- W empik go
Byłem bogiem - ebook
Byłem bogiem - ebook
Zostało mu nie więcej niż kilkanaście tygodni życia. Chce być jak… bóg.
Samotny mężczyzna, pracownik firmy deweloperskiej, dowiaduje się o swojej terminalnej chorobie. Rak trzustki zmienia wszystko w jego życiu. Szybko pojmuje, iż rychła śmierć daje mu swoisty immunitet, niedostępny innym ludziom – brak konsekwencji własnych czynów. Zaczyna od niepłacenia mandatów, świadomego łamania prawa, prób zniszczenia interesów swojego szefa. Ale „wolność” działa jak narkotyk. Trzeba więcej i więcej. A gdyby tak zabić?
Mimo że wcześniejsze życie skutkowało brakiem i przyjaciół, i wrogów, w końcu bohater powieści wybiera ofiarę – profesora K., którego obwiniał o śmierć matki. Pozostaje tylko znaleźć zabójców. Kiedy próba ich wynajęcia kończy się fiaskiem, nieuniknione staje się wzięcie spraw w swoje ręce.
Musiałem znaleźć cel. Zrobić coś niezwykłego, strasznego, nawet obrzydliwego, wiedząc jednocześnie, że nigdy nie dopadnie mnie kara ze strony innych ludzi. Tak jak mój wyniszczony organizm potrzebował środków przeciwbólowych, tak moja jaźń potrzebowała kolejnej dawki szaleństwa. Radość z mandatów, których nigdy miałem nie zapłacić, zerwanego kontraktu szefa, kradzieży z bankowego konta już dawno zniknęła. Nie cieszyło mnie to nawet jako wspomnienie. Co zrobiłby bóg?
Paweł Widomski – urodzony w 1965 roku absolwent filologii polskiej. Przed paroma laty opuścił miasto i wraz z rodziną zamieszkał na wsi. W wieku pięćdziesięciu lat zerwał z zawodową przeszłością, włożył garnitur do szafy i powrócił do pasji z młodości pisania.
Oprócz niniejszej powieści na wydanie czekają kolejne książki Widomskiego – erotyczny thriller „Ożeniłem się z nimfomanką” oraz opowieść o seryjnym mordercy - „Zmysł”.
Od 2016 roku Paweł Widomski prowadzi stronę jakmniezabijesz.pl oraz fan page na Facebooku, na których codziennie umieszcza krótkie opowiadania, nierzadko przepełnione czarnym humorem.
W działaniach wspiera go młodsza o ćwierć wieku żona – Dominika.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-869-7 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Strach. Paniczny, zwierzęcy strach. Dreszcz, który szarpnął moim ciałem i nie chciał odejść. Narastał z minuty na minutę. Wgryzał się w mózg jak podły i bezwzględny robak. Nie pozwalał myśleć, dławił oddech, wyciskał z oczu łzy. Krzyczałem. Ale on nie ustępował. Rzuciłem się na podłogę i z rozpaczy, bezsilności waliłem pięściami tak długo i mocno, aż poczułem pękającą skórę i lepką krew. Znieruchomiałem na chwilę. Leżąc na brzuchu, zacząłem rozcierać kułakiem ciemnoczerwone mazaje. Strach narastał. Przewróciłem się na bok i skuliłem. Podciągnąłem kolana do piersi, przyjmując tę, gdzieś w mózgu zapamiętaną z płodowego życia, bezpieczną postawę. Nic nie pomagało. Bałem się. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że lęk może być tak silny. Tak przejmujący. Wypełniający każdy kawałek ciała. Co teraz? – powtarzałem w myślach. Co teraz? Patrzyłem na roztrzaskany telefon, którym przed chwilą rzuciłem o ścianę. Posłaniec dwudziestego pierwszego wieku, który zginął, bo przyniósł złą nowinę. Zwinięty na podłodze, szarpany naprzemiennymi falami gorąca i zimna, po raz pierwszy zdałem sobie tak naprawdę sprawę z mojej sytuacji. Jeszcze w strachu, w histerii, w panice. Ale zrozumiałem. Mój świat niedługo się skończy. Poczułem ten przeklęty tępy ból. Umierałem.
Wszystko to stało się tak szybko. Niespełna tydzień wcześniej ból pojawił się po raz pierwszy. Ale z siłą tak wielką, że z trudem dowlokłem się do kuchni, by wziąć jakieś przeciwbólowe świństwo. Siedząc na krześle, kiwając się i czekając, aż ustąpi, pomyślałem, że jest pewnie skutkiem mojego niezdrowego trybu życia. Zła dieta, cholerna praca, za dużo alkoholu. Najwyższy czas trochę o siebie zadbać. Czterdzieści lat to granica, za którą należy zwolnić. Sięgnąłem po telefon i odnalazłem numer mojego dawnego przyjaciela doktora W., który pracował w miejscowym szpitalu klinicznym. Dość długo nie odbierał.
– Coś ważnego? – W końcu usłyszałem jego głos. – Mam pacjentów.
– Nie wiem, dostałem przed chwilą jakiegoś ataku. Woreczek, wyrostek, cholera wie. Dosłownie ścięło mnie z nóg. Znalazłbyś chwilę? Ale nie musi być dzisiaj, już mnie puszcza. Może to tylko z obżarstwa? – próbowałem zażartować.
– Jeśli się nie powtórzy, przyjedź jutro z rana, będę w przychodni. Ale jeśli zacznie się znowu, dzwoń po pogotowie. Muszę kończyć. Trzymaj się.
– Dzięki – powiedziałem już w próżnię, bo rozłączył się.
Przestraszyłem się trochę. Ból zaskoczył mnie i swoim nagłym pojawieniem się, i siłą. Dlatego postanowiłem bez względu na wszystko pójść na badania. Z zasady omijałem lekarzy. Zresztą nie miałem dotąd powodów, żeby przesiadywać w poczekalniach i gabinetach. Byłem okazem zdrowia. Co kilka lat wyniki okresowych badań utwierdzały mnie w tym przekonaniu. Morfologia, EKG – wszystko wzorcowe. A teraz nagle takie coś.
Następnego dnia rano pojawiłem się w przyklinicznej przychodni. Po wstępnym badaniu znajomy postawił sprawę jasno:
– Musisz położyć się na kilka dni – powiedział. – To może być coś poważnego. Być może czeka cię operacja.
Zmartwiałem. Operacja? Przecież jestem zdrowy. Przez ostatnie miesiące nawet udało mi się zrzucić parę kilogramów.
Wróciłem do domu, żeby pozałatwiać kilka spraw, zawiadomić firmę, że idę na dłuższe badania do szpitala, i po południu pojawiłem się w klinice. Dzień mijał za dniem. USG, krew, w końcu rezonans magnetyczny i biopsja. Na moje wszelkie pytania znajomy odpowiadał, że sprawa jest poważna, że podejrzenie nowotworu, ale musi poczekać na wszystkie wyniki. Potem wyjechał na jakieś dwudniowe sympozjum, a mnie wypisano do domu. W końcu zadzwonił.
– Słuchaj, stary, sprawa jest bardzo poważna, poważniejsza, niż początkowo myślałem. Możesz przyjechać? Musimy pogadać.
– Daj spokój. – Z trudem opanowałem drżenie głosu. – Znamy się tyle lat. Mów, co mi jest. Wiem, że macie swoje procedury, ale to możesz chyba dla mnie zrobić? Chcę wiedzieć. Nie chcę czekać.
– Lepiej byłoby… – zaczął niepewnie.
– Wiem, że mam nowotwór, nie jestem durniem. Powiedz mi tylko, jaki i jak to będziecie leczyć.
Chwilę milczał.
– Znam cię, jesteś twardy, ale musisz przygotować się na najgorsze…
– Operacja? Wiedziałem, że lekko nie będzie, nie trzymałbyś mnie tyle w szpitalu… No trudno, skoro trzeba. Kiedy?
– Nie. Operacja już nie wchodzi w grę. To rak trzustki, rozległy. I w dodatku z przerzutami – odzywał się coraz ciszej.
– Co ty mówisz, do cholery? – krzyknąłem. – Chemia? To koszmar.
– Chemia też nie… – Jego głos zamienił się prawie w szept.
– To co w takim razie? – Poczułem, jak robi mi się zimno. Nadciągał strach.
– Leczenie paliatywne. Będziemy uśmierzać ten ból, bo będzie coraz częstszy i mocniejszy…
– Umieram? – Teraz ja ściszyłem głos.
– Niestety tak… Przyjedź do mnie – dodał głośniej. – Musimy porozmawiać.
– Przecież rozmawiamy. – Słowa z trudem przechodziły mi przez gardło. – Przyjadę. Ale powiedz mi jeszcze jedno…
– Tak?
– Ile mi zostało?
– Nie wiem. Kilka miesięcy, może tygodni. To cholernie wredny nowotwór, bezobjawowy. I bardzo późne stadium. Przyjedź do mnie jeszcze dzisiaj albo jutro. Musimy porozmawiać – powtórzył po raz kolejny.
– Dobrze, przyjdę, ale raczej jutro. – Nie miałem już siły na dalszą rozmowę. – Dzięki, że mi powiedziałeś. Cześć.
– Trzymaj się.
I właśnie wtedy roztrzaskałem telefon o ścianę.
Czy można zrozumieć, co czuje człowiek, gdy dowiaduje się, że niedługo umrze? Nie. W takiej sytuacji najgorsze chyba jest to, że zostaje zbyt dużo czasu na myślenie. Gdyby potrącił mnie samochód, to roztrzaskana głowa nie miałaby czasu na analizy, żale. Ot, chwila strachu przed śmiercią i koniec. Ale gdy zdajesz sobie sprawę, że przed tobą kilka tygodni życia, to są to tylko tygodnie i aż tygodnie. Tylko – bo za rok, ba, może za miesiąc już cię nie będzie. Zostało więc za mało, by zrobić cokolwiek. I aż, bo to tak wiele godzin, podczas których umierające ciało nie wyłączy mózgu. Masz czas, by rozczulać się wspomnieniami i płakać, że tyle ominęło cię bezpowrotnie.
Wielu ludzi w takiej sytuacji po chwilowej apatii zaczyna walczyć. Szukają najmniejszej iskierki nadziei, chwytają się każdej deski ratunku, wierzą, że odwrócą przeznaczenie. Wszystko, co gromadzili latami, wydają na specjalistów, cudotwórców, hochsztaplerów. Próbują ziół, podejrzanych specyfików sprowadzanych przez internet, urynoterapii, bioenergoterapii. W najmniejszych oznakach nienormalnej normalności widzą początek ozdrowienia, by po kolejnych złych wynikach badań popaść na moment w odrętwienie i od nowa szukać swojego sposobu na uniknięcie śmierci. Na internetowych forach pełno opowieści o cudownie ocalonych, którym lekarze ogłosili wyrok, a którzy wbrew medycynie wyzdrowieli. Umierającym ludziom jest łatwiej, gdy wierzą. Mogą snuć plany, żałować za grzechy, obiecywać, że naprawią zło, które wyrządzili. Mogą zabijać czas, godzinami poddając się różnym zabiegom. I najważniejsze – mogą zapomnieć o tym, co nieuchronnie się zbliża. Przypomniałem sobie czas, gdy na nowotwór umierała moja mama. Oboje pielęgnowaliśmy wszelką, nawet najzłudniejszą myśl dającą nadzieję wyleczenia. Mimo dość wczesnej diagnozy i – jak się początkowo wydawało – udanej operacji, słabła fizycznie z dnia na dzień, chudła. Ale jej oczy cały czas były silne i gorące. Wierzyła, że ma dla kogo żyć i że to uchroni ją przed śmiercią. Gdy dowiedzieliśmy się, że profesor K., doskonały onkolog robiący w świecie oszałamiającą karierę, wdraża nowatorską metodę leczenia, od razu zdecydowaliśmy się na próbę dotarcia do niego. Udało się. Przyjął mnie pewnego popołudnia. Uważnie wysłuchał, przejrzał dokumenty. To, co powiedział potem, brzmiało jak wyrok.
– Niestety, w tym momencie nie mam na oddziale miejsc. W kolejce do zastosowania tej metody czeka kilkadziesiąt osób. Jeśli dostanę fundusze na rozszerzenie grupy pacjentów albo zwolni się łóżko, zadzwonię.
Nie mogłem w to uwierzyć. Prosiłem, błagałem, groziłem mu na przemian. Nic nie wskórałem. Był stanowczy. Ale dawał nadzieję. Tym uczuciem moja mama żyła do samego końca. Leżąc w agonii, wycieńczona kolejnymi przerzutami, cały czas czekała na telefon od profesora. Wierzyła, że nagle wszystko się odmieni. Ja tak nie potrafiłem. Wieczorem, gdy wybudziłem się z odrętwienia po rozmowie z lekarzem, siadłem do laptopa. Najpierw ze strachem i nieśmiało, a potem z pewnym masochistycznym szaleństwem zacząłem wertować internetowe zasoby. Wpisywałem najrozmaitsze frazy: „rak trzustki”, „późne stadium nowotworu trzustki”, „rak trzustki rokowania”. I im więcej czytałem, tym bardziej wiedziałem, że śmierć nadejdzie nieuchronnie. Że oszukiwanie się to zwykła strata czasu. Jobs, Swayze… Ani możliwość leczenia wnikająca ze sławy i pozycji społecznej, ani pieniądze nie uratowały ich przed skutkami tej choroby. Umierali, może trochę tylko wydłużając sobie okres oczekiwania na śmierć. Nie miałem takich możliwości jak oni, a zatem moje szanse były jeszcze mniejsze. Siedziałem całą noc w ciemnym pokoju rozświetlonym tylko niebieskawą poświatą ekranu laptopa i czytałem, czytałem, czytałem. Zrozumiałem, że jedyną rozsądną rzeczą, jaką mogę zrobić, to brać te wszystkie świństwa, które przepiszą mi lekarze, by uśmierzyć ból, i z godnością czekać na rychły finał. Zwierzęcy strach powoli mijał.
Niewyspany i wymiętolony pojechałem rano taksówką do szpitala. Rozmowa z lekarzem już niewiele wniosła. Próbował jeszcze mówić o nadziei, cudach, potrzebie wiary w wyzdrowienie, ale przerwałem mu.
– Daruj sobie – burknąłem trochę opryskliwie. – Poczytałem i wiem, co mnie czeka. Nie łudzę się. Pomóż mi tylko przejść przez to bez bólu. Chcę przez te ostatnie tygodnie funkcjonować w miarę normalnie i dopóki nie muszę, nie kłaść się do szpitala czy hospicjum. Wiem, że pewnie znów będziesz musiał czasem obejść procedury, ale zrób to dla mnie.
– Dobrze – odparł, trochę nawet chyba zadowolony z takiego obrotu sprawy. – Ustalmy zatem, jak będzie to wyglądać.
Z jego ponadgodzinnej opowieści zapamiętałem tylko, że i tak mam szczęście, bo często ból towarzyszący tej chorobie jest nie do zniesienia, że niestety nie mogą chirurgicznie zniszczyć nerwów splotu trzewnego, a w związku z tym pozostanie mi morfina i doraźna cała masa szybciej działających świństw.
Dopełniłem formalności i mogłem wrócić do domu.
Pogoda była przepiękna. Wrześniowe słońce grzało dość mocno i zrobiło się tak gorąco, że zdjąłem marynarkę. Właściwie dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, że moja choroba trwała od miesięcy. Mniej jadłem, co zrzuciłem na karb narastającego w pracy stresu, miałem problemy z układem pokarmowym, schudłem. Ponieważ trochę zacząłem w domu ćwiczyć i czasem jeździłem na rowerze, myślałem, że utrata wagi to skutek tej aktywności. Gdybym wtedy wiedział…
Zobaczyłem mężczyznę w moim wieku. Szedł, gadając przez telefon. Co raz wybuchał śmiechem. Cholera – zakląłem w duchu – będzie żył, a ja za moment już nie. Nagle tak bardzo mu zacząłem zazdrościć, że aż rzuciłem w jego stronę nienawistne spojrzenie. Speszył się, zamilkł na chwilę i minął mnie, przyspieszywszy kroku. Przechodziłem obok kolejnych osób i narastał we mnie żal. To już nie był ten strach, który dopadł mnie poprzedniego dnia. Oczywiście, bałem się, ale gdzieś chwilowo wyparłem lęk. Było mi po prostu smutno, że ci wszyscy ludzie zostaną tu i będą cieszyć się życiem, a ja zniknę. Dlaczego akurat mnie to spotyka? Dlaczego nie tego łysiejącego jegomościa, który w niewybredny sposób pokrzykuje na żonę? Albo tego staruszka, który swoje już przeżył, a teraz drepcze dziarsko, wspierając się na drewnianej laseczce? Albo tę wymuskaną kobietę z pazurami jak szpony, która młodzieżowymi ciuchami i zgrabną sylwetką chciała ukryć fakt zbliżającej się menopauzy? Czułem się dużo gorszy od nich, jak dzieciak, który stale przegrywa z rówieśnikami w jakąś grę i staje się tym samym klasową lub podwórkową ofermą, obiektem ciągłych kpin. Szedłem ulicą, jakbym był już w innym wymiarze, innym świecie. Zacząłem rozumieć, że nic, co dotychczas uważałem za ważne, nie ma w zasadzie znaczenia. Z billboardu kusiła reklama wielkiego telewizora smart, na który chciałem wymienić mój stary i sfatygowany dwudziestocalowiec. Nie wymienię. Obok mnie przejechał nowiutki czerwony samochód, właśnie taki, jaki zamierzałem kupić wiosną przyszłego roku. Nie kupię. Na teatralnym afiszu biła w oczy zapowiedź grudniowej premiery, na którą już zarezerwowałem bilet w czwartym rzędzie. Nie pójdę. W zasadzie już nic nie mogę. Niby idę, jestem między tymi ludźmi, widzą i słyszą mnie, a ja ich, ale tak jakby mnie nie było. W głowie kołatało mi w kółko „nie wymienię, nie kupię, nie pójdę…”.
W pewnym momencie po przeciwnej stronie ulicy dostrzegłem aptekę. Niewiele się namyślając, rozejrzałem się, czy nic nie nadjeżdża, i ruszyłem na ukos przez jezdnię. Gdy już dotarłem do chodnika, usłyszałem krótki dźwięk policyjnej syreny. Odwróciłem się. Ze stojącego w przecznicy radiowozu wysiadł młody policjant i bez wątpienia kierował się w moją stronę. W pierwszej chwili nie bardzo zrozumiałem, o co chodzi. Dopiero gdy był już o kilka kroków, pojąłem – przeszedłem w niedozwolonym miejscu.
– Gdzie się tak pan śpieszy? – Jego głos był rzeczowy i wyzuty z emocji. – Przecież dalej jest przejście dla pieszych.
– Wiem, ale zamyśliłem się.
– Wie pan, ile tu jest wypadków z udziałem pieszych?
– Nie wiem – odpowiedziałem, jakbym nie zrozumiał retoryczności pytania.
– Poproszę o jakiś dokument, będzie mandat karny.
Już miałem prosić, by mi darował, że to ostatni raz, że wracam właśnie ze szpitala, gdy nagle coś zrozumiałem. Roześmiałem się. Zaskoczony moją reakcją policjant stał się jeszcze bardziej sztywny.
– Nie ma powodu do żartów – powiedział. – Za przejście w niedozwolonym miejscu mogę pana ukarać mandatem w wysokości nawet kilkuset złotych.
– Ależ proszę bardzo – powiedziałem rozbawiony, podając mu dowód. – Niech będzie nawet i kilka tysięcy, bo ja odmawiam przyjęcia mandatu.
Policjant popatrzył na mnie podejrzliwie.
– Czy pan coś pił? Albo zażywał?
– Nie.
– Skoro odmawia pan mandatu, to proszę do radiowozu. Będę musiał sporządzić wniosek do sądu.
W czasie gdy spisywał moje dane, co chwila o coś dopytując, rozmyślałem o tym, co się przed chwilą stało. Olśniło mnie. Zrozumiałem, że nadchodzące tygodnie nie muszą być dla mnie wyłącznie pustym czasem oczekiwania na śmierć. Zdałem sobie sprawę z tego, że los, karząc przedwcześnie i nagle, dał mi na te ostatnie tygodnie coś bezcennego. Nieograniczony immunitet na wszystko. Przecież gdy dostanę wezwanie na rozprawę, najpewniej nie będę już żył. To makabryczne odkrycie pozwoliło mi zupełnie inaczej spojrzeć na sytuację. Stanąłem ponad prawem, normami, regulaminami, kodeksami. Nikt mi nic nie mógł zrobić, a ja przeciwnie – mogłem zrobić wszystko. Postanowiłem w okamgnieniu: zamiast tracić czas na wsłuchiwanie się, czy śmierć już nadchodzi, zabawię się, ile dam radę, a gdy już sił mi nie wystarczy, potulnie pójdę do szpitala umierać.
Prawie każdy z nas przynajmniej kilka razy w życiu ma ochotę zrobić coś niedozwolonego, szalonego. Czasem zresztą to robimy, szczególnie po alkoholu. Niektórzy częściej, inni rzadziej. Wykąpać się w fontannie, stłuc sklepową witrynę, gnać przez miasto autem, ukraść coś ze sklepu – pokus jest wiele. Czymś, co trzyma większość ludzi w ryzach, jest nieuchronność kary. Boimy się policji, sądów, urzędników. Wiemy, że możemy gorzko pożałować swojego atawistycznego anarchizmu. Jeśli nawet cokolwiek zdrożnego czynimy, to są to drobnostki, śmieszne przestępstewka. A i tak odczuwamy strach przed ewentualnymi ich konsekwencjami. Dowiadując się o rychłym terminie śmierci, przestałem się bać tego, co może mnie spotkać ze strony innych ludzi. Bo jakie znaczenie może mieć cały ten aparat nadzoru, gdy winny będzie leżał półtora metra pod ziemią? Nie miałem rodziny, więc skutki tego, co mógłbym zrobić, nie obciążą nikogo poza mną. A cóż mogło mi grozić gorszego od śmierci?
Postanowiłem, że po wizycie w aptece wstąpię jeszcze do pobliskiego sklepu z telefonami, by kupić nowy aparat. Teraz, jak nigdy, mógł mi być potrzebny.
Od tego spotkania z policjantem rozpocząłem ostatni barwny okres mojego życia. Trochę tylko się obawiałem, czy ta zabawa nie skończy się zbyt wcześnie; nie wiedziałem, jak szybko mój organizm odmówi posłuszeństwa. Kolejne dni pokazały jednak, że leki uśmierzające ból działały dość niezawodnie i bez większych skutków ubocznych. Bóle były coraz częstsze, ale skutecznie tłumione, dzięki nie do końca zgodnej z procedurami uprzejmości doktora W.