- nowość
- promocja
Byłam agentką FBI - ebook
Byłam agentką FBI - ebook
Bycie kobietą w męskim świecie to nie wyzwanie – to dowód na to, że siła nie ma płci.
Byłam agentką FBI to książka, która zabiera czytelnika w podróż przez świat pełen niebezpieczeństw, wyzwań i osobistych triumfów. Kathy Stearman, była agentka FBI, dzieli się niezwykłymi doświadczeniami ze swojej pracy w jednej z najbardziej wymagających organizacji na świecie.
„Najważniejszy jest charakter i odwaga, by stawiać czoło przeciwnościom" – to motto, które przez lata towarzyszyło Kathy i pomogło jej przejść przez liczne trudności. Stała się liderką, bo prawdziwa siła agentki nie wynika z posiadania broni, ale z inteligencji, intuicji i umiejętności podejmowania decyzji.
Książka ta nie tylko przybliża kulisy pracy w FBI, ale także inspiruje do odkrywania w sobie siły, determinacji i odwagi, by stawić czoła najtrudniejszym wyzwaniom.
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-18272-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazwiska osób występujących w mojej książce zostały zmienione z wyjątkiem pięciu poniższych: Robert Mueller, John Pistole, Jon Huntsman Jr., Eric Holder, David Petraeus i Louis Freeh. Wszystkie one są bardzo znane.
W niektórych przypadkach zmieniłam opisy fizyczności postaci w celu ochrony ich prywatności, a także szczegóły, miejsca i okoliczności pewnych spotkań, aby chronić integralność dochodzeń i strategii FBI. Moja praca była wysoce niejawna, a tym samym nie mogę opowiedzieć pełnej historii. Abym przypadkowo nie umieściła tu poufnych szczegółów, moją książkę przed publikacją sprawdziła i zatwierdziła Jednostka FBI ds. Public Relations.
Ze względów bezpieczeństwa usunięto fragmenty uznane za wrażliwe przez Jednostkę FBI ds. Oceny przed Publikacją. Ty jako czytelnik będziesz musiał wypełnić te luki z pomocą własnej wyobraźni. Czytelnicy lepiej zaznajomieni z wewnętrznym działaniem FBI i międzynarodowej dyplomacji amerykańskiej niewątpliwie dokładnie się zorientują, o kim lub o czym mówię.
W niniejszej książce wyrażam wyłącznie opinie własne, a nie FBI.
Mam nadzieję, że udało mi się tu przedstawić wszechstronne spojrzenie na życie agentki FBI.PROLOG. STOPA
Prolog
Stopa
Nie mogłam oderwać wzroku od tej stopy. Na krzywiźnie sklepienia widniał delikatny ślad brązowawoczerwonej henny. Przedstawiał coś przypominającego rodzaj pnącza, choć nie pozwalał go rozpoznać niewielki rozmiar zdjęcia, które trzymałam w dłoni. Paznokcie były czerwone i błyszczące, świeżo pomalowane. Ich powierzchni nie szpeciły zarysowania ani odpryski. Było to zaskakujące, ponieważ stopę oderwał i odrzucił wybuch ładunku wywołany przez terrorystkę będącą niegdyś jej właścicielką. Pot spływał mi po dekolcie do pępka, mocząc biustonosz i przód bawełnianej koszuli pod żakietem, a ja czułam, jak zaczyna mi ciążyć psychiczne i fizyczne zmęczenie kilkoma poprzednimi dniami. Chwyciłam przód koszuli. Wilgotny materiał z cichym mlaśnięciem oderwał się od mokrusieńkiej skóry. Z głowy spływały mi cieniutkie strumyczki potu, przyklejając do niej włosy. Pytałam siebie, dlaczego w ogóle zadałam sobie trud wysuszenia włosów przed opuszczeniem hotelu Cinnamon Grand tego ranka. Przed końcem każdego dnia w Kolombo, choć nosiłam eleganckie spodnium, przypominałam przywiędły liść sałaty, który zbyt długo leżał na słońcu. Choć moi koledzy po fachu ubierali się w przewiewne bawełniane koszule i lekkie spodnie, stosownie do klimatu, nie było żeńskiego odpowiednika tego stroju. Starałam się nosić skromnie i zasłaniać jak największą część ciała. Zdjęcie żakietu i pokazanie przepoconej koszuli, która przykleiła mi się do tułowia, równałoby się konkursowi na miss mokrego podkoszulka. Wolałam więc znosić upał i pot, byle tylko uniknąć nadmiernej uwagi.
Prowadziłam dochodzenie w sprawie terroryzmu w Kolombo na Sri Lance, jednym z krajów, za które odpowiadałam. Uwielbiałam Sri Lankę za bujną roślinność i tropikalny krajobraz, śnieżnobiałe plaże i ludzi, którzy uśmiechali się częściej niż jakikolwiek inny naród, który poznałam podczas podróży. Jednakże z wyjątkiem bryzy wyczuwalnej bliżej brzegu klimat bywał ciężki i przytłaczający, zupełnie jakby wdychać duszne, wilgotne powietrze przez gorące kule bawełny. Sri Lanka leży 10 stopni na północ od równika. Dla nas, niebędących przecież starożytnymi żeglarzami, jest to 479 mil, licząc równoleżnikowo, od dokładnego środka Ziemi. Temperatura rzadko wykracza poza zakres od 28 do 32 stopni Celsjusza. Bujność krajobrazu wynika z dwóch wyraźnych pór monsunowych i codziennych popołudniowych przelotnych opadów, co oznacza wysoką wilgotność.
Właśnie skończyłam obowiązkową herbatę – _gorącą_ herbatę – i ciasteczka, przy których omawiałam wydarzenia ostatnich dni. Podczas tej wyprawy towarzyszył mi zespół amerykańskich agentów. Kilka dni spędziliśmy w bazie wojskowej, stojąc w palącym słońcu i uważnie przeglądając broń zatrzymaną podczas niedawnego nalotu wojskowego. Mieliśmy ją skatalogować jako dowód w nadchodzącym procesie dotyczącym terroryzmu. Omawiałam z agentami logistykę dostarczenia broni do samolotu wracającego do USA, kiedy pan Weerasinghe, mój główny odpowiednik w lankijskiej policji, poprosił mnie o rzut oka na dowody pochodzące z niedawnego wybuchu terrorystycznego w Kolombo. Wyraziłam zgodę, a on zaprowadził nas do niewielkiego, pozbawionego okna i powietrza pomieszczenia pełnego teraz spoconych agentów FBI i niewzruszonych oficerów lankijskiej policji.
Od końca lat 70. XX wieku Sri Lanka była uwikłana w nieustanną wojnę domową między frakcją Tamilów, z których większa część przestrzega tradycji hinduistycznej i stanowią mniejszość narodową, a Syngalezów, z których większość stanowią buddyści. Syngalezi byli u władzy. Amerykański Departament Stanu wpisał separatystyczną grupę Tamilów, zwaną Tygrysami Wyzwolenia Tamilskiego Ilamu (LTTE), na oficjalną listę zagranicznych organizacji terrorystycznych.
Kiedy na terytorium Stanów Zjednoczonych osoba lub grupa osób zbiera środki na przeprowadzenie ataku terrorystycznego, dochodzenie prowadzi FBI niezależnie od miejsca, w którym ma dojść do takiego ataku. Nazywa się taką zbiórkę materialnym wsparciem terroryzmu i właśnie dlatego FBI było zaangażowane w dochodzenie na Sri Lance. FBI blisko współpracowało z lankijskim rządem podczas kilku dochodzeń związanych z grupą LTTE, która w Stanach Zjednoczonych zbierała pieniądze na zakup broni i powiązanych elementów na potrzeby ataków terrorystycznych w swoim kraju.
Powoli oglądałam zawartość pokoju, a pan Weerasinghe opowiadał, że tamilska samobójczyni weszła do biura urzędnika rządowego. Stojąc przed jego biurkiem, zdetonowała bombę, czym zabiła zarówno jego, jak i siebie. Zdjęcia umieszczone w całym pomieszczeniu przedstawiały makabryczne sceny, w tym części ciała, krew i poprzewracane meble. Na stole leżały szczątki niegdyś jaskrawego, żółto-czerwonego sari terrorystki, pokrytego teraz skrzepami zaschniętej brązowawoczerwonej krwi. Po obejrzeniu zdjęć pan Weerasinghe poprowadził mnie do jednego z nich, przedstawiającego podziurawioną i porysowaną ścianę, paskudnie szarą, pokrytą rozpryskami galaretowatej, żółtej, ziarnistej substancji ze smugami krwi. Pan Weerasinghe powiedział:
– Panno Kathy, nie umiemy dojść, co to jest. Myśleliśmy, że to może być jakiś materiał wybuchowy, ale chcieliśmy zapytać panią o zdanie.
Szczegółowo obejrzałam zbliżenie, a następnie wszystkie inne zdjęcia i na koniec zapytałam:
– Panie Weerasinghe, czy terrorystka miała przypadkiem bombę przymocowaną do górnej części ciała, a nie w torebce lub torbie?
– Tak, panno Kathy – zniżył głos. – Materiał wybuchowy umieściła w… biustonoszu i zdetonowała go przed urzędnikiem siedzącym tyłem do ściany.
Jak miałam to wyjaśnić panu Weerasinghe? Po tym jak niechętnie wymawiał słowo „biustonosz”, poznałam, że źle się czuje, omawiając tę kwestię z kobietą. Choć nie wydawała się go peszyć rozmowa o częściach okaleczonego ciała kobiety, wzmianka o intymnych elementach damskiej garderoby wytrąciła go z równowagi. Nie chciałam wprawiać go w jeszcze większe zakłopotanie ani zażenowanie. Jednocześnie pragnęłam, aby zrozumiał, na co patrzy.
– Panie Weerasinghe, ta substancja na ścianie to tkanka piersi.
Przez kilka sekund wpatrywał się we mnie, a później po prostu skinął głową, jakby było oczywiste, że każda kobieta wie, jak wygląda wnętrze jej piersi, czego rzecz jasna większość kobiet nie wie. Nie tak dokładnie.
Nie powiedziałam mu, że początkowo chciałam zostać chirurgiem. Odkąd skończyłam piętnaście lub szesnaście lat, do połowy koledżu wszystkie wakacje i ferie pracowałam w szpitalu na oddziale chirurgii, gdzie przygotowywałam narzędzia, zbierałam je po zabiegu, myłam i sterylizowałam. Kiedy nabrałam doświadczenia, stałam przy stole operacyjnym, podawałam narzędzia i uczyłam się technik szycia, a jednocześnie rozpoznawania narządów. Widziałam całkiem sporo mastektomii i operacji wycięcia guzków z piersi. Tłustej tkanki piersi złożonej z komórek zrazikowych nie sposób pomylić z czymkolwiek innym.
Pan Weerasinghe, kiedy już w ciszy zastanowił się nad moimi słowami, delikatnie położył mi dłoń na ramieniu i gestem wskazał na usta, jakby chronił żenującą tajemnicę, której nie chciał ujawnić innym. Nachyliłam się, a on niskim, miękkim głosem zapytał:
– Panno Kathy, czy wiedziała pani, że zamachy samobójcze kobiet wymyślono na Sri Lance?
– Nie, nie miałam o tym pojęcia – odparłam, choć w myślach stwierdziłam, że nie ma się czym chwalić. Po obejrzeniu szczątków kobiety, która wysadziła się w powietrze, byłam dziwnie roztrzęsiona i przestraszona. Jednocześnie czułam, jak zalewa mnie smutek, że coś ją skłoniło do popełnienia tego nieodwołalnego aktu. Zawsze wydawało mi się, że przemoc jest rzeczą męską, nie kobiecą. Z raportu w ramach programu Uniform Crime Reporting FBI wynika, że 88 procent wszystkich przestępstw z użyciem przemocy w USA popełniają mężczyźni. Być może kontrast między płciami można sprowadzić do jednego opisu: mężczyźni obawiają się, że kobiety ich wyśmieją, zaś kobiety, że mężczyźni je zabiją. Kobiety zwykle unikają przemocy, nie na odwrót… a przynajmniej zwykle tak jest.
Czułam już wyczerpanie długimi dniami spędzonymi na przebieraniu w broni dużego kalibru, wyrzutniach rakiet i innych akcesoriach do zabijania. Kiedy tak wpatrywałam się w tę masakrę, to jedno zdjęcie nieustannie przykuwało mój wzrok i nie mogłam się od niego uwolnić… zdjęcie stopy… samej stopy… nieskazitelnego pedikiuru i eleganckiego łuku henny. Po bliższym przyjrzeniu się rozłożonym na stołach fragmentom sari zdałam sobie sprawę, że wykonano je z jedwabiu bardzo wysokiej jakości, a nie z bawełny, którą noszono na co dzień.
Ta kobieta najwyraźniej zadała sobie trud, by być piękna, jakby stroiła się na jakąś szczególną okazję. Dlaczego to zrobiła? Dlaczego ktokolwiek, a szczególnie kobieta, miałby zadawać sobie cały ten trud, wiedząc, że umrze? Co skłoniło ją do przedstawienia się w najlepszym świetle, skoro wiedziała, że nigdy stąd nie wyjdzie? Nie mogłam oderwać wzroku od tego zdjęcia. Niestety nasze społeczeństwo wydaje się przyzwyczajone do oglądania fotografii martwych mężczyzn, ofiar strzelanin lub wojny. A jednak kiedy podczas szkolenia w Quantico obejrzałam szereg zdjęć martwych ciał, znaczny odsetek przedstawiał kobiety, ofiary seryjnego zabójcy lub gwałciciela. Nie dotarliśmy do punktu, w którym przemoc z udziałem kobiet byłaby tak powszechna, że znieczulilibyśmy się na nią, a przynajmniej celowa przemoc ze strony tej kobiety, która zdecydowała się odebrać życie sobie – i komuś innemu – w jeden z najbardziej destrukcyjnych sposobów.
Jechałam później samochodem ambasady amerykańskiej na lotnisko, skąd miałam wrócić do Delhi. Lotnisko znajdowało się w odległości zaledwie około 30 kilometrów od Kolombo, ale poruszaliśmy się powoli i czasem jazda mogła zająć parę godzin. Drogi były w kiepskim stanie, bardzo dziurawe, a ruch uliczny nie kierował się żadnymi zasadami. Siedząc z tyłu, zauważyłam, że nasz samochód przytulał się do autobusu publicznego. W innej chwili zupełnie nie poświęciłabym temu uwagi. Ale Tamilowie zaczęli dokonywać inwazji w Kolombo, położonym w południowej części Sri Lanki i oddalonym od walk na północy. Niedawno wybuchły bomby w kilku autobusach, a na przystanku w powietrze wyleciało kilka osób. Podczas jednej z wcześniejszych wizyt, kiedy przebywałam w ambasadzie amerykańskiej, pracownik Dyplomatycznej Służby Bezpieczeństwa poinformował wszystkich o lockdownie w ambasadzie. Znaleziono oparty o frontową ścianę kompleksu ambasady rower, który z tyłu siodełka miał przymocowane pudełko pełne materiałów wybuchowych. Do czasu przyjazdu saperów policyjnych i usunięcia przez nich ładunku wszyscy obecni w ambasadzie mieli pozostać wewnątrz pod ścisłą ochroną, a dopiero później mogli wrócić do własnych spraw.
Wpatrywałam się w tył autobusu, a poczucie zagrożenia i paniki uniosło mi wszystkie włoski na karku. Podczas całej kariery w FBI taki przemożny strach czułam dotychczas tylko raz, wiele lat wcześniej, w trakcie dochodzenia w biurze w Nowym Jorku.
Przytłoczona przeżyciami związanymi z bronią w bazie wojskowej, rowerem przewożącym ładunki wybuchowe, niedawnym wysadzeniem autobusów i zdjęciem stopy, o którym nie umiałam przestać myśleć, byłam roztrzęsiona i niecierpliwa. Każdy milimetr odzieży nasiąkł nieprzerwanym strumykiem potu, który teraz zasychał, wywołując lodowaty chłód powodujący dreszcze. Pochyliłam się w stronę kierowcy, poklepałam go po ramieniu i warknęłam:
– Albo zwolnij i oddal się o pół mili od tego cholernego autobusu, albo jak najszybciej go wyprzedź.
Kierowca był Lankijczykiem pracującym dla ambasady amerykańskiej. Wiedział, że jestem attaché prawną z ramienia FBI. Odwrócił głowę i popatrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. Wobec miejscowego personelu ambasady zawsze byłam miła i troskliwa. Podczas wszystkich wizyt bardzo dużo z nimi rozmawiałam. Taki wybuch był całkowicie do mnie niepodobny. Jak odgadłam z wyrazu jego twarzy, sądził, że muszę wiedzieć coś, czego on nie wie. Bez słowa gwałtownie odwrócił głowę i wyprzedził autobus. Manewrując między samochodami, omijając riksze motorowe, czyli tuk-tuki, rowery i wózki z warzywami, dowiózł mnie na lotnisko w rekordowo krótkim czasie.
Stałam w kolejce do odprawy do Delhi, ale nadal niespokojnie i nerwowo rozglądałam się dookoła. Jak zwykle byłam co najmniej o głowę wyższa od większości otaczających mnie ludzi, więc bez trudu przyglądałam się ubraniom w żywych kolorach i ciemnym włosom osób, które cierpliwie krok po kroku podążały do lady. Przed sobą zobaczyłam kobietę w jaskrawym sari, która kołysała się w przód i w tył, z uporem dotykała swoich włosów i mięła w dłoniach tkaninę dolnej części stroju. Na jej karku zauważyłam krople potu. Dla większości osób nie byłoby to nic szczególnego, ale jeśli pochodzisz ze Sri Lanki lub Indii, jesteś przyzwyczajona do upału i wilgoci. Rzadko widywałam, by ktoś poza turystami z Zachodu miał na skórze więcej niż cieniutką warstewkę wilgotnego „połysku”. Zdecydowanie się pociła.
Im bardziej się jej przyglądałam, tym bardziej byłam zdenerwowana. Zdałam sobie sprawę, że wyciągam szyję, usiłując zajrzeć jej przez ramię i zobaczyć piersi. Czy wyglądały na większe niż zwykle? Czy jej tors wydawał się wypchany czymś innym niż dwie piersi i zwykły bawełniany biustonosz? Później popatrzyłam na jej stopy. Były zakurzone i zaniedbane. Miała na sobie tanie japonki. To nie oznaczało nic. Być może nie miała czasu na malowanie paznokci. Nie mogłam oderwać od niej wzroku. Mój umysł był ogarnięty obsesją na temat zdjęcia tamtej stopy.
Odbierając kartę pokładową, zawiesiłam na kobiecie wzrok, a później starałam się ją dogonić przed wykrywaczem metalu. Przeszła przez niego. Nie zatrzymały jej sygnały dźwiękowe, dzwonki ani gwizdy. W poczekalni siedziałam w odległości kilku stóp od niej, nie tracąc nic ze swej wzmożonej czujności. Obserwowałam jej każdy ruch. Większość czasu siedziała spokojnie, choć wydawało mi się, że poświęciła nadmiernie dużo czasu na ocenę otaczających ją pasażerów. Poczekałam, aż wejdzie na pokład samolotu, i ruszyłam za nią w odległości kilku stóp. Co powinnam zrobić? Powinnam powiadomić ochronę lotniska o swoim przeczuciu? Przed oczami przesuwały mi się nagłówki gazet: „Agentka FBI profiluje niewinną kobietę w samolocie”.
Czy moja paranoja była po prostu reakcją na martwą samobójczynię terrorystkę, która swą sytuację uważała za tak beznadziejną, że świadomie wybrała śmierć? Czy też paranoja wynikała z faktu, że jej pragnienie śmierci ujawniło coś, czego nie chciałam widzieć w sobie samej?
Zanim zajęłam miejsce, byłam tak wyczerpana psychicznie, że mogłam pomyśleć jedynie: „Do cholery. Jeśli samolot wyleci w powietrze, przynajmniej nie potrwa to długo”. Oparłam się o zagłówek i natychmiast zasnęłam. Następną rzeczą, jaką pamiętam, była moja twarz odbita na oparciu fotela przede mną, kiedy podwozie dotknęło pasa startowego na lotnisku imienia Indiry Gandhi. I tyle z mojej wysoce skupionej obserwacji FBI.
Po powrocie do swoich zwykłych spraw w Delhi pozbyłam się tego niepokoju i pobudzenia, uznając, że ta kobieta na lotnisku po prostu obawiała się latać. Być może mieszkając na Sri Lance – jeśli faktycznie tam mieszkała – bała się także terrorystów samobójców. Być może w równym stopniu jak ja bała się wylecieć w powietrze.
Podczas kolejnych powrotów do Sri Lanki już nigdy nie czułam takiego zdenerwowania jak tamtego dnia. Kobieta na lotnisku i własne obawy stopniowo wyleciały mi z głowy. Ale nigdy nie zapomniałam tamtej stopy. Co jakiś czas zastanawiałam się nad kobietą, która wysadziła się w powietrze, a w mózgu krążyło mi to samo pytanie. Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?
Tak naprawdę dopiero kiedy obudziłam się rankiem 9 listopada 2016 roku, w dniu po wyborze Trumpa na prezydenta, zrozumiałam, dlaczego ta stopa była dla mnie tak ważna. Położyłam się późno, już po ogłoszeniu wyników wyborów. Usnęłam z płaczem i obudziłam się we łzach. Wiele godzin spędziłam przed telewizorem, z przerażeniem, niedowierzaniem, wielokrotnie zadając sobie pytanie, co się stanie ze wszystkimi kobietami w tym kraju. Czy wszystkie staniemy się ofiarami molestowania seksualnego? Na co zdadzą się wieloletnie próby udowodnienia sobie i innym, że kobieta może wykonywać pracę? Czy kobiety nie będą w stanie znaleźć punktu oparcia dla własnej przyszłości? Czułam się przyduszona, kontemplując stratę tych wszystkich cennych lat zdobywania własnej niezależności, kiedy szłam przez życie z przekonaniem i pewnością. Czy stracę całą radość, którą czerpałam ze zdobywania pola dla innych kobiet i tych kobiet, które przyjdą po mnie? Wnętrzności ściskało mi ostrzeżenie przed tym, co może nadejść.
I wtedy pomyślałam o tej stopie. Po raz pierwszy zrozumiałam, jak to jest, kiedy wychodzisz z domu, nie wiedząc, czy wrócisz, kiedy wychodzisz, protestujesz i walczysz o swoje przekonania ze świadomością, że możesz za to umrzeć. Po raz pierwszy w życiu zrozumiałam poświęcenie kobiet sprzed wielu dziesiątków lat, które walczyły o prawo do głosowania. Pomyślałam o wszystkich ludziach, którzy zaangażowali się w nieznane im sytuacje, aby walczyć o swe prawo do równości nie tylko w świetle ustroju, ale także w oczach wszystkich obywateli tego kraju. Wówczas zrozumiałam, co mogło skłonić kobietę do przemocy.
Przez lata niezliczoną liczbę dni i tygodni wychodziłam z domu z bronią. W przeciwieństwie do tamtej terrorystki samobójczyni nigdy nie przygotowywałam się na śmierć, zawsze starałam się wyglądać jak najlepiej niezależnie od dalszych wydarzeń. Moim typowym mundurkiem było nieskazitelne spodnium i wykrochmalona biała bluzka. Zawsze wiedziałam, że być może będę musiała użyć broni. Jak sądzę, w pewnym sensie byłam skłonna umrzeć za ulotne, słabo zdefiniowane, patriotyczne poczucie sprawiedliwości.
Ale nawet w ciągu tych wszystkich lat spędzonych w służbie FBI, w obliczu nieodłącznego niebezpieczeństwa, rzadko się bałam. Teraz było inaczej. Teraz czułam strach, przerażenie, o którym nigdy nie myślałam. Teraz wiedziałam, co czuła ta kobieta od stopy w związku ze swą samobójczą przemocą. Wiedziałam, że gdybym miała wyjść z domu i dążyć do czegoś, w co naprawdę wierzyłam, wiedząc bez cienia wątpliwości, że nie wrócę, dałabym sobie z tym radę.Rozdział pierwszy. Niespokojna tęsknota
Rozdział pierwszy
Niespokojna tęsknota
Życie się waha między dwoma światy: –
Gwiazda wieczorna, co się na dnia słoni
Rąbek.¹
– Lord Byron, _Don Juan_
W południowo-środkowym Kentucky można spotkać pofalowane wzgórza o niezwykłej urodzie, usłyszeć szum i drgania maszyn oraz napotkać zwierzęta gospodarskie. I ciszę. I brak słów, i głosów.
Moi rodzice kupili to miejsce, farmę, na której się wychowałam, rok przed moim urodzeniem. Trzysta akrów czarnego pyłu, ponieważ gospodarstwo leżało w porośniętym bujną roślinnością, żyznym zakolu rzeki Green, dopływu Ohio, który na odcinku czterystu mil przepływał przez południowo-środkowe Kentucky. Dwupasmowa asfaltowa droga dzieliła gospodarstwo na dwie części. Dalej przechodziła w drogę gruntową, która zjeżdżała w dół aż do powolnego nurtu szarozielonej rzeki. Jeśli przypadkiem tuż przed drogą gruntową skręciło się w prawo, można było przejechać przez gospodarstwa leżące w tym szerokim zakolu i wyjechać na kolejną dwupasmową drogę wiejską, prowadzącą ostatecznie do skrzyżowania w przysiółku Gabe, złożonym z kilku białych pokrytych deskami domów, kościoła baptystów z czerwonej cegły i wiejskiego sklepu. Naprzeciw tego sklepu znajdował się przypominający domek dla lalek urząd pocztowy, którego okiennice długo pozostawały zamknięte po fuzji z innym oddziałem oddalonym o około pięć mil, położonym bliżej „miasta”, siedziby hrabstwa zwanego Greensburg. Moim światem był Greensburg w stanie Kentucky, w hrabstwie Green nad rzeką Green, pokryty zielenią kalejdoskop opasany granicami błękitnego nieba i do nich należący.
W naszym gospodarstwie mleczarsko-tytoniowym pasło się dwieście krów. Trzeba je było doić dwa razy dziennie, siedem dni w tygodniu, 365 dni na rok. Nie było czasu wolnego, nie było wakacji. Moi rodzice urządzali sobie drzemkę jedynie w niedzielne popołudnia, po kościele i obiedzie, naszym posiłku w południe. W niedziele mój tata stanowczo nalegał na przestrzeganie dnia wolnego, świętego dnia, kiedy należy czcić Boga, a praca jest niewskazana. Nigdy nie rozumiałam, jak tata uzasadniał dwukrotne dojenie krów w niedzielę, co w moich oczach stanowiło pracę. Jako dziecko nie nauczyłam się jeszcze zadawać tacie pytań. Wiedziałam tylko, że między czternastą a szesnastą w te leniwe popołudnia miałam przechodzić na palcach przy otwartych drzwiach ich sypialni, był to jedyny czas, kiedy mnie i mojemu rodzeństwu wolno było siedzieć nieruchomo i umilać sobie popołudnie marzeniami.
W zakolu rzeki nasze gospodarstwo było najzamożniejsze, najbardziej zadbane i najczystsze w okolicy. Znaliśmy wszystkich sąsiadów, a oni znali nas. Sąsiedzi spieszyli z pomocą, jeśli krowy przeszły przez płot i weszły na czyjeś pole. Ku rozdrażnieniu mojej mamy tata często pożyczał sprzęt innym rolnikom, którzy nie inwestowali we własny majątek. Zbyt często sprzęt zwracano uszkodzony i wymagający naprawy, co powodowało konieczność wydania zimnej, twardej gotówki. Gotówki, której nie mieliśmy. Nie mieliśmy gotówki, ale mieliśmy wszystko, co potrzebne – żywność, ubrania, dom i ziemię, która nas utrzymywała. Walutą w gospodarstwie nie jest gotówka, lecz ciężka praca. Wszystkie pieniądze wytworzone przez gospodarstwo inwestowano w jego powodzenie lub porażkę. Więcej bydła, większy i lepszy sprzęt, bardziej nowoczesne budynki gospodarcze i plantowanie większej ilości gruntu, aby można było posadzić więcej roślin, oraz zakup kolejnych gruntów. Mantrą mojego ojca stały się słowa: więcej, więcej, więcej. Wszystko to wymagało nieskończonego cyklu pracy ze strony mojej ośmioosobowej rodziny.
Kiedy naszą drogą jechał samochód, istniało prawdopodobieństwo, że znamy kierowcę. Częściej niż samochody przejeżdżały ciągniki z osprzętem do sadzenia tytoniu, roztrząsaczem do obornika lub, w późniejszym terminie, przyczepą, na której ułożono na wysokość dziesięciu stóp kostki siana o słodkim zapachu, przechowywane na stryszku stodoły.
Uwielbiałam czas sianokosów. Zielonkawożółte prostokątne kostki wydawały się maszerować po polu w równoległych rzędach i liniach prostych, a rżysko skoszone tuż przy ziemi już wyschło w upale lata na złocistobrązowy kolor.
Nocą leżałam przy otwartych oknach, a wiatr rozwiewał na boki białe firanki, przynosząc aromat schnącego siana – trawiasty i nieco drzewny, wymieszany z zapachem rozgrzanej słońcem gleby. Jeśli w tej bryzie wyczuwałam deszcz, wiedziałam, że następnego dnia tata wraz z moimi braćmi będą w pośpiechu kostkować siano i układać je w stodole, aby ochronić je przed wilgocią.
Kiedy siano było już w kostkach i ułożono je na przyczepach, aby zwieźć do stodół, stawałam i obserwowałam, jak podnośnik powoli przesuwał poszczególne kostki na górę. Kostki były ułożone w porządne prostokątne warstwy, jedna na drugiej, aż wreszcie docierały do krokwi. Właśnie tam spędzałam wiele godzin wczesnego dzieciństwa, wspinając się na najwyższe kostki, tuż pod dachem stodoły, gdzie mogłam wyglądać przez szparę w drzwiczkach strychu. Stamtąd widziałam gospodarstwo, lecz ono nie widziało mnie. Słuchałam dźwięków niesionych z wiatrem i wiedziałam, gdzie znajdował się w danej chwili każdy z członków rodziny. Brzęk tarczy i pługa wskazywał, że tata jest w polu, obracając czarną wilgotną glebę ku słońcu, a radliny wysychały na jasny brąz w upale lata. Stuk-stuk-stuk oznaczało, że mama plewi ogród. Dźwięk rozpryskiwanej wody mówił, że jeden z moich braci zmywał dojarnię przed porannym dojeniem.
W gospodarstwie tej wielkości nic nie dzieje się cicho. Początek każdego dnia ogłaszał szczebiot wróbli, drozdów i sójek, a po nim następował śpiew kardynałów i szybkie stukanie dzięciołów w lesie. Ostre szczekanie naszej suczki rasy border collie, Tootie, kiedy zaganiała krowy na popołudniowy udój. Kurczęta schodzące na dół z grzędy o poranku, gotowe na spacer na sztywnych nogach wokół zagrody w poszukiwaniu zapomnianego ziarna lub kłosa zboża z wieczornej kolacji, przerzuconego przez druciane ogrodzenie. Spleciona melodia ptaków, podwórza oraz ręcznego i maszynowego poskramiania tych wszystkich akrów były równie wszechobecne jak wiatr buszujący wśród liści, zaledwie tło ciszy w mojej głowie.
Dom, w którym dorastałam – dwa piętra białych desek – miał ponad sto lat. W pierwszej dekadzie po przeprowadzce mama i tata nieco odnowili wnętrze, zmieniając kuchnię i montując grzejniki ścienne w sypialniach na piętrze. Wcześniej wraz z najstarszą siostrą spałam pod kocem elektrycznym i obserwowałam oddech tężejący w mroźnym powietrzu. Mieliśmy tylko dwa piece opalane drewnem, jeden w kuchni, a drugi w pokoju relaksu, gdzie spędzali wieczory mój tata i bracia; tata czytał gazetę, a bracia oglądali telewizję. Dziewczęta były w kuchni z mamą, sprzątając stół i zmywając naczynia po kolacji.
Dni mojej mamy nie miały końca. Dopiero po upływie wielu lat spędzonych poza domem widziałam, jak siedzi przy stole w kuchni i spokojnie je posiłek. Kiedy byłam mała, zwykle pochylała się nad stołem, wykonując inne prace kuchenne, a po skończeniu kolacji szybko jadła i przechodziła do kolejnego zadania.
Tak naprawdę nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy się zorientowałam, że tu nie pasuję. Musiałam mieć około trzech lub czterech lat. Wydaje mi się, że siedziałam wtedy za piecem w kuchni i pieściłam, trzymając mocno w ramionach, jakieś uratowane przez siebie zaniedbane zwierzątko – królika, kociątko lub małego skunksa. Przyglądałam się, jak starsi bracia i siostry spokojnie siedzą przy dużym stole i przed przyjazdem autobusu szkolnego jedzą śniadanie. Przy naszym stole zawsze było cicho. Tata nie lubił słyszeć naszych rozmów. Chyba w ogóle nas tam nie chciał. Jedna niefortunna uwaga kogoś przy stole mogła spowodować obrzucenie nienawistnym wzrokiem. Nikt nie chciał poczuć uderzenia jego dłonią rozmiaru rękawicy baseballowej ani znaleźć się w rozległym zasięgu ciosu naszego taty, który miał sześć stóp wzrostu i był weteranem II wojny światowej.
Kiedy tak siedziałam, obserwując mamę i rodzeństwo na orbicie niemej kontroli taty, przyswajałam wiedzę, że cisza może być magnesem, który jednocześnie odpycha i przyciąga. Chcieli zadowolić tatę, wypełnić pustkę, przyciągnąć go bliżej. Jednocześnie bali się niepowodzenia, więc siadali w kręgu, usiłując interpretować bezgłośną próżnię.
W pewnej chwili doszłam do wniosku, z niezłomną duszą dziecka, że nie tylko nie pasuję, ale też niekoniecznie ktoś mnie chce. Jako piąte z szóstki dzieci – w okresie moich cichych wypraw za piec szóste jeszcze się nie narodziło – w znacznej mierze byłam ignorowana. Nieszczególnie mnie to martwiło. Zostawiono mnie samą sobie, przynajmniej przez pierwsze pięć lat lub coś koło tego.
Wyraźnie pamiętam coś, co uważam za pierwszą przygodę, pierwsze rzucenie się bez namysłu w entuzjastyczne uczucie ucieczki, podróż za krawędzie bezpiecznych miejsc na podwórzu przed domem i otaczających go zabudowań gospodarczych. Musiałam mieć jakieś cztery czy pięć lat, jeszcze nie zaczęłam chodzić do przedszkola. Tata kupił kasztanowego kucyka z pojedynczą białą strzałką między oczami. Wabił się Blaze.
Zakochałam się w chwili, gdy po raz pierwszy usiadłam na jego grzbiecie. Blaze o filigranowych pęcinach pachniał słodkim sianem i strumykami potu, które spływały po jego rozgrzanej słońcem szyi. Zanurzałam twarz w jego gęstej zmierzwionej grzywie, wdychając aromat, który później wiązałam z wolnością. Blaze nie miał siodła. Jeździłam na oklep, a linka służąca za uździenicę zwisała w moich delikatnych, niewielkich, dziewczęcych dłoniach. Czułam ciepłe drapanie jego szorstkiej sierści, która ocierała się o moje gołe nogi, a piętami lekko zachęcałam go, by zabrał mnie tam, dokąd chciałam dotrzeć.
Codziennie przed szkołą mój brat Rick przywiązywał Blaze’a do frontowego ganku. Byłam zdecydowanie zbyt mała, aby wypuszczać się na pola po Blaze’a, a mama i tata zbyt zajęci, aby zawracać sobie głowę chodzeniem za kucykiem. Ich dzień zaczynał się na długo przed wschodem słońca, a kończył dobrze po zachodzie. Ten jeden akt dobroci ze strony mojego zwykle opryskliwego i małomównego brata kazał mi wyruszyć w drogę, która jeszcze nie dobiegła końca.
Na grzbiecie Blaze’a spędzałam niezliczone godziny. Jeździłam na nim do lasu, słuchając szumu i szelestu liści nad głową, które wydawały się szeptać, że nic mi się nie stanie. Wiele lat później zrozumiałam, w jaki sposób las stał się moim rodzicem, zapewnił schronienie i osłonę przed światem.
Siedząc na grzbiecie Blaze’a, którego starałam się zmusić do kłusowania, czułam na skórze wietrzyk płynący jakby znad horyzontu, z odległego, tajemniczego miejsca. Wkrótce powiązałam gwałtowny ruch do przodu z ruchem w kierunku przestrzeni, w której chciałam się znaleźć.
O wietrze od tyłu, popychającym na oślep w stronę horyzontu, napisano wiele piosenek i wierszy. Ze mną było inaczej. Wiatr na plecach opowiadał o miejscu, w którym już byłam. Wiatr od przodu pochodził z miejsca, którego jeszcze nie widziałam, był kompasem prowadzącym mnie, gdybym zgubiła drogę.
Uwielbiałam Blaze’a i codziennie rano zbiegałam po schodach, aby sprawdzić, czy stoi przywiązany do słupka. W znacznej mierze bardziej kochałam to, co reprezentował i jak się przy nim czułam. Na jego grzbiecie mogłam ruszyć w dowolnym kierunku – do lasu, nad staw, na polankę jeżyn, odległe pole zbóż, gdzie często mnie zrzucał, aby spokojnie jeść kłosy pozostałe po żniwach. Choć nie opuszczałam gospodarstwa i tak naprawdę prawdopodobnie nigdy nie oddaliłam się o ponad pół mili, czułam, jakbym była w innym miejscu, innym kraju.
Podczas tych wczesnych lat włóczęgi nikt nigdy po mnie nie przyszedł ani nie zadawał gorączkowych pytań, gdzie byłam. W tamtych latach wpatrywałam się w daleki horyzont, marząc o dniu, gdy będę mogła wejść w jego nieskończoną krzywiznę. Pociągało mnie to, co osobliwe i niezwykłe. Moją ciekawość wzbudzało wszystko, co było odmienne. To stało się moją siłą napędową.
Byłam dzieckiem bez wyrobionego pojęcia o odmienności. Moje serce było wolne od rasizmu czy uprzedzeń religijnych. Nie rozumiałam tego wówczas, kiedy wzdychałam do doświadczeń innych lądów, kultur, ludzi. Być może tam rozpoznałabym siebie w innych. Ponieważ pomimo wszelkich starań nie umiałam znaleźć swego podobieństwa do domowników.Rozdział drugi. Dywan Szeherezady
Rozdział drugi
Dywan Szeherezady
Wszędzie szukałem odpoczynku i nie znalazłem, z wyjątkiem chwil samotnie spędzonych w kącie z niewielką książeczką.
– Tomasz à Kempis
Moje wczesne lata wolności w gospodarstwie nie trwały długo. Kiedy zaczęłam szkołę, uznano mnie za wystarczająco dużą, aby pracować w domu, a później na podwórzu, w ogrodzie i w polu. W gospodarstwie pracy się nie oczekuje. Ona jest koniecznością. W przeciwnym razie narażaliśmy się na dłonie taty oraz przepracowany, znużony gniew mamy.
Nadal potrafię wydzielić we wspomnieniach z pierwszych lat na farmie najbardziej podstawowe elementy, które w końcu sprawiły, że odeszłam z tego gospodarstwa w środkowym Kentucky: pragnienie podróżowania, miłość do książek i muzyki, ciekawość i potrzebę malowania wyraźnego i ostrego obrazu, potrzebę rozumienia oraz wspomnienia o mamie. Ale uświadomiłam to sobie dopiero po upływie wielu lat.
***
Nie pamiętam okresu, kiedy nie umiałam czytać. Być może wynika to z faktu, że kiedy już odkryłam książki, zgłębianie tego, co zachodziło między tuszem a papierem, stało się jedną z moich największych pasji.
Mój brat Jimmie był trzynaście lat starszy ode mnie. Jako najstarszy to właśnie on walczył z tatą o pójście do koledżu, torując drogę pozostałym. Ofiarował mi także dar czytania książek. Pewnego dnia po powrocie ze szkoły stwierdziłam, że tylny ganek jest od podłogi po sufit wypełniony setkami woluminów. Jimmie kupił wszystkie te książki na wyprzedaży miejscowej nieruchomości. Książki były wszędzie, poukładane w stosy o różnych odcieniach brązu i czerni, starsze woluminy nie były jeszcze zabarwione zgodnie z nowoczesnymi standardami kolorowej grafiki i wzornictwa, do tego zapach suchego papieru, drobiny pyłu wypadające spośród stron… Między te zigguraty i piramidy umykałam przed pracą. Otwierałam, zamykałam i wdychałam egzotyczne, odległe miejsca ukryte za krzywą horyzontu, którą pragnęłam podążać. Stałam się kolibrem w pełni lata, który przelatywał z kwiatu na pąk, próbując żywić się życiodajnym nektarem słów, słów, które splotły pożądanie i wyobraźnię.
Ta oaza na pewien czas stała się moją prywatną biblioteką, zanim wraz z moim bratem odjechała do domu, który miał dzielić ze swą nowo poślubioną żoną. Do tej pory jedna z moich starszych sióstr miała już prawo jazdy i przy okazji łaskawie zawoziła mnie do biblioteki po zapas nowych książek. Byłam zmuszona przenieść się do miejscowej biblioteki w miasteczku, ponieważ pani Caldwell, bibliotekarka w mojej szkole podstawowej, zaczęła ograniczać liczbę książek, które mogłam wypożyczyć. Nie wierzyła, że naprawdę przez tydzień jestem w stanie przeczytać pięć książek. Miała rację. Czytałam ich co najmniej dziesięć, zależnie od książki i od tego, ile godzin udawało mi się nie spać nocą po ukończeniu pracy domowej i innych obowiązków. Pani Caldwell nikt nie lubił i wszystkie dzieci w szkole podstawowej się jej bały. W godzinach bibliotecznych nikomu nie szczędziła razów po bocznej stronie nóg, spacerując po klasie w poszukiwaniu zasmarkanego dziecka, które przejawiało choćby najmniejszą odrobinę wesołości, prawdopodobnie zakazanej w jej wszechświecie. Nigdy nie widziałam u niej uśmiechu.
Niemal w każdej klasie szkoły podstawowej zdobywałam nagrodę „Mola książkowego roku”. Pani Caldwell, niezmiennie sceptyczna wobec mojej umiejętności czytania, kazała mi stawać przed swoim biurkiem i krótko streszczać każdą książkę. Nie była dużo wyższa ode mnie. Jej ciało przypominało pniak – równo obciosany, z biustem wypychającym poliestrowo-dzianinową sukienkę niczym onieśmielający dziób statku pirackiego. Gdy stała, wpatrując się we mnie, podparta pod boki, długi naszyjnik poziomo oplatał szeroki bezmiar, a medalion zwisał tuż na krawędzi, poruszając się w tył i w przód w tempie metronomu. Kiedy z zachowaniem najdrobniejszych szczegółów opisywałam wątek każdej książki, przebiegła mi przez głowę myśl, aby zapytać, skąd wiedziała, że przeczytałam książkę. Podejrzewałam, że pani Caldwell nigdy nie zanurzyła się w zniewalającą głębię książki, zadowalając się ustawieniem jej w odpowiedniej kolejności zgodnie z klasyfikacją dziesiętną Deweya, podobnie jak robiła z nielubianymi krnąbrnymi uczniami. Książki przeznaczone były do patrzenia, nie do czytania.
Nie powiedziałam pani Caldwell, że lektury w szkole podstawowej to bułka z masłem, a moją normą była jedna książka na wieczór. Moje starsze rodzeństwo było już w koledżu i potajemnie czytałam ich podręczniki. Kiedy czytali klasykę, robiłam to i ja. Kiedy uczyli się historii, i ja się tego uczyłam. Później, w szkole średniej i koledżu, zdałam sobie sprawę, że od siódmego do dwunastego roku życia przeczytałam lwią część obowiązkowej literatury klasycznej. Jedyną książką, do której wróciłam w późniejszych latach, były _Grona gniewu_. Wyraźnie pamiętam, gdzie po raz pierwszy czytałam ostatnią scenę. Ukrywałam się za łóżkiem siostry. W końcu to była jej książka i obawiałam się ją zabrać z miejsca, w które zawsze ją odkładała. Instynktownie czułam biedę, rozpacz, poczucie destabilizacji bohaterów. A jednak nie rozumiałam, dlaczego dorosła kobieta pielęgnuje dorosłego mężczyznę jak niemowlę. Pamiętam, jak w półmroku siedziałam na podłodze między łóżkiem a szafą, oparta plecami o ścianę ze szczególnym poczuciem niesamowitości. Nie byłam oburzona ani zniesmaczona, ale wiedziałam, że nic nie mówiąc, powiedziano mi coś, czego nie rozumiałam. To było nowe uczucie. Mój młody umysł nie był w stanie znaleźć w tym sensu, choć poświęciłam temu sporo czasu.
Wreszcie książki zaczęły stwarzać pragnienie przygody, podróży, odwiedzenia odległych miejsc. Poczucie braku przynależności, świadomość, że któregoś dnia odejdę, że wzywają mnie inne światy, to poczucie związane z ciężarem w piersi, po którym pojawiała się gula w gardle, łzy pod powieką, tęsknota za byciem w innym miejscu. Stojąc przed półkami w bibliotece, pragnęłam obejrzeć Dziki Zachód Annie Oakley, poczuć świeży zapach sosen dolnej części Sierra w szczytowym okresie gorączki złota z Lolą Montez i Lottą Crabtree. Pragnęłam poczuć wiejący w twarz wiatr, szybując w przestworzach niczym Amelia Earhart. Chciałam być wszędzie, tylko nie tu.
Czytałam wszystko. Siedząc rano nad jajkiem w koszulce na grzance, pijąc herbatę, czytałam napisy na pudełku płatków owsianych, etykietę na pudełku herbaty Lipton, na słoiku z masłem orzechowym.
W wieku około jedenastu czy dwunastu lat przedzierałam się przez kilka woluminów nowego zbioru encyklopedii zakupionych przez rodziców od wędrownego handlarza. Nie umiem sobie wyobrazić kosztu takiego luksusu dla naszego gospodarstwa domowego, gdzie ciągle brakowało gotówki, ale wiem, że mama nalegała, aby stworzyć w naszym życiu takie okno na świat poza gospodarstwem. Pomimo nieustannego zmęczenia mama była ciekawa i uwielbiała się uczyć. Zamawiała nasiona, aby w ogrodzie uprawiać szparagi i kalafiory, całkowicie egzotyczne warzywa w naszej diecie złożonej z mięsa i ziemniaków. Kupiła zestaw do renowacji, aby przywracać blask starym meblom. Kiedy teraz się nad tym zastanawiam, sądzę, że mama pragnęła tych encyklopedii nie tylko dla dzieci, ale w znacznej mierze z powodu swej niezaspokojonej ciekawości.
Książki zjawiły się w domu, a ja natychmiast zaczęłam podróżować palcem po mapie. Szczególne zainteresowanie budził we mnie Egipt i piramidy. Zdecydowałam, że zostanę kolejnym Howardem Carterem, przesiewając pył i piach w poszukiwaniu dawno zaginionej, a jeszcze nieodkrytej cywilizacji.
Podczas wiosennej orki zaczęłam chodzić za ciągnikiem taty. Moje bose stopy tonęły w wilgotnym chłodnym ile. Kiedy czułam pod palcami coś ostrego lub nacisk kawałka skały, padałam na czworaki w poszukiwaniu starożytnego skarbu, zbierając groty strzał i tomahawki, nieskalane i nietknięte. Czyściłam je, a później starannie rysowałam na kartce papieru. Dodawałam wymiary, szczegółowo określałam miejsce znaleziska, zapisywałam własne spekulacje na temat jego pochodzenia i właściciela. Z czasem okazało się to zapowiedzią mojej kariery agentki FBI, przesiewającej dowody i doniesienia wywiadu i dokumentującej szczegóły dochodzenia.
Pani Miller i biblioteka na kółkach stały się moją Szeherezadą na czarodziejskim dywanie, która dostarczała pod drzwi mojego domu bajki i legendy. Biblioteki na kółkach, czyli starej furgonetki z jaskrawo niebieskimi literami, używano kiedyś do przewozu wypieków lub chleba. Widząc, jak wjeżdża na drogę do gospodarstwa, pędziłam przez pole, na którym właśnie pracowałam, z nadzieją, że nie odjedzie. Pani Miller nigdy nie przeszkadzało, że zwykle jestem brudna i bosa. Pozwalała mi przeglądać półki, jak długo chciałam lub dopóki mama nie przyszła mnie odciągnąć. Od czerwca do sierpnia pani Miller przyjeżdżała raz w tygodniu i pozwalała mi wypożyczać dowolną liczbę książek. Całe lato dawała mi podróżować palcem po mapie.
Choć w ciągu dnia pracowałam w polu, w nocy podróżowałam w czasie do odległych, obcych ziem. Kiedy bose stopy pogrążały się w nagrzanej słońcem ziemi podczas zbioru pomidorów lub ogórków czy też motyczenia kolejnych rzędów właśnie zasadzonego tytoniu, mój umysł przemierzał ulice XVI-wiecznego Londynu z królową Elżbietą I lub pokonywał przełęcze Gór Skalistych w kolumnie krytych wozów. Plecy nabierały siły, a wyobraźnia szybowała w górę.
Pragnęłam obejrzeć dalekie pawilony M.M. Kaye i wędrować Jedwabnym Szlakiem z Marco Polo. Nastawiałam uszu, wyobrażając sobie gwizd pociągu w oddali – dźwięk obietnicy, dźwięk nadchodzących zdarzeń, dźwięk mijanych miejsc.
Moje pragnienie ucieczki zaczęło przekształcać się w konieczność.Rozdział czwarty. Moje milczenie
Rozdział czwarty
Moje milczenie
– Tato, jeśli nie przestaniesz jej bić, to ją zabijesz.
Moja siostra Julie stała przy drzwiach prowadzących z kuchni na tylny ganek. Na biodrze trzymała swą niespełna dwuletnią córkę. Moja młodsza siostra Rita wyjrzała zza nóg Julie, trzymając ją mocno za uda. Obserwowały, jak tata mnie bije.
Zanim poczułam ból pleców, słyszałam świst pasa, którego zimna metalowa klamra wbijała mi się w ciało. Nie pamiętam, czy miałam na sobie koszulkę bez rękawów, czy sukienkę bez pleców, ale czułam, jak kolec klamry przesuwa mi się po kręgosłupie, gdy ojciec cofał ramię i podnosił je nad głowę, a później wielokrotnie mnie uderzał.
Nie pamiętam, co przeskrobałam ani jaki poważny grzech popełniłam, ale byłam pewna, że wymagał kary. Nie płakałam i nie krzyczałam. Nie wydałam żadnego dźwięku. To był mój błąd. Moje milczenie było dla taty sygnałem, że jeszcze nie ukarał mnie wystarczająco, że jeszcze nic nie zrozumiałam. Dlatego dudnienie skóry o skórę i kości trwało długo, choć nie pamiętam ile.
Julie nie powiedziała nic więcej. Po sposobie, w jaki odezwała się do taty, niepewnie, miękko, przekonana, że w szale, gdy na oślep wymachiwał pasem, mógł skierować się przeciwko niej i jej maleństwu, poznałam, że jest przestraszona. Julie wróciła na rok do domu, bo jej mąż Jason był w wojsku. Został zmobilizowany do Korei Południowej, a ona niedawno urodziła, więc ustalono, że Julie przyjedzie na farmę, choć, jak wiedziałam, wcale tego nie pragnęła. Zyskała wolność od nieskończonej harówki, milczenia i bezsilności. To właśnie ona nauczyła mnie, że pewnego dnia ja także mogę wyjechać. Miałam świadomość, że swe miejsce w domu uznawała w najlepszym razie za słabe. Więc nic już nie mówiła, a jej milczenie odpowiadało mojemu. Czekała, aż tacie zmęczy się ręka lub przejdzie złość wywołana całą frustracją, jaka gromadziła się w nim każdego dnia życia.
Mój ojciec był wysokim, szczupłym mężczyzną złożonym z kości i mięśni, o twarzy wykutej z granitu, której kości policzkowe wystawały przez zbrązowiałą od słońca skórę, naciągniętą na wypukłej żuchwie i wgłębieniach. Miał czarne, proste, gęste i błyszczące włosy, a jego głęboko osadzonym, szarozielonym oczom w otoczce ciemnych cieni zawsze brakowało nie inteligencji, lecz pamięci, ponieważ widziały tylko to, co były w stanie dostrzec. Często się zastanawiałam, czy usiłował przyciągać wspomnienia do siebie, czy też je odpychał. Usta rzadko rozchylały mu się w uśmiechu. Rzadko słyszałam, by zwracał się bezpośrednio do mnie, nawet gdy mnie karał.
Kilka dni później byłam u swej siostry Bev i kosiłam jej podwórko. Wyszła za Bena, który pojawił się w jej życiu, gdy miałam zaledwie jedenaście lat. Ben był chirurgiem, „panem i władcą” miejscowego szpitala w moim mieście rodzinnym. Była od niego młodsza o dwadzieścia pięć lat. Stanowili stereotypowy związek – pielęgniarka z sali operacyjnej spotyka chirurga, mają romans, on jest już żonaty, w miasteczku wybucha skandal i ona otrzymuje szkarłatną literę A jako młoda kusicielka.
Wówczas nic z tego nie miało dla mnie znaczenia. Byłam zbyt młoda, by zrozumieć, dlaczego było to ważne dla innych, w szczególności dla ojca. Kiedy dowiedział się o romansie, zaciągnął siostrę do salonu „na rozmowę”. Wiedziałam, że będzie to coś poważnego, ponieważ salonu używaliśmy wyłącznie w niedziele po kościele. Skądś wiedziałam, że „rozmowa” nie miała mieć nic wspólnego z Bogiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
BESTSELLERY
19,90 zł 27,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK51,14 zł
- 34,06 zł
- 39,99 zł
- Wydawnictwo: RebisFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: WywiadBiblia wszystkich ekologów i ekoentuzjastów! Książka, która zmieniła sposób patrzenia na otaczający nas świat. Walden, czyli życie w lesie to arcydzieło amerykańskiej literatury będące zapisem eksperymentu Thoreau, który ...37,90 złEBOOK37,90 zł