­gnął sio­strę do salonu „na roz­mowę”. Wie­dzia­łam, że będzie to coś poważ­nego, ponie­waż salonu uży­wa­li­śmy wyłącz­nie w nie­dziele po kościele. Skądś wie­dzia­łam, że „roz­mowa” nie miała mieć nic wspól­nego z Bogiem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: