Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Café Auschwitz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 czerwca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Café Auschwitz - ebook

Wartka, trzymająca w napięciu akcja powieści Dirka Braunsa dzieje się współcześnie w Polsce i w Niemczech. Urodzony w NRD młody nauczyciel języka niemieckiego i historii w niemieckiej szkole w Warszawie staje się świadkiem wspomnień, powiernikiem i wykonawcą zaskakującej ostatniej woli przypadkowo poznanego Janusza, byłego więźnia KL Auschwitz. Ich spotkanie w warszawskiej kawiarni „Corso” przy pl. Zbawiciela staje się punktem wyjścia dla ciągu wydarzeń obfitujących w zaskakujące i nagłe zwroty akcji. Przede wszystkim jednak jest to początek głębokiej przyjaźni.

Kompozycja książki przypomina miejscami reportaż, efekt prowadzonego dziennikarskiego śledztwa wśród świadków zdarzeń z przeszłości – byłych ss-manów, odpowiedzialnych za zbrodnie popełnione w Polsce i w Grecji.

Autor pisze  również o współczesnej Polsce i o Niemczech – w sposób niesteoretypowy, autentyczny, wolny od „kiczu pojednania”.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7802-188-9
Rozmiar pliku: 641 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP Słowo od Świadka

Zna­ko­mi­ta książ­ka. Jej te­ma­tem jest przy­jaźń mło­de­go Niem­ca z Ja­nu­szem, by­łym więź­niem obo­zu Au­schwitz-Bir­ke­nau, sta­no­wią­ca fa­bu­lar­ną oś utwo­ru. Hi­sto­ria przed­sta­wio­na bez upięk­szeń, w po­ety­ce wręcz re­por­ta­żo­wej, po­ru­sza au­ten­ty­zmem, po­bu­dza do my­śle­nia, a może i do prze­war­to­ścio­wa­nia ste­reo­ty­po­wych za­pa­try­wań.

Kom­po­zy­cja spra­wia, że czy­ta się ten qu­asi-re­por­taż jak po­wieść sen­sa­cyj­ną: prze­pla­ta­ją się wąt­ki, re­alia, zmie­nia się od­po­wied­nio po­ety­ka. Po­zna­je­my pry­wat­ne ży­cie nar­ra­to­ra, na­uczy­cie­la w nie­miec­kiej szko­le w War­sza­wie, i za­bu­rze­nia w tym ży­ciu po po­zna­niu Ja­nu­sza. Na­stę­pu­ją zwro­ty ak­cji: uczest­nic­two w pra­cach wo­lon­ta­riu­szy nie­miec­kich w Mu­zeum Au­schwitz-Bir­ke­nau, póź­niej­sza z Ja­nu­szem wy­pra­wa do Oświę­ci­mia, uczest­nic­two w zjeź­dzie by­łych więź­niów i spo­tka­nia z nie­miec­ki­mi „tu­ry­sta­mi”, nie­kon­wen­cjo­nal­nie, we­ry­stycz­nie opi­sa­ne, wresz­cie po­dróż do Nie­miec w po­szu­ki­wa­niu by­łe­go es­es­ma­na, któ­re­go Ja­nusz ja­ko­by pa­mię­tał z po­by­tu w obo­zie.

Ten roz­dział po­wie­ści, w któ­rym nar­ra­tor wy­stę­pu­je w roli dzien­ni­ka­rza śled­cze­go, jest fa­scy­nu­ją­cym re­por­ta­żem. Nar­ra­cję uzu­peł­nia­ją do­ku­men­ty same w so­bie nie­zmier­nie cie­ka­we. I wresz­cie – być może naj­bar­dziej istot­ny – wa­lor utwo­ru: wi­ze­ru­nek Ja­nu­sza z jego sła­bo­ścia­mi, kom­plek­sa­mi, po­obo­zo­wą trau­mą. Psy­cho­lo­gicz­ne por­tre­ty dru­go­pla­no­wych po­sta­ci, na­kre­ślo­ne nie­raz kil­ko­ma zda­nia­mi, oraz au­top­sy­cho­ana­li­za sa­me­go nar­ra­to­ra spra­wia­ją, że ta su­ge­styw­na pro­za mówi o kon­dy­cji ludz­kiej w ogó­le.

Na ko­niec pra­gnę za­zna­czyć, że nie je­stem kry­ty­kiem li­te­rac­kim, a wy­po­wia­dam się jako czy­tel­nicz­ka i była więź­niar­ka obo­zu Au­schwitz-Bir­ke­nau. Od lat współ­pra­cu­ję z Mię­dzy­na­ro­do­wym Do­mem Spo­tkań Mło­dzie­ży w Oświę­ci­miu. Przy­by­wa­ją tu­taj z Pol­ski i Eu­ro­py mło­dzi lu­dzie, któ­rzy, zna­jąc te­mat obo­zów za­gła­dy z li­te­ra­tu­ry czy fil­mu, chcą swo­ją wie­dzę po­sze­rzyć. W Mu­zeum Au­schwitz-Bir­ke­nau stu­diu­ją do­ku­men­ty, zwie­dza­ją obo­zy, a na ko­niec spo­ty­ka­ją się z by­ły­mi więź­nia­mi, nie­licz­ny­mi już świad­ka­mi hi­sto­rii. Otóż ma­rzy mi się, aby po­wieść Café Au­schwitz sta­ła się ich lek­tu­rą. Może znaj­dzie się wśród nich ktoś, kto, jak Dirk Brauns, po­dej­mie te­mat i pa­mięć o obo­zach za­gła­dy prze­ka­że przy­szłym po­ko­le­niom jako znak ostrze­gaw­czy?

Zo­fia Po­smyszI Warszawa

Szum ko­mo­ry ga­zo­wej. Ja­nusz wy­ba­łu­szył oczy, na­dął po­licz­ki i za­de­mon­stro­wał, jaki od­głos wy­do­by­wał się z bu­dyn­ku kre­ma­to­rium nr 4, gdy wszy­scy już po­umie­ra­li.

– Jak z ula – po­wie­dział.

Przez ka­wiar­nię nio­sło się dud­nie­nie mu­zy­ki pop. Obok nas sie­dzia­ła wy­mie­nia­ją­ca czu­ło­ści par­ka na­sto­lat­ków i zda­wa­ło mi się, że wo­bec po­ka­zu Ja­nu­sza wszyst­ko jest, wszyst­ko musi być nie ta­kie: stół po­mię­dzy nami, a na nim na­po­czę­te ka­wał­ki szar­lot­ki, w fi­li­żan­kach tłu­ste, po­sy­pa­ne ka­kao kop­czy­ki bi­tej śmie­ta­ny i na­sze nie­miec­kie sło­wa – sku­li­łem się, ści­szy­łem głos, jed­no­cze­śnie nie chcia­łem i chcia­łem tam być.

Ja­nu­sza po raz pierw­szy spo­tka­łem w pe­wien czwar­tek. We czwart­ki mia­łem lek­cje od je­de­na­stej i przed lek­cja­mi chęt­nie za­ma­wia­łem cap­puc­ci­no w „Cor­so” przy pla­cu Zba­wi­cie­la. Były w War­sza­wie lep­sze ka­wiar­nie. Na­prze­ciw­ko, pod ar­ka­da­mi, chęt­nie wy­bie­ra­na przez stu­den­tów „Kar­ma” albo na rogu – na­sta­wio­na na biz­nes­me­nów – „W bie­gu café”. W obu był do­stęp do In­ter­ne­tu i do­sko­na­ła kawa.

Po za­li­cze­niu wszyst­kich cho­dzi­łem już tyl­ko do tej za­zwy­czaj pu­stej lo­dziar­ni z okna­mi i drzwia­mi zie­lo­ny­mi jak wiel­ka­noc­ne ozdo­by, na­roż­ny­mi sie­dze­nia­mi, spra­wia­ją­cy­mi wra­że­nie wy­ko­na­nych sa­mo­dziel­nie przez wła­ści­cie­la, i naj­więk­szym sztucz­nym fi­ku­sem, jaki kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem.

Praw­do­po­dob­nie ten sta­ry czło­wiek o po­pie­la­to­si­wych wło­sach czę­sto tam sie­dział, pod­czas gdy ja ga­pi­łem się przez okno ści­ska­jąc w ręku fi­li­żan­kę z kawą. Ale nig­dy wcze­śniej nie zda­rzy­ło się, by w tym sa­mym cza­sie za­dzwo­nił mój te­le­fon. Nig­dy przed­tem nie mó­wi­łem w „Cor­so” po nie­miec­ku.

– Pan po­zwo­li do mnie! – za­wo­łał, od­su­nął na bok ga­ze­tę i za­pro­po­no­wał szar­lot­kę. Nie­ste­ty, po te­le­fo­nie mu­sia­łem udać się do szko­ły. Da­łem mu nu­mer i przy­rze­kli­śmy so­bie uro­czy­ście spo­tkać się we czwar­tek za ty­dzień.

Po­dej­rze­wa­łem już wte­dy, że to nie doj­dzie do skut­ku, po­dej­rze­wa­łem już wte­dy, gdy ści­ska­li­śmy so­bie dło­nie. Nie po­cią­ga­li mnie gło­śni, we­se­li lu­dzie. Nie mu­sie­li być w ja­ki­kol­wiek spo­sób nie­mi­li, ale na­tar­czy­wość, z jaką chcie­li dzie­lić się swo­im do­brym na­stro­jem, od­py­cha­ła mnie. Rów­nie nie­przy­jem­na była myśl o tym, że w oczach tego by­wal­ca ka­wiar­ni, któ­ry wi­docz­nie lu­bił Niem­ców, mogę stać się nie­słow­nym, jed­nak moje czwart­ko­we cap­puc­ci­no ustą­pi­ło wkrót­ce mo­jej wszech­ogar­nia­ją­cej bez­sil­no­ści.

Były na to spe­cja­li­stycz­ne ter­mi­ny i środ­ki far­ma­ko­lo­gicz­ne, ale z bie­giem lat przy­zwy­cza­iłem się zno­sić na­pa­dy sła­bo­ści jak złą po­go­dę. Za­wód na­uczy­cie­la nie daje moż­li­wo­ści, by so­bie po­fol­go­wać. Dla­te­go z wiel­kim hu­kiem za­my­ka­ły się za mną wie­czo­rem drzwi mo­jej szko­ły. Tak jak w dzie­ciń­stwie kła­dłem się na dy­wa­nie w sa­lo­nie, wo­dzi­łem oczy­ma po sto­sach nie­spraw­dzo­nych kla­só­wek i za­nu­rza­łem w mu­zy­ce Van Mor­ri­so­na. To było ta­kie „nic”, wi­szą­ca nade mną cie­pła­wa chmu­ra, któ­ra przy­po­mi­na­ła mi o cza­sach, gdy jako cho­ry sze­ścio­la­tek, przy pierw­szym symp­to­mie cho­ro­by owi­ja­ny w weł­nia­ne koce, mu­sia­łem jeść ro­sół z roz­drob­nio­nym chle­bem.

W nie­ma­łym stop­niu przy­czy­ny mo­ich awa­rii upa­try­wa­łem w wart­kim tem­pie ży­cia sto­li­cy. War­sza­wa z pew­no­ścią nie była pro­win­cjo­nal­na ani za­spa­na. Na sta­cji me­tra Cen­trum wie­lu lu­dzi, chcąc do­stać się do góry, za­miast ze scho­dów ru­cho­mych, ko­rzy­sta­ło ze znaj­du­ją­cych się obok scho­dów ka­mien­nych. Fe­no­men ten ob­ser­wo­wa­łem o róż­nych po­rach dnia. Za­wsze z ta­kim sa­mym wy­ni­kiem. Po­ło­wa pa­sa­że­rów de­cy­do­wa­ła się na bieg. Z tego nie­ma­ła część – sprin­tem.

Na au­to­ma­tycz­nej se­kre­tar­ce była ja­kaś wia­do­mość, praw­do­po­dob­nie od Ja­nu­sza. Dzwo­nią­cy od razu za­czął mó­wić i sy­gnał se­kre­tar­ki zbił go z tro­pu. Usły­sza­łem sa­pa­nie, zo­ba­czy­łem nu­mer na wy­świe­tla­czu, ale nie od­dzwo­ni­łem. Cze­go ode mnie chciał? Łą­czy­ła nas dzi­wacz­na skłon­ność do świe­cą­cej pust­ka­mi ka­wiar­ni, co jako bo­dziec do za­war­cia zna­jo­mo­ści było w zu­peł­no­ści wy­star­cza­ją­ce. Ale była we mnie ta bez­wład­ność. W chwi­lach mo­bi­li­za­cji wal­czy­łem z nią jak ze smo­kiem, któ­re­go od­rą­by­wa­ne gło­wy cią­gle od­ra­sta­ły.

Do­pie­ro gdy kil­ka dni póź­niej Ja­nusz bez­po­śred­nio się do mnie do­dzwo­nił i usil­nie na­le­gał na spo­tka­nie w „Cor­so”, bo chciał mi coś opo­wie­dzieć, prze­mo­głem się i obie­ca­łem przyjść.

Za nie­miec­kiej oku­pa­cji był człon­kiem gru­py wy­wia­dow­czej „Ko­men­da Obroń­ców Pol­ski”. W Ge­ne­ral­nym Gu­ber­na­tor­stwie, na Bia­ło­ru­si, na Li­twie i Ukra­inie agen­ci tacy jak on zbie­ra­li in­for­ma­cje o ru­chach wojsk nie­miec­kich oraz trans­por­tach sprzę­tu i za­opa­trze­nia i prze­ka­zy­wa­li je bry­tyj­skie­mu wy­wia­do­wi. Po tym, jak or­ga­ni­za­cja zo­sta­ła roz­bi­ta i Ja­nusz zo­stał we Lwo­wie aresz­to­wa­ny, przez trzy mie­sią­ce prze­słu­chi­wa­ło go ge­sta­po.

Wska­zał na swo­je przed­nie zęby. Po­tem je wy­jął, wspo­mniał o otrzy­ma­nych cio­sach, wło­żył zęby z po­wro­tem i krzyk­nął, prze­cho­dząc od­tąd na „ty”:

– Mu­sisz mó­wić gło­śniej. Na prze­słu­cha­niach bili mnie po uszach. Co chcesz wie­dzieć?

Co chcia­łem wie­dzieć? Oświę­cim Ja­nu­sza na­tarł na mnie ni­czym fala z pu­szek cy­klo­nu B przy kre­ma­to­rium nr 4 wy­peł­nio­na ob­ra­za­mi za­ga­zo­wa­nia jego mat­ki, pla­nów sa­mo­bój­stwa, prze­ży­cia jako akor­de­oni­sta, jego obo­zo­wej mi­ło­ści Soni z ba­ra­ku ze skon­fi­sko­wa­ny­mi rze­cza­mi i wszyst­kich za­mor­do­wa­nych.

Więk­szość z nich sta­no­wi­li Ży­dzi, dla mnie eg­zo­tycz­ni jak in­diań­skie ple­mię. Do­ra­sta­łem w świe­cie, w któ­rym nie ist­nie­li. Ani nie od­czu­wa­łem ich bra­ku, ani nie przy­po­mi­na­łem so­bie, żeby w cza­sach mo­je­go dzie­ciń­stwa się o nich mó­wi­ło. Jak czę­sto pa­da­ły sło­wa „Żyd” i „ży­dow­ski”? Raz na pięć lat?

Ale po­mor­do­wa­ni przy­po­mnie­li mi mo­ich dziad­ków.

To oni sie­dzie­li obok mnie i przy­słu­chi­wa­li się Ja­nu­szo­wi, po­wo­jen­ni Niem­cy, opie­ku­ją­cy się mną po śmier­ci ro­dzi­ców. Nie ro­zu­mia­łem. Co mój dzia­dek, któ­re­go z po­wo­du za­mi­ło­wa­nia do ope­ry wszy­scy na­zy­wa­li Ca­ru­so, miał wspól­ne­go z tymi za­mor­do­wa­ny­mi? Jego służ­ba woj­sko­wa w cza­sie woj­ny jako sze­re­go­we­go żoł­nie­rza We­hr­mach­tu nie kry­ła w so­bie, jak za­kła­da­łem, żad­nych zbrod­ni. To było coś in­ne­go, ra­czej wspo­mnie­nie at­mos­fe­ry peł­nej alu­zji i tłu­mio­nych wes­tchnień, nie­bez­piecz­nie lśnią­cej po­wierz­chow­no­ści, po któ­rej zda­wa­ło się pły­nąć całe moje dzie­ciń­stwo. Przy­po­mnia­łem so­bie sta­rych męż­czyzn, któ­rzy w cza­sie przy­jęć uro­dzi­no­wych sta­li przed do­mem mo­ich dziad­ków i pa­li­li cy­ga­ra albo wuj­ków, któ­rzy przy sto­le za­sta­wio­nym kawą chwa­li­li ko­le­żeń­stwo, po­kle­py­wa­li mnie po po­licz­kach, a przy po­że­gna­niu pró­bo­wa­li ca­ło­wać w usta.

Cho­ciaż krę­po­wa­ła mnie roz­mo­wa pro­wa­dzo­na w War­sza­wie po nie­miec­ku, od­czu­wa­łem jed­no­cze­śnie za­do­wo­le­nie. Ja­nusz, opo­wia­da­jąc, do­ty­kał czę­sto mo­ich rąk. Po­nad sto­łem wcią­gał mnie w swo­je ży­cie. Czu­łem ten za­pach sta­rych lu­dzi, wi­dzia­łem srebr­ne kęp­ki wło­sów wy­sta­ją­ce z nosa, jego wą­skie pal­ce i skó­rę po­kry­tą star­czy­mi pla­ma­mi.

Brit­ta pod­su­nę­ła mi kro­ni­kę Po­wsta­nia War­szaw­skie­go. Ty­go­dnia­mi wszę­dzie tasz­czy­łem ze sobą tę książ­kę. Mia­ła czar­ną okład­kę, a pod ty­tu­łem znaj­do­wał się ko­laż fo­to­gra­fii uka­zu­ją­cych ru­iny. W cza­sie prze­rwy w roz­mo­wie po­da­łem ją Ja­nu­szo­wi, a on po­my­ślał, że eg­zem­plarz na­le­ży do mnie i że ma w nim zło­żyć pod­pis. „Ale­xo­wi Am­ber­go­wi Ja­nusz Ci­chow­ski – na pa­miąt­ką na­sze­go spo­tka­nia w War­sza­wie” – wpi­sał i książ­ka z licz­ny­mi za­kre­śle­nia­mi zro­bio­ny­mi przez Brit­tę prze­szła na moją wła­sność.

Gdy jej o tym wie­czo­rem opo­wie­dzia­łem, wy­szła z sie­bie. Cho­ciaż by­li­śmy ze sobą zwią­za­ni od wie­ków, a roz­po­czy­na­jąc pra­cę w nie­miec­kiej szko­le w War­sza­wie zro­bi­li­śmy na­stęp­ny krok – za­miesz­ka­li­śmy wspól­nie, ob­sta­wa­ła przy od­dziel­nej wła­sno­ści i osob­nej ka­sie. Krzy­cząc:

– To jest pre­zent od mo­je­go wuj­ka! – stu­ka­ła pal­cem w de­dy­ka­cję od Ja­nu­sza.

– Prze­pra­szam! Nic nie mo­głem zro­bić. Po pro­stu się wpi­sał.

– Po pro­stu się wpi­sał? Nie po­tra­fisz tego zro­zu­mieć, że są rze­czy, któ­ry­mi nie da się dzie­lić!

Od­da­ła mi książ­kę i znik­nę­ła w swo­im ga­bi­ne­cie.

Przy po­że­gna­niu przed „Cor­so” do­sta­łem od Ja­nu­sza plik pa­pie­rów.

– To ma­te­ria­ły o es­es­ma­nie Kur­cie Ger­ste­inie, przede wszyst­kim jego re­la­cja o pierw­szych ma­so­wych mor­dach. Znasz go?

Za­prze­czy­łem i otrzy­ma­łem po­le­ce­nie, by za­po­znać się z do­ku­men­ta­mi i po­tem za­dzwo­nić.

Zro­bi­łem to do­pie­ro po paru ty­go­dniach. Naj­pierw jak bo­ha­ter Fran­za Kaf­ki rzu­ci­łem się w wir pra­cy na­uczy­ciel­skiej. Nig­dy nie uwa­ża­łem się za uta­len­to­wa­ne­go pe­da­go­ga. Na dru­gim roku stu­diów wy­peł­ni­łem an­kie­tę psy­cho­lo­gicz­ną i od tego cza­su by­łem prze­ko­na­ny, że przy­go­to­wu­ję się do nie­wła­ści­we­go za­wo­du. Moją sła­bą stro­ną były kwe­stie ta­kie jak przy­jem­ność z pra­cy z dzieć­mi i od­por­ność na stres. Za­sta­na­wia­łem się, czy nie od­pu­ścić. Głów­ną ce­chą mo­jej gru­py ry­zy­ka była re­zy­gna­cja. Po­nad­to pro­blem bra­ku umie­jęt­no­ści od­po­czy­wa­nia. Mimo to kon­ty­nu­owa­łem stu­dia. Po­tem staż. W koń­cu uzy­ska­łem dy­plom na­uczy­cie­la.

W cza­sie pra­cy w Ber­li­nie wy­kła­da­łem się przede wszyst­kim na bra­ku umie­jęt­no­ści dzia­ła­nia w spo­sób au­to­ry­tar­ny. Tu­taj, w mo­de­lo­wej nie­miec­kiej pla­ców­ce w War­sza­wie, je­śli cho­dzi o dys­cy­pli­nę i mo­ty­wa­cję uczniów, był raj. Już sama wiel­kość klas – mak­sy­mal­nie pięt­nast­ka uczniów – to był luk­sus. Ale wca­le nie po­czu­łem się le­piej. Za­miast tego opa­no­wa­ła mnie złość na trzy­ma­ne pod klo­szem dzie­ci do­bro­by­tu oraz ich aro­gan­cję.

Pod­czas lek­cji nie­miec­kie­go w kla­sie 13A, wła­ści­wie mo­jej ulu­bio­nej, Mar­cin Kisz­nik, syn pol­skie­go le­ka­rza, wy­gła­szał re­fe­rat o po­wie­ści Pod­da­ny Hen­ry­ka Man­na. Prze­sia­dłem się na ko­niec sali. Mar­cin miał w kla­sie ksyw­kę „Pro­fe­sor”. Gdy temu nie­zdar­ne­mu chło­pa­ko­wi da­wa­łem moż­li­wość bły­śnię­cia wy­kła­dem, zmie­niał się nie do po­zna­nia. Na po­cząt­ku przy­znał, że z bra­ku cza­su książ­ki nie prze­czy­tał do koń­ca. Swo­ją fan­ta­stycz­ną niem­czy­zną mó­wił o po­wie­ści jako o „ka­ry­ka­tu­rze cza­sów wil­hel­miń­skich”, na­kre­ślił ko­lo­ryt epo­ki, wy­ja­śnił kry­ty­kę nie­miec­kie­go na­cjo­na­li­zmu, a po­tem, ku mo­je­mu osłu­pie­niu, za­czął drwić z książ­ki i z au­to­ra.

– Hen­ryk Mann za­po­mniał opi­sać stu­dia che­micz­ne swo­jej głów­nej po­sta­ci, a po­nad­to książ­ka z ta­kim głu­pim bo­ha­te­rem dziś już ra­czej nie może ni­ko­go wcią­gnąć.

Po­wi­nie­nem był cie­szyć się z tego prze­ryw­ni­ka, ale nie by­łem aż tak opa­no­wa­ny. Roz­złosz­czo­ny po­de­rwa­łem się, chwy­ci­łem książ­kę Mar­ci­na i prze­czy­ta­łem sam jej po­czą­tek:

„Die­de­rich Hes­sling był dziec­kiem po­tul­nym, skłon­nym do ma­rzeń, wszyst­kie­go się lę­kał i czę­sto cho­ro­wał na uszy. W zi­mie nie­chęt­nie wy­cho­dził z cie­płe­go po­ko­ju, la­tem nie opusz­czał ma­łe­go ogród­ka, w któ­rym cuch­nę­ło gał­ga­na­mi z pa­pier­ni, a do­ko­ła któ­re­go, nad krza­ka­mi for­sy­cji i bzu, ster­cza­ły drew­nia­ne ścia­ny sta­rych do­mów. Nie­kie­dy, gdy Die­de­rich ode­rwał wzrok od ulu­bio­nej książ­ki z baj­ka­mi, prze­ni­ka­ło go uczu­cie wiel­kie­go stra­chu. Naj­wy­raź­niej wi­dział obok sie­bie na ław­ce ro­pu­chę, nie­mal tak wiel­ką jak on! Albo na­prze­ciw, pod mu­rem, tkwił aż po sam pas w zie­mi ka­rze­łek i zer­kał w jego stro­nę!

Strasz­niej­szy niż ro­pu­cha i ka­rze­łek był oj­ciec, któ­re­go na do­miar złe­go trze­ba było ko­chać…”

– To jest two­im zda­niem nud­ne?

– Wła­ści­wie to tak.

– Ta książ­ka po­wsta­ła w 1914 roku. Nie czu­jesz wi­tal­no­ści za­cho­wa­nej w jej ję­zy­ku?

– Nie in­te­re­su­je mnie to.

– Ale my tu­taj je­ste­śmy na lek­cji ję­zy­ka nie­miec­kie­go. Masz przed sobą stu­let­nie dzie­ło, wy­po­wia­dasz się o jego war­to­ści li­te­rac­kiej z igno­ran­cją i ma­łost­ko­wo­ścią, a nie do­czy­ta­łeś na­wet do koń­ca. Czy to nie jest brak sza­cun­ku?

– Dla pana?

– Cho­dzi ra­czej o au­to­ra!

– Już daw­no nie żyje i we­dle mo­jej wie­dzy jako twór­ca słusz­nie znaj­du­je się w cie­niu swo­je­go bra­ta.

I tak to wy­glą­da­ło aż do dzwon­ka.

Mar­cin uśmie­chał się szy­der­czo, a czter­na­ścio­ro uczniów roz­ko­szo­wa­ło się moją bez­sil­no­ścią.

W po­nu­rym na­stro­ju zmie­ni­łem salę. W cza­sie wa­ka­cji na klat­ce scho­do­wej po­ja­wił się dzi­wacz­ny wzór ma­sku­ją­cy, któ­re­go zie­lo­ne i brą­zo­we pla­my spra­wia­ły, że wnę­trze szko­ły przy­po­mi­na­ło ko­sza­ry. My­śla­łem o wła­snych na­uczy­cie­lach, ale byli oni cie­nia­mi we mgle i nie sta­no­wi­li wzo­ru. Mimo to za­czą­łem grze­bać w epi­zo­dach. Co zna­czył pan G., ma­te­ma­tyk, któ­re­go na dzie­dziń­cu szko­ły tra­fi­łem w gło­wę pi­gu­łą, a on się nie od­wró­cił? A pani W. od ro­syj­skie­go, któ­ra na złe za­cho­wa­nie re­ago­wa­ła wy­bu­cha­mi pła­czu?

Za drzwia­mi, któ­re pchną­łem, cze­ka­ła mnie lek­cja hi­sto­rii, kla­sa 12. Te­mat: woj­na w Wiet­na­mie. Za­py­ta­łem chło­pa­ka, któ­re­go imie­nia nig­dy nie mo­głem so­bie przy­po­mnieć, o przy­czy­ny kon­flik­tu. Mó­wił przez mi­nu­tę, a ja ki­wa­łem gło­wą. Aż jego są­siad z ław­ki się zo­rien­to­wał, że opo­wia­da o woj­nie w Ko­rei.

Po ta­kich dniach Brit­ta była moim ra­tun­kiem. Ko­cha­li­śmy się w man­sar­dzie pod po­chy­łą ścia­ną. Na­sze ru­chy przy­po­mi­na­ły mi koła lub ósem­ki, krą­głe do­sko­na­ło­ści, po­śród któ­rych – nie­skoń­czo­nych krzy­wizn – od­da­wa­li­śmy się so­bie trzy­ma­jąc jed­no dru­gie w moc­nym uści­sku do­pó­ki uśmiech nie roz­pro­mie­nił na­szych twa­rzy.

Je­śli cho­dzi sto­su­nek do ksią­żek i rze­czy, Brit­ta po­zo­sta­wa­ła ob­cym czło­wie­kiem. Otwie­ra­ła sze­ro­ko oczy i wy­da­wa­ła gar­dło­we, ba­war­skie dźwię­ki zdzi­wie­nia, gdy opo­wia­da­łem jej, jak bar­dzo oby­wa­te­le NRD cze­ka­li na no­wo­ści wy­daw­ni­cze. Czę­sto sam tkwi­łem przed księ­gar­nią „Das gute Buch” na Ale­xan­der­platz, by coś zdo­być, a po prze­czy­ta­niu po­dać da­lej.

– Po­ży­czyć zna­czy po­da­ro­wać? – spy­ta­ła.

Je­śli miał­bym wy­tłu­ma­czyć, ja­kie były Niem­cy Wschod­nie – lata te spra­wia­ły wra­że­nie od­le­głej, mi­tycz­nej kra­iny. Gdy te­mat de­dy­ka­cji od Ja­nu­sza był już za­mknię­ty, a my po­go­dze­ni, przy­po­mnia­łem so­bie dru­gie­go pi­lo­ta In­ter­flu­gu, któ­re­go po­zna­łem w bud­ce z prze­ką­ska­mi na Schön­hau­ser Al­lee. Obaj cze­ka­li­śmy na kur­cza­ka z roż­na. Po­wie­dział, że po­przed­nie­go dnia był w Ha­wa­nie, co wy­da­ło mi się in­for­ma­cją dru­go­rzęd­ną wo­bec fak­tu, że w cza­sie mię­dzy­lą­do­wa­nia na lot­ni­sku we Frank­fur­cie nad Me­nem ku­pił eg­zem­plarz opo­wia­da­nia Chri­sty Wolf Stör­fall i już je prze­czy­tał. W NRD na­kład roz­szedł się mo­men­tal­nie.

– Książ­kę wy­słał mi pocz­tą i na­tych­miast ją po­chło­ną­łem.

– Chcesz tego wszyst­kie­go zno­wu? – za­py­ta­ła Brit­ta, zie­wa­jąc.

– Bzdu­ra – po­wie­dzia­łem i po­szli­śmy myć zęby.

Bar­dziej chciał­bym mieć zno­wu tam­tą Brit­tę – part­ner­kę z cza­sów prze­mian koń­ca lat osiem­dzie­sią­tych. Przy­po­mnia­łem so­bie po­tar­ga­ną ko­le­żan­kę ze stu­diów, w kow­boj­skich bu­tach, z moc­nym ba­war­skim ak­cen­tem i jesz­cze więk­szą pa­sją po­zna­wa­nia Nie­miec Wschod­nich. A na po­cząt­ku Niem­cy Wschod­nie to by­łem przede wszyst­kim ja. Śmia­łem się z jej bia­łych spodni, któ­re uwa­ża­łem za nie­prak­tycz­ne. Bor­de­aux pi­łem tyl­ko ze sło­dzi­kiem, bo in­a­czej mi nie sma­ko­wa­ło. Wo­la­łem me­ble bej­co­wa­ne na ciem­no, a nie ja­sne w sty­lu Ikei.

I nie po­tra­fi­łem roz­ma­wiać o sek­sie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: