Cała Orsinia - ebook
Cała Orsinia - ebook
Na "Całą Orsinię" składają się wszystkie teksty Ursuli K. Le Guin osadzone w Orsinii: powieść "Malafrena" (1979), trzy piosenki, zbiór opowiadań "Opowieści orsiniańskie" (1976) oraz dwa dodatkowe opowiadania.
Pomysł kraju zwanego Orsinią przyszedł Ursuli Le Guin do głowy w 1949 roku podczas studiów w Radcliffe. Kolejne teksty cyklu powstawały w późniejszych latach, publikowane były w różnych zbiorach opowiadań oraz w tygodniku "The New Yorker".
Pamiętam, kiedy wpadłam na ten pomysł: w naszym małym spółdzielczym akademiku Everett House w Radcliffe w jadalni, gdzie można było uczyć się i pisać na maszynie do późna, nie przeszkadzając śpiącym. Miałam dwadzieścia lat, pracowałam około północy przy jednym ze stołów i wtedy po raz pierwszy mignął mi przed oczami ten mój inny kraj. Nieważny kraj w Europie Środkowej. Jeden z tych, które zdemolował Hitler, a teraz demolował Stalin. Kraj położony niezbyt daleko od Czechosłowacji albo Polski, ale… nie przejmujmy się granicami. Nie któryś z tych częściowo zislamizowanych narodów - bardziej zorientowany na Zachód… Może jak Rumunia z językiem wywodzącym się z łaciny, lecz ze słowiańskimi naleciałościami? Aha! Zaczynam nabierać wrażenia, że do czegoś dochodzę. Zaczynam słyszeć nazwy. Orsenya po łacinie, a po angielsku Orsinia. Zobaczyłam rzekę Molsenę, płynącą przez otwartą słoneczną okolicę do starej stolicy Krasnoy (krasniy to po słowiańsku "piękny"). Krasnoy na trzech wzgórzach: Pałacowym, Uniwersyteckim, Katedralnym. Katedrę Świętej Teodory, jawnie nieświętej świętej, noszącej imię mojej matki… Zaczynam orientować się w terenie, czuć się jak u siebie w domu, tu, w Orsenyi - to matrya miya, moja ojczyzna. Mogę tu mieszkać, dowiedzieć się, kim są inni mieszkańcy i co robią, i o tym opowiadać. Tak też zrobiłam.
(ze wstępu autorki)
Ursula K. Le Guin urodziła się 21 października 1929 r. w Berkeley. Jej książki stały się klasyką nie tylko fantastyki. To już kanon literatury pięknej - analizowany, poddawany badaniom literackim, antropologicznym i psychoanalitycznym. Pisała dla dorosłych, młodzieży i dla dzieci. Była autorką scenariuszy filmowych i esejów oraz tekstów piosenek. Została uhonorowana wszelkimi możliwymi nagrodami przyznawanymi twórcom science fiction i fantasy, z Nebulą, Hugo i World Fantasy Award na czele. Amerykańska Biblioteka Kongresu określiła ją mianem Żyjącej Legendy wśród pisarzy. Od 1958. mieszkała w Portland w stanie Oregon.
Zmarła 22 stycznia 2018 r.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8169-870-2 |
Rozmiar pliku: | 949 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W liceum byłam, jak wiele amerykańskich nastolatków o skłonnościach intelektualnych, obcą w obcym kraju. Swoim azylem uczyniłam Bibliotekę Publiczną Berkeley i połowę czasu spędzałam w książkach. Nie tylko amerykańskich – w angielskich oraz francuskich powieściach i poezjach, w przekładach rosyjskich powieści. Niespodziewanie przeniesiona na studia do innego obcego kraju, na Wschodnie Wybrzeże, napisałam pracę licencjacką z literatury francuskiej i nadal sama czytałam literaturę europejską. Pod pewnymi względami lepiej się czułam w Paryżu roku 1640 albo w Moskwie roku 1812 niż w Cambridge w stanie Massachusetts roku 1948.
Chociaż bardzo lubiłam moje studia, ich celem było umożliwienie mi zarabiania na życie jako nauczycielka, żebym dalej mogła pisać. Oddałam się pisaniu opowiadań. Lecz tutaj moja europejska orientacja stała się problemem. Nie pociągały mnie tematy i cele współczesnego amerykańskiego realizmu. Nie podziwiałam Ernesta Hemingwaya, Jamesa Jonesa, Normana Mailera ani Edny Ferber. Owszem, podziwiałam Johna Steinbecka, ale wiedziałam, że tak pisać nie potrafię. Uwielbiałam Thurbera w tygodniku „The New Yorker”, ale przeskakiwałam Johna O’Harę, żeby czytać Angielkę Sylvię Townsend Warner. Większość tych, na których naprawdę chciałam się wzorować w moim pisaniu, była cudzoziemcami albo już nie żyła, albo jedno i drugie. Większość tego, co czytałam, skłaniała mnie do pisania o Europie; wiedziałam jednak, że lekkomyślnie byłoby umieszczać akcję moich utworów na tym kontynencie, skoro nigdy tam nie byłam.
W końcu przyszło mi do głowy, że mogłabym pisać o tej części Europy, w której byłam tylko ja.
Pamiętam, kiedy wpadłam na ten pomysł: w naszym małym spółdzielczym akademiku Everett House w Radcliffe w jadalni, gdzie można było uczyć się i pisać na maszynie do późna, nie przeszkadzając śpiącym. Miałam dwadzieścia lat, pracowałam około północy przy jednym ze stołów i wtedy po raz pierwszy mignął mi przed oczami ten mój inny kraj. Nieważny kraj w Europie Środkowej. Jeden z tych, które zdemolował Hitler, a teraz demolował Stalin. (Pierwszym wydarzeniem, które obudziło we mnie politycznego ducha, było sowieckie przejęcie Czechosłowacji w latach 1947–1948). Kraj położony niezbyt daleko od Czechosłowacji albo Polski, ale… nie przejmujmy się granicami. Nie któryś z tych częściowo zislamizowanych narodów – bardziej zorientowany na Zachód… Może jak Rumunia z językiem wywodzącym się z łaciny, lecz ze słowiańskimi naleciałościami? Aha!
Zaczynam nabierać wrażenia, że do czegoś dochodzę. Zaczynam słyszeć nazwy. Orsenya po łacinie, a po angielsku Orsinia. Zobaczyłam rzekę Molsenę, płynącą przez otwartą słoneczną okolicę do starej stolicy Krasnoy (krasniy to po słowiańsku „piękny”). Krasnoy na trzech wzgórzach: Pałacowym, Uniwersyteckim, Katedralnym. Katedrę Świętej Teodory, jawnie nieświętej świętej, noszącej imię mojej matki… Zaczynam orientować się w terenie, czuć się jak u siebie w domu, tu, w Orsenyi – to matrya miya, moja ojczyzna. Mogę tu mieszkać, dowiedzieć się, kim są inni mieszkańcy i co robią, i o tym opowiadać.
Tak też zrobiłam.
Moja pierwsza próba napisania powieści, rozpoczętej w maleńkim notesie w Paryżu w 1951 roku (bo wreszcie dostałam się do Europy), była pozbawiona strachu, skromności i rozsądku. Usiłowałam przedstawić losy orsiniańskiej rodziny od końca piętnastego do początków dwudziestego wieku i dałam mojemu dziełu tytuł A Descendance (Pochodzenie). Nie wiedziałam wystarczająco dużo o ludziach, by napisać powieść, a moja znajomość europejskiej historii ledwie pozwoliła mi wymyślić fabułę obejmującą renesans, reformację – i wynikającą z niej wojnę domową – kilka najazdów, Cesarstwo Austro-Węgierskie i parę rewolucji. Bohaterami byli w większości mężczyźni, ponieważ na początku lat pięćdziesiątych literatura traktowała głównie o mężczyznach; w historii najważniejsi byli mężczyźni i myślałam, że książki też muszą być o mężczyznach. Napisałam to jak w gorączce i wysłałam do Alfreda Knopfa, który odrzucił moje dzieło, w liście pisząc (zasadniczo), że dziesięć lat wcześniej wydałby to zwariowane cholerstwo, ale teraz nie może sobie pozwolić na takie ryzyko.
Taka odmowa od takiego człowieka wystarczy, by zachęcić młodą pisarkę do dalszego tworzenia. Tego rękopisu nigdzie już nie wysłałam. Wiedziałam, że Knopf ma rację, to było zwariowane cholerstwo. Istniała możliwość, że był po prostu tylko uprzejmy, ponieważ znał mojego ojca, ale wiedziałam też, że jest na to zbyt pragmatycznym redaktorem. Właściwie mu się to podobało, mógłby to wydać… To mi wystarczyło.
Wszystkie moje następne (niesprzedane) powieści mówiły o współczesnej Ameryce. Wszystkie z wyjątkiem tej osadzonej w Orsinii, którą zaczęłam pisać w 1952 roku, a po rozmaitych poprawkach otrzymała tytuł Malafrena… lub Konieczna namiętność. Opowiadała o tym europejskim pokoleniu, które osiągnęło dojrzałość w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku i któremu rewolucje lat trzydziestych złamały serce. Ze wszystkich wcześniejszych wersji książki mam pod ręką sporządzoną przez kalkę kopię tylko jednej strony maszynopisu z notatką „Pierwsza s. 2. wersji”. Daje ona wyobrażenie nastroju, tonu i stylu wcześniejszych szkiców powieści, pozostających pod bezpośrednim wpływem europejskiego pisarstwa z tego okresu – lat dwudziestych dziewiętnastego wieku, kiedy rozpędzał się romantyzm.
_____________________
Konieczna namiętność
Malafrena
Część I. W górach
Nieme, ciemne i poważne góry odcinały się na tle wieczornego nieba, na tle ciemności nadciągającej burzy. Poniżej leżały wzburzone, niespokojne wody Malafreny, a wiatr wiejący z zachodu, gdzie zniknęły resztki słonecznego światła, mieszał długi ryk sosnowych lasów z głosem jeziora na jego kamiennych brzegach. Burza i ciemność szybko nadciągały nad jezioro, lasy kłoniły się na wzmagającym się wietrze, lecz nad nimi, pod wysoko pędzącymi chmurami góry stały w milczeniu, obojętne na zamęt jeziora i nieba, pogrążone w rozleglejszym widoku na równiny i leżące za nimi królestwa.
Światła nielicznych domów stojących na wschodnim brzegu Malafreny lśniły nieco drżąco, jak ta planeta, która czasem błyskała nad granią zachodniego szczytu, a potem znowu ginęła w chmurach; wiatr niósł już deszcz. Nad brzegiem jeziora stał samotny mężczyzna i patrzył na zbliżającą się burzę i góry niknące w mroku; kiedy poczuł pierwsze ciężkie krople, uniósł głowę. Postawił kołnierz płaszcza i garbiąc się nieco, ruszył pod wiatr wzdłuż brzegu w stronę domu, który stał nad samym jeziorem, na długim wąskim zboczu, schodzącym do wody krótkim półwyspem z położonej za domem góry. Kilka pokojów było oświetlonych i żółty blask wylewał się do ogrodu, gdzie
_____________________
Rękopis ten (w przeciwieństwie do A Descendance i innych niesprzedanych powieści) nigdy nie umarł. Przeżywał długie okresy milczenia i ciemności, lecz wciąż był żywy i bliski mojemu sercu. Myślałam o nim i ciągle przy nim dłubałam. Przerobiłam go. Przerobiłam go ponownie w 1961 roku. W latach siedemdziesiątych, w okresie pełnym napięcia, kiedy bliska mi osoba umierała na raka, wróciłam do tej książki i zastanawiałam się, czy mogę ją znowu przerobić. Trzy lata później, w 1978 roku, w podobnym emocjonalnie okresie – podczas choroby matki – zastanawiałam się nad tym jeszcze raz. Uważając, że może mam już wystarczająco dobrą reputację jako powieściopisarka, by zaryzykować wysłanie do wydawnictwa poważnej powieści historycznej, której akcja rozgrywa się w nieistniejącym kraju, zaproponowałam ją mojej agentce, nieustraszonej Virginii Kidd. Zachęciła mnie, żebym spróbowała. Przerobiłam książkę.
Przytaczam fragmenty z mojego dziennika, pisanego z przerwami podczas pracy nad ostateczną jej wersją.
_____________________
(11 lutego 1975) Po raz pierwszy od pięciu lat ponownie przeczytałam „Konieczną namiętność”. Wedle notatki przejrzałam ją w ’69 – a zatem minęło sześć lat. Uderza mnie kilka spraw: po pierwsze, jak wszyscy w niej są młodzi! – główne postacie; teraz nie mogłabym tak tego zrobić. Piera to dobra postać, chociaż koniec i jej w nim udział są słabe. Podobnie Laura, która jest najbardziej autobiograficzna ze wszystkiego, co do tej pory napisałam. Kawałki Tołstoja – właściwie jeden kawałek – to czyste naśladownictwo, ale wpływ Lawrence’a jest powierzchowny i można by się go pozbyć; pisałam z doświadczenia! tylko nie przyłożyłam się wystarczająco. Najdziwniejsze jest to, że w gruncie rzeczy to są „Wydziedziczeni” w o wiele większym stopniu, niż zdawałam sobie z tego sprawę, pisząc tę drugą: podobna jest nie tylko osoba i sytuacja, ale i słowa: „Prawdziwa pielgrzymka to powrót do domu” – „Prawdziwa podróż to powrót” i tak dalej. Nie mam kilku pomysłów: mam JEDEN pomysł. – No i jest ta część „Droga do Radiko”. Jakim cudem wiedziałam wtedy – to było napisane jako opowiadanie około 1951 roku – jakim cudem wiedziałam wtedy, co czuję teraz? Jest we mnie Amadey; odwróciłam się od niego, a on cierpliwie czekał na właściwy moment. Samobójstwo jest oczywiście symboliczne, tzn. nie jest to całkowita cielesna śmierć: śmierć częściowa. Widziałam to, widziałam to wtedy, widziałam drogę i opuszczoną wieżę. „Odwracam się, nie wiedząc, czy widzę, że się rozpadła” . Bob Durand przyniósł dziś pierwszy oprawiony egzemplarz „Wild Angels”.
Pracowałam nad tą książką tak ciężko jak nad żadną inną i wciąż przychodzą mi na myśl użyte w niej sformułowania: naprawdę powiedziałam w niej kilka rzeczy. Wciąż mnie pociąga i bardzo boleję nad tym, że nie widzę sposobu, żeby ją ożywić i wydać. Chyba mogłabym ją poprawić jeszcze raz, ale mogłoby to się okazać niezwykle niebezpieczne – regresja, a nie refuler pour mieux sauter. – A gdybym to jednak zrobiła, to kto chce prawdziwą dziewiętnastowieczną powieść napisaną w trzeciej ćwierci dwudziestego wieku? Teraz to jest już antyk pod dwoma względami. Ale, do diabła, ma w sobie sporo dobrej roboty; to o wiele lepsza książka od moich pierwszych trzech powieści SF – dojrzalsza, obszerniejsza i mimo swoich braków i żenujących fragmentów pewniejsza. Pisząc ją, znajdowałam się na właściwej drodze. Pod jednym względem jest lepsza od „Wydziedziczonych”: ma więcej humoru i zróżnicowanych postaci. – Nawet stary Atro w jego relacji z Szevekiem jest zapowiedziany/powtórzony (w miejscu, w którym powstają powieści, nie ma Przedtem i Potem) w Helleskarze i jego relacji z Italem. Pracując nad Wydz., byłam tego całkowicie nieświadoma – zupełnie nie pamiętałam o starym Helleskarze. O tym, co powtarzałam/zapowiadałam. Nic dziwnego, że wymiar Czasu tak bardzo się upierał, żeby w tej drugiej książce mieć takie znaczenie! Jestem tutaj, byłam tutaj, zawsze tutaj byłam. – W K. n. ludzie mają trzy czy cztery razy déjà vu, czyli poczucie „zawsze tutaj byłem”. Cóż, ja je mam. I jestem tu.
(11 XII 75): Itale, mój drogi, mówisz, żeby robić to, co się nadarza do zrobienia, robić to, co się musi robić, co trzeba zrobić dalej, a zarazem zbywasz machnięciem ręki to, co nieważne, trywialne, wśród czego gubi się drogę. Ale jak ja mam odróżnić jedno od drugiego? Muszę wywiesić pranie, a potem je złożyć, tak, zdecydowanie. Powinnam posprzątać salon, tak, prawdopodobnie. Czy mam odpisać na wszystkie listy? A jeśli nie, to na które? „Księga przemian” mówi mi, że trzeba na nowo wyłożyć studnię. Ja mówię sobie, że trzeba na nowo znaleźć drogę – tak, wiele lat temu zostawiłam cię w bardzo podobnym stanie nad Malafreną.
Ciekawe, co zrobiłeś w 1848 roku.
(16 października 1978): Codziennie ciężko pracuję, poprawiając KN, zacząwszy od cz. II. Zasadniczo nie mam wrażenia, że dobrze robię, że słusznie robię – że to konieczne, jak powiedziałby Itale – w najlepszym razie będzie to stara owca w przebraniu nowego wilka, jeśli w ogóle uda mi się skończyć tę pracę. Wydaje się jednak, że się w to wpuściłam, że sobie to narzuciłam. A zatem niech zakończenie raz na zawsze części dzieła mojego życia, które zaczęło się od KN, stanie się początkiem, otwarciem nowych drzwi do następnej i do tej pory niewyobrażanej i niewyobrażalnej części: ponieważ kiedy mam odwagę słuchać, wszystko ze wszystkich stron mówi mi: „Musisz zacząć wszystko od nowa, musisz zacząć od początku…”, a w wieku 49 lat (urodziny mam w przyszłą sobotę) wiem o mojej pracy tyle samo, ile o niej wiedziałam, mając lat 9.
(26 października 78): Isaber jednak skacze z wieży.
Czasem brak mi odwagi mojej intuicji.
Zastanawiam się, czy kiedy w myślach tkwi mi jakieś zdanie lub scena, to znaczy, że wbrew całemu samozadowoleniu coś jest z nimi nie tak?
(30 października 1978): Luisa opiekowała się swoją matką; nie może się opiekować Italem z powodu obrzydzenia seksualnego. To ona odsyła Italego, także – autodestrukcyjna, niezaspokojona seksualność.
Zapisać euforię ku chwale Boga:
To jest największa przyjemność. „Po to przybyłem”. Bez porównania. To chyba z tego powodu się tego bałam. GŁUPIA.
(2 listopada 1978): 7 stycznia 1827.
I jaką cenę trzeba zapłacić – bien entendu! – pomyślałam wczoraj wieczorem na koncercie symfonicznym, może tworzenie w drugiej połowie życia zawsze musi się odbywać wbrew własnej naturze, musi być płynięciem pod prąd – mimo wszystko.
Nie ma sensu odpędzać zła od niewinności, ponieważ człowiek nie wie, z czym się mierzy, a kiedy to odkrywa i nie jest już niewinny, jest albo zdeprawowany, albo śmiertelnie zraniony przez znajomość zła. – Wydaje się, że w tym momencie taki jest Przekaz. Lekcja 1830? – No cóż.
(9 listopada 78) 8 sierpnia 1830.
(18 listopada 78) „Być zakochanym – zakochiwać się” – teraz to rozumiem – teraz wiem, co to znaczy – co się ze mną dzieje, kiedy piszę: kocham pracę, temat, postacie i póki to się toczy i chwilę potem, samo dzieło. – Funkcjonuję tylko poprzez zakochiwanie się: we francuskim i Francji; w XV wieku; w mikrobiologii, kosmologii, badaniach snu itp. w różnych okresach – nie mogłabym napisać „Tygodnia na wsi”, nie zakochawszy się w bieżących badaniach nad DNA! To wszystko bardzo dziwne; czy to kobiece? czy mężczyźni zakochują się w taki sposób? Na pewno robią to w zwykły sposób, ponieważ wiersze o bezsenności, o niejedzeniu i o tym, że cały świat jest dodatkiem do Ukochanej, piszą mężczyźni – spodziewam się, że oni też zakochują się w rewolucji 1930 roku albo w martwym Rosjaninie, albo we włoskim zdaniu czy w czymkolwiek innym. Chyba chodzi o twórcze nastawienie wyrażone ludzkimi emocjami i nastrojem. – Zatem wychodzi tak samo, bez względu na to, czy jest to nastawienie seksualne, duchowe, estetyczne czy intelektualne –
Stąd Bóg osobowy, ty tępa wieczna nastolatko. Dobra, mówi, dobra, no więc Jezus po prostu nie jest w moim typie. Wolę chudych brudnych czarnuchów z rzekami we włosach. Rozumiem. Co ja rozumiem, Panie?
Du bist’s, der was wir bauen…
(6 grudnia 78) 11.05 – skończyłam „Malafrenę”. Znowu.
11.07 – Ale nie! Zostawiłam 3 strony na początku Cz. II! tipico tipico!
_____________________
Moim pierwszym opublikowanym wierszem była Piosenka ludowa z prowincji Montayna.
Dwie króciutkie Piosenki ludowe są jedynymi istniejącymi tekstami w języku orsiniańskim. Słowa zostały spisane z audycji Radia Orsenya w latach sześćdziesiątych, lecz, niestety, melodie nie zostały nagrane.
Mapa Orsinii została tu wydrukowana po raz pierwszy.
Opowieści orsiniańskie – zarówno stulecie, w którym się rozgrywały poszczególne opowiadania, jak rok, w którym je pisałam – pojawiały się o nieprzewidywalnych porach. Data na końcu każdej z nich odnosi się, także dość nieoczekiwanie, do opowiadania, a nie do daty jego napisania.
Przez wiele lat czułam się, jakbym była jakimś przekaźnikiem, który zostanie nagle uruchomiony przez pilną wiadomość z Orsinii, wysłaną z tego czy innego stulecia.
Ich przekazywanie było moim obowiązkiem i przywilejem, ale nauczenie się, jak to robić, zajęło mi sporo czasu.
Myślę, że najwcześniej napisanym opowiadaniem było to, które nosi tytuł Rozmowy nocą. Na studiach w Nowym Jorku słuchałam włoskiej stacji radiowej i sentymentalne słuchowisko o niewidomym sprawiło, że zaczęłam sobie wyobrażać ślepotę. I wtedy nagle przebiła się transmisja z Rákavy.
An die Musik, opowiadanie napisane około dziesięciu lat później, było moim pierwszym utworem beletrystycznym przyjętym do druku przez czasopismo literackie. Jeden jego egzemplarz wysłałam Lotte Lehmann jako wyraz hołdu. Głębokim smutkiem przejmuje mnie fakt, że zgubiłam ciepły, pełen wielkoduszności liścik, który napisała do mnie ta wielka artystka.
Opowiadanie Bracia i siostry pochodzi chyba z końca lat pięćdziesiątych. To pierwsze opowiadanie, którego byłam pewna. Dało mi świadomość, że jestem na właściwej, mojej drodze.
Droga na wschód to pełna rozpaczy reakcja na węgierskie powstanie 1956 roku stłumione przez Sowietów. Tydzień na wsi posyła syna Stefana Fabbrego z Braci i sióstr w trudnych latach sowieckiej dominacji do Montayny, gdzie rozgrywa się akcja Malafreny.
Końcowe opowiadanie, Krainy wyobraźni, zostało chyba napisane jako ostatnie pod koniec lat siedemdziesiątych. Nic i nikt w nim nie przypomina za bardzo niczego i nikogo z mojego życia, ale i tak to najbardziej autobiograficzny z moich tekstów. Ma w sobie pożegnalny ton, jakbym czuła, że opuszczam Orsinię; lecz ona nie opuściła mnie jeszcze przez jakiś czas.
Dwa opóźnienia na Linii Północnej, opublikowane po wydaniu Opowieści orsiniańskich, także zawiera tak przekształcone elementy bezpośredniego osobistego doświadczenia, by stały się całkowicie fikcją, a nie wyznaniem. Niektórzy pisarze potrafią dotykać lawy gołymi rękami, ale ja nie jestem tak twarda, nie mam skóry z azbestu. I właściwie nie interesuje mnie robienie wyznań. Zajmuję się przekształcaniem i wymyślaniem.
Ostatnią transmisją, jaką odebrałam z Orsinii, było Otworzyć powietrze, opowiadanie, które dało mi radość ponownego dołączenia do Stefana Fabbrego i jego żony Bruny oraz ujrzenia ich, choćby na krótko, wolnymi.
Żałuję, że od tamtej pory nie miałam już żadnych wiadomości od przyjaciół z Krasnoy. Mam nadzieję, że sprawy toczą się tam dobrze. Mam nadzieję, że w Val Malafrena wciąż mieszka rodzina o nazwisku Sorde, że po brukowanym placu przed pałacem Roukh wciąż chodzą psy, że katedra Świętej Teodory wciąż stoi, że nadal cicho szemrzą fontanny Aisnaru.
Ursula K. Le Guin
Portland w stanie Oregon
grudzień 2015ROZDZIAŁ 1
Miasto spało pogrążone w bezgwiezdnej majowej nocy, a rzeka spokojnie toczyła swe wody wśród ścielących się w mroku cieni. Nad opustoszałymi dziedzińcami uniwersytetu górowała wieża kaplicy, pełna milczących dzwonów. Młody człowiek wspiął się na żelazne wrota wysokości dziesięciu stóp, zamykające podwórzec. Chwytając się prętów, przesadził bramę, przeciął dziedziniec i stanął przed drzwiami kaplicy. Najpierw wyjął z kieszeni surduta dużą kartkę papieru, rozłożył ją, potem znalazł w kieszeni gwóźdź, pochylił się i zdjął but. Przyłożył kartkę i gwóźdź wysoko do okutych żelazem dębowych drzwi, uniósł but, zamierzył się i uderzył. Odgłos uderzenia rozniósł się po ciemnych kamiennych podwórcach. Młodzieniec znieruchomiał, jakby go to zaskoczyło. Gdzieś niedaleko rozległ się okrzyk i zgrzyt żelaza o kamienie; chwilę odczekał i uderzył jeszcze trzy razy, zanim główka gwoździa wbiła się w drewno, po czym pobiegł w podskokach do bramy, przerzucił przez nią but, przedostał się na drugą stronę, zahaczając połą surduta o wystający szpikulec; zeskoczył przy akompaniamencie odgłosu dartego materiału i zniknął w mroku tuż przed przybyciem dwóch policjantów. Zajrzeli przez bramę na dziedziniec, posprzeczali się po niemiecku na temat jej wysokości, potrząsnęli kłódką i odeszli, stukając obcasami po kocich łbach. Po chwili z ciemności ostrożnie wychynął młodzian, szukając po omacku buta. Trząsł się od z trudem tłumionego śmiechu. Nie mógł znaleźć zguby. Wracały straże. Kiedy odchodził ciemnymi ulicami w samych tylko pończochach, zegar na wieży katedry w Solariy wybijał północ.
Kiedy następnego dnia zegar wybijał południe, na uniwersytecie skończył się właśnie wykład o apostazji Juliana1 i młodzieniec wychodził z sali w towarzystwie kolegów. Usłyszał głośno wypowiedziane jego nazwisko:
– Herr Sorde. Herr ltale Sorde.
Udający głuchoniemych studenci minęli umundurowanego oficera straży uczelnianej, nawet na niego nie spojrzawszy. Zatrzymał się tylko wywołany.
– Tak, Herr rektor chce się z panem widzieć, proszę tędy, panie Sorde.
Podłogę gabinetu rektora pokrywał piękny, lecz bardzo zniszczony czerwony perski dywan. Z lewej strony rektorskiego nosa widniała sinofioletowa narośl – brodawka, znamię? Pod oknem stał ktoś jeszcze.
– Proszę odpowiedzieć na nasze pytania, panie Sorde.
Rektor spojrzał na płachtę papieru, którą trzymał w wyciągniętej ręce ten drugi: miała około jarda długości i szerokości i stanowiła połowę ogłoszenia o sprzedaży wołów pociągowych na targu w Solariy piątego czerwca tysiąc osiemset dwudziestego piątego roku. Na odwrocie było napisane dużymi wyraźnymi literami:
O, włóżcie obroże na szyje,
Jak każe von Gentz, von Haller i Müller!2
Wszystkie najlepsze Rządy
Zastąpiły rozsądek
I działań sens
Panami jak Haller, Müller i Gentz.
– Ja to napisałem – powiedział młodzieniec.
– I… – Tu rektor spojrzał na mężczyznę stojącego pod oknem i spytał z łagodną dezaprobatą: – I pan przybił to do drzwi kaplicy?
– Tak. Przyszedłem sam, nikt mi nie pomagał. To był wyłącznie mój pomysł.
– Mój drogi chłopcze … – zaczął rektor, zmarszczywszy brwi. – Mój chłopcze, choćby sama świętość tego miejsca…
– Szedłem śladem mojego historycznego poprzednika. Jestem studentem historii. – Bladość młodzieńca zmieniła się w rumieniec.
– Do tej pory wzorowym… – rzekł rektor. – Wyczyn ten jest w najwyższym stopniu godny pożałowania. Nawet jeśli potraktuję to jako wybryk…
– Przepraszam, panie rektorze, to nie był wybryk!
Rektor skrzywił się i zamknął oczy.
– Jest oczywiste, że zamiar był poważny, bo w przeciwnym razie po co by mnie pan wzywał?
– Młodzieńcze – odezwał się drugi mężczyzna, mężczyzna bez brodawki, bez tytułu, bez nazwiska – mówisz o poważnych intencjach. Jeśli będziesz się przy tym upierał, możesz przysporzyć sobie poważnych kłopotów.
Teraz młody człowiek zbladł jak ściana. Spojrzał na mężczyznę i ukłonił się płytko, po czym odwrócił się do rektora i powiedział nienaturalnie brzmiącym głosem:
– Nie zamierzam przepraszać, panie rektorze. Zrezygnuję ze studiów. Nie ma pan prawa wymagać ode mnie niczego więcej.
– Chodzi o coś innego, panie Sorde. Proszę się opanować i posłuchać. To pański ostatni semestr na uniwersytecie. Pragniemy, by skończył pan studia bez żadnych opóźnień czy perturbacji. – Uśmiechnął się, a sinofioletowa brodawka na jego nosie poruszyła się w górę i w dół. – Zatem proszę o obietnicę, że przez resztę semestru nie będzie pan uczestniczył w żadnych studenckich zebraniach oraz że od zachodu słońca do rana nie opuści swojej stancji. To wszystko, panie Sorde. Czy da mi pan słowo?
Po krótkim milczeniu młodzieniec odpowiedział:
– Tak.
Kiedy wyszedł, inspektor prowincji złożył papier i położył go z uśmiechem na biurku rektora.
– Młodzian z charakterem – zauważył.
– Tak, to tylko chłopięce igraszki.
– Luter3 miał dziewięćdziesiąt pięć tez, a ten ma chyba tylko jedną – powiedział inspektor prowincji.
Rozmawiali po niemiecku.
– Cha, cha, cha! – roześmiał się usłużnie rektor.
– Planuje karierę publiczną? Prawo?
– Nie, wróci do rodzinnego majątku. To jedynak. Kiedy zostałem nauczycielem, przez pierwszy rok uczyłem jego ojca. Val Malafrena, wysoko w górach, środek kraju, wie pan, sto mil od cywilizacji.
Inspektor prowincji się uśmiechnął.
Kiedy wyszedł, rektor westchnął. Usiadł za biurkiem i spojrzał na portret wiszący na przeciwległej ścianie. Jego wzrok, początkowo roztargniony, stopniowo się ogniskował. Był to portret dobrze ubranej otyłej kobiety o grubej dolnej wardze, portret wielkiej księżnej Marii4, kuzynki w pierwszej linii austriackiego cesarza Franciszka. Na trzymanym przez nią zwoju narodowa czerwień i błękit Orsinii dzieliły miejsce z czarnym dwugłowym orłem Cesarstwa. Przed piętnastu laty na ścianie wisiał portret Napoleona Bonapartego. Trzydzieści lat temu portret przedstawiał króla Stefana IV w stroju koronacyjnym. Trzydzieści lat temu, kiedy rektor został dziekanem i wzywał do siebie chłopców, żeby ich surowo besztać za wykroczenia, stawali przed nim z głupimi minami i uśmieszkami. Twarze im nie szarzały. Nie miał tej bolesnej chęci przepraszania, powiedzenia młodemu Sordemu: „Przykro mi… Sam widzisz, jak się sprawy mają!”. Znów westchnął i spojrzał na dokumenty do podpisu – rządowe poprawki programu nauczania, wszystkie po niemiecku. Włożył okulary i wziął niechętnie do ręki pierwszy plik. Na jego twarzy oświetlonej promieniami majowego słońca malowało się zmęczenie.
Sorde tymczasem zszedł do parku ciągnącego się wzdłuż Molseny i usiadł na ławce. Za rachitycznymi wierzbami przebijał w słońcu przydymiony błękit rzeki. Wszystko było spokojne – rzeka, niebo, liście wierzb na jego tle, słoneczny blask, ogrzewający się w nim dumnie kroczący po żwirze gołąb. Z początku Sorde siedział z rękoma na kolanach, ze zmarszczonymi brwiami i twarzą odzwierciedlającą targające nim uczucia. Stopniowo też ogarnął go spokój; wyciągnął przed siebie długie nogi, a ręce rozłożył na oparciu ławki. Jego twarz, wyróżniająca się dzięki dużemu nosowi, grubym brwiom i błękitnym oczom, przybierała coraz bardziej marzycielski, a nawet senny wyraz. Patrzył na płynącą rzekę.
– Tu jest! – Jakiś głos zabrzmiał niczym wystrzał.
Rozejrzał się powoli. Znaleźli go przyjaciele. Frenin, krępy blondyn, rzekł, zmarszczywszy czoło:
– Niczego nie udowodniłeś, nie przyjmuję twego dowodu.
– Że słowa to czyny? Przybiłem przecież słowa…
– Czynem było ich przybicie…
– …ale kiedy już się tam znalazły, to właśnie one, słowa, wywołały działanie i przyniosły rezultaty…
– Jakie rezultaty przyniosły w naszym wypadku? – spytał Brelavay, wysoki, szczupły, smagły młodzieniec o ironicznym spojrzeniu.
– Żadnych zebrań. Areszt domowy w nocy.
– Na Boga, dzięki Austrii zachowasz niewinność! – Brelavay roześmiał się z zachwytem. – Widziałeś rano tłum przed kaplicą? Zanim Austrusie znaleźli kartkę, zobaczył ją cały wydział. Chryste Wszechmogący! Myślałem, że zaaresztują nas wszystkich!
– Skąd się dowiedzieli, że to ja?
– Niech pan zapyta starostę grupy, Herr Sorde – rzekł Frenin. – Das wurde ich auch gerne wissen!5
– Rektor nie powiedział ani słowa o Amiktiyi. Był tam jakiś Austruś. Myślicie, że stowarzyszenie będzie miało kłopoty?
– Kolejne dobre pytanie.
– Słuchaj no, Frenin! – wybuchnął Brelavay. Obaj spędzili ostatnią pełną niepokoju godzinę na poszukiwaniu Italego, byli zdenerwowani i głodni. – Ciągle powtarzasz, że tylko gadamy, a nic nie robimy. Teraz Itale coś zrobił, a ty zaczynasz narzekać! Osobiście nie obchodzi mnie, czy stowarzyszenie będzie miało jakieś kłopoty, to głupia banda, wcale się nie dziwię, że jest w niej szpieg.
Usiadł na ławce obok Italego.
– Jeśli pozwolisz mi skończyć, Tomasie – rzekł Frenin, przysiadając się – to chciałem powiedzieć, że w Amiktiyi jest nas z pięć osób traktujących te idee poważnie, tak? Po tym wszystkim, kiedy zaczną obserwować Italego, całe stowarzyszenie stanie się podejrzane i nadejdzie chwila, gdy będziemy musieli odpowiedzieć sobie na wiele pytań. Stowarzyszyliśmy się dla wina i pieśni czy może kryje się za tym coś więcej? Przybijesz swój wierszyk, wysłuchasz kazania, skończysz semestr i wrócisz do domu na wieś czy może rzeczywiście grożą nam następstwa? Czy nasze słowa to czyny?
– O czym myślisz, Givanie?
– Myślę o Krasnoy.
– A co mielibyśmy tam robić? – spytał sceptycznie Brelavay.
– Tutaj, w Solariy, nie ma nic. Nic nie ma w prowincjach – ci przeklęci mieszczanie, wasi wieśniacy. Nie możemy walczyć ze średniowieczem. Jeśli jesteśmy poważni, to jedynym miejscem dla nas jest stolica. Mój Boże, czy Krasnoy jest tak daleko?
– Molsena przepływała przez niego kilka dni temu – odezwał się Itale zapatrzony w błękitną rzekę prześwitującą przez drzewa. – Posłuchajcie, to jest pomysł, to prawdziwy pomysł, Givanie. Muszę pomyśleć. Muszę coś zjeść. Chodźcie. Krasnoy, Krasnoy! – Spojrzał z radością na przyjaciół. – Nie możemy jechać do Krasnoy! – powiedział.
Wyszli z parku ze śmiechem.
Kiedy rozstali się późnym popołudniem i Itale ruszył do domu, nadal przepełniało go radosne, pełne niedowierzania oczekiwanie. Czy to możliwe, że zacznie się nowe życie? Czy rzeczywiście pojedzie do miasta, zamieszka tam, będzie pracował z innymi dla wolności? To nieprawdopodobne, fantastyczne, cudowne! Jak się do tego zabrać? W mieście na pewno są ludzie, którzy z radością ich powitają i przydzielą pracę. Podobno są tam tajne stowarzyszenia utrzymujące kontakty z podobnymi grupami w Piemoncie i Lombardii, w Neapolu, Czechach, Polsce i w państwach niemieckich, bo na terenie Cesarstwa Austriackiego i jego satelitów, a nawet poza nimi, w całej Europie, rozciąga się delikatna i niezauważalna siatka liberalizmu niczym układ nerwowy śpiącego człowieka. Jest to sen niespokojny, gorączkowy, pełen marzeń. Nawet w tym sennym mieście ludzie mówią o Matiyasie Sovenskarze, przebywającym na wygnaniu w swoim majątku od roku tysiąc osiemset piętnastego, jako o królu. Jest nim wedle prawa i woli swego ludu. Dziedzicznym i konstytucyjnym królem wolnego kraju. I do diabła z cesarzem i cesarstwem! Itale szedł cienistą ulicą wielkimi krokami niczym letnia trąba powietrzna, z rozpaloną twarzą i w rozpiętym surducie.
Mieszkał u rodziny swego wuja Angelego Dru. Przed kolacją wyjaśnił mu, że w nocy podlega aresztowi domowemu. Wuj się roześmiał. Wraz z żoną, z którą miał wiele dzieci, zapewnił krewnemu mały pokój, obfite posiłki i nieograniczone zaufanie. Starsi synowie Angelego nie byli zbyt spokojni i czasem wydawało się, że państwo Dru są zarówno zaskoczeni, jak i zadowoleni z powodu nienadużywania tego zaufania przez Italego.
– O co poszło? Co zrobiłeś tym razem? – spytał wuj.
– Powiesiłem głupi wierszyk na drzwiach kaplicy.
– I to wszystko? Czy opowiadałem ci, jak pewnej nocy przyprowadziliśmy na uniwersytet młode Cyganki? Wtedy jeszcze nie zamykali bram na noc. – I Angele po raz kolejny opowiedział tę historię. – O czym jest ten twój wiersz, co?
– Och, o polityce.
Angele nadal się uśmiechał, ale na czole pojawiła mu się zmarszczka niepokoju czy też rozczarowania.
– O jakiej polityce?
Itale, aby udobruchać wuja, wyrecytował wierszyk, a potem musiał go wyjaśnić.
– Rozumiem – powiedział Angele niepewnie. – No cóż, sam nie wiem. Wiele się zmieniło od czasów, kiedy byłem w twoim wieku. Jezus Maria! Co nas obchodzą ci wszyscy Prusacy i Szwajcarzy, Haller, Müller? Ale wiem, kim jest von Gentz – przełożonym policji cesarskiej, a to bardzo ważne stanowisko. Nie nasz interes, co robią tacy ludzie.
– Nie nasz interes! Skoro wszystko, co robimy, to ich interes? Skoro aresztuje się nas, kiedy tylko otworzymy usta?
Itale starał się unikać rozmów z wujem o polityce, ale jego poglądy były tak jasne, a fakty tak oczywiste, że za każdym razem miał nadzieję, iż przekona wuja. Angele robił się coraz bardziej niespokojny, lecz upierał się i nie chciał nawet przyznać, że nie podoba mu się obca policja patrolująca miasto i uniwersytet oraz że on też uważa Matiyasa Sovenskara za króla.
– Po prostu w trzynastym roku znaleźliśmy się po niewłaściwej stronie6. Powinniśmy przystąpić do Przymierza i pozwolić Bonapartemu powiesić się na własnym sznurze. Ty nie pamiętasz, jak to jest, kiedy całą Europą wstrząsa wojna, słyszy się tylko o wojnie… Prusacy przegrywają, Rosjanie zwyciężają, jedna armia naciera tu, druga cofa się tam, brakuje żywności, nikt nie jest bezpieczny we własnym łóżku. Można zarobić mnóstwo pieniędzy, ale nie dają one bezpieczeństwa – nie ma żadnej pewności. Pokój to wspaniała rzecz, chłopcze! Doceniłbyś to, gdybyś był o kilka lat starszy.
– Jeśli ceną pokoju jest wolność…
– Och, świetnie! Wolność, prawa… Nie daj się omamić słowom, mój drogi Itale. Prawdą jest to, że słowa ulatują z wiatrem, a pokój jest dany od Boga.
Wuj był pewien, że przekonał siostrzeńca: jego poglądy były tak jasne, a fakty tak oczywiste… Itale przynajmniej zaprzestał dyskusji.
Przy stole Angele wygłosił tyradę przeciwko nowemu prawu podatkowemu ustanowionemu przez rząd wielkoksiążęcy, którego bronił jeszcze przed godziną. Skończył płaczliwie, a kiedy uśmiechnął się, spoglądając na rodzinę, bardzo przypominał swoją siostrę, matkę Italego. Chłopak wielkodusznie wszystko mu wybaczył. Nie mógł obwiniać wuja za tępotę – przecież miał on prawie pięćdziesiąt lat.
O północy Itale siedział przy stole w swojej sypialence na poddaszu. Nogi wyciągnął przed siebie, podbródek oparł na rękach i wpatrywał się ponad stertami książek i papierów w ciemność za otwartym oknem. Słychać było szelest, szum i ciszę drzew w majową noc. Itale myślał o oknie swego pokoju w domu nad jeziorem Malafrena, o podróży do Krasnoy, o śmierci Stylicha7, o rzece koloru przydymionego błękitu płynącej za wierzbami i o ludzkim życiu; wszystko w jednym, długim, niewypowiadalnym ciągu skojarzeń. Z ulicy dochodziło przybliżające się stukanie dwóch par austriackich butów wojskowych – zatrzymały się pod domem i ruszyły dalej.
Jeśli musi tak być, to musi, jest to konieczne, pomyślał z radosnym niepokojem, jak gdyby w tych słowach było zawarte jego życiowe kredo, i wsłuchał się w szum liści. Zdawało się mu, że skok przez bramę na ciche dziedzińce uniwersytetu i rozmowa z rektorem odbyły się bardzo dawno, kiedy był chłopcem, a jego uczynki nie miały jeszcze znaczenia. Teraz miał wrażenie, że kiedy Frenin wypowiedział słowa „myślę o Krasnoy”, spodziewał się ich: musiały paść, stały się nieuniknione. Nie wróci i nie spędzi życia na wsi w górach. To już niemożliwe. Tak dalece niemożliwe, że potrafił spojrzeć na takie życie, które aż do dzisiaj uważał za swoje niekwestionowane przeznaczenie, z tęsknotą i żalem. Znał tam każdą piędź ziemi, każdą codzienną czynność, wszystkich ludzi, znał ich tak jak własne ciało i duszę. O mieście nie wiedział nic.
– Musi tak być, musi tak być – powtórzył z przekonaniem, radością i obawą.
Nocny wiatr, pachnący świeżą wilgotną ziemią, musnął mu twarz i poruszył białymi firankami. Miasto wciąż spało pod wiosennymi gwiazdami.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
WSTĘP
MALAFRENA
CZĘŚĆ PIERWSZA. W PROWINCJACH
CZĘŚĆ DRUGA. WYGNAŃCY
CZĘŚĆ TRZECIA. WYBORY
CZĘŚĆ CZWARTA. DROGA DO RADIKO
CZĘŚĆ PIĄTA. WIĘZIENIA
CZĘŚĆ SZÓSTA. KONIECZNA NAMIĘTNOŚĆ
CZĘŚĆ SIÓDMA. MALAFRENA
PIOSENKI
Piosenka ludowa z prowincji Montayna
Czerwone jagody (prowincja Montayna)
Mury Rákavy (prowincja Polana)
OPOWIADANIA
OPOWIEŚCI ORSINIAŃSKIE
FONTANNY
KURHAN
LAS ILE
ROZMOWY NOCĄ
DROGA NA WSCHÓD
BRACIA I SIOSTRY
TYDZIEŃ NA WSI
AN DIE MUSIK
DOM
PANI NA MOGE
KRAINY WYOBRAŹNI
INNE OPOWIADANIA
DWA OPÓŹNIENIA NA LINII PÓŁNOCNEJ
1. PODRÓŻ DO PARAGUANANZY
2. METEMPSYCHOZA
OTWORZYĆ POWIETRZE
KALENDARIUM
NOTA O TEKSTACH
ANEKS
1 Rzymski cesarz Julian I (ok. 331–363) ze względu na próbę przywrócenia pogaństwa i zastąpienia nim chrześcijaństwa znany jest jako Julian Apostata. (Jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od redaktora amerykańskiego).
2 Friedrich von Gentz (1764–1832), pruski publicysta, i Adam Heinrich Müller (1779–1829), pruski ekonomista, byli w austriackim rządzie doradcami księcia Metternicha (1773–1859), reakcyjnego ministra spraw zagranicznych Cesarstwa Austriackiego w latach 1809–1848, oraz pomogli napisać postanowienia karlsbadzkie z 1819 roku, których celem było stłumienie myśli narodowej i liberalnej na uniwersytetach niemieckich. Karl Ludwig von Haller (1768–1854) był szwajcarskim prawnikiem i myślicielem znanym z reakcyjnych poglądów. (Wszystkie postacie spoza Orsinii są postaciami historycznymi; mieszkańcy Orsinii są wymyśleni).
3 Niemiecki mnich Marcin Luter (1483–1546) 31 października 1517 roku rozpoczął reformację, przybijając do drzwi kościoła Wszystkich Świętych w Wittenberdze dziewięćdziesiąt pięć tez i w ten sposób wzywając do dysputy nad wykroczeniami duchowieństwa oraz sprzedażą odpustów w Kościele katolickim.
4 Wielka księżna jest władczynią fikcyjną. Jej kuzynem jest postać historyczna, Franciszek (1768–1835), cesarz Austrii w latach 1804–1835 oraz, jako Franciszek II, ostatni władca Świętego Cesarstwa Rzymskiego w latach 1792–1806.
5 Niem. „To też chciałbym wiedzieć”.
6 W 1813 roku Austria, Prusy, Rosja i Szwecja zawiązały sojusz przeciwko Napoleonowi, w którego głównie francuskiej armii znajdowały się oddziały polskie, włoskie oraz niemieckie. W bitwie pod Lipskiem, stoczonej w dniach 16–19 października 1813 roku, sojusz pokonał Napoleona i zmusił go do wycofania się do Francji.
7 Flawiusz Stylicho (ok. 359–408), rzymski generał pochodzenia germańskiego, który odegrał ważną rolę w obronie zarówno wschodniej, jak zachodniej połowy Cesarstwa Rzymskiego i który w latach 395–408 był regentem zachodniego cesarza Honoriusza. Oskarżony o zdradę, został aresztowany i stracony. Wkrótce potem, w 410 roku, Wizygoci splądrowali Rzym.