Cała prawda o… - ebook
Cała prawda o… - ebook
Modelka, gwiazda pokazów pret-a-porter i haute couture na świecie: Calvin Klein, Pierre Cardin, Escada, Max Mara i w kraju: Teresa Rosati, Maciej Zień, Ewa Minge, Paprocki & Brzozowski, Łukasz Jemioł. Założycielka fundacji, matka, żona, celebrytka – w niezwykle szczerej rozmowie z Anetą Pondo.
Cała prawda o…
…o tym, jak dziewczyna z kompleksami i trudnym życiem rodzinnym z dnia na dzień zostaje Wicemiss Polski, a wkrótce najbardziej znaną polską modelką;
…o tym, co czuje młoda dziewczyna, która wychowała się w domu krytym strzechą, gdy dostrzega ją świat. Japonia, Rosja, Francja, Niemcy – to tylko niektóre z miejsc, gdzie była i pracowała;
Cała prawda o…
…życiu jak w bajce, aż do momentu, w którym kieliszek wina przestał być jedynie dodatkiem do kolacji, a stał się ucieczką od problemów;
…czasie, gdy wszystkie media mówiły o jej uzależnieniu, a ona przez swoją szczerość straciła wielu znajomych;
Cała prawda o…
…małżeństwie, które miało być szczęśliwe, a okazało się kolejną pułapką;
…prawdziwym życiu celebryty, związkach, przyjaźniach i nienawiści w show-biznesie.
Ilona Felicjańska: Cała prawda o…
…czyli podsumowanie czterdziestu lat życia kobiety pojawiającej się na pierwszych stronach gazet - modelki, która po latach sukcesów popełniła błąd zmieniający wszystko.
Zawiera 35 niezwykłych zdjęć.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-0163-6 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Aneta Pondo w rozmowie z Iloną Felicjańską
Fot. Arkadius Mauritz
Aneta Pondo w ciągu ostatnich dwóch lat przeprowadziła z Iloną Felicjańską kilka wywiadów prasowych w kluczowych dla modelki momentach. Jesienią 2011 roku, gdy Ilona rozpoczęła trwający do dziś okres abstynencji i odważnie w mediach mówiła: „Już nie piję”; wiosną 2012 roku, zaraz po rozwodzie, gdy musiała się publicznie tłumaczyć, dlaczego nie walczyła w sądzie o opiekę nad dziećmi; zimą 2013 roku, gdy wydała książkę „Wszystkie odcienie czerni”, która została poddana krytyce, zanim jeszcze trafiła do księgarń.
Ostatnia rozmowa, ta najważniejsza, której efektem jest wywiad-rzeka „Ilona Felicjańska. Cała prawda o...”, trwała niemal sto dni, od lutego do kwietnia 2013 roku. Toczyła się w domu, kawiarni, hotelu, pociągu, tramwaju, na spacerze, w czasie sesji zdjęciowych, w Warszawie, Krakowie i Łodzi.
– Każdy wywiad to spotkanie z żywym człowiekiem, jego emocjami, przekonaniami, jego mikrokosmosem. Kluczem do zrozumienia rozmówcy jest odkrycie tego, co się czai między wypowiedzianymi zdaniami – mówi Aneta Pondo.
Dziennikarka na potrzeby książki przeprowadziła dodatkowo rozmowy z kilkudziesięcioma osobami, które poznały Ilonę Felicjańską na różnych etapach jej życia. Wszystko po to, by zrozumieć, jakie koleje losu doprowadziły modelkę do miejsca, w którym się znalazła. Na pytania Anety Ilona odpowiada szczerze, bez upiększeń, bez próby wybielania, bez znieczulenia.
– Nasze spotkania były intensywne, jak wizyta u terapeuty. Bardzo dużo emocji, bo prawda bywa bolesna – przyznaje Ilona Felicjańska. – Wierzę, że ta książka pomoże wielu osobom spojrzeć inaczej na własne życie.Momentu wypadku nie pamiętam. Nie dlatego, że byłam pijana. To był mój drugi wypadek w życiu i tego pierwszego też nie pamiętam, mimo że wtedy byłam absolutnie trzeźwa. Z tamtego razu w pamięci zostało mi, że wpadłam w poślizg i łamiąc po drodze krzaki, jechałam prosto w las, a potem, że wychodziłam przez otwór po przedniej szybie. I tutaj było tak samo. Ocknęłam się w samochodzie, wśród poduszek powietrznych, a wkoło stali ludzie, przytupując na mrozie. „Skąd ich się tylu wzięło o pierwszej w nocy?”, pomyślałam. Ktoś włożył rękę do wnętrza mojej rozbitej alfy i wyciągnął ze stacyjki kluczyki. Nie rozumiem, skąd się wzięły późniejsze pomówienia, że chciałam uciec z miejsca wypadku. Miałabym uciekać piechotą? Dygotałam. Może z zimna, a może po prostu przestała działać adrenalina. Potem zobaczyłam, jak na masce samochodu tańczy niebieskie światło policyjnego koguta. Policjant pomógł mi się wydostać z auta, a potem wsadził mnie do radiowozu – i na komisariat.
Alkomat? Tak, dmuchałam dwa razy. To było dość dziwne – zawartość alkoholu w mojej krwi rosła. W ciągu pierwszej godziny, jaką przesiedziałam na komisariacie, podskoczyła do 2,3 promila. Najwidoczniej mój organizm dopiero wchłaniał tych parę szybkich drinków. Policjantka kazała mi się rozebrać, dokładnie mnie obejrzała i rutynowo przetrząsnęła moje rzeczy. To było pierwsze z upokorzeń, jakie miałam znieść tej nocy i potem jeszcze przez kilka kolejnych dni. Zabrała pasek od płaszcza i rajstopy. Później wieźli mnie znowu, z komisariatu na Ursynowie do Piaseczna, bez tych rajstop, w samej sukience – a to był luty, za oknami biało, na szybach szron. Przebierałam nogami, bo bardzo mi się chciało do łazienki. W końcu poprosiłam, żeby się zatrzymać. Jeden z policjantów popatrzył na mnie przez metalową siatkę. Był dość młody, miał krzaczaste brwi. Uniósł je z udawanym zdziwieniem i wycedził:
– Nie ma szans, dziewczyno. Zapomnij.
Oświadczyłam, że jeśli nie staną, to wysikam się na podłogę samochodu. Poskutkowało. Zatrzymali radiowóz na pierwszej napotkanej stacji benzynowej. W drodze do toalety krzaczasty nie odstępował mnie na krok. Miałam nadzieję, że zaczeka na zewnątrz, ale nie – włożył but między drzwi i futrynę, nie pozwolił mi się zamknąć. Nawet gnojek nie odwrócił wzroku, kiedy ściągałam majtki. Cały czas spoglądał mi w oczy. „Co za różnica?”, pomyślałam sobie.
Czułam przez skórę, że to, co się właśnie dzieje, całkowicie zmieni moje życie. „To mój koniec”, myślałam. Ale równocześnie pocieszałam się tak, jak to zwykle robimy my, uzależnieni: „Przecież nic takiego się nie stało. Nie jestem jedyną osobą, która miała wypadek po alkoholu, wszystko się jakoś ułoży, zobaczysz”.
Gdy dziś wchodzę do miejsc, gdzie się pije alkohol, w przebłyskach pamięci widzę różne obrazy, które są jak memento – żebym nigdy nie zapomniała, ile złego narobiłam po pijanemu. Jest wśród nich wspomnienie celi, do której wtedy trafiłam. Była pusta. Nie dostałam koca, bo za późno przyjechałam. „Koc dostaje się na noc”, pouczyła mnie strażniczka, a mnie przywieźli o czwartej, może piątej rano, więc się nie należał. Dostałam za to poduszkę. Rozejrzałam się – klitka mogła mieć wymiary dwa na cztery metry; gołe ściany, dwie prycze i to okno pod sufitem, rzucające na podłogę kwadrat pociętego kratą, zimnego światła... Straszne. „To nie dzieje się naprawdę”, myślałam. „Co tu robię? Ja, znana modelka, prezes fundacji, która pomogła tylu dzieciom, matka dwóch synów, osoba o nieposzlakowanej dotąd opinii”. Czułam, że nie zasłużyłam na to, co mnie spotyka. Chciałam dobrze, więc dlaczego to wszystko? Nie mogłam zasnąć, płakałam w tę państwową poduszkę.
Robiło się jasno, kiedy zgrzytnął klucz.
– Koleżankę ci przyprowadziliśmy – usłyszałam.
Dziewczyna, która weszła, rozejrzała się lękliwie.
– Za co siedzisz? – bąknęła. Zrobiła to w taki sposób, jakby próbowała się dowiedzieć, która jest godzina. Znowu przebiegło mi przez głowę, że to się nie może dziać naprawdę. Może to jakiś film?
– Za wypadek po alkoholu. A ty?
– Za kradzież.
Okazało się, że kradła w jakimś sklepie. Położyła się na swojej pryczy, pochlipała i usnęła, a ja całą noc nie zmrużyłam oka.
Dużo później, już w domu, siedziałam w wannie, wymęczona po wyjściu z aresztu, a tu wchodzi mój mąż i mówi:
– No, Ilona... teraz to ci już chyba rozwód niepotrzebny, co?
To wszystko spadało na mnie po kolei, jakby dla sprawdzenia, ile jeszcze wytrzymam. Rozumiałam, że moim życiem kieruje uzależnienie, i że ten ciąg wydarzeń wziął się stąd, że piłam. Ale przecież prowadziłam fundację, miałam partnerów biznesowych, zobowiązania. Powoli do mnie docierało, ilu ludzi zawiodłam. Gorączkowo zaczęłam się zastanawiać, co w tej sytuacji mogę zrobić. Już na policji ktoś mi doniósł, że funkcjonariusz, który przyjechał na miejsce wypadku, powiedział na ogólnodostępnym kanale krótkofalówki: „Felicjańska miała wypadek po alkoholu”. Pod komisariatem, gdzie mnie trzymano, stał fotoreporter – widziałam go, kiedy wychodziłam. Nie można było liczyć na to, że nikt się nie dowie. Zresztą, czy chodziło o to, żeby zamieść sprawę pod dywan? Podświadomie czułam, że już najwyższy czas, abym posprzątała swoje życie. Zrozumiałam, że tylko ode mnie zależy, czy ten wypadek będzie końcem Ilony Felicjańskiej, czy początkiem nowego życia.Nie znam Ilony Felicjańskiej osobiście, natomiast doskonale ją pamiętam z 1993 roku, bo wtedy po raz pierwszy zobaczyłem na żywo wybory Miss Polonia. Dokładniej był to półfinał w Siedlcach, gdzie kandydatki z ziemi łódzkiej stanowiły wyjątkowo mocną ekipę. W czasie finału 18 września w Sali Kongresowej w Warszawie faworytką, także moją, była Renata Gabryjelska. Było o niej głośno, bo w tym samym czasie trafiła na okładkę „Twojego Stylu”. Supermodelka, na zdjęciu ubrana w futro – wszyscy mówili, że to ona będzie Miss. Tymczasem musiała się zadowolić tytułem I wicemiss. Ola Spieczyńska, która wygrała, podobała się wielu osobom i zdobyła masę tytułów: Miss Gracja, Miss Foto, Miss Publiczności. Pozostałe dziewczyny bardzo jej nie lubiły, a wynikiem wyborów były zaskoczone. Doskonale to pokazywał reportaż zza kulis, który Dwójka wyemitowała po wyborach.
W jury wyborów Miss Polonia zasiadałem już od lat osiemdziesiątych. Ilonę Felicjańską pamiętam jako niesłychanie skromną dziewuszkę z Bełchatowa. Miała bardzo wyrazistą twarz, a ja w roli jurora zawsze bystrym oczkiem patrzyłem, która z dziewczyn mogłaby mi potem pochodzić w pokazach Mody Polskiej. Pamiętam, że był tam też jakiś romans w tle...
To ja pchnęłam Ilonkę na wybory miss do Łodzi, ona nie chciała. Wyczytałam o nich w gazecie trzy albo cztery dni przed wyborami. Potem znajomi mówili: dlaczego się nie pochwaliłaś, jaką masz córkę? Co się będę chwalić, każdy widzi, że jest ładna i fajna, ja mam to wszystko w sercu. Na tych wyborach była druga. Ciągle była w życiu druga.
Kiedy do ciebie dotarło, że jesteś piękna?
Chyba ciągle nie dotarło. Wiem, że jestem atrakcyjną kobietą i że ładnie się starzeję, co też jest ważne. Dbam o swoją urodę nieprzesadnie, ale jest ona dla mnie istotna. Przekonałam się jednak, że bycie ładnym niesie zarówno plusy, jak i minusy, że przynosi nie tylko profity.
A zdobycie tytułu II wicemiss w konkursie Miss Polonia nie było takim przełomowym momentem, że stanęłaś przed lustrem i powiedziałaś: „Ale jestem piękna!”?
Skądże. Dla mnie ważniejsza była osobowość. Tego uczyła mnie mama, tak byłam wychowywana. Już wtedy wiedziałam, że samym wyglądem się nie wygrywa, bo liczy się przede wszystkim to, jacy jesteśmy w środku i jak postępujemy. Po wyborach poczułam więc nie tyle, że jestem piękna, ale że skoro odniosłam sukces, to znaczy, że mam siłę i możliwości, aby zrobić jeszcze więcej.
Zanim wystartowałaś w wyborach Miss Polonia, oglądałaś je w telewizji?
Oczywiście! Wszyscy chyba oglądali. Programów wtedy nie mieliśmy za wiele, a to była bardzo prestiżowa impreza. Chociaż nigdy nie byłam fanką tych miss.
Podobno start w wyborach zawdzięczasz mamie, która powiedziała: „Skoro jesteś ładna, to idź”.
Nie, nie, ona powiedziała: „Skoro wszyscy mówią, że jesteś ładna, weź udział!”. Sama nie mogła chwalić, żeby mnie nie rozpuścić za bardzo (śmiech).
Kiedy to było?
Konkurs Miss Polonia był bardzo rozciągnięty w czasie. Finał był we wrześniu 1993 roku w Warszawie, ale eliminacje rozpoczęły się rok wcześniej. Najpierw, po maturze wystartowałam w wyborach Miss Ziemi Łódzkiej, gdzie zostałam II wicemiss. Ogromne osiągnięcie dla mnie. Miałam wtedy 19 lat. Niedługo potem okazało się, że w Bełchatowie, gdzie mieszkałam, też są wybory, ale będąc już wicemiss, nie mogłam wziąć w nich udziału. Zresztą nawet gdybym mogła, nie odważyłabym się. Za bardzo bym się bała i krępowała – za dużo ludzi, którzy mnie znali i wcześniej wytykali palcami. Później pojechałam na repasaż, czyli dodatkowe eliminacje, na które zaproszone były wszystkie wicemiss regionów i dziewczyny z tak zwaną dziką kartą. W ogromnej zimnej hali stałam w kostiumie kąpielowym i wydawało mi się, że jest nas tysiące. Ale przeszłam do kolejnego etapu jako jedna z czterech czy pięciu uczestniczek.
Przed finałem jest zawsze zgrupowanie. Jak ono wygląda?
Byłyśmy przez dwa tygodnie w Gołdapi. Miałyśmy zajęcia taneczne, choreografka Zofia Rudnicka uczyła nas ładnego poruszania się i układów. W czasie finałów jest pięć wyjść i każda dziewczyna ma łącznie kilkanaście minut, żeby się zaprezentować, więc to nie jest takie hop-siup, trzeba zapamiętać, w którym momencie skręcić w prawo, w lewo i jeszcze nie zapomnieć, żeby się uśmiechać i patrzeć w odpowiednią stronę.
Pamiętasz szczegóły tych wyborów? Jak byłaś ubrana, jaki miałaś numer, wymiary.
Miałam numer 19. Wymiarów nie pamiętam, ale zaraz możemy sprawdzić, bo wszystko jest w Internecie (śmiech). O proszę, wzrost: 178 cm, wymiary: 90-62-94, waga 62 kg, czyli niewiele się od tego czasu zmieniło. Suknie miałyśmy wszystkie podobne, nie były zbyt trafione, nie pokazywały naszych figur. Tę swoją pamiętam głównie ze zdjęć. Zielono-niebieskawa, na jedno ramię, dużo tiulu. To były inne lata, pełne kiczowatego przesytu, który zamiast odmładzać, bardzo nas postarzał. Za dużo włosów, za dużo makijażu. Miałam trwałą, która wtedy była bardzo modna. Robiło się ją też z tego względu, że dodawała włosom objętości. Mama mówiła mi, że mam za mało włosów, wiec robiłam tę trwałą na okrągło. Masakra.
Spodziewałaś się, że zajdziesz tak wysoko?
Nie, absolutnie nie wierzyłam, że to możliwe, choć z drugiej strony mocno tego pragnęłam. Wszystkie wydarzenia związane z wyborami były bardzo mobilizujące, dawały mi dużo siły i wiary w siebie. Samo dostanie się do finału stanowiło ogromny sukces, a znalezienie się w finałowej trójce nie mieściło się w moich marzeniach. Dlatego, kiedy podczas gali Miss Polonia wyczytano, że tytuł II wicemiss otrzymuje Ilona Felicjańska, nie wyszłam, dopiero koleżanka mnie wypchnęła. Oczywiście, nie oszukujmy się – w tym konkursie istotne było tylko pierwsze miejsce. Samochód, telewizor i inne cuda dostała Ola Spieczyńska. Ja mam z wyborów pamiątkę w postaci włoskiej biżuterii z dmuchanego złota i kiczowatego diademu.
Wybór Oli Spieczyńskiej był ogromnym zaskoczeniem, bo typowano Renatę Gabryjelską. Po wyborach głośno było o buncie za kulisami i o tym, że Ola nie była lubiana.
W czasie tego zgrupowania w Gołdapi trzymałyśmy się razem. Wszystkie, z wyjątkiem Oli, która uważała nas za gorsze, za plebs. Czułyśmy to. Rozmawiała tylko z koleżanką z pokoju. Kiedy przychodziłyśmy na stołówkę, mówiła do niej: „Wracajmy do pokoju, nie będziemy przecież jeść tego samego, co one”. Stale dawała nam do zrozumienia, że czuje się lepsza i że przyszła wygrać.
Bo ładniejsza, z lepszego domu czy dlatego, że miała bogatego narzeczonego?
Chyba mówiło się o tym, że jest z bogatej rodziny. Nie dopuszczałyśmy myśli, że może wygrać. Ten grymas na jej twarzy, kiedy musiała z nami przebywać... Za to jak tylko pojawiał się ktoś z biura Miss Polonia, sponsorów albo z jury, ewidentnie grała przemiłą i przesłodką idiotkę. Dziwiłyśmy się, że można tak udawać! Była w tym dobra. Chyba że miała rozdwojenie osobowości – raz niezadowolona z życia, że musi przebywać z nami, a tu znów przeszczęśliwa, że jest w konkursie, chce i musi wygrać. I wygrała!
Jerzy Antkowiak, który był w jury, powiedział mi, że tamtego wieczoru Ola ich oczarowała. Sami byli tym zaskoczeni. Oprócz tytułu Miss Polonia dostała aż trzy inne, dodatkowe.
To nie było tak, że ona nie pasowała na miss. Była ładna, tylko nam dała się poznać od tej mało sympatycznej strony. Miała duże usta i wielkie smutne oczy. Jej uśmiech był udawany, ale świetnie wyćwiczony, a ludzie lubią, kiedy ktoś się uśmiecha. Została nawet Miss Publiczności. Wychodziła na scenę z tym swoim uśmiechem i prezentowała się naprawdę ładnie – trochę przerysowana laleczka, zgrabna, o pięknej figurze. Wyglądała jak radosny jamnik o smutnych oczach. Kiedy wyczytano, że I wicemiss została Renata Gabryjelska, zaczął się szum za kulisami. Nie wiem dokładnie, co się działo, bo stałam wtedy już na scenie, ale dziewczyny mówiły podobno, że jak Ola wygra, to one nie wyjdą do finałowego występu.
Renata była waszą faworytką?
Przebywałyśmy ze sobą tak długo, że nie byłyśmy w stanie obiektywnie na siebie spojrzeć. Teraz, gdy patrzę na dziewczyny, to widzę, że ta jest brzydsza, tamta ładniejsza. Ale wtedy dla mnie każda miała w sobie coś fajnego. Poza Olą. Renata była typowana na miss o tyle, że była już modelką. Miała świetne zdjęcia, wiedziała jak pozować, była bardzo szczupła – chyba najszczuplejsza z nas – i mimo wcześniejszych sukcesów cały czas normalna i sympatyczna.
Ola nie najlepiej wywiązywała się ze swoich obowiązków miss, do których należała między innymi obecność na imprezach ustalonych przez organizatora wyborów.
Tak, podobno w jej rodzinie ciągle ktoś umierał. Tłumaczyła, że nie może jeździć na te imprezy, bo co chwila ma jakiś pogrzeb. Tak naprawdę chyba narzeczony jej nie pozwalał. Może był zazdrosny. Był nawet moment, że organizatorzy chcieli jej odebrać samochód i koronę. Nie została zaproszona na kolejne wybory, była na sali tylko dlatego, że przyszła z Ewą Wachowicz, ale już nie brała udziału w koronowaniu nowej miss, jak to jest w zwyczaju. Dzięki temu, że ona nie chciała, na wyjazdy zagraniczne i na międzynarodowe konkursy jeździły inne dziewczyny. Ja pojechałam na trzy tygodnie do Japonii na konkurs Miss International.
Jak to wspominasz?
Japończycy są specyficzni – uśmiechają się i kochają cię tak długo, jak długo jesteś im potrzebna. Miałam szczęście, że poprzednią Miss International była Polka, Agnieszka Pachałko, która pojechała ze mną, żeby oddać koronę. Trzymałam się jej i dzięki temu nie czułam się osamotniona, bo wtedy byłam jak dziecko zagubione we mgle. Wybory Miss International podzielono na dwie części. Pierwszy półfinał był na dzień przed finałem. Odpadłam i z miejsca powiedziano mi, że mam się pakować i zabierać z hotelu. Mówię: „Ale jak to? Ja mam samolot dopiero jutro!”. „Nas to nie obchodzi! Przebukuj sobie bilet”. „Ale ja nie mam pieniędzy!” „To znajdź”. Skończyła się uprzejmość, nie było gadania, jestem już niepotrzebna, bo odpadłam, więc dziękujemy! Wtedy Agnieszka mi pomogła, zadzwoniła do biura Miss Polonia, a oni przebukowali mi bilet. Nie mam pojęcia, jak poradziłabym sobie bez niej w tej sytuacji.
Wszystkie miss z lat dziewięćdziesiątych, wyjeżdżające na zagraniczne konkursy z jedną sukienką i stu dolarami w kieszeni wspominają, że czuły się jak ubogie krewne dziewczyn z innych krajów, które pojawiały się ze stylistkami, wizażystkami i walizkami pełnymi kreacji. U ciebie też tak było?
Nie pamiętam, czy dostałam jakiekolwiek pieniądze. Chyba nie, skoro nie miałam nawet na telefon do Polski, żeby zadzwonić do biura Miss Polonia w sprawie tego nieszczęsnego biletu na samolot. Miałam jedną sukienkę wieczorową, chyba specjalnie uszytą na wybory, i w niej dobrze się czułam. Natomiast niemiło wspominam wyjście w tak zwanym stroju narodowym. Wenezuelki, Brazylijki, Hiszpanki w pięknych kolorowych kreacjach, a ja obok w stroju krakowskim, który w dodatku sama musiałam wypożyczyć. Powiedziano mi tylko przed wyjazdem, gdzie takie stroje z wianuszkami na głowę są wypożyczane. Było to smutne i żenujące. Potem chyba się to zmieniło. Nie wiem, czy biuro Miss Polonia zaczęło bardziej się przykładać do organizacji tych wyjazdów, czy znalazło się więcej sponsorów, a może same miss mają po prostu własne pieniądze.
Porównywałaś siebie i swoje szanse w konkursie z innymi kandydatkami?
Na pewno nie czułam się inna czy gorsza. Wtedy byłam już bardziej śmiała niż na wyborach Miss Polonia, miałam krótkie włosy, byłam szczuplejsza. Ale przewidywałam, że odpadnę przed finałem, bo w kuluarach dużo się mówiło o tym, że w Japonii preferują dziewczyny nie za wysokie, korpulentne, z czarnymi, długimi włosami. A ja – wysoka, chuda i krótko obcięta – byłam tego przeciwieństwem.
Trzy tygodnie to dużo czasu, żeby się trochę rozejrzeć dookoła.
Zaskoczyło mnie w Japonii to, że nie widzi się ludzi na ulicach. Właściwie nie ma chodników, tylko samochody i biurowce. Ludzie przemili i wciąż się uśmiechają, i pewnie gdyby nie ten incydent, kiedy wyrzucono mnie z hotelu, nie dowiedziałabym się, że to niekoniecznie jest oznaką szczerości i serdeczności. Czas minął na przygotowaniach do wyborów, ćwiczyłyśmy układy choreograficzne i jeździłyśmy na spotkania ze sponsorami. Raz w jakimś ogrodzie botanicznym zorganizowano nam zawody. Podzielono nas na sześcioosobowe zespoły, kazano skakać, biegać i coś tam jeszcze robić, i moja drużyna wygrała. Nie było czasu na zwiedzanie, kontemplowanie odmiennej kultury, tylko w kółko: autobus, sponsor, uśmiech, jakaś rozmowa, prezenty, powrót do hotelu, nocleg. Codziennie rano przed śniadaniem trzeba było sprawdzić na specjalnie wywieszonej tablicy, jak należy się ubrać w tym dniu – sportowo czy elegancko, w zależności od tego, gdzie miałyśmy jechać.
To chyba miałaś walizkę pełną ubrań na każdą okazję.
Nie, tam gdzie wymagano eleganckiego stroju, jedna sukienka w zupełności mi wystarczała. Jeździłam w niej wszędzie.
Dogadywałaś się w międzynarodowym towarzystwie?
Bez większych problemów. Mieszkałam z Czeszką, miałam do towarzystwa Agnieszkę Pachałko, a w pozostałych sytuacjach znajomość angielskiego w stopniu podstawowym była wystarczająca. Przekazywano nam proste komunikaty. Przez te trzy tygodnie pobytu w Japonii nie zobaczyłam aż tak wiele, ale jednak byłam tam i mam jakieś wspomnienia. Mówi się, że w głowie zostaje więcej, niż nam się wydaje.
Obserwujesz wybory Miss Polonia i wiesz, kto jest teraz miss?
Aktualna miss to bardzo ładna, sympatyczna dziewczyna, Paulina Krupińska, która jest od wielu lat modelką i ma, co ciekawe, 25 lat – sporo, jak na standardy tych wyborów. Dobrze, kiedy do konkursów stają kobiety, które już wiedzą, czego chcą w życiu, a ona chyba do takich należy. Pamiętam Marcelinę Zawadzką, Miss Polonia z 2011 roku, która startując, też miała już za sobą kilka lat pracy jako modelka. Wydaje mi się, że dobrze wykorzystała szansę i wyciągnęła z tytułu miss bardzo dużo. Możliwości, jakie dają wybory Miss Polonia, są dziś na pewno większe niż za moich czasów.
W różnego rodzaju konkursach piękności brałaś też udział jako jurorka. Jak jest po drugiej stronie?
Jest o tyle trudno, że czasem wytypowanie jednej osoby, która zasługiwałaby na wygraną, jest problemem. Bo powiedzmy, że kobieta jest ładna, ale za niska albo nie za dobrze się wysławia. Trzeba się zawsze zastanowić, co te wybory mają komuś dać. Na ogół próbowałam oceniać dziewczyny, biorąc pod uwagę, która z nich będzie miała największe szanse, żeby dobrze spożytkować wygraną. Inaczej ocenia się kandydatkę na modelkę, a inaczej kandydatkę na miss.
A tobie co dał tytuł wicemiss?
Był czas, kiedy mówiłam, że wybory nic mi nie dały, bo chciałam być modelką i liczyłam na to, że tytuł wicemiss będzie trampoliną do tego zawodu, a tymczasem miałam wrażenie, że przetarł mi tylko drogę do przecinania wstęg na otwarciach kolejnych stacji benzynowych sponsora. Tak to kojarzę. Oczekiwano od nas, żebyśmy przychodziły ładnie ubrane, z przewieszonymi szarfami, uśmiechały się, pozowały do zdjęć. Funkcja absolutnie ozdobna, bycie i dopieszczanie sponsorów. Dopiero dużo później uświadomiłam sobie, jak te wybory były ważne, że od nich właściwie wszystko się zaczęło.
Czy według ciebie wynikami wyborów Miss Polonia można było manipulować?
Uważam, że nie, choć zdarzyła mi się zabawna sytuacja, która mogłaby temu przeczyć. Tamtego wieczoru, już na balu finałowym Miss Polonia w hotelu Forum, podszedł do mnie pan z firmy, która była jednym ze sponsorów, i powiedział: „Głupia byłaś, mogłaś wygrać!”.
To znaczy, że co mogłaś zrobić?
Nie mam pojęcia! Może ktoś składał mi jakieś propozycje. Widocznie coś przegapiłam (śmiech).
Propozycje to ja sobie wyobrażam tylko natury erotycznej.
Nie pamiętam, żeby ktokolwiek mnie zaczepiał, a nawet jeśli, to nie dopuszczałam myśli, że ktoś może ode mnie czegoś chcieć. Jestem na wyborach Miss Polonia i koniec.
Czy po wyborach takich propozycji było więcej?
Kiedy pojawiali się panowie, którzy chcieliby sobie pobyć z miss, nie zauważałam ich. „Ty masz taką barierę, że strach się do ciebie zbliżyć”, słyszałam czasem. Jestem absolutną monogamistką – jeżeli kocham, to nie zauważam innych facetów. A wtedy byłam w związku z mężczyzną sporo starszym ode mnie.
Gdzie go poznałaś?
Na wyborach Miss Ziemi Bełchatowskiej. Bardzo mi zaimponował. Zaczęliśmy rozmawiać, a ponownie spotkaliśmy się na kolejnych etapach wyborów Miss Polonia. Bardzo dziwna i ważna dla mnie znajomość. On był moim pierwszym guru, nauczycielem życia. Kiedy przyjeżdżałam do Warszawy, uczyłam się od niego, jak odkładać łyżkę i widelec. Kiedy się spotykał ze swoimi znajomymi, zabierał mnie ze sobą. Tamci byli dla mnie kolejnymi nauczycielami w innym, lepszym świecie. Byłam bardzo zakochana. Niestety, gdy się już mocno zaangażowałam w ten związek, a on zaczął mi być bardzo potrzebny, okazało się, że ma żonę. Pięć lat czekałam, aż ją zostawi, choć wszyscy mówili mi: „Absolutnie nie wierz w to!”.
Jak miał na imię?
Myślę, że to nie jest aż takie istotne.
Wiem, że Krzysztof, i wszyscy, którzy znają cię z tamtych czasów pamiętają ten romans. Nie tylko ze względu na to, że Krzysztof był i jest nadal znanym satyrykiem, ale też z powodu żony, notabene popularnej aktorki, która, jak wyraził się jeden z moich rozmówców, „wpadła w histerię”, gdy się o was dowiedziała.
Wiem, jaką krzywdę robiłam tej kobiecie, i jest mi przykro. Ale z drugiej strony czy jestem odpowiedzialna za to, że wybrał mnie? Mój mąż strasznie mi wyrzucał ten związek, że jak ja śmiałam, że mogłam zniszczyć ich małżeństwo. A na początku naprawdę nie wiedziałam, że on ma żonę. No i zakochałam się. To taki straszny grzech? W mojej naiwności naprawdę wierzyłam, że on mnie kocha i że zostawi dla mnie żonę. Tymczasem okazało się jeszcze, że mają małe dziecko... Mocno odchorowałam ten związek. Krzysztof był dużo starszy ode mnie i był pierwszym odpowiednikiem mojego późniejszego męża Andrzeja, moim pierwszym opiekunem. Zakochałam się w nim miłością zarówno kobiety do mężczyzny, jak i córki do ojca. Do tego ojca, którego tak naprawdę nigdy nie miałam.