Cała radość życia - ebook
Cała radość życia - ebook
Fascynująca opowieść o polskim losie – widzianym i przeżytym w tragicznych, mało w Polsce znanych okolicznościach. Autorka urodzona w 1923 r. kilkanaście kilometrów od przedwojennej polsko-sowieckiej granicy na Zbruczu – ale już po tamtej, radzieckiej stronie, obywatelka zniewolonej Ukrainy – naprzód jako dziecko opisuje wielki głód pierwszej połowy lat 30., który cudem prawie przeżyła w swojej rodzinnej wsi, a także narastający stalinowski terror tamtych lat, szczególnie bezwzględny wobec wielotysięcznej polskiej ludności pozostałej na tamtych ziemiach. A potem – w 1936 r. – wspólna wywózka do Kazachstanu i nieludzkie warunki tej drogi, okoliczności zasiedlania gołego stepu na jakim porzucono cały transport, jego ofiary i walka o przetrwanie w szczególnie surowym klimacie środkowej Azji. Autorka opisuje przy tym swoje losy – przerywane czasami głodu i tułaczki – ukraińskie i kazackie szkoły tamtych lat, szkołę felczerską w Petropawłowsku, ukończoną w grudniu 1941 r., najtrudniejszą jednoosobową praktykę medyczną na głębokiej prowincji Kazachstanu,a potem (w latach 1942-44) prawdziwe studia naprzód w Ałma-Acie, potem w głęboko przeoranym prze wojnę Charkowie i w nietkniętych nią Czerniowcach, zakończoną samotną i oficjalną (choć niezupełnie legalną) repatriacją do Polski – gdzie znalazła się pierwszy raz w życiu. I gdzie nie bez wysiłku ukończyła studia, wyszła za mąż i kilkanaście następnych lat spędziła w Siemiatyczach jako wzięty pediatra i ordynator miejscowego szpitala.
Wielka historia widziana naprzód oczyma dziecka, a potem już dorosłego człowieka – najprostsza, najprawdziwsza, najgłębiej przejmująca.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-451-2 |
Rozmiar pliku: | 6,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mapa okolic rodzinnych autorki
W połowie drogi między Berezdowem a Sławutą leży wieś Maraczówka. Za czasów carskich siedzibą guberni była tam Szepetówka. Po rewolucji obszar ten należał do obłasti Winnica, stolicą powiatu została Sławuta. W późniejszym okresie obłast' winnicką podzielono i utworzono nowy okręg: znalazły się w nim Szepetówka, Sławuta, Berezdów. Po pierwszej wojnie światowej, wojnie polsko-bolszewickiej i wreszcie po traktacie ryskim zawartym między Polską i Związkiem Sowieckim ziemie te pozostały po sowieckiej stronie. Najbliżej położonym miastem po stronie polskiej był Korzec. Z Berezdowa do Korca było dwadzieścia pięć kilometrów. Mieszkańcy tych okolic co roku w dniu świętego Antoniego, trzynastego czerwca, mieli zwyczaj wybierać się do koreckiego kościoła pod tymże wezwaniem. Gdy wytyczono nową granicę, zwyczaj ten utrzymywał się jeszcze jakiś czas. Takie wypady wymagały przekupienia sowieckich strażników granicznych. Żołnierze ci wyglądali bardzo nędznie; widywano, że ich wojskowe buty z cholewami nie miały podeszew. Wystarczyło dać im trochę kiełbasy i słoniny, by pozwolili przekroczyć granicę. Zdarzało się wszakże, że potem w pobliżu kryjących się w zbożu Polaków śmigały karabinowe kule. Z czasem takie wyprawy nie były już możliwe.
Litografia Napoleona Ordy przedstawiająca widok Korca w drugiej połowie XIX wieku
Pamiętam dobrze – a był to rok 1930, miałam wówczas siedem lat – jak w domu strasznie rozpaczała mama. Przyszła wiadomość z więzienia w Zasławiu, że brat mamy, Piotr Kamiński, został rozstrzelany. Przysłuchiwałam się uważnie rozmowom w domu, chociaż rodzice trochę się przede mną kryli. Bali się, bym nie rozpowiadała o tym koleżankom. Wiedziałam jednak, że wujek postanowił uciec do Polski – bo te dwadzieścia pięć kilometrów do granicy kusiło bardzo. Miał mu w tym pomóc pewien człowiek o nazwisku Wysocki, mieszkający w przygranicznej wiosce Mirutyn. Wysocki schował go w stodole i kazał czekać na dogodny moment. Piotr przez dziurę w deskach obserwował okolicę i zauważył, że żona Wysockiego poszła w kierunku granicy. Po jakimś czasie z tej strony zaczęła zbliżać się bryczka z kilkoma pogranicznikami. Kobieta była z nimi. Piotr zrozumiał, że Wysocki jest szpiclem, że namówił go do ucieczki, by dostać nagrodę. I choć stodoła była zamknięta, udało mu się z niej wydostać; zaczął uciekać. Nie udało się. Pierwszy dopadł go Wysocki. Uderzył raz i drugi. Piotr zachwiał się i zalał krwią. Dobiegli żołnierze.
Jeszcze tego samego dnia do Berezdowa przyjechało GPU^(), żeby dokonać rewizji w domu rodziców Piotra i przesłuchać bliższą i dalszą rodzinę. Aresztowano trzech jego braci: Władysława, Pawła i Jana, a także wszystkich młodych mężczyzn spośród krewnych. W jednym z domów odbywało się wesele; goście po powrocie z kościoła zasiadali właśnie do stołu, kiedy wkroczyło GPU i zabrało pana młodego.
Jan później opowiadał, że na początku wsadzili go do odinaczki, małej, wilgotnej celi, w której mógł stać lub klęczeć, ale nie było dość miejsca, żeby się położyć. Potem przenieśli go do większej, gdzie siedzieli Piotr i miejscowy pop. Piotr, chcąc zaprotestować, postanowił nie jeść. Strażnik przynoszący jedzenie powtarzał:
– Jedz, Piotr, tiebie wsio rawno, tiebie wot, kula w łeb!
Rozstrzeliwania odbywały się przeważnie nocą. Któregoś razu otworzono celę i wywołano Piotra oraz popa. Piotr poszedł spokojnie; pop szamotał się, powlekli go za nogi, tak że uderzał głową o stopnie schodów. Rozległo się kilka wystrzałów. Potem znów zgrzytnął klucz w zamku. Jan pomyślał, że przyszła kolej na niego. Strażnik jednak przyniósł tylko spodnie i koszulę Piotra i powiedział:
– Brat rozstrzelany, a ty pojedziesz jutro na zsyłkę do łagru na Dalekim Wschodzie.
Jan spędził dziesięć lat w łagrach Kołymy.
Co się stało z Pawłem, do dzisiaj nie wiadomo. Nie dał znaku życia.
Czwarty z braci Kamińskich, Władysław, też trafił do łagru – w Workucie. Po pięciu latach, czując, że dłużej nie zniosą swego losu, postanowili z kolegą spróbować ucieczki. Przez jakiś czas z dziennej racji chleba odłamywali skórkę, suszyli i chowali na drogę. Kiedy już uzbierali trochę prowiantu, uciekli. Trzysta kilometrów przeszli piechotą. Chleb im się skończył, jedli grzyby, ale zatruli się – leżeli w lesie i wymiotowali. Znikąd ratunku. W kieszeni znaleźli jeszcze dwie kostki cukru, zjedli po jednej, poczuli się lepiej; z trudem dowlekli się do jakiejś chatki, prosząc chłopa o pomoc. W odpowiedzi usłyszeli:
– Mamy twarde zarządzenie, że jak zobaczymy więźnia uciekającego z łagru, obowiązkowo musimy meldować władzy – dostajemy za to pieniądze. Nie wolno wam pomagać. Gdyby dowiedzieli się, że tu byliście, a ja was nie zatrzymałem, sam bym trafił tam, skąd uciekacie. Do końca życia bym nie wyszedł.
Dał im jednak kawałek chleba i poradził, by szli w stronę kolei. Dotarli do niej w końcu, zamaskowali się i czekali na pociąg z drewnem. Gdy ujechali kawałek, wyskakiwali przed stacją, by nie trafić na wartowników. Nocami przedzierali się dalej, znów wskakiwali do jadącego pociągu. Tym sposobem dotarli w końcu na Ukrainę.
Wujek Władek zapukał nocą do okna rodzinnego domu. Otworzyła mu matka, uszczęśliwiona, lecz i przerażona.
– Synku kochany, ja śpię w kuchni, a w pokoju mieszka enkawudzista.
Po cichutku zaprowadziła go do szopy, na strych, na siano. Całą noc przeklęczała z różańcem w ręku, prosząc Boga, by enkawudzista niczego nie zauważył.
Wujkowi potrzebny był paszport, który na czarnym rynku kosztował sto rubli. Babcia nie miała pieniędzy, więc uradzili razem, by Władek poszedł do Maraczówki, może jego siostra, a moja mama, będzie mogła pomóc. Moi rodzice bali się panicznie tej konspiracji. Ukrywali go na strychu. Ojciec mówił do mamy:
– Bój się Boga, Hanko, jeśli kto doniesie, ja z więzienia nie wyjdę, będziesz się męczyć z czworgiem dzieci, a może i ciebie wezmą, a dzieci do sierocińca...
Wreszcie poszedł do Krupca, gdzie mój starszy brat pracował w sielsowiecie.^() Bał się narażać syna, więc o paszporcie nic mu nie powiedział, tylko poprosił, by wziął z kasy sto rubli, bo pilnie potrzebne, potem się zwróci. Wujek kupił paszport, nie na wiele to się zdało – został schwytany i pod konwojem wysłany do tego samego łagru, z którego uciekł.
Po jakimś czasie, kiedy psychicznie i fizycznie nie mógł już dłużej wytrzymać, postanowił skończyć ze sobą, mszcząc się przy okazji na prześladowcach.
Wiele książek napisano o łagrach; wiadomo, jak obchodzono się z więźniami, w jakich strasznych warunkach tam żyli, pracowali i umierali. Tutaj jednak chcę opowiedzieć, jak postanowił zginąć mój wujek – Władysław Kamiński z Berezdowa.
Wujek pracował w łagrze jako szofer. Jeździł ciężarówką i czasem przewoził zbiorniki pełne benzyny. W obrębie obozu stał solidny dom z sosnowego drewna. Na parterze mieściły się biura, a na piętrze stołówka i mieszkania służbowe administracji. Władysław wiedział, że o dwunastej w południe naczalstwo idzie na obiad do stołówki. W akcie największej determinacji postanowił pootwierać pełne pojemniki, rozpędzić samochód i uderzyć w kantor. Wiedział, że benzyna się rozleje i nastąpi wybuch. Drugiego wyjścia z budynku nie było, wszyscy powinni zginąć. Plan był opracowany w szczegółach, ale zawsze coś stawało na drodze. Na przykład raz, kiedy już się sposobił do uderzenia, przed kantorem pojawiła się nieoczekiwanie kolumna więźniów – w ostatniej chwili się wycofał.
Pewnego dnia, gdy leżał na pryczy w baraku, obserwował kolegę, który siedząc przed nim, pochylił się i sznurkiem przywiązywał podeszwę do buta. Władysław był zawsze bardzo wysportowany, zręczny i znał różne cyrkowe sztuczki. Niewiele myśląc, wyciągnął nogę i palcami stopy uszczypnął kolegę w wypięte siedzenie. Tamten poderwał się, oburzony, i strzelił w gębę Bogu ducha winnego najbliższego sąsiada. Wszyscy ryknęli śmiechem. Nadbiegli strażnicy, a na widok ich głupich min więźniowie zaczęli śmiać się jeszcze głośniej. Długo nie mogli się uspokoić.
Po tym wydarzeniu wujkowi przeszła ochota do samobójstwa.
Kiedy jeździł swoją ciężarówką – a był, jak to się mówiło, „rozkonwojowany” – widywał często na drodze młodą dziewczynę idącą do pracy. Podwiózł ją raz i drugi. Tak poznał swoją przyszłą żonę Olę. Ola pochodziła z Syktywkaru w kraju Komi. Ich dalsze losy potoczyły się tak, że wrócili razem na Ukrainę, do Klewania koło Równego. A w 1979 roku na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie przed kościołem Wizytek pozdrawiali Jana Pawła II.
Wracam do najwcześniejszych wspomnień. Pamiętam, jak rodzice skończyli budowę nowego ładnego domu. Maraczówka była piękną wsią. Gospodarstwa zadbane, dachy domów starannie pokryte słomą, każda zagroda otoczona drewnianym płotem. Drogę porastał zielony rdest. Ziemia była czarna jak smoła i żyzna, łąki przepiękne, przez wieś przepływała rzeka. Ojciec uprawiał ziemniaki i zboże, siał proso, len, konopie, sadził buraki; mieliśmy wielki ogród warzywny. Ziemia starannie pielęgnowana dawała obfite plony. Każda czynność wykonana była w odpowiednim czasie, nic się nigdy nie zmarnowało.
Kilku zamożniejszych gospodarzy zesłano jednak już wcześniej – jako kułaków – „na białe niedźwiedzie”. Żaden do Maraczówki nie powrócił, a ich majątki zostały rozgrabione.
Na drugim końcu wsi mieszkał jeszcze Józef Orłowski, bardzo pracowity gospodarz; miał piękne zabudowania kryte czerwoną dachówką. Pewnego dnia z miasta przyjechał „aktyw”. Weszli do zagrody Orłowskiego. Pobiegłyśmy z siostrą obserwować, jak będą go „rozkułaczać”. Aktywiści weszli na dachy budynków i zaczęli je rozbierać. Dachówki spadały ze wszystkich stron. Belki były bardzo grube i ciężkie; przecinali je piłą i po kawałku zrzucali na ziemię. Przywieźli ze sobą harmonistę, który przygrywał wesoło, słychać go było w całej wsi. Józef Orłowski z żoną Walentyną biegali nerwowo i wynosili z domu co się dało. Ale rozbiórka postępowała szybko. Dopiero kiedy owi działacze rozbijali już sufit i glina sypała się do środka, Orłowscy przypomnieli sobie o córeczce Feli, która została w kołysce. W izbie stały już słupy kurzu, wokół kołyski leżały deski i gruz, ale dziecku jakimś cudem nic się nie stało.
Kilku poprzednio „rozkułaczonych” gospodarzy dostało wilczy bilet, z którym nigdzie nie mogli się zameldować ani dostać pracy. Jeden z naszych zamożniejszych sąsiadów, Chotyna, został aresztowany i słuch o nim zaginął. Jego żonę i córki – Tamarę i Olgę – skazano na zesłanie. Ich domu nie rozebrano, lecz urządzono w nim czteroklasową szkołę. Orłowscy mieli więcej szczęścia, pozostali w Maraczówce. Wybudowali w ogrodzie maleńki domek na palach, podobny do dużej psiej budy, i zamieszkali w nim razem z dziećmi, Władkiem i Felą. Żyli tak przez całe sześć lat, aż do wspólnej naszej zsyłki do Kazachstanu w 1936 roku.
W siódmym roku życia zaczęłam chodzić do szkoły. Gdy nadeszła mroźna zima i napadało dużo śniegu, musiałam zostawać w domu. Ani w Maraczówce, ani w pobliskich miasteczkach nie można było kupić żadnych butów. Poza tym cały dochód z gospodarstwa szedł na pokrycie coraz większych podatków. Ojciec ciężko pracował i jak już uskładał trochę rubli, mówił: „Jeszcze ten podatek zapłacę, może już więcej nie dołożą”. Ale zaraz po spłacie jednego przynoszono nakaz płatniczy na następny, kilkakrotnie większy od już spłaconego. Oprócz pieniędzy trzeba było oddawać zboże, bydło, mleko i jaja. W latach 1930–1932 na przednówku nie było co jeść. Mama wyjmowała z kufra piękne wełniane spódnice, suknie, szale ze swojej wyprawy ślubnej, pochodzące jeszcze z carskich czasów (rodzice pobrali się w 1913 roku), i wymieniała te piękne rzeczy na kilka garnców żyta czy mąki. I tak zawsze do żniw, z trudem, bo z trudem, ale jakoś przeżywaliśmy.
Jak tylko zrobiło się ciepło, pobiegłam do szkoły. Nauczyciel widział, że umiem czytać, i uważał, że należy mi się promocja do następnej klasy. W drugiej klasie powtórzyła się jednak ta sama historia. Z pierwszymi śniegami przestałam chodzić do szkoły.
Jesienią na miejsce naszego nauczyciela przyjechała nowa nauczycielka, komsomołka nazwiskiem Horbaczenko. Często nie było lekcji, bo jako aktywistka brała udział w zebraniach sielsowietu, na których zapadały decyzje: kto ma płacić następny podatek, kogo zlicytować, komu jeszcze coś zabrać. Kiedy mój ojciec nie był w stanie zapłacić któregoś z kolei podatku, aktywiści postanowili odebrać nam ostatnią krowę, naszą jedyną już wówczas żywicielkę. Krowa była bardzo łagodna, dawała dobre, tłuste mleko i każdemu pozwalała się wydoić. Siedzieliśmy w oknie i patrzyliśmy, jak ją zabierają. Kilka razy obejrzała się, zaryczała, aż w końcu zniknęła nam z oczu.
Mama codziennie chodziła wystawać pod sklepem, by kupić dla mnie buty. Kolejkę trzeba było zająć już wieczorem i czekać do rana. Oddała wymagane dwie kopy jajek, ale sklep wciąż nie dostawał towaru, a ja nie mogłam chodzić do szkoły.
Pewnego razu, wypatrując przez okno, czekałam na mamę. Już z daleka widziałam, że i tym razem wraca z niczym. Kiedy weszła do domu, powiedziała, że już więcej stać nie będzie, bo nie wierzy, że w końcu przywiozą jakieś obuwie. Żałowała, że jajka oddała na próżno. Pozszywała mi stare buty po bracie, rozpruła poduszkę i do pończoch nasypała pierza, żebym nie marzła. Zadowolona pobiegłam do szkoły; było mi w nogi całkiem ciepło. Nauczycielki nie było, miała zebranie. Mieliśmy nadzieję, że już tego dnia nie przyjdzie, skakaliśmy więc po ławkach, z ławek na stół, ze stołu na podłogę. Po pewnym czasie moje buty nie wytrzymały tej zabawy, pończochy się podarły i pierze fruwało w powietrzu. Zabawa była jeszcze lepsza, dmuchaliśmy i kasłaliśmy, kiedy nagle wróciła nauczycielka. Wszystkie dzieci poszły do domów, a ja musiałam sprzątać klasę. Nauczycielka wezwała moją starszą siostrę Marysię, żeby mi pomogła. Poszłyśmy po wodę do studni i do późnych godzin myłyśmy podłogę, zbierałyśmy pierze szmatą i rękami, ale, szczerze mówiąc, z marnym skutkiem. Na drugi dzień w gazetce ściennej znalazła się nasza karykatura. Byłyśmy na niej rozczochrane i brudne, z uszu i nosa sterczało nam pierze. Stałyśmy się pośmiewiskiem dla innych dzieci.
Tak skończyła się moja edukacja w trzeciej, nieukończonej klasie.
Potem rodzice wysłali mnie do babci, do Berezdowa. Tam uczęszczałam do czwartej klasy. Nauczyciel często mnie chwalił. Nowe koleżanki też były miłe i nic nie wiedziały o historii z pierzem.
Dom babci stał przy głównej ulicy, która wiodła do rynku. Rynek, zamieszkany przeważnie przez Żydów, stanowił centrum miasteczka. Sklepików żydowskich było zatrzęsienie, a tuż obok, na placu, odbywały się jarmarki. Kiedy gospodarz wydawał córkę za mąż i brakowało mu pieniędzy, Żydzi zawsze pożyczyli, wiedząc, że odda z nawiązką. W ogóle stosunki z nimi układały się bardzo dobrze. Byli świetnymi rzemieślnikami; na przykład więc, żeby nie jeździć do miasta, wysyłaliśmy z Maraczówki furmankę po krawca Zejdę z pomocnikiem i maszyną. Obaj zatrzymywali się w domu jednego z gospodarzy, dostawali koszerne jedzenie i w kilka tygodni obszywali całą wieś. Potem odwoziło się ich do Berezdowa i obie strony były zadowolone. Krawiec doradzał, jaki krój ubrania wybrać, i po dodatki nie trzeba było jeździć do miasta. Mnie też Zejda uszył palto ze spódnicy mamy. Szkoda mi jej było, bo mama w niej bardzo szykownie wyglądała. Była to długa spódnica koloru oliwkowego, jeszcze z czasów panieńskich, w talii ściągnięta szerokim paskiem z ozdobną klamrą, a na dole wykończona pasmanterią, tak jakby gęstą szczoteczką.
Mama, kiedy była jeszcze młodą dziewczyną, w czasie szabasu pomagała sąsiadom Żydom: zapalała świeczki, przynosiła wodę i paliła w piecach, bo, jak wiadomo, religia nie pozwala im podejmować w tym dniu jakichkolwiek prac. Do babci przychodziła znajoma Żydówka, Całycha; rozmawiały nieraz godzinami. Bogatsi Żydzi płacili jej, by lamentowała na pogrzebach i modliła się przy grobach. Przykładała wtedy ucho do mogiły, słuchała, co mówi zmarły, i przekazywała jego słowa rodzinie. Nie zawsze jednak zmarły był dostatecznie rozmowny i Całycha przychodziła wielokrotnie do tego samego grobu. Wiem, że kiedyś uczestniczyła też w niesamowitym żydowskim rytuale: w oznaczonym dniu wszyscy Żydzi z okolicy udawali się nad rzekę; było wiadomo, że zły duch porwie w tym dniu jednego z nich, tego, który nie ujrzy w rzece swego odbicia. W pewnej chwili powstawał tumult i wielkie zamieszanie, zrywał się wiatr i w ogólnym rozgardiaszu ktoś przepadał. Tego razu zniknęła właśnie Całycha. Po kilku tygodniach pojawiła się u babci znowu, zmieniona i wymizerowana.
Także i w Maraczówce był żydowski sklepik, do którego mama wysyłała mnie po mydło, lazurek, sól, pieprz czy liście laurowe, cynamon, a czasem nawet szafran.
Dziadek miał znajomego Żyda, imieniem Herszko, właściciela gorzelni. Jego utrapieniem były wróble, zlatujące się wielkimi gromadami do zboża, z którego pędzono wódkę. W czasie rewolucji bolszewicy rozbili gorzelnię, a spirytus z kadzi popłynął do rzeczki. Cała wieś pobiegła z niej czerpać. Herszko patrzył zrozpaczony na zrujnowaną gorzelnię, ale do dziadka powiedział:
– Przynajmniej będę miał spokój z wróblami.
Wkrótce zaczął nam dokuczać głód. Babcia powtarzała:
– Jedz, dziecko, do syta, nie martw się, pójdę do miasta, Żydzi dadzą mi chleba na kredyt.
Tak było przez całą zimę. Jedni i drudzy mieli do siebie zaufanie, wiadomo było, że latem odda się dług z procentem – odda w postaci cebuli, czosnku czy fasoli. Jednak z czasem i u Żydów zabrakło chleba. I wtedy kredyt się skończył. Babcia niczego już dostać nie mogła. Rodzice przyjeżdżali z Maraczówki i opowiadali, że na wsi jest straszny głód, ludzie umierają. Tymczasem brygady aktywistów dzień w dzień chodzą po domach, zrywają podłogi i szukają schowanej żywności.
W Berezdowie głód też wszystkim dokuczał, coraz mniej dzieci przychodziło do szkoły, nauczyciele również nie mieli co jeść. Wszyscy mówili tylko o głodzie, a także że zjedli już wszystkie ukryte zapasy. Czasem ktoś znalazł jeszcze w szopie czy na strychu trochę starej fasoli sprzed kilku lat, ale wkrótce potem już nic nie udawało się znaleźć. Niczego nie można było kupić czy pożyczyć – ani w mieście, ani na wsi. Wszędzie to samo. W miastach przed sklepami dzień i noc stały kolejki, a jak już przywieziono trochę chleba, robił się taki ścisk, że często ktoś ginął zaduszony. Babcia w końcu powiedziała do mamy:
– Zabierz dziecko, może na wsi szybciej coś dostaniesz, bo tutaj ludzie umierają z głodu.
Nikt nie czekał na zakończenie roku szkolnego, nikt nie miał już siły, ani by uczyć, ani by chodzić do szkoły.
Wróciłam do Maraczówki. Wieś była smutna, na ulicy nie było bawiących się dzieci. Tylko coraz bardziej drapieżne brygady, po trosze partyjne, a w istocie policyjne, chodziły po domach i szukały żywności.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------