Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Café Auschwitz - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
11 czerwca 2013
15,28
1528 pkt
punktów Virtualo

Café Auschwitz - ebook

Wartka, trzymająca w napięciu akcja powieści Dirka Braunsa dzieje się współcześnie w Polsce i w Niemczech. Urodzony w NRD młody nauczyciel języka niemieckiego i historii w niemieckiej szkole w Warszawie staje się świadkiem wspomnień, powiernikiem i wykonawcą zaskakującej ostatniej woli przypadkowo poznanego Janusza, byłego więźnia KL Auschwitz. Ich spotkanie w warszawskiej kawiarni „Corso” przy pl. Zbawiciela staje się punktem wyjścia dla ciągu wydarzeń obfitujących w zaskakujące i nagłe zwroty akcji. Przede wszystkim jednak jest to początek głębokiej przyjaźni.

Kompozycja książki przypomina miejscami reportaż, efekt prowadzonego dziennikarskiego śledztwa wśród świadków zdarzeń z przeszłości – byłych ss-manów, odpowiedzialnych za zbrodnie popełnione w Polsce i w Grecji.

Autor pisze  również o współczesnej Polsce i o Niemczech – w sposób niesteoretypowy, autentyczny, wolny od „kiczu pojednania”.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7802-188-9
Rozmiar pliku: 641 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP Słowo od Świadka

Zna­ko­mi­ta książ­ka. Jej te­ma­tem jest przy­jaźń mło­de­go Niem­ca z Ja­nu­szem, by­łym więź­niem obo­zu Au­schwitz-Bir­ke­nau, sta­no­wią­ca fa­bu­lar­ną oś utwo­ru. Hi­sto­ria przed­sta­wio­na bez upięk­szeń, w po­ety­ce wręcz re­por­ta­żo­wej, po­ru­sza au­ten­ty­zmem, po­bu­dza do my­śle­nia, a może i do prze­war­to­ścio­wa­nia ste­reo­ty­po­wych za­pa­try­wań.

Kom­po­zy­cja spra­wia, że czy­ta się ten qu­asi-re­por­taż jak po­wieść sen­sa­cyj­ną: prze­pla­ta­ją się wąt­ki, re­alia, zmie­nia się od­po­wied­nio po­ety­ka. Po­zna­je­my pry­wat­ne ży­cie nar­ra­to­ra, na­uczy­cie­la w nie­miec­kiej szko­le w War­sza­wie, i za­bu­rze­nia w tym ży­ciu po po­zna­niu Ja­nu­sza. Na­stę­pu­ją zwro­ty ak­cji: uczest­nic­two w pra­cach wo­lon­ta­riu­szy nie­miec­kich w Mu­zeum Au­schwitz-Bir­ke­nau, póź­niej­sza z Ja­nu­szem wy­pra­wa do Oświę­ci­mia, uczest­nic­two w zjeź­dzie by­łych więź­niów i spo­tka­nia z nie­miec­ki­mi „tu­ry­sta­mi”, nie­kon­wen­cjo­nal­nie, we­ry­stycz­nie opi­sa­ne, wresz­cie po­dróż do Nie­miec w po­szu­ki­wa­niu by­łe­go es­es­ma­na, któ­re­go Ja­nusz ja­ko­by pa­mię­tał z po­by­tu w obo­zie.

Ten roz­dział po­wie­ści, w któ­rym nar­ra­tor wy­stę­pu­je w roli dzien­ni­ka­rza śled­cze­go, jest fa­scy­nu­ją­cym re­por­ta­żem. Nar­ra­cję uzu­peł­nia­ją do­ku­men­ty same w so­bie nie­zmier­nie cie­ka­we. I wresz­cie – być może naj­bar­dziej istot­ny – wa­lor utwo­ru: wi­ze­ru­nek Ja­nu­sza z jego sła­bo­ścia­mi, kom­plek­sa­mi, po­obo­zo­wą trau­mą. Psy­cho­lo­gicz­ne por­tre­ty dru­go­pla­no­wych po­sta­ci, na­kre­ślo­ne nie­raz kil­ko­ma zda­nia­mi, oraz au­top­sy­cho­ana­li­za sa­me­go nar­ra­to­ra spra­wia­ją, że ta su­ge­styw­na pro­za mówi o kon­dy­cji ludz­kiej w ogó­le.

Na ko­niec pra­gnę za­zna­czyć, że nie je­stem kry­ty­kiem li­te­rac­kim, a wy­po­wia­dam się jako czy­tel­nicz­ka i była więź­niar­ka obo­zu Au­schwitz-Bir­ke­nau. Od lat współ­pra­cu­ję z Mię­dzy­na­ro­do­wym Do­mem Spo­tkań Mło­dzie­ży w Oświę­ci­miu. Przy­by­wa­ją tu­taj z Pol­ski i Eu­ro­py mło­dzi lu­dzie, któ­rzy, zna­jąc te­mat obo­zów za­gła­dy z li­te­ra­tu­ry czy fil­mu, chcą swo­ją wie­dzę po­sze­rzyć. W Mu­zeum Au­schwitz-Bir­ke­nau stu­diu­ją do­ku­men­ty, zwie­dza­ją obo­zy, a na ko­niec spo­ty­ka­ją się z by­ły­mi więź­nia­mi, nie­licz­ny­mi już świad­ka­mi hi­sto­rii. Otóż ma­rzy mi się, aby po­wieść Café Au­schwitz sta­ła się ich lek­tu­rą. Może znaj­dzie się wśród nich ktoś, kto, jak Dirk Brauns, po­dej­mie te­mat i pa­mięć o obo­zach za­gła­dy prze­ka­że przy­szłym po­ko­le­niom jako znak ostrze­gaw­czy?

Zo­fia Po­smyszI Warszawa

Szum ko­mo­ry ga­zo­wej. Ja­nusz wy­ba­łu­szył oczy, na­dął po­licz­ki i za­de­mon­stro­wał, jaki od­głos wy­do­by­wał się z bu­dyn­ku kre­ma­to­rium nr 4, gdy wszy­scy już po­umie­ra­li.

– Jak z ula – po­wie­dział.

Przez ka­wiar­nię nio­sło się dud­nie­nie mu­zy­ki pop. Obok nas sie­dzia­ła wy­mie­nia­ją­ca czu­ło­ści par­ka na­sto­lat­ków i zda­wa­ło mi się, że wo­bec po­ka­zu Ja­nu­sza wszyst­ko jest, wszyst­ko musi być nie ta­kie: stół po­mię­dzy nami, a na nim na­po­czę­te ka­wał­ki szar­lot­ki, w fi­li­żan­kach tłu­ste, po­sy­pa­ne ka­kao kop­czy­ki bi­tej śmie­ta­ny i na­sze nie­miec­kie sło­wa – sku­li­łem się, ści­szy­łem głos, jed­no­cze­śnie nie chcia­łem i chcia­łem tam być.

Ja­nu­sza po raz pierw­szy spo­tka­łem w pe­wien czwar­tek. We czwart­ki mia­łem lek­cje od je­de­na­stej i przed lek­cja­mi chęt­nie za­ma­wia­łem cap­puc­ci­no w „Cor­so” przy pla­cu Zba­wi­cie­la. Były w War­sza­wie lep­sze ka­wiar­nie. Na­prze­ciw­ko, pod ar­ka­da­mi, chęt­nie wy­bie­ra­na przez stu­den­tów „Kar­ma” albo na rogu – na­sta­wio­na na biz­nes­me­nów – „W bie­gu café”. W obu był do­stęp do In­ter­ne­tu i do­sko­na­ła kawa.

Po za­li­cze­niu wszyst­kich cho­dzi­łem już tyl­ko do tej za­zwy­czaj pu­stej lo­dziar­ni z okna­mi i drzwia­mi zie­lo­ny­mi jak wiel­ka­noc­ne ozdo­by, na­roż­ny­mi sie­dze­nia­mi, spra­wia­ją­cy­mi wra­że­nie wy­ko­na­nych sa­mo­dziel­nie przez wła­ści­cie­la, i naj­więk­szym sztucz­nym fi­ku­sem, jaki kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem.

Praw­do­po­dob­nie ten sta­ry czło­wiek o po­pie­la­to­si­wych wło­sach czę­sto tam sie­dział, pod­czas gdy ja ga­pi­łem się przez okno ści­ska­jąc w ręku fi­li­żan­kę z kawą. Ale nig­dy wcze­śniej nie zda­rzy­ło się, by w tym sa­mym cza­sie za­dzwo­nił mój te­le­fon. Nig­dy przed­tem nie mó­wi­łem w „Cor­so” po nie­miec­ku.

– Pan po­zwo­li do mnie! – za­wo­łał, od­su­nął na bok ga­ze­tę i za­pro­po­no­wał szar­lot­kę. Nie­ste­ty, po te­le­fo­nie mu­sia­łem udać się do szko­ły. Da­łem mu nu­mer i przy­rze­kli­śmy so­bie uro­czy­ście spo­tkać się we czwar­tek za ty­dzień.

Po­dej­rze­wa­łem już wte­dy, że to nie doj­dzie do skut­ku, po­dej­rze­wa­łem już wte­dy, gdy ści­ska­li­śmy so­bie dło­nie. Nie po­cią­ga­li mnie gło­śni, we­se­li lu­dzie. Nie mu­sie­li być w ja­ki­kol­wiek spo­sób nie­mi­li, ale na­tar­czy­wość, z jaką chcie­li dzie­lić się swo­im do­brym na­stro­jem, od­py­cha­ła mnie. Rów­nie nie­przy­jem­na była myśl o tym, że w oczach tego by­wal­ca ka­wiar­ni, któ­ry wi­docz­nie lu­bił Niem­ców, mogę stać się nie­słow­nym, jed­nak moje czwart­ko­we cap­puc­ci­no ustą­pi­ło wkrót­ce mo­jej wszech­ogar­nia­ją­cej bez­sil­no­ści.

Były na to spe­cja­li­stycz­ne ter­mi­ny i środ­ki far­ma­ko­lo­gicz­ne, ale z bie­giem lat przy­zwy­cza­iłem się zno­sić na­pa­dy sła­bo­ści jak złą po­go­dę. Za­wód na­uczy­cie­la nie daje moż­li­wo­ści, by so­bie po­fol­go­wać. Dla­te­go z wiel­kim hu­kiem za­my­ka­ły się za mną wie­czo­rem drzwi mo­jej szko­ły. Tak jak w dzie­ciń­stwie kła­dłem się na dy­wa­nie w sa­lo­nie, wo­dzi­łem oczy­ma po sto­sach nie­spraw­dzo­nych kla­só­wek i za­nu­rza­łem w mu­zy­ce Van Mor­ri­so­na. To było ta­kie „nic”, wi­szą­ca nade mną cie­pła­wa chmu­ra, któ­ra przy­po­mi­na­ła mi o cza­sach, gdy jako cho­ry sze­ścio­la­tek, przy pierw­szym symp­to­mie cho­ro­by owi­ja­ny w weł­nia­ne koce, mu­sia­łem jeść ro­sół z roz­drob­nio­nym chle­bem.

W nie­ma­łym stop­niu przy­czy­ny mo­ich awa­rii upa­try­wa­łem w wart­kim tem­pie ży­cia sto­li­cy. War­sza­wa z pew­no­ścią nie była pro­win­cjo­nal­na ani za­spa­na. Na sta­cji me­tra Cen­trum wie­lu lu­dzi, chcąc do­stać się do góry, za­miast ze scho­dów ru­cho­mych, ko­rzy­sta­ło ze znaj­du­ją­cych się obok scho­dów ka­mien­nych. Fe­no­men ten ob­ser­wo­wa­łem o róż­nych po­rach dnia. Za­wsze z ta­kim sa­mym wy­ni­kiem. Po­ło­wa pa­sa­że­rów de­cy­do­wa­ła się na bieg. Z tego nie­ma­ła część – sprin­tem.

Na au­to­ma­tycz­nej se­kre­tar­ce była ja­kaś wia­do­mość, praw­do­po­dob­nie od Ja­nu­sza. Dzwo­nią­cy od razu za­czął mó­wić i sy­gnał se­kre­tar­ki zbił go z tro­pu. Usły­sza­łem sa­pa­nie, zo­ba­czy­łem nu­mer na wy­świe­tla­czu, ale nie od­dzwo­ni­łem. Cze­go ode mnie chciał? Łą­czy­ła nas dzi­wacz­na skłon­ność do świe­cą­cej pust­ka­mi ka­wiar­ni, co jako bo­dziec do za­war­cia zna­jo­mo­ści było w zu­peł­no­ści wy­star­cza­ją­ce. Ale była we mnie ta bez­wład­ność. W chwi­lach mo­bi­li­za­cji wal­czy­łem z nią jak ze smo­kiem, któ­re­go od­rą­by­wa­ne gło­wy cią­gle od­ra­sta­ły.

Do­pie­ro gdy kil­ka dni póź­niej Ja­nusz bez­po­śred­nio się do mnie do­dzwo­nił i usil­nie na­le­gał na spo­tka­nie w „Cor­so”, bo chciał mi coś opo­wie­dzieć, prze­mo­głem się i obie­ca­łem przyjść.

Za nie­miec­kiej oku­pa­cji był człon­kiem gru­py wy­wia­dow­czej „Ko­men­da Obroń­ców Pol­ski”. W Ge­ne­ral­nym Gu­ber­na­tor­stwie, na Bia­ło­ru­si, na Li­twie i Ukra­inie agen­ci tacy jak on zbie­ra­li in­for­ma­cje o ru­chach wojsk nie­miec­kich oraz trans­por­tach sprzę­tu i za­opa­trze­nia i prze­ka­zy­wa­li je bry­tyj­skie­mu wy­wia­do­wi. Po tym, jak or­ga­ni­za­cja zo­sta­ła roz­bi­ta i Ja­nusz zo­stał we Lwo­wie aresz­to­wa­ny, przez trzy mie­sią­ce prze­słu­chi­wa­ło go ge­sta­po.

Wska­zał na swo­je przed­nie zęby. Po­tem je wy­jął, wspo­mniał o otrzy­ma­nych cio­sach, wło­żył zęby z po­wro­tem i krzyk­nął, prze­cho­dząc od­tąd na „ty”:

– Mu­sisz mó­wić gło­śniej. Na prze­słu­cha­niach bili mnie po uszach. Co chcesz wie­dzieć?

Co chcia­łem wie­dzieć? Oświę­cim Ja­nu­sza na­tarł na mnie ni­czym fala z pu­szek cy­klo­nu B przy kre­ma­to­rium nr 4 wy­peł­nio­na ob­ra­za­mi za­ga­zo­wa­nia jego mat­ki, pla­nów sa­mo­bój­stwa, prze­ży­cia jako akor­de­oni­sta, jego obo­zo­wej mi­ło­ści Soni z ba­ra­ku ze skon­fi­sko­wa­ny­mi rze­cza­mi i wszyst­kich za­mor­do­wa­nych.

Więk­szość z nich sta­no­wi­li Ży­dzi, dla mnie eg­zo­tycz­ni jak in­diań­skie ple­mię. Do­ra­sta­łem w świe­cie, w któ­rym nie ist­nie­li. Ani nie od­czu­wa­łem ich bra­ku, ani nie przy­po­mi­na­łem so­bie, żeby w cza­sach mo­je­go dzie­ciń­stwa się o nich mó­wi­ło. Jak czę­sto pa­da­ły sło­wa „Żyd” i „ży­dow­ski”? Raz na pięć lat?

Ale po­mor­do­wa­ni przy­po­mnie­li mi mo­ich dziad­ków.

To oni sie­dzie­li obok mnie i przy­słu­chi­wa­li się Ja­nu­szo­wi, po­wo­jen­ni Niem­cy, opie­ku­ją­cy się mną po śmier­ci ro­dzi­ców. Nie ro­zu­mia­łem. Co mój dzia­dek, któ­re­go z po­wo­du za­mi­ło­wa­nia do ope­ry wszy­scy na­zy­wa­li Ca­ru­so, miał wspól­ne­go z tymi za­mor­do­wa­ny­mi? Jego służ­ba woj­sko­wa w cza­sie woj­ny jako sze­re­go­we­go żoł­nie­rza We­hr­mach­tu nie kry­ła w so­bie, jak za­kła­da­łem, żad­nych zbrod­ni. To było coś in­ne­go, ra­czej wspo­mnie­nie at­mos­fe­ry peł­nej alu­zji i tłu­mio­nych wes­tchnień, nie­bez­piecz­nie lśnią­cej po­wierz­chow­no­ści, po któ­rej zda­wa­ło się pły­nąć całe moje dzie­ciń­stwo. Przy­po­mnia­łem so­bie sta­rych męż­czyzn, któ­rzy w cza­sie przy­jęć uro­dzi­no­wych sta­li przed do­mem mo­ich dziad­ków i pa­li­li cy­ga­ra albo wuj­ków, któ­rzy przy sto­le za­sta­wio­nym kawą chwa­li­li ko­le­żeń­stwo, po­kle­py­wa­li mnie po po­licz­kach, a przy po­że­gna­niu pró­bo­wa­li ca­ło­wać w usta.

Cho­ciaż krę­po­wa­ła mnie roz­mo­wa pro­wa­dzo­na w War­sza­wie po nie­miec­ku, od­czu­wa­łem jed­no­cze­śnie za­do­wo­le­nie. Ja­nusz, opo­wia­da­jąc, do­ty­kał czę­sto mo­ich rąk. Po­nad sto­łem wcią­gał mnie w swo­je ży­cie. Czu­łem ten za­pach sta­rych lu­dzi, wi­dzia­łem srebr­ne kęp­ki wło­sów wy­sta­ją­ce z nosa, jego wą­skie pal­ce i skó­rę po­kry­tą star­czy­mi pla­ma­mi.

Brit­ta pod­su­nę­ła mi kro­ni­kę Po­wsta­nia War­szaw­skie­go. Ty­go­dnia­mi wszę­dzie tasz­czy­łem ze sobą tę książ­kę. Mia­ła czar­ną okład­kę, a pod ty­tu­łem znaj­do­wał się ko­laż fo­to­gra­fii uka­zu­ją­cych ru­iny. W cza­sie prze­rwy w roz­mo­wie po­da­łem ją Ja­nu­szo­wi, a on po­my­ślał, że eg­zem­plarz na­le­ży do mnie i że ma w nim zło­żyć pod­pis. „Ale­xo­wi Am­ber­go­wi Ja­nusz Ci­chow­ski – na pa­miąt­ką na­sze­go spo­tka­nia w War­sza­wie” – wpi­sał i książ­ka z licz­ny­mi za­kre­śle­nia­mi zro­bio­ny­mi przez Brit­tę prze­szła na moją wła­sność.

Gdy jej o tym wie­czo­rem opo­wie­dzia­łem, wy­szła z sie­bie. Cho­ciaż by­li­śmy ze sobą zwią­za­ni od wie­ków, a roz­po­czy­na­jąc pra­cę w nie­miec­kiej szko­le w War­sza­wie zro­bi­li­śmy na­stęp­ny krok – za­miesz­ka­li­śmy wspól­nie, ob­sta­wa­ła przy od­dziel­nej wła­sno­ści i osob­nej ka­sie. Krzy­cząc:

– To jest pre­zent od mo­je­go wuj­ka! – stu­ka­ła pal­cem w de­dy­ka­cję od Ja­nu­sza.

– Prze­pra­szam! Nic nie mo­głem zro­bić. Po pro­stu się wpi­sał.

– Po pro­stu się wpi­sał? Nie po­tra­fisz tego zro­zu­mieć, że są rze­czy, któ­ry­mi nie da się dzie­lić!

Od­da­ła mi książ­kę i znik­nę­ła w swo­im ga­bi­ne­cie.

Przy po­że­gna­niu przed „Cor­so” do­sta­łem od Ja­nu­sza plik pa­pie­rów.

– To ma­te­ria­ły o es­es­ma­nie Kur­cie Ger­ste­inie, przede wszyst­kim jego re­la­cja o pierw­szych ma­so­wych mor­dach. Znasz go?

Za­prze­czy­łem i otrzy­ma­łem po­le­ce­nie, by za­po­znać się z do­ku­men­ta­mi i po­tem za­dzwo­nić.

Zro­bi­łem to do­pie­ro po paru ty­go­dniach. Naj­pierw jak bo­ha­ter Fran­za Kaf­ki rzu­ci­łem się w wir pra­cy na­uczy­ciel­skiej. Nig­dy nie uwa­ża­łem się za uta­len­to­wa­ne­go pe­da­go­ga. Na dru­gim roku stu­diów wy­peł­ni­łem an­kie­tę psy­cho­lo­gicz­ną i od tego cza­su by­łem prze­ko­na­ny, że przy­go­to­wu­ję się do nie­wła­ści­we­go za­wo­du. Moją sła­bą stro­ną były kwe­stie ta­kie jak przy­jem­ność z pra­cy z dzieć­mi i od­por­ność na stres. Za­sta­na­wia­łem się, czy nie od­pu­ścić. Głów­ną ce­chą mo­jej gru­py ry­zy­ka była re­zy­gna­cja. Po­nad­to pro­blem bra­ku umie­jęt­no­ści od­po­czy­wa­nia. Mimo to kon­ty­nu­owa­łem stu­dia. Po­tem staż. W koń­cu uzy­ska­łem dy­plom na­uczy­cie­la.

W cza­sie pra­cy w Ber­li­nie wy­kła­da­łem się przede wszyst­kim na bra­ku umie­jęt­no­ści dzia­ła­nia w spo­sób au­to­ry­tar­ny. Tu­taj, w mo­de­lo­wej nie­miec­kiej pla­ców­ce w War­sza­wie, je­śli cho­dzi o dys­cy­pli­nę i mo­ty­wa­cję uczniów, był raj. Już sama wiel­kość klas – mak­sy­mal­nie pięt­nast­ka uczniów – to był luk­sus. Ale wca­le nie po­czu­łem się le­piej. Za­miast tego opa­no­wa­ła mnie złość na trzy­ma­ne pod klo­szem dzie­ci do­bro­by­tu oraz ich aro­gan­cję.

Pod­czas lek­cji nie­miec­kie­go w kla­sie 13A, wła­ści­wie mo­jej ulu­bio­nej, Mar­cin Kisz­nik, syn pol­skie­go le­ka­rza, wy­gła­szał re­fe­rat o po­wie­ści Pod­da­ny Hen­ry­ka Man­na. Prze­sia­dłem się na ko­niec sali. Mar­cin miał w kla­sie ksyw­kę „Pro­fe­sor”. Gdy temu nie­zdar­ne­mu chło­pa­ko­wi da­wa­łem moż­li­wość bły­śnię­cia wy­kła­dem, zmie­niał się nie do po­zna­nia. Na po­cząt­ku przy­znał, że z bra­ku cza­su książ­ki nie prze­czy­tał do koń­ca. Swo­ją fan­ta­stycz­ną niem­czy­zną mó­wił o po­wie­ści jako o „ka­ry­ka­tu­rze cza­sów wil­hel­miń­skich”, na­kre­ślił ko­lo­ryt epo­ki, wy­ja­śnił kry­ty­kę nie­miec­kie­go na­cjo­na­li­zmu, a po­tem, ku mo­je­mu osłu­pie­niu, za­czął drwić z książ­ki i z au­to­ra.

– Hen­ryk Mann za­po­mniał opi­sać stu­dia che­micz­ne swo­jej głów­nej po­sta­ci, a po­nad­to książ­ka z ta­kim głu­pim bo­ha­te­rem dziś już ra­czej nie może ni­ko­go wcią­gnąć.

Po­wi­nie­nem był cie­szyć się z tego prze­ryw­ni­ka, ale nie by­łem aż tak opa­no­wa­ny. Roz­złosz­czo­ny po­de­rwa­łem się, chwy­ci­łem książ­kę Mar­ci­na i prze­czy­ta­łem sam jej po­czą­tek:

„Die­de­rich Hes­sling był dziec­kiem po­tul­nym, skłon­nym do ma­rzeń, wszyst­kie­go się lę­kał i czę­sto cho­ro­wał na uszy. W zi­mie nie­chęt­nie wy­cho­dził z cie­płe­go po­ko­ju, la­tem nie opusz­czał ma­łe­go ogród­ka, w któ­rym cuch­nę­ło gał­ga­na­mi z pa­pier­ni, a do­ko­ła któ­re­go, nad krza­ka­mi for­sy­cji i bzu, ster­cza­ły drew­nia­ne ścia­ny sta­rych do­mów. Nie­kie­dy, gdy Die­de­rich ode­rwał wzrok od ulu­bio­nej książ­ki z baj­ka­mi, prze­ni­ka­ło go uczu­cie wiel­kie­go stra­chu. Naj­wy­raź­niej wi­dział obok sie­bie na ław­ce ro­pu­chę, nie­mal tak wiel­ką jak on! Albo na­prze­ciw, pod mu­rem, tkwił aż po sam pas w zie­mi ka­rze­łek i zer­kał w jego stro­nę!

Strasz­niej­szy niż ro­pu­cha i ka­rze­łek był oj­ciec, któ­re­go na do­miar złe­go trze­ba było ko­chać…”

– To jest two­im zda­niem nud­ne?

– Wła­ści­wie to tak.

– Ta książ­ka po­wsta­ła w 1914 roku. Nie czu­jesz wi­tal­no­ści za­cho­wa­nej w jej ję­zy­ku?

– Nie in­te­re­su­je mnie to.

– Ale my tu­taj je­ste­śmy na lek­cji ję­zy­ka nie­miec­kie­go. Masz przed sobą stu­let­nie dzie­ło, wy­po­wia­dasz się o jego war­to­ści li­te­rac­kiej z igno­ran­cją i ma­łost­ko­wo­ścią, a nie do­czy­ta­łeś na­wet do koń­ca. Czy to nie jest brak sza­cun­ku?

– Dla pana?

– Cho­dzi ra­czej o au­to­ra!

– Już daw­no nie żyje i we­dle mo­jej wie­dzy jako twór­ca słusz­nie znaj­du­je się w cie­niu swo­je­go bra­ta.

I tak to wy­glą­da­ło aż do dzwon­ka.

Mar­cin uśmie­chał się szy­der­czo, a czter­na­ścio­ro uczniów roz­ko­szo­wa­ło się moją bez­sil­no­ścią.

W po­nu­rym na­stro­ju zmie­ni­łem salę. W cza­sie wa­ka­cji na klat­ce scho­do­wej po­ja­wił się dzi­wacz­ny wzór ma­sku­ją­cy, któ­re­go zie­lo­ne i brą­zo­we pla­my spra­wia­ły, że wnę­trze szko­ły przy­po­mi­na­ło ko­sza­ry. My­śla­łem o wła­snych na­uczy­cie­lach, ale byli oni cie­nia­mi we mgle i nie sta­no­wi­li wzo­ru. Mimo to za­czą­łem grze­bać w epi­zo­dach. Co zna­czył pan G., ma­te­ma­tyk, któ­re­go na dzie­dziń­cu szko­ły tra­fi­łem w gło­wę pi­gu­łą, a on się nie od­wró­cił? A pani W. od ro­syj­skie­go, któ­ra na złe za­cho­wa­nie re­ago­wa­ła wy­bu­cha­mi pła­czu?

Za drzwia­mi, któ­re pchną­łem, cze­ka­ła mnie lek­cja hi­sto­rii, kla­sa 12. Te­mat: woj­na w Wiet­na­mie. Za­py­ta­łem chło­pa­ka, któ­re­go imie­nia nig­dy nie mo­głem so­bie przy­po­mnieć, o przy­czy­ny kon­flik­tu. Mó­wił przez mi­nu­tę, a ja ki­wa­łem gło­wą. Aż jego są­siad z ław­ki się zo­rien­to­wał, że opo­wia­da o woj­nie w Ko­rei.

Po ta­kich dniach Brit­ta była moim ra­tun­kiem. Ko­cha­li­śmy się w man­sar­dzie pod po­chy­łą ścia­ną. Na­sze ru­chy przy­po­mi­na­ły mi koła lub ósem­ki, krą­głe do­sko­na­ło­ści, po­śród któ­rych – nie­skoń­czo­nych krzy­wizn – od­da­wa­li­śmy się so­bie trzy­ma­jąc jed­no dru­gie w moc­nym uści­sku do­pó­ki uśmiech nie roz­pro­mie­nił na­szych twa­rzy.

Je­śli cho­dzi sto­su­nek do ksią­żek i rze­czy, Brit­ta po­zo­sta­wa­ła ob­cym czło­wie­kiem. Otwie­ra­ła sze­ro­ko oczy i wy­da­wa­ła gar­dło­we, ba­war­skie dźwię­ki zdzi­wie­nia, gdy opo­wia­da­łem jej, jak bar­dzo oby­wa­te­le NRD cze­ka­li na no­wo­ści wy­daw­ni­cze. Czę­sto sam tkwi­łem przed księ­gar­nią „Das gute Buch” na Ale­xan­der­platz, by coś zdo­być, a po prze­czy­ta­niu po­dać da­lej.

– Po­ży­czyć zna­czy po­da­ro­wać? – spy­ta­ła.

Je­śli miał­bym wy­tłu­ma­czyć, ja­kie były Niem­cy Wschod­nie – lata te spra­wia­ły wra­że­nie od­le­głej, mi­tycz­nej kra­iny. Gdy te­mat de­dy­ka­cji od Ja­nu­sza był już za­mknię­ty, a my po­go­dze­ni, przy­po­mnia­łem so­bie dru­gie­go pi­lo­ta In­ter­flu­gu, któ­re­go po­zna­łem w bud­ce z prze­ką­ska­mi na Schön­hau­ser Al­lee. Obaj cze­ka­li­śmy na kur­cza­ka z roż­na. Po­wie­dział, że po­przed­nie­go dnia był w Ha­wa­nie, co wy­da­ło mi się in­for­ma­cją dru­go­rzęd­ną wo­bec fak­tu, że w cza­sie mię­dzy­lą­do­wa­nia na lot­ni­sku we Frank­fur­cie nad Me­nem ku­pił eg­zem­plarz opo­wia­da­nia Chri­sty Wolf Stör­fall i już je prze­czy­tał. W NRD na­kład roz­szedł się mo­men­tal­nie.

– Książ­kę wy­słał mi pocz­tą i na­tych­miast ją po­chło­ną­łem.

– Chcesz tego wszyst­kie­go zno­wu? – za­py­ta­ła Brit­ta, zie­wa­jąc.

– Bzdu­ra – po­wie­dzia­łem i po­szli­śmy myć zęby.

Bar­dziej chciał­bym mieć zno­wu tam­tą Brit­tę – part­ner­kę z cza­sów prze­mian koń­ca lat osiem­dzie­sią­tych. Przy­po­mnia­łem so­bie po­tar­ga­ną ko­le­żan­kę ze stu­diów, w kow­boj­skich bu­tach, z moc­nym ba­war­skim ak­cen­tem i jesz­cze więk­szą pa­sją po­zna­wa­nia Nie­miec Wschod­nich. A na po­cząt­ku Niem­cy Wschod­nie to by­łem przede wszyst­kim ja. Śmia­łem się z jej bia­łych spodni, któ­re uwa­ża­łem za nie­prak­tycz­ne. Bor­de­aux pi­łem tyl­ko ze sło­dzi­kiem, bo in­a­czej mi nie sma­ko­wa­ło. Wo­la­łem me­ble bej­co­wa­ne na ciem­no, a nie ja­sne w sty­lu Ikei.

I nie po­tra­fi­łem roz­ma­wiać o sek­sie.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij