- W empik go
Było ich dwoje - ebook
Było ich dwoje - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 207 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mężczyzna, którego wiek niepodobna było odgadnąć z twarzy – bo zarówno mógł mieć lat czterdzieści jak sześćdziesiąt – z nogami mocno obrzękłemi, w butach sukiennych, w kontuszu wytartym, z głową, podgoloną, od której para ogromnych uszu odstawała – siedział w starem krześle, w pośrodku ogromnej nizkiej sali.
Był to jeden z tych ludzi, co nigdy młodymi nie bywają, a zato długo zestarzeć się zupełnie nie mogą.
Rysy miał pospolite, brzydkie, wyraz jakiś prawie zwierzęcy. Nos ogromny, nieforemny, usta jak nabrzękłe, oczy małe i kose, włos na wąsach rzadki i brudny; skóra żółta, pomarszczona, plamista – nadawały mu fizyonomią, odrażającą..
Sala, w której zasiadał, niedaleko od okna na ogród wychodzącego – widok przedstawiała osobliwy.
Zdawało się, że z całego domu do tej wielkiej izby zniesiono co tylko było w domu sprzętów. Stały one w największym nieładzie. Szafy poroztwierane, kufry na wpół wyładowane; na ziemi razem walały się, pozrzucane na kupy, odzież staroświecka męzka i kobieca, bielizna, papiery, broń, siodła, srebro, szkło, porcelana…
Zaledwie przejście od drzwi do krzesła było wolne.
Na kanapach, po ławach nagromadzone były makaty, kobierce, płótno… zapasy domowe najcenniejsze i najmniej cenne.
Przed siedzącym mały stoliczek zarzucony był papierami i regestrami.
Opodal trochę, wśród tych kup, trzymał się chudy, z rękoma na plecach założonemi mężczyzna ubogo ubrany, w czarnych butach kozłowych, blady, wynędzniały – rozglądając się ciekawie ale smutno.
Jegomość z nogami obrzękłemi, a twarzą wstrętliwą, zdawał się uradowany i tryumfujący.
U ręku trzymał papier i uśmiechał się do niego.
Mówił półgłosem, niby do siebie samego, a może do słuchającego, który wyglądał na sługę.
– Tak ręka Boga wszechmogącego dotyka… faryzeuszów. Otóż jak skończyła się komedya z podkomorzyną.
Całe życie stara znać mnie nie chciała… ani na oczy… rodzonego synowca! Nazywała mnie szelmą, chciała cały majątek biednym oddać, sierotki sobie zbierała… świadczyła obcym, a synowcowi rodzonemu figa!!
Ukarał pan Bóg… poszła na sąd Jego nie mając czasu zrobić testamentu, i teraz szelma ten po niej wszystko bierze… jak swoje… Bo swoje…
Cha! cha! cha!…
Jeżeli asindzce z tamtego świata spojrzeć wolno na ten padół płaczu, co się to tam dziać musi… na widok, że synowiec, pan stolnikowicz Pruchno, gospodaruje w Karolówce…
Jak Boga kocham… przedziwnie!
Obrócił się do stojącego sługi.
– Cóż ty stoisz wyłupiwszy oczyska… bałwanie… idź mi do lochu i przynieś tego co wczoraj; – a pamiętaj, że butelki liczone.
Ruszając ramionami, sługa poszedł mrucząc do drzwi i cisnął je za sobą.
Stolnikowicz rozparł się wygodnie w krześle, rzucił papier na stolik i spoglądać począł po nagromadzonych rupieciach.
– W porę to przyszło – dumał – cienko śpiewałem na ostatnich dwu chłopkach, a babsko litości nie miało, pod pozorem żem wszystko stracił.
A dla kogóż miałem zbierać i kutwić?
Tyle naszego co się użyje!…
Teraz i o ożenku pomyśleć nie od rzeczy; Karolówka wieś co się zowie, ani grosza długu, w Brześciu depozytem u Dominikanów gotówka, jak świadczy rewers w szkatułce kutej, przeszło trzy tysiące czerwonych złotych.
Tu zapasy… ogromne.
Stajnia pańska, loch kasztelański… Czego tu chcieć!
Cha! cha!
Tylko żyj i popuszczaj pasa! Pogładził się po brodzie i westchnął.
– Żeby nie te nogi… i nie te lata… ale, od czegóż doktory, gdy jest czem płacić?
Ho! hołupca jeszcze utniemy, i panienkę sobie wybiorę jak malinkę…
Zadumał się stolnikowicz…
– Trzeba będzie pilnować jej, bo dyabeł nie śpi… a ożenić się taki w końcu muszę…
Samemu w domu nudno…
Stuknął w palce obrzękłe i głową, pokiwał.
W tem Symon sługa wniósł butelkę z lampką, postawił ją przed nim i nalał.
Stolnikowicz wypił chciwie i językiem mlasnął.
– Teraz, dalej do roboty! zawołał. Podkomorzyna utrzymywała tu darmozjadów, sieroty dziewczęta, chłopców bez miary… trzeba to tałałajstwo rozpędzić… ale niechże ja to tałałajstwo zobaczę…
W tem zdawał się pomiarkować:
– Tylko nie tu – rzekł – gotowi co pochwycić – do jadalnej sali ich spędzić, a tu pozamykać…
Dasz mi znać, gdy się zbiorą.
Nalał sobie lampkę drugą, ale tę pił powolniej, przypatrując się do okna przezroczystemu płynowi, i uśmiechając się do niego… Spory kawał czasu upłynął, nim Symon dał znać, że sierotki w jadalni czekają.
Musiał podać rękę stolnikowiczowi i prowadzić go, bo na nogach obrzękłych nie bardzo był pewnym chodu.
Sala jadalna – do której przez sień się dostali – nie naruszoną, była jak po nieboszczce ją… znaleźli.
Skromnie przybrana, miała duży stół w pośrodku, dosyć krzeseł z wysokiemi poręczami pod ścianami, kilka portretów wiszących krzywo na nich.
U drzwi stała kupka strwożonych dzieci, a raczej dwie ich gromadki: pięć dziewczynek jednakowo, skromnie odzianych, w fartuszkach sinych,– i trzech chłopaków w kurtkach.
Najmłodsza z dziewcząt mogła mieć lat ośm, najstarszy z chłopców lat około czternastu.
Na tych wychowańcach podkomorzynej widać było, że się sama zajmowała niemi. Dziewczęta wyglądały zdrowo i świeżo, chłopaki były silne i żwawe, nie zahukane i nie strwożone.
Na widok wchodzącego stolnikowicza, który szłapiąc do krzesła się sunął, a na dzieci z wyrazem szyderskim i złośliwością poglądał… dziewczęta pobladły, ściskając się, jakby czuły, że się bronić potrzebowały.
– Zawołajże tej totumfackiej… hę? tej? jak się zowie? Brzegrodzkiej? Niech raczy się pofatygować….
Siadł, aż krzesło stęknęło, i oczyma począł sieroty musztrować.
Drzwi się otworzyły i poważna, niemłoda, z czołem pofałdowanym, z wyrazem dumnym na twarzy, weszła, chustką wielką otulona, Brzegrodzka, dawna sługa i powiernica zmarłej.
Z jej postawy i twarzy widać było, że ze stolnikowiczem musieli już być na stopie wojennej.
– Niechże mnie pani raczy objaśnić… o tych przybłędach?
Są tu którzy ze wsi – poddani? Nie – odparła sucho ochmistrzyni.
– Proszę mi po imieniu i pochodzeniu je przedstawić, abym wiedział co z niemi robić. Ja tego tałałajstwa trzymać nie myślę.
Brzegrodzka, ani przedsiębiorąc się wstawiać za niemi, poczęła głosem, w którym oburzenie i gniew czuć było:
– Julusia Rzepkówna… z Włodawy ją pani przysłali – lat dwanaście.
– Niechże ją do Włodawy odwiozą… zamruczał Pruchno.
– Kostka Szelpciówna z W isznic – lat dziesięć.
– Do W isznic…
– Marysia Myszkówna… z Błotkowa – lat dziesięć.
– Do Błotkowa…
– Jagusia Czerepińska z Czarnawczyc.
– Item! szydersko ciągnął pan stolnikowicz.
– Kasia Zawiłowska… lat ośm…
– Jeśli która do gęsi się zda, a gospodyni weźmie… niech zostanie… dodał Pruchno.
– Ale – za życia podkomorzynej, one się czytać, pisać uczyły i robót… odparła śmiało Brzegrodzka.
– Acani myślisz, że ja dla nich będę guwernantki trzymał!
Rozśmiał się stolnikowicz. Jeszcze czego nie stało!
Na cztery wiatry! na cztery wiatry – rozpędzić to… precz..
Obrócił się do chłopców.
Najstarszy z nich stał czerwony jak piwonia… Dwaj młodsi drżeli biedzi.
– Staszek Mierzowski – odpowiedziała, na wskazanie ręką, ochmistrzyni.
– Ten się zda do kredensu, – rzekł stolnikowicz.
W chłopcu zdało się kipieć wszystko.
– Ja za służbę u pana dziękuję!– rzekł głosem poruszonym.
Stolikowicz się rzucił.
– Ho? słyszycie! zawołał…