Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Było, minęło...Wspomnienia - ebook

Data wydania:
1 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,00

Było, minęło...Wspomnienia - ebook

Pierwsze zbiorcze wydanie wspomnień Bohdana Korzeniewskiego, wybitnej osobowości polskiego teatru: naukowca, nauczyciela, organizatora, reżysera i krytyka. W tomie Było, minęło… Korzeniewski wraca pamięcią nie do teatru jednak, ale do zdecydowanie mniej znanych kart swojego życiorysu sprzed 1945 roku, m.in. małoletniego obserwatora rewolucji październikowej na Białorusi, więźnia Auschwitz, ratownika Biblioteki Uniwersyteckiej i „detektywa”, po wojnie tropiącego wywiezione przez Niemców księgozbiory.
Niezwykle oszczędna, jakby wykuta w marmurze, proza Korzeniewskiego jest równocześnie świadectwem historii i opowieścią o niezwykłych przygodach. Jerzy Timoszewicz, wieloletni współpracownik Korzeniewskiego z redakcji „Pamiętnika Teatralnego” uważał, że w ogóle nie powinien zajmować się praktyką teatralną: reżyserią i kształceniem reżyserów, lecz poświęcić się wyłącznie pisarstwu. O literaturze Korzeniewskiego pisał w swoim Alfabecie Czesław Miłosz:
„(…) Cała racjonalistyczna zaprawa tego wielbiciela pisarzy osiemnastego wieku zaowocowała znakomitą, oszczędną w środkach i zwartą prozą. Ponieważ rzeczywistość wykraczała poza prawdopodobieństwo, wiernie odtworzone szczegóły można wziąć za pomysły surrealisty, na przykład chłopczyk w mundurze Hitlerjugend, syn komendanta Auschwitz, musztrujący swojego małego braciszka, czy daremne próby ostrzeżenia sowieckich sołdacików, którzy dorwali się do słojów z preparatami w formalinie i wypili, a następnego dnia trzeba było ich pogrzebać. Albo pociąg wyładowany łupem wojennym, same zegary, chodzące i bijące, każdy w swoim rytmie. Tego nikt by nie wymyślił, i proza Korzeniewskiego utrwala niepowtarzalne szczegóły wielkiej historii. Prawdziwość tej prozy przewyższa nawet opisy, na które zdobył się Tadeusz Borowski, bo nie ma w niej sadomasochistycznej delaktacji. Znajdzie się w podręcznikach i będzie trwałą częścią polskiej literatury”.
Na tom Było, minęło… Wspomnienia złożyły niedostępne dziś publikacje: Książki i ludzie, wspomnieniowy cykl Było, minęło i nie wróci publikowany wyłącznie w miesięczniku „Znak”, opowieść Korzeniewskiego z filmu dokumentalnego Drzewa i ludzie, spisane przez Wacław Borowego wspomnienie Korzeniewskiego z okresu powstania warszawskiego. Całość uzupełniają osobiste eseje o Autorze pióra Anny Kuligowskiej-Korzeniewskiej oraz Andrzeja Kruczyńskiego.

Spis treści

Anna Kuligowska-Korzeniewska

Kilka słów do wspomnień Bohdana Korzeniewskiego

 

Było, minęło, nie wróci

Część pierwsza

Część druga

Część trzecia

Część czwarta

Część piąta

 

Pagórek

 

Powrót

 

Okres powstania 1944 roku w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie. Relacja Bohdana Korzeniewskiego spisana przez Wacława Borowego

 

Wyzwolenie

 

Książki

 

Grzech

 

Drzewa i ludzie

 

Andrzej Kruczyński

Wspomnienia inteligenta z kraju gorzej potraktowanego przez historię

 

O Autorze

 

 

Kategoria: Wywiad
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8196-092-2
Rozmiar pliku: 5,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Na lewym przedramieniu Bohdan miał widoczną bliznę, rodzaj wgłębienia, dawno już zarośniętego. Kiedy – przy bliższej zażyłości – go o to zapytałam, wyrecytował swój obozowy numer: achtundvierzig achtzig (4880). Po szczęśliwym, ale kosztownym (ogromna suma – sto tysięcy złotych) wypuszczeniu z Auschwitz, chciał zatrzeć wszelkie ślady pobytu w obozie i powrócić do „normalnego” życia. Z pewnością nigdy nie zgodziłby się, aby mu ten numer przywrócono, a taki właśnie „eksperyment” zaproponował w roku 2004 na oczach widzów Teatru Dramatycznego w Warszawie byłemu więźniowi Auschwitz, starszemu już człowiekowi, głośny wówczas performer Artur Żmijewski. A był to długi numer: 80064, więc „operacja” byłaby bolesna… W dodatku „artysta” nie potra­fił odpowiedzieć na najprostsze zapytanie: „A po co to, panie? Po co?”. Do dziś żałuję, że nie gwizdałam…

Również na inną propozycję – już rzeczywistą – Korzeniewski nie przystał. A stało to się, gdy jeden z moich studentów chciał nakręcić film, prowadząc swego „bohatera” do najważniejszych miejsc jego życia, od bramy Arbeit macht frei poczynając. Krótkie i stanowcze „nie” zamknęło całą sprawę… Nie chciał też po wojnie wracać do języka niemieckiego, który znał doskonale. Mogłam się o tym przekonać, gdy podsuwałam mu drukowane gotykiem recenzje teatralne w „Lodzer Zeitung”, prosząc o pomoc w tłumaczeniu. Konsekwentnie więc podczas wyjazdów zagranicznych mówił po francusku.

To tłumaczy, dlaczego tak późno, bo dopiero po czterdziestu latach, zaczął spisywać obozowe wspomnienia. Pagórek miał już postać maszynopisu, a Powrót jeszcze rękopisu, kiedy w styczniu 1984 roku złożyliśmy wizytę w Maisons-Laffitte. Redaktor Jerzy Giedroyc zdecydował, że wydrukuje oba opowiadania, więc mieszkający w Paryżu syn Bohdana – Tomek, wystukał Powrót na elektrycznej maszynie, której mu wtedy zazdrościłam, i zawiózł do redakcji „Kultury”. Ukazały się w roku 1985¹. Zapewne wówczas przeczytał je Czesław Miłosz, podczas wojny magazynier – jak Bohdan – w Staatsbibliothek, bo tak Niemcy przemianowali Bibliotekę Uniwersytecką przy Krakowskim Przedmieściu. Jak się zdaje, obaj panowie nie pałali do siebie nadmierną sympatią, ale Miłosz – co dobrze rozumiem – uznał ten „dyptyk oświęcimski” za arcydzieło literatury obozowej i tak się też o nim kilkakrotnie wyrażał. Ten podziw pozwolił mi kilkakrotnie podejść do Noblisty, kiedy recytował swoje wiersze w warszawskiej Szkole Teatralnej czy na Zamku Królewskim. Profesor Władysław Bartoszewski, sąsiad państwa Korzeniewskich na Mokotowie, traktował z kolei Pagórek i Powrót jako arcyważne świadectwo ludobójstwa dokonywanego przez Niemców. Znał sprawozdanie złożone przez Korzeniewskiego podziemnym władzom po powrocie z Auschwitz.

Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych pojechałam do Oksfordu, to niespodziewanie spotkałam tam kolegę Bohdana z gimnazjum siedleckiego, Grzegorza Cichowicza. Pełnił urząd sekretarza wojewody w Pińsku, gdy 19 września 1939 roku wkroczyła Armia Czerwona. Natychmiast aresztowany, wylądował na Kołymie, a potem szczęśliwie przeszedł szlak bojowy z Armią Andersa. Po lekturze opowiadań oświęcimskich Korzeniewskiego, które mu ofiarowałam, zwrócił się do żony: – To w tym Auschwitz było chyba gorzej aniżeli w naszym łagrze...

A przecież Bohdan nie epatował czytelników okrutnymi obrazami. Kierowany swoją najsilniejszą przyrodzoną cechą, to jest ciekawością świata, bacznie obserwował (wzorową!) organizację obozu śmierci i metody torturowania więźniów. Sam z autoironią nazywał się „budowniczym Auschwitz”, gdyż we wrześniu i kolejnych tygodniach 1940 roku przenosił i wkopywał betonowe słupy, czyli tzw. „faje”, którymi grodzono obóz. Ta ciekawość kazała mu też wybrać najbardziej odrażającego kapo, który okazał się najbardziej ludzkim z degeneratów zarządzających obozem.

Tej nieposkromionej ciekawości Bohdana doświadczyłam sama, kiedy po latach, późnym wieczorem, odprowadzał mnie na pociąg do Łodzi. Nie mógł wtedy oderwać oczu od ludzi gromadzących się na dworcu, jakby zbierał „materiał” do przygotowywanych inscenizacji. Przypadkiem dowiedziałam się też o fizycznych następstwach jego pobytu w Auschwitz. Kiedy w połowie lat pięćdziesiątych znalazł się w Chinach, aby wraz z delegatami innych krajów tzw. demokracji ludowej reformować tradycyjną operę chińską (oczywiście, tego polecenia nie wykonał!), złapał go bolesny paraliż całego ciała. Odesłał radzieckich lekarzy i zażądał lekarza chińskiego. Ten długo zaglądał mu w oczy, a następnie pokazał ćwiczenie, które przyniesie mu ulgę. Ukucnął więc na podłodze i wyprężając plecy, oparł się na dłoniach i stopach. Przypominał kota, a także raczkujące dzieci, które jeszcze nie przybrały postawy Homo erectus. Ów chiński lekarz ściągnął Bohdana z łóżka i obaj na czterech „łapach” – naprzód wolno, a potem szybciej – obiegali hotelowy stół. Pacjent przywiózł to ćwiczenie do Warszawy i pokazywał je studentom reżyserii. Ja również – jak oni – byłam przymuszona do takiego biegu. Wymagało to niemałej kondycji. O dziwo, w tych ćwiczeniach nie przeszkodziła Bohdanowi pooświęcimska gruźlica, która w postaci śmiertelnej rozpadówki zaatakowała pod koniec lat pięćdziesiątych oba płuca. Na szczęście sanatorium w Otwocku oraz silna dawka penicyliny uratowały mu życie. Pozostała mu jednak niemiła pamiątka, tzw. „serce płucne”, utrudniające spokojny oddech. Nie mógł więc pogodzić się z tym, że nigdy nie przebiegnie już „setki” ani nie wejdzie na Mnicha, jak czynił to w czasach studenckich…

Dostałam od Bohdana jeszcze jedną lekcję – miłości do najpiękniejszej rzeczy, do przyrody, a zwłaszcza do drzew, które traktował jak żywych ludzi. Naprawdę cierpiał, a raczej – zgodnie ze swoim charakterem – gwałtownie wybuchał, gdy widział wycinkę lasu. Wyobrażam sobie, jaką by zrobił w zeszłym roku awanturę nadleśniczemu Sosnówki, gdy zniknął ogromny mazurski las („lex Szyszko”), przez który przedzieraliśmy się jeszcze tak niedawno. Obsadziliś­my także maleńkimi świerkami, które sięgają teraz nieba, drogę prowadzącą do naszego domu nad jeziorem Wągiel. Dlatego z takim wzruszeniem Bohdan wspominał zawsze okryte złotymi liśćmi drzewa, oświetlone obozowymi reflektorami w Auschwitz. Mówiły mu one o świecie „wolnym”, „niezależnym”, „wspaniałym”.

Właśnie taki Bohdan Korzeniewski – wolny, niezależny, a także odważny w różnych okolicznościach życia wyłania się z drukowanych w tym tomie wspomnień. Taką ryzykancką odwagę przejawiał, gdy w maju 1945 wyruszył, z wieloma przygodami, do Bottschow (Boczowa) na Dolnym Śląsku po książki zrabowane przez Niemców, a potem układał się z oficerami radzieckimi, aby zapakować je do wagonów i wysłać do Warszawy. Wcześniej zatrzymał się w Poznaniu dla zdobycia niezbędnego „zaopatrzenia” i wszedł do tamtejszej katedry, gdzie zobaczył rozwalone grobowce i kościotrupy w poczerniałych złotogłowiach. Ten makabryczny obraz przeniósł w roku 1962 na scenę Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, gdzie wyreżyserował słynnego Don Juana Moliera z Markiem Walczewskim w roli tytułowej i scenografii Andrzeja Majewskiego.

Wspomnienie Korzeniewskiego pod tytułem Książki umieszczone w drugim tomie księgi Walka o dobra kultury 1939–1945 pod redakcją Stanisława Lorentza (PIW, 1970), zostało ocenzurowane z powodu zbyt nieprawomyślnego wówczas obrazu Rosjan. Pełny tekst ogłosiły dopiero w tomie pod tytułem Książki i ludzie podziemne wydawnictwo Nowa oraz Państwowy Instytut Wydawniczy (1993). Wielkim admiratorem tego opisu ratowania książek przez Korzeniewskiego był znakomity dziennikarz Robert Jarocki, który – także pod wpływem radiowej lektury Książek przez Andrzeja Łapickiego – napisał scenariusz filmowy (niezrealizowany) i umieścił go w swej książce Sztuka i krew, wydanej w roku 2012 również przez PIW. Jarocki wielokrotnie spotykał się w latach siedemdziesiątych z Korzeniewskim (odziedziczyłam później tę miłą znajomość). Był zafascynowany wojenną biografią Bohdana, zwłaszcza jego działalnością w Tajnej Radzie Teatralnej. Fragmenty jego wspomnień pod tytułem Teatr podziemny Jarocki ogłosił w 1980 roku w kilku odcinkach na łamach „Literatury”, a następnie umieścił w książce Widzieć jasno bez zachwytu (Czytelnik, 1982).

W połowie lat osiemdziesiątych zaczęła odwiedzać nasz dom z rekomendacji „Pamiętnika Teatralnego”, którego Bohdan był od roku 1956 wraz ze Zbigniewem Raszewskim redaktorem naczelnym, Małgorzata Szejnert. Nieobecna w Polsce w czasie stanu wojennego, chciała rozmawiać o tzw. bojkocie aktorskim, czyli odmowie występów w oficjalnych środkach masowego przekazu. Bohdan był przecież ostatnim z żyjących sędziów Związku Artystów Scen Polskich, którzy prowadzili weryfikację aktorów występujących podczas wojny w jawnych teatrach koncesjonowanych przez Niemców. Zasłynął jako najsurowszy ich sędzia… Stąd do Korzeniewskiego ciągnął sznur aktorów, pragnących moralnej akceptacji dla ich zachowań. Chcieli naśladować swoich niezłomnych poprzedników, którzy nie zarejestrowali się w niemieckich urzędach. Wywiady z Korzeniewskim Małgorzata Szejnert zatytułowała Sława i infamia i umieściła w roku 1988 w niezależnym wydawnictwie Pokolenie.

Rozgłos tej książki sprawił, że zaczęło się zgłaszać do Korzeniewskiego wielu dziennikarzy w nadziei, że powtórzą sukces znakomitej reporterki. Ale prawdziwą wartość – jeśli wolno mi oceniać – mają tylko wspomnienia pod tytułem Było, minęło, nie wróci, spisane przez Rafała Zakrzewskiego, drukowane przez „Znak” na przełomie lat 1988 i 1989. To one dały tytuł niniejszej książce. Wprowadzają w lata dzieciństwa i młodości Bohdana. Z tych snutych wówczas opowieści Korzeniewski często wracał do chwili, kiedy wraz z Jerzym Stempowskim w wielogodzinnej dyskusji nie dopuścili do wprowadzenia w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej, w którym wykładali, tzw. getta ławkowego. Nie krył także niechęci do przemożnej władzy Kościoła, którą wyniósł jeszcze z czasów gimnazjalnych. Redaktorowi Zakrzewskiemu chyba nie wspomniał, bo unikał tematów osobistych, że pojechał specjalnie do Torunia, gdzie wciąż obowiązywało prawo pruskie, aby wziąć ślub cywilny. Ja zaś zapamiętałam jego reakcję w grudniu 1989, kiedy na posiedzenie sejmu przybył z opłatkiem kardynał Glemp. W przedwojennej, wieloreligijnej Polsce – oburzał się – byłoby to niemożliwe…

Jeszcze jednej rzeczy nie zdążył powiedzieć do druku: że będąc w Paryżu, nie dołączył do tych – a był to jego wyrzut sumienia – którzy przedarli się do Hiszpanii, by walczyć z generałem Franco. Zapytałam Bohdana, z kim miał tam wyruszyć. Zdradził, że był to ojciec jego ówczesnej sympatii, Madeleine – francuski robociarz, który wprowadził go w krąg paryskich socjalistów. Ciekawość kazała mi dowiedzieć się też, czy spotkał ich po wojnie. Tak, spotkał Madeleine, kiedy w roku 1954 reprezentował Polskę na I Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Dramatycznej w Paryżu. Był to sensacyjny wyjazd – pierwszy od lat wyjazd polskiego teatru na zachód, stąd też tak ostra inwigilacja wszystkich wyjeżdżających, co Korzeniewski ze złośliwą obserwacją zrelacjonował w tekście Grzech, wydrukowanym w paryskiej „Kulturze” w roku 1990. W Paryżu warszawski Teatr Kameralny przedstawił dwie sztuki w reżyserii Korzeniewskiego: oprócz młodzieńczego dramatu Stefana Żeromskiego, do którego czwarty akt dopisał w stylu socrealistycznym Leon Kruczkowski, znalazło się też arcydzieło Fredrowskiej komedii, Mąż i żona, ze świetną obsadą: Justyna i Jan Kreczmarowie, Janina Romanówna, Czesław Wołłejko. Obie sztuki świetnie przyjęto, ale pewnego dyrektora z Ameryki Południowej tak zachwycił Fredro, że zaproponował wielomiesięczne tournée za oceanem, a nawet pozostanie w swoim kraju (Argentynie? Brazylii?). Bohdan podziękował. Wszyscy wrócili do Warszawy.

Dla dopełnienia biografii Korzeniewskiego dołączyliśmy zapis jego wypowiedzi w filmie dokumentalnym Drzewa i ludzie w reżyserii Ewy Karmańskiej (1991). Na rok przed śmiercią Bohdan dokonał – choć już niechętnie – poruszającego rachunku z całego życia.

Tak oto zamykają się losy zamieszczonych tutaj wspomnień Bohdana Korzeniewskiego, przy których powstaniu uczestniczyłam, a które tak wyraziście – nie mam co do tego wątpliwości – odbijają niemal cały wiek dwudziesty.

Warszawa, luty–marzec 2020

Anna Kuligowska-Korzeniewska•

Jedno z moich pierwszych, dziecinnych jeszcze wspomnień sięga tych lat, kiedy znaleźliśmy się na kresach polskich. Mój ojciec, jako urzędnik sądowy, w czasie wojny² otrzymał nominację na sędziego, gdzieś w pobliżu granicy chińskiej. Musiał więc opuścić Siedlce, a my razem z nim. Zapamiętałem naszą podróż: kiedyśmy wsiedli w Siedlcach do wagonu (ojca z nami nie było, miał przyjechać parę dni później, a nas skierował już na Wschód), przyszedł konduktor, wziął dowody, paszport matki, zasalutował i przeprosił, mówiąc, że musimy przesiąść się do innego wagonu, gdyż paszport opiewa na pochodzenie szlacheckie. Okazało się, że wsiedliśmy do wagonu, gdzie można było spotkać się z mieszczaństwem.

Ojciec dogonił nas w drodze i jechaliśmy razem na ten odległy Wschód. Kiedy znaleźliśmy się na Białej Rusi polskiej, ojciec przypomniał sobie, że w pobliżu mieszka jego siostra i że lepiej, zamiast jechać do tego Charbina, czy gdzieś jeszcze dalej, schronić się na okres wojny na wsi. I wysiedliśmy w Orszy.

Moje wspomnienia łączą się z naszym pobytem w polskim zaścianku. Było to bardzo dziwne miejsce. Większość ludzi prawie po polsku nie mówiła, natomiast wszyscy czytali po polsku, modlili się z książek katolickich. Na co dzień języka tego nie używali – polski był językiem pańskim i odświętnym. Tym się różnili od okolicy całej. Różnili się również i tym, że trzymali się tylko siebie, nie wchodząc w żadne komitywy z okolicznymi wsiami, nieraz zamożniejszymi od zaścianka. Cały zaścianek niezmiernie rozległy, rozciągający się na wiele kilometrów, zachował charakter zabudowy takiej, jaką otrzymał jeszcze za czasów tatarskich. Wzdłuż drogi wznosiły się częstokoły z grubych pali, ze strzelnicami i okienkami do strzelania, do obrony. Mimo iż wszystkie domy stały oddzielnie, każdy zabezpieczony był przed napaścią.

Zaścianek zamieszkiwały dwie rodziny szlacheckie, szeroko rozrośnięte: Szebekowie i Dubrawscy. Moja ciotka stryjeczna wyszła za Szebekę, i to w dodatku Fortunata. Ci Szebekowie siedzieli na niewielkim płachetku ziemi, mieli dziesięć czy dwanaście dziesięcin dosyć piaszczystych gruntów. Cały ten grunt rolny uprawiały kobiety. Kobiety żęły, kobiety robiły snopy, mężczyźni tylko zwozili wozami, no i orali. Przy czym kobiety, żeby odróżnić się od chłopianek z okolicy, do wszystkich robót wychodziły w rękawiczkach (mitenkach) z odciętymi palcami i w chustach zasłaniających twarze, żeby się nie opalić. Opalenizna była niedozwolona, bo opalone były tylko chłopianki.

Co niedziela jeździło się do kościoła, do sąsiedniego miasteczka – Sobolewa. Oddalone było ono jakieś osiem wiorst. Podróżowało się wspaniałym szlakiem, jeszcze stanisławowskim, wysadzanym starymi lipami. Droga wiodła pasem liczącym około czterdzieści sążni szerokości. W samym środku wybita była tylko koleina na malutkie wozy ciągnięte przez malutkie białoruskie konie, natomiast po obu stronach rosły wspaniałe trawniki i od wczesnej jesieni zbierało się tam grzyby, rydze, i to zbierało się koszami. Okoliczna ludność pamiętała, że jest to szlak stanisławowski, nie wiedziała tylko, dlaczego nie słyszała o tym, że był jakiś król Stanisław.

W samym zaścianku była bardzo żywa pamięć dawnej świetności rodów szlacheckich, wszyscy posiadali zaświadczenia, atestaty szlacheckie. Każdy w kufrze, w sunduku, trzymał zawinięty w szmatkę dowód szlachectwa. Dawało to wówczas bardzo dziwne przywileje, o jednym wspomniałem, opisując naszą podróż pociągiem do Orszy, mimo to cała ludność przestrzegała swoich uprawnień szlacheckich. Przestrzegała ich w sposób osobliwy głowa rodu, ten wspaniały, metr dziewięćdziesiąt mierzący, z brodą, Fortunat Szebeko. Był wyjątkowo przyzwoitym człowiekiem, nie pił, nie robił awantur. Ale zawsze jesienią szedł do sąsiedniej gminy, już chłopskiej. Szedł tam do karczmy, upijał się i wszczynał awanturę. Wtedy zjawiał się policjant wiejski, który jak podchodził do niego, zdejmował czapkę i mówił: No, Pan Szebeko, pojedziemy do więzienia. Mój stryj chętnie się na to godził, tylko wychodził przed karczmę i patrzył, jak wygląda wóz, który go zawiezie. Ściśle domagał się, żeby wedle obowiązujących go uprawnień i przywilejów wóz był wysłany kilimkiem, i żeby był zaprzęgnięty w trzy konie, nie w dwa. Patrzył, czy jest dobrze wymoszczony, czy kilimkiem zasłany jak należy, czasem domagał się nawet poduszki, wtedy ten policjant, klnąc, musiał gdzieś pożyczyć poduszkę. Wówczas stryj Fortunat wsiadał i jechał dwadzieścia parę wiorst do Orszy, do marszałka szlachty, na ukaranie. Marszałek szlachty dawał mu przeważnie dwa tygodnie aresztu domowego, które stryj spędzał u niego, i jak wracał po dwóch tygodniach, na całą zimę miał opowieści. Odbywało się to co roku, znane było, że Szebeko musi na jesieni odsiedzieć swoje dwa tygodnie u marszałka szlachty.

Poczucie przynależności do stanu szlacheckiego było bardzo silne w tym zaścianku. Otóż, kiedy do Danuty Szebeko, mojej siostry stryjecznej, wspaniałej, bujnej dziewczyny (wszystkie były bardzo ładne, krasawe, o urodzie szlachcianek – białe i różowe) zaczął się zalecać syn chłopa, bardzo bogatego, takiego mającego pięćdziesiąt dziesięcin, sam zaś inżynier i kapitan artylerii, to pamiętam jak dziś, jak stryj kłonicą pędził go przez konopie, krzycząc: – Precz, chamie, od mojej córki. – A działo się to już w czasie nadchodzącej rewolucji, początków olbrzymiego zamętu.

I właśnie w takiej wsi zamieszkaliśmy na pewien czas, ślad po nas przepadł, nikt ojca nie mógł odnaleźć. Tak, że ojciec pobył z nami ze trzy miesiące, potem pojechał do Orszy, gdzie dostał dobrą posadę przy budowie kolei Orsza – Worożba, a myśmy zostali na wsi. Byłem wtedy dziewięcioletnim chłopakiem, kiedy wszystkie obowiązki ojca rodu, opiekuna rodu spadły na mnie jako najstarszego syna, miałem dwóch braci młodszych od siebie, jednego o dwa, drugiego o cztery lata. Do tego matka była dość niezaradna (przed wojną nigdy nie pracowała, po wojnie była nauczycielką), ponadto mieszkała z nami jej siostra, jeszcze bardziej niedołężna, całkowicie niezdolna do jakiegokolwiek wysiłku. Ojciec wynajął od panny Sipajło w tejże wsi dworek, śliczny, stojący oddzielnie za wsią, typowy dwór polski, z gankiem, z kolumienkami. Znowu jesteśmy w pełni tego urokliwego krajobrazu. Panna Sipajło była starą panną, mieszkała w Orszy. Ten dom trzymała tylko dla polowań, przyjeżdżała od czasu do czasu i chodziła z dubeltówką po okolicach, w długich butach i w długiej sukni zamiatającej ziemię. Mówiła bardzo zabawnym językiem polsko-białoruskim, przekręcając słowa. Przy nas przypominała sobie z rozrzewnieniem polszczyznę, ale mówiła jeszcze: ,,nachodzi wieczór, trzeba pozażygać lampy”. Taki był jej język na co dzień. Najmłodszego mojego brata bardzo lubiła i mówiła do niego: „Ach ty, mały, niegodziwy”. Warto dodać, że po dwóch latach naszego pobytu w zaścianku, wszyscy zaczęli znakomicie mówić po polsku, może dlatego, że czuli się Polakami, byli związani z Polską jakimiś wspomnieniami.

I tak, kiedy ojciec był już w Orszy, zaskoczyła nas rewolucja. Rewolucja zaczęła się na wsi od tego, że zaczęli wracać młodzi ludzie, którzy byli wzięci do wojska. Ponieważ była to szlachta, to nigdy nie brano ich do piechoty, szli więc do kawalerii albo do artylerii (stąd potem z tej wsi poszło dużo do Dowbora, od razu do kawalerii). Wspaniale zbudowane chłopaki, świetnie oswojone z końmi. Wracali, jak rozpadał się front, wszystkie wsie zaludniły się nagle poborowymi żołnierzami. Do tej wsi wracali przeważnie artylerzyści, ale nie wracali sami, wracali z końmi i z działami.

Trzeba pamiętać, że kresy polskie to zaścianki szlacheckie, takie jak ten, w którym mieszkaliśmy, oraz wsie chłopskie i ogromne majątki ziemskie trzymane od wieków przez bogate rody polskie. Okoliczni chłopi, kiedy zaczęli się burzyć i brać do polskich dworów (bo wrogość, która była, nagle wybuchła), postanowili zrobić porządek nie tylko z panami. Zaczęli pogadywać, że należy zrobić porządek również z zaściankiem Leszewo. Wtedy ci, którzy powrócili z wojska, obstawili działami wieś i dla uprzedzenia, co tu napastników czeka, ostrzeliwali sąsiednie wsie. Pamiętam, jakeśmy biegali patrzeć, jak oni ostrzeliwują, czy tam się zapali chałupa, czy nie. Strzelali na ogół bardzo dobrze, jeńców przyprowadzali, bili, uczyli szacunku dla panów. No, nic dziwnego, że to się później żałośnie skończyło, bo jak rewolucja opanowała wszystko i osiadła, oczywiście zaścianek zamieniono od razu na kołchoz, zaś ten wspaniały Szebeko, taka powaga całej wsi, został pastuchem wiejskim, a potem wszystkich piechotą popędzili na Syberię i po drodze większość wymarła. Te wiadomości dotarły do nas parę lat później.

Na przełomie 1917 i 1918 roku przenieśliśmy się do Orszy. Pożegnanie Leszewa odbywało się w warunkach dla dzieci niezmiernie podniecających. Pamiętam, że wyjeżdżaliśmy do ojca z tego dworku panny Sipajło, kiedy było już słychać strzały armatnie ze wszystkich stron. Niemcy nacierali, co się przejawiało w ten sposób, że na parę dni przed odgłosami strzałów armatnich zaczęły snuć się w okolicy stada wilków, przechodziły przez sąsiednie lasy, uciekały przed frontem. Najpierw od zachodu ciągnęły te wilcze watahy, po czym pojawiły się resztki wojsk rosyjskich, zupełnie już zdezorganizowanych, niekarnych. Były też takie oddziały, które się trzymały, w których żołnierze nie powybijali swych oficerów, a wręcz robili ich komisarzami. Pod dowództwem tych oficerów-komisarzy jeszcze bronili się, jeszcze ostrzeliwali nacierających Niemców, którzy posuwali się naprzód w niezmiernym porządku. Wtedy tuż przed Niemcami uciekliśmy do Orszy, do ojca. Wkrótce potem Niemcy doszli do Orszy, ale miasta nie zajęli. W mieście była władza radziecka, dopiero organizująca się, po ulicach jeździły ekipy enkawudzistów. Spotykaliśmy tam młode, znajome Żydówki ze sklepików, w czapkach wolności z gwiazdą, jakie nosiło NKWD, w samochodach, z naganami przyczepionymi do pasa. Niemcy, co dziwne, nie zajęli Orszy, zajęli tylko stację. Gdy więc potem wracaliśmy do Polski, to musieliśmy mieć pozwolenie przejazdu na dworzec, rewidowali jedni, rewidowali drudzy, rabowały obie strony.

Sowieci byli już w Orszy dobre pół roku wcześniej. Ojciec cały czas pracował na kolei i mimo że był Polakiem, został wybrany przez załogę na delegata jakiegoś tam sowietu. Dlatego pojechał do Moskwy posłuchać Lenina. Nawet mnie miał ochotę zabrać. Wrócił po dwóch tygodniach. Opowiadał, jak przemawiał Lenin, jaki czarodziejski ma wpływ. Innych wodzów rewolucji mniej chętnie Polacy przyjmowali. Rewolucja odznaczała się nieustannymi rewizjami. Pięć, sześć razy dziennie wpadały zupełnie zdziczałe watahy, zrywały podłogi, zabierały wszystko, co było do jedzenia. My mieliśmy pewną ochronę w postaci jeńców austriackich – Polaków. Ojciec, zajmujący wysokie stanowisko przy budowie kolei, mógł brać do siebie ludzi do pomocy. Dom nasz był więc wypełniony Polakami, którzy rzekomo pracowali, pełnili rolę takiej służby domowej. Czterech, pięciu takich chłopaków, sympatycznych, w rodzaju Kazimierza Wierzyńskiego.

Inną formą ochrony były przybijane na drzwiach jakby karty wizytowe z pieczęciami, biurokracja już zaczęła działać. Trzeba było mieć sporo tych okrągłych pieczęci, choć i to całkowicie nie chroniło i noc polegała głównie na otwieraniu drzwi ludziom dokonującym rewizji. Dobrze było mieć się czymś bronić, bo przychodzili tacy, którzy mieli zaświadczenie, że mają prawo przeprowadzić rewizję, ale przychodzili i tacy, którzy robili to na własną rękę – wtedy można było strzelać. Ojciec miał nagan, który dostał na kolei, ale przy sobie nie nosił, bo zawsze wszystkich nas obmacywano, jak żołnierze wpadali, więc pamiętam, że wziął jakiś tłusty papier, zawinął nagan w ten papier i położył na framudze nad drzwiami. Były setki rewizji i nikt nigdy tam nie sięgnął, tak że nagan ocalał.

Niemcy, podchodząc do Orszy, jeszcze przed opanowaniem stacji, silnie ostrzelali miasto. Rosjanie w popłochu wysadzili w powietrze magazyny wojskowe. Całe miasto wypełniło się pociskami, granatami, bronią. Od razu wymyśliliśmy, dzieciaki dziewięcio-, dziesięcioletnie, zabawę: zbieranie granatów, z którymi jechało się nad Dniepr. Dniepr był wspaniały, o bardzo wysokich brzegach, czysta, rwąca woda, bardzo szeroki, a jednocześnie jakby górska rzeka. Brzeg, na którym leżała Orsza, był niższy, zaś druga strona Dniepru była wysoką górą. W zimie rozpędzaliśmy się z mniejszej górki po stronie miasta, żeby sankami przejechać po lodzie prawie na drugi brzeg. A w lecie wsiadaliśmy do łódki z większą ilością granatów i przynosiliśmy do domu całe kubły ryb, bo tłukło się ryby, rzucając te granaty do wody. To mi zostało – rozkoszne wspomnienia. Ale są i inne, na przykład próby opanowania miasta podejmowane przez okoliczną ludność. Gdy po jakichś obustronnych ustaleniach Niemcy stanęli na stacji, chłopi postanowili miasto zrabować. To nas, chłopaków biegających po mieście takimi gromadami po dziesięć osób, niesłychanie podnieciło. Chcieliśmy zobaczyć, jak chłopi będą zdobywali miasto i pamiętam, dowiedzieliśmy się, że atak pójdzie na park miejski. Orsza miała charakter typowo polski, zachowało się bardzo dużo kościołów, nawet nieprzerobionych na cerkwie (a nawet jeśli je przerobiono, to i tak pozostawały łatwe do rozpoznania) – przeważał piękny barok. Park miejski bardzo przypominał przedwojenny Ogród Saski, z takimi samymi, bogatszymi może nawet figurami mitologicznymi, jakie były w Warszawie. Pamiętam, jak gromada zdziczałych Białorusinów, z kolczykami w uszach, z toporami za pasem, rozjuszonych, zaczęła wyłamywać bramę, skakać przez te wysokie sztachety, jak przy zdobyciu Pałacu Zimowego, i gdy znalazła się już w środku, rzuciła się do rozbijania tych posągów. Pierwsza rzecz niszczyć. Nagle zjawiła się grupka marynarzy, tych utrzymujących porządek, w okrągłych czapkach zsuniętych na tył głowy, z tymi osełedcami, kępami włosów wystającymi spod czapki, i opuszczonymi, wiszącymi na rzemykach naganami. Krokiem kołyszącym, było ich dziesięciu czy dwunastu, szli tak raz, raz, spokojnie. W pewnej chwili stanęli na środku, zrobili koło, wyrzucili w powietrze, złapali, wyciągnęli z drewnianych olstrów nagany (bo nagan chowano w drewnianych olstrach, które służyły potem do przedłużenia, osadzało się go na końcu, opierało się na rzemieniu i strzelało – to była świetna broń), wyrzucili w powietrze, złapali, krzyknęli tylko do nas: – Malczugany udirat’, uciekajcie chłopcy stąd – ale łagodnie, bo byli dość rozbawieni, i nagle rozległo się parę salw, i zobaczyliśmy kilkudziesięciu chłopów już leżących. Potem marynarze podeszli do nas i powiedzieli: nie zwracajcie uwagi na to, że musieliśmy tych ludzi pozabijać, bo kulturę należy chronić. To byli marynarze od Łunaczarskiego, który miał takie oddziały do chronienia kultury… dla rewolucji. Władze sowieckie wydały również rozkaz chronienia dworów, ale to oczywiście, w tym zamęcie rewolucyjnym, nie udawało się. Dwory przeważnie były palone, rabowane, książki wyrzucane na śnieg albo w błoto. Takie obrazy zostały mi w pamięci – to był 1918 rok.

Pozostał mi też w pamięci powrót do Polski. Wracaliśmy wagonem towarowym – tiepłuszką, z piecem na środku, trwało to chyba ze trzy dni. Jechało z nami wielu Polaków, którzy tak samo jak ojciec byli przymusowo ewakuowani przed wkroczeniem Niemców na tereny Królestwa. Oprócz urzędów przenoszone były całe fabryki warszawskie, i tam w Orszy, i w okolicach Orszy, w zaściankach szlacheckich (na przykład sąsiedni zaścianek zamieszkiwał rozrośnięty ród Moczulskich), wszędzie tam siedzieli Polacy, którzy wysiadali po drodze na daleki Wschód, gdzie ich kierowano, tak jak ojca.

Losy ludzi układają się czasami bardzo dziwnie. Po roku 1945 zaczęli przyjeżdżać do Polski różni wysocy urzędnicy z tamtej strony. Miałem sposobność poznania bardzo wówczas groźnej osoby, Jadwigi Siekierskiej. Nazwisko do tej pory pamiętne, w kulturze wiele znaczyło. Poznałem ją w Łodzi, kiedy została nadzorcą szkoły teatralnej (była w KW wysokim dygnitarzem). Dogadaliśmy się, że mieszkała bardzo niedaleko od Leszewa, w miasteczku, do którego jeździło się na doroczne targi, żeby buty sobie kupić. Tam buty szył taki znany, szacowny, niepijący patriota polski, szewc Siekierski. To był ojciec tej pani Siekierskiej. A ona, będąc młodą dziewczyną, jako rewolucjonistka udała się do Moskwy. Tam poznała bardzo wysoko postawionego i wpływowego członka partii – Stanisława Feliksa Bobińskiego³; córka jego, Celina jest profesorem historii. W 1937 roku, jak większość starych komunistów, został aresztowany, posadzony na Butyrki i rozstrzelany. Siekierska, jako jego konkubina, również została ujęta, bita, na Butyrkach przesiedziała osiem lat. I jak potem tutaj przyjechała z jakiegoś łagru, to była niezmiernie gorliwym wykonawcą woli stalinowskiej.

To była chyba wiosna roku 1918, kiedy wróciliśmy do Siedlec. Nasz drewniany dom (rodzaj dworku) zastaliśmy niezmieniony, jakbyśmy wyjechali tylko na wycieczkę. Wróciliśmy do tego samego mieszkania, do tych samych sprzętów, mebli, natomiast do całkowicie zmienionych warunków. Ojciec nie podjął na nowo pracy w sądownictwie i pracował początkowo w banku, jako urzędnik bankowy, z tym że bardzo szybko zaczął być działaczem społecznym. Naprzód, w 1920 roku, został wybrany na burmistrza Węgrowa, pojechał tam na krótko, na czas samej inwazji bolszewickiej (tam właśnie ratował Żydów przed rabunkiem). Po powrocie, przez pewien czas, dosyć krótki, był prezydentem Siedlec. Pamiętam, zajeżdżała nawet po ojca taka bardzo elegancka bryczka, zaprzężona w dwa konie. Musiał jednak szybko zrezygnować, ponieważ został wybrany, tak jak Narutowicz, przez siły lewicowe i mniejszości narodowe.

Głównie głosowali na ojca Żydzi. Miał wśród nich mnóstwo przyjaciół i stąd nasze czułe wspomnienia związane z tym środowiskiem. Ojca zapraszano na wesela, na wszystkie uroczystości żydowskie i często zabierał nas ze sobą. Siedlce prawie w połowie były żydowskie, cały handel był w ich rękach. Jednocześnie byli to raczej Żydzi – polscy patrioci, przywiązani do ideałów powstania styczniowego, do tego stopnia, że polonizowali sobie nazwiska. Czasami wychodziły z tego bardzo zabawne rzeczy, na przykład na szyldzie widniał napis: Różany Kwiat zamiast Rosenblum. Bardzo niewiele sklepów było polskich, za to polska była kawiarnia. Chodziliśmy do niej co niedziela. Ojciec pił kawę, a nam – pamiętam – kupował po dwie babki śmietankowe.

Kiedy ojciec był prezydentem miasta, bardzo niechętnie chodziliśmy z nim na spacer, bo ledwo się pojawił, natychmiast ktoś, przeważnie jakiś znajomy Żyd, dołączał się do niego, ojciec zatrzymywał się i godzinami rozmawiał. Trzeba było stać i czekać, aż skończy rozmowę z którymś ze swoich przyjaciół.

Ojciec nie określał do końca swoich poglądów politycznych, był bezpartyjny, ale o skłonnościach liberalnych. Zresztą był dobroci tak wielkiej, że o inne przekonania trudno go było posądzać. Posiadł niezwykłą zdolność opiekowania się ludźmi. Ponadto miał bardzo silny wpływ wychowawczy. Było nas trzech, trzymających się razem i niełatwych do prowadzenia, zwłaszcza bez matki (bo rodzice się wtedy rozwiedli), samodzielnych chłopców. Otóż nie pamiętam nigdy ojca, aby się unosił, czy sięgał do jakichś surowszych środków. Natomiast miał bardzo dziwny zwyczaj czy odruch, kiedy coś zbroiliśmy czy był zły, to chodził i podśpiewywał sobie. Jak ojciec śpiewał, to śmiertelna cisza panowała w domu.

Po powrocie z Rosji trzeba było jakoś przygotować się przed wstąpieniem do gimnazjum. Byliśmy zapóźnieni w nauce, bo w Rosji nie chodziliśmy do szkoły. Zjawili się w domu pierwsi nauczyciele. Zanim, na jesieni, przystąpiliśmy do egzaminu, to przez parę miesięcy bez przerwy uczyliśmy się, zwłaszcza ja. Na podstawie tego, cośmy umieli, postanowiono nas odpowiednio skierować: mnie do drugiej gimnazjalnej, mojego młodszego brata Wiesława do pierwszej, najmłodszego do wstępnej, tak kolejno jeden po drugim, rok po roku. Moim pierwszym nauczycielem był taki miły dwudziestoparoletni pan, bardzo skromny, wstydliwy. Był chory na płuca i z tego względu zwolniono go z Legionów. Jak się później okazało, bo nigdy o tym nie mówił, był już porucznikiem w Legionach, znanym z tego, że zwyczajem przyjętym wśród oficerów legionowych (prawdopodobnie od oficerów francuskich), wyskakując z okopów, nie trzymał pistoletu, tylko taką trzcinkę oficerską i z nią spokojnie biegł lekkim, niedbałym krokiem, prowadząc do ataku. Taka moda, nonszalancja, świetnie działająca na żołnierzy. Właśnie później, kiedy ponownie wrócił do wojska, zginął w takim ataku z trzcinką, uśmiechnięty, pod Warszawą w 1920 roku.

Było, minęło, nie wróci cz. 1, „Znak” 1988, nr 11, s. 53–60.------------------------------------------------------------------------

¹ Powrót, po jego wydrukowaniu, wybitny aktor Józef Duriasz przeczytał górnikom kopalń „Julian”, „Andaluzja” i „Powstańców Śląskich”, zebranym wraz z rodzinami w sali parafialnej w Piekarach Śląskich. Chciał w ten sposób – w imieniu Korzeniewskiego – „spłacić zaległy rachunek” i podziękować górnikom, którzy podzielili się jedzeniem i piciem z wynędzniałymi więźniami, uwolnionymi z Auschwitz.

² I wojny światowej.

³ Członek Biura Politycznego przy KC WKP(b).

⁴ Współzałożyciel PPS.

⁵ Związek Młodzieży Polskiej „Przyszłość”.

⁶ Związek Młodzieży Polskiej „Zet”.

⁷ Centralny Okręg Przemysłowy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: