- W empik go
Całe życie biedna - ebook
Całe życie biedna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 277 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odczytując dziś tę powieść, możebyśmy gotowi zgodzić się na zdanie recenzenta (p. K. Podwysockiego), który sprawozdanie o niej zakończył pytaniem: czy warto się jej było rodzić? A jednak tę próbę, która na dwa wydania w krótkim przeciągu zasłużyła, umieszczamy w nowym zbiorze z pokorą, z uśmiechem: – jako miłą pamiątkę młodszych czasów. Była to jedna z pierwszych powieści naszych, wydanych w zbiorze szkiców Zawadzkiego; grzechem jej może zbyt wiernie odtworzona rzeczywistość, charaktery zarysowane jaskrawo, a jedna Anna aureolą swojego nieszczęścia nie może posępnego obrazu rozjaśnić. Zbudowaliśmy ją na jakimś opowiadaniu rzeczywistego wypadku, ale postacie są nasze aż do zbytku rażąco i przykro pospolite. Kto świat widział z różnych stron jego, nie zaprzeczy, że ludzi w nim takich bywało dosyś, że i podkomorzyny, i Bałabanowicze się trafiali, i pan Mateusz mutatis mutandis chodził u nas po świecie, i taki sędzia, nie gorzki, nie słodki, często się nastręczał. Może jednak wybrane typy zbyt są wyraziste, i wadę tę uznając sami, prosimy o pobłażanie. Mauluczki ten wizerunek wiejski z dobitności kilku charakterów jakąś wartość mieć może. Jakkolwiek niewiele upłynęło czasu od napisania tej powieści, potrzegamy sami, że wielka zaszła zmiana w obyczajach naszych i zewnętrznym objawie życia. Dziś mniej mamy tych ekscentrycznie nacechowanych fizjonomij: wszystko się jakoś zatarło, wygładziło, stało przyzwoitszym i nie tak bijącym w oczy. Dla malarza i powieściopisarza trudność tym większa w pochwyceniu jednostajnego na pozór oblicza społeczności. Zarzucają powszechnie nowej szkole, że zuchwale sięga do głębi duszy i tłumaczy człowieka, ale cóż ma począć, gdy ta cywilizacja niwelująca nic nie zostawia, za co by pochwycić, z czego by ją odmalować można. Wszyscyśmy do siebie podobni jak dwie krople wody, a zaprawdę – nieciekawi, trzeba się trochę wedrzeć w człowieka, żeby dobadać różnic i piętn ukrytych. Powieść nasza jest pozostałością czasów, w których nie tak się jeszcze poprzebierali ludzie za modne z dziennika paryskiego figurki.
Żytomierz, dnia 18 września 1856 roku.I DOM PANI PODKOMORZYNY
Wśród rozległej równiny, którą gaje brzóz i sosen zamykały W oddaleniu, wznosił się stary wysoki dom drewniany otoczony obszernym sadem i zabudowaniami gospodarskimi. Do niego wiodła droga wysadzana starymi lipami, wśród których bielała kaplica św. Jana Nepomucena u źródła. Dziedziniec był obszerny i przerżnięty kilkakroć ścieżkami wydeptanymi od kuchni do tak zwanego pałacu, do oficyn i stajen. Stary dom, który tak pompatycznie pałacem nazywała czeladź i chłopi, była to budowa wysoka, z wyniosłym dachem nastrzępionym kominami, z oknami wielkimi, z gankiem wspartym na czterech drewnianych kolumnach. Z jednej strony czyściejsze szyby w oknach, bielejące zza nich firanki i gdzieniegdzie przeglądające wazony z kwiatami dowodziły, że to była strona pańska, pokoje bawialne; z drugiej mniejsze i w części potłuczone szyby pozasłaniane bielizną rozwieszoną i pozaklejane papierem tłumaczyły, że tu były izby kobiet służących i czeladzi dworskiej. Przed domem siadła grzęda kwiatów pożółkłych otoczona splecionym z gałęzi brzozowych koszem. Stara jedynaczka topola wznosiła się jeszcze pod oknami, z jednej strony już uschła i niedaleka losu swoich sióstr, których tylko pnie suche w tej samej linii pod oknami sterczały. Na ganku stary mops posiwiały na usługach domu siedział poważnie i patrzał w lipową aleję. Koło stajen przy wyciągniętej starej karecie pracowało kilku ludzi. Pod oficyną prano bieliznę, a pod kuchnią rozmawiało kilku ludzi dworskich. Cicho było i poważnie wokoło tego domu, którego staroświecka fizjonomia i stare otaczające go drzewa dowodziły w mieszkańcach spokojnego gustu i przywiązania do tej siedziby. Wszystko co się działo dokoła, miało pozór rzeczy zwyczajnych, koniecznych, odbywających się nałogowie. Każdy z ludzi był na swoim miejscu, przy swoim zatrudnieniu: mops nawet używał świeżego powietrza z przekonania o potrzebie i z nałogu, nie z żadnej przypadkowej fantazji; była to jego gankowa godzina. Wszedłszy wewnątrz domu dawała się czuć ta sama spokojność, ten sam odwieczny porządek: każdy przedmiot godził się z drugim, jakby z niego wyniknął i z nim razem był stworzony; nie było nic nowego i nic uderzającego, nic dodanego. W sieniach świecące od wycierania ławy i skrzynie, stary zegar z kukawką gdakający bez ustanku, na ścianach zapylone wieńce kilkuletnich dożynek. U drzwi wiodących do sali na lewo leżała słomianka do otarcia nóg. W oknie śpiewały w klatce kanarki.
W sali znowu ten sam porządek odwieczny. Przez całą jej długość leżało płótno zabezpieczające starą, niegdyś woskowaną, posadzkę od szwanku. Na niebiesko malowanej ścianie wisiało zwierciadło w ramach drewnianych z brązami i dwa portrety; mężczyzny w peruce i kobiety z różą w ręku, z muszkami, w rogówce. Pod nimi stała kanapa obciągnięta nawleczką i widocznie w niektórych miejscach wysiedziana; przed nią uporządkowane dokoła stolika krzesła w pokrowcach także, które tylko od święta zdejmowano.
Na kominie był osadzisty zegar niegdyś brązowany, a dziś do niepoznania sczerniały, ozdobny w kwiaty, zwierzęta, wiszące medaliony itp. Obok niego porcelanowe figurki pasterek i pasterzy arkadyjskich stały i siedziały otoczone skamieniałościami: gruszkami, kamieniami, ślimakami i konchy zamorskimi. Ekran stary i wypłowiały zasłaniał kominek, którego strzegły w zupełnym komplecie wyprostowane stojąc: mieszek, łopatka, szczypce i kruczek. Przy ścianach stały w największym porządku krzesełka, gdzieniegdzie stolik od roboty okryty suknem. Okna Otaczały firanki haftowane dość zżółkłe, ale starannie zawieszone. Boczne ściany okrywały sztychy za szkłem i emblematyczne cyfry z wieńcami: pamiątki imienin, ślubów i dni wesołych. Nikt zwykle w sali nie siedział, był to pokój dla gości i dopiero za nim w gabineciku niemniej porządnym mogłeś znaleźć panią domu, zacną wdowę, jaśnie wielmożną Dorotę z Dylągowskich Sumińską.
Niemłoda to już była osoba i do młodości już nawet wszelkie straciła pretensje, nie mając je czym usprawiedliwić. Na wygodnym krześle rozparta, umieściwszy nogi na stołeczku, w okularach, zacna matrona spoglądając na dwoje piesków u nóg jej na poduszkach spoczywających ciągnęła kabałę z miną tak poważną, tak zajętą, jak gdyby pisała najważniejsze dzieło albo liczyła odległość ziemi od słońca. Przy niej leżał sznureczek od związywania kart i futerał od okularów; dalej nieco stał dzwonek staruszek i szklanka wody z cukrem przykryta spodkiem od filiżanki.
W oknie siedziała druga osoba, jejmość panna Anna, siostrzenica pani Doroty zajęta pończoszką, a niekiedy spoglądająca ukradkiem w długą lipową aleję. Nic nie przerywało milczenia prócz jednostajnego faworytów piesków chrapania, które jak chód regularny zegaru odzywało się.
Pani Dorota była już wcale niemłodą, ale przez regularne życie potrafiła się zachować w pozorach średniego wieku. Sucha, wyprostowana, poważna, z oczyma szarymi, z włosem siwym, ale pokrytym czapeczką i lokami, całe tak swoje życie ze wszelką przyzwoitością i w największym przepędziła porządku. Z nieboszczykiem mężem w zgodzie i błogosławieństwie Bożym przeżywszy lat dwadzieścia kilka, bezdzietna, już lat kilkanaście nosiła czepiec wdowi i, jak prawej przystało niewieście, pobożna, miłosierna, oszczędna, gderliwa, kończyła życie kabałą i pieskami. U pani Doroty najznamienitszą figurą w domu był ten zegar w sieniach, który rozporządzał dniem i wyrokował, kiedy trzeba było spać, jeść, chodzić, wstawać itp.
Wszystko działo się według jego rozkazów, słudzy bali go się może więcej niż samej pani; sama jejmość słuchała go z pokorą, dając pierwsza dobry przykład nieograniczonego posłuszeństwa. Gdyby kiedy staremu zegarowi przyszła była ochota stanąć, cały dom byłby stanął i nie wiedział co począć; szczęściem panujący ten starzec, mimo podeszłego wieku, nie groził jeszcze bezkrólewiem, a co rok zegarmistrz z bliskiego miasteczka zaglądał wewnątrz badając pilnie stan jego zdrowia, który zwykle przeczyszczeniem się kontentował. Panna Anna siostrzenica pani domu było to młodziuchne i miłe stworzenie. Miała ledwie lat szesnaście, gdy ją przysposobiła ciotka i osadziła przy sobie. Blondynka, niebieskooka, średniego wzrostu, wysmukła i zręczna, chociaż nie była cudem piękności tak jednak harmonijnie wszystko w niej się z sobą godziło i odpowiadało sobie, iż na pierwszy rzut oka każdego musiała ściągnąć uwagę. Na jej twarzy panował wyraz nieprzebranej słodyczy, śmiały się usta, uśmiechały oczy, jednak nie tym szyderskim uśmiechem zalotnictwa lub szyderstwa, które widujem w oczach kobiet zepsutych lub do zepsucia skłonnych, lecz łagodnością chrześcijańską. Zdawało się patrząc na nią, że się nigdy gniewać nie mogła, nigdy zniecierpliwić; wyglądała jak anioł przebaczenia i cierpliwości.
Toteż pani Dorota bardzo kochała siostrzenicę i głośno się z tym odzywała, że jej wszystko zapisze, co miała z siebie i z zapisów nieboszczyka męża. Niemało to młodzież okoliczną nęciło ale na nieszczęście panna Anna nie śmiała za nikim się odezwać a ciotka nikogo jeszcze godnym jej nie osądziła. Czy spieszno było młodej dziewczynie wyjść za mąż? tego nie wiem. To pewna, że czasem spoglądała niespokojnie w okno, zamyślała się nad robotą, szukała rozrywki pielęgnując kwiatki, nie sypiała w nocy i modliła się gorąco; jednakże gdy zalotnicy przyjeżdżali, przyjmowała ich tak zimno, poważnie, obojętnie, że każdy z nich odjeżdżał zrażony.
Ciotka też ze wszelką przyzwoitością i wedle wszystkich reguł przyjmowała ich i żadnego jeszcze nie dopuściła do oświadczenia się. Większa część młodych sąsiadów już nawet znudziwszy się porzuciła była pannę Annę uważając ją za niezdobytą fortecę. Tak się miały rzeczy w chwili, kiedy się ta historia zaczyna. Wybiła czwarta na zegarze w sieniach, skrzypły drzwi od sali, dał się słyszeć chód powolny – i łysy, siwy, wysoki, chudy Jan… stary sługa domu w szaraczkowej kurtce, palonych butach, z chustką od nosa i tabakierką wyglądającą z kieszeni wszedł, jak zwykł był wchodzić od lat dwudziestu: z tacą, na której była kawa i sucharki. Postawiwszy ją na stoliku przed panią cofnął się ku drzwiom i stanął pod progiem zażywając tabakę.
W tej chwili pani Dorota zawiązała sznurkiem karty, zdjęła z nosa i schowała w futerał okulary, przysunęła tacę i zaczęła nalewać kawę. Pieski przywykłe zbudziły się słysząc dźwięk garnuszka i filiżanki, a Jan założywszy w tył ręce, stał w milczeniu.
– Chłodno na dworze, Janie? – zapytała pani, bo zwykła go była pytać zawsze o toż samo od lat dwudziestu.
– Chłodno, pani, ale pogodnie.
– A co się tam dzieje z kanarkami?
– Zdrowe, pani, tylko się trochę samce poczubiły.
– Aniela nigdy dobrze nie dopilnuje śmietanki, oto węgla pływają po niej. Jan zamilkł, bo nie śmiał ani wymawiać ukochanej Anieli, ani sprzeciwiać się pani.
– Panno Anno, rozlej pieskom śmietankę.
Posłuszna porzuciła robotę i poszła pieskom służyć, w czym Jan pospieszył jej dopomóc. W nagrodę dostała panna Anna sucharek, który, pocałowawszy ciotkę w rękę, położyła na oknie. Następnie Jan zabrał tacę i mierzonym krokiem wyszedł zamykając pilnie drzwi za sobą. Tu zaszła zmiana dekoracji. Pani Dorota kazawszy sobie podać książkę do nabożeństwa wzięła się do pacierzy, a panna Anna wyszła do sali bawić pieski ciocine. Jeszcze zegar nie uderzył był wpół do piątej, gdy w ulicy lipowej ukazał się powóz prosto dążący do dworu. Postrzegła go panna Anna i pobiegła uwiadomić ciotkę. Natychmiast pani Dorota wyszła do sali i usiadła za stolikiem, a siostrzenicę wyprawiła, aby przygotowano herbatę.
Tymczasem coraz się zbliżał powóz stuknął o próg we wrotach i z turkotem zajechał przed ganek. Pani Dorota podniosła się nieco dla zobaczenia, kto przyjechał, ale rozpoznać nie mogła. W sieniach dały się słyszeć głosy, chrząkania, szeptania, wreszcie zakręcono klamką i otyły, rumiany pan sędzia Buczkowski wszedł ze wszelką przyzwoitością i uszanowaniem cisnąć się do ucałowania ręki gospodyni, która na widok jego powstała i niby się uśmiechnęła.
Za nim wszedł młody człowiek i (to niemało zmieszało panią Dorotę)bardzo świeżo i przyzwoicie ubrany, mogący mieć lat około trzydziestu, rumiany, wesołej twarzy, oczu błyszczących, ledwie poczynający odrobinę łysieć, zbudowany jak Bóg przykazał, przy tym ciemnoblondyn. Ubranie jego okazywało człowieka dobrego towarzystwa i wcale nie wieśniaka; toż potwierdzał lekki trochę szyderski uśmiech ust i jakaś mina, po której łatwo poznać nadpsutego swobodą kawalerskiego życia człowieka.
Pan sędzia, otyły i dawniej zalotny a miły człowiek (taka była o nim przynajmniej tradycja w sąsiedztwie), z rewerencją przystąpiwszy do ręki pani Doroty przedstawił jej młodego człowieka jako swojego krewnego, pana Mateusza Wideckiego, niedawno osiadłego w tych stronach, który spieszył ze złożeniem swego uszanowania pani podkomorzynie dobrodziejce. Naszastawszy mocno, nogami na znak uszanowania przybyli usiedli na wskazanych krzesełkach i uroczyste rozpoczęło się milczenie.
Pani Dorota szukała w głowie od czego zwykła była rozmowę z przybywającymi zaczynać, pan sędzia patrzał po ścianach i uderzał palcami po kolanie, pan Mateusz oglądał się z miną człowieka, który bada ducha domu. Gdy wszyscy milczą jeszcze, przez drzwi od bocznego pokoju weszła z rumieńcem na twarzy panna Anna. Goście powstali, ukłony, przywita nie i znowu milczenie. Pan Mateusz tylko poglądał już nie po ścianach, ale najpilniej, jak być może, wlepił oczy w pannę Annę.
Gdy się to dzieje, pani Dorota odchrząknęła i zaczęła rozmowę – Pan sędzia już zapewne ukończył siejbę?
– O! nie jeszcze – odpowiedział zapytany – jeszcze mam kilkadziesiąt korcy żyta do posiania.
– A jakże tegoroczne wydaje?
– Ledwie po korcu kopa; bardzo źle, będzie drożyzna. Żydzi już się zaczynają dowiadywać o żyto. Pani dobrodziejka ma podobno kilkoletnie?
– Tak jest, z trzech lat.
Tu uznał potrzebnym wtrącić się w rozmowę pan Mateusz.
– Jest to bardzo dobra rachuba – rzekł – nie przedawać w tanie czasy.
– Oczywiście! – dodali pani podkomorzyna i pan sędzia. Po czym znowu nastąpiło milczenie.
Jan przybrany w surdut nowiuteńki, w którym wyglądał jak w worku, wniósł talerz jabłek; następnie podano herbatę. Rozmowa zwolna i ze wszelka przyzwoitością toczyła się, jak to pospolicie na wsi bywa, o cenach zboża itp.
Pani Dorota, zawsze w każdym młodym człowieku domyślająca się konkurenta do panny Anny, spód oka mierzyła pana Mateusza i w duchu osądziła go bardzo przyzwoitym człowiekiem. Lecz dziwne wrażenie zrobił on na Annie. Ona, co przywykła była z jednaką obojętnością spoglądać na wszystkich, kiedy weszła do pokoju i spojrzała na niego, uczuła jakiś dreszcz przechodzący po ciele i drżeć poczęła sama nie wiedząc czego. Serce jej bilo gwałtownie, nie śmiała spojrzeć, obrócić się, ruszyć, bała się ust otworzyć. Kto inny byłby to wziął za przeczucie, lecz ona nawet się nad tym nie zastanowiła, co to było; tak bowiem przejęta była posłuszeństwem, że nie czuła w sobie woli, nie przypuszczała przeczucia.
W prostocie ducha zdawało jej się, że ciotka powinna była czuć i myśleć za nią, że to do niej wcale nie należało. Znając przy tym panią Dorotę wiedziała, że jej nie wolno mieć swojej woli i myśli; bo jak zegar kierował całym domem, tak wola pani rządziła wszystkim, co ją otaczało, aż do najdrobniejszych czynności. Przytłumiła więc bi cie swego serca, niespokojność i, usiłując zapomnieć o gościu, który ją takim strachem nabawił, wzięła się do robienia herbaty. Wtem, gdy ją zalewa starannie, słyszy, że ktoś wstaje, idzie, zbliża się i w końcu ujrzała młodego gościa przy sobie. Zupełnie już wtedy nie wiedziała co począć, w uszach jej zaszumiało, w głowie się przewracało, w oczach ćmiło, a ciotka z niesłychanym także zdumieniem i nieukontentowaniem spojrzała na kawalera, który tak nieprzyzwoicie, przy pierwszej bytności, ośmielał się zbliżyć do panny Anny. Nic tego nie zważał pan Mateusz i śmiało ofiarował swoją pomoc Annie do robienia her – baty. Zaledwie biedna zebrała się na niewyraźną odpowiedź:
– Bardzo dziękuję, ja tak jestem przywykła… Uparty gość nic na to nie zważając koniecznie obstawał przy zaczęciu rozmowy z Anną.
– Pani zapewne lubi kwiaty?
– Tak, tak jest – niewyraźnie odpowiedziała.
– Musi to być piękny ogród.
– Tak, piękny ogród.
Znowu się urwało. Biedna Anna rzucała okiem na ciotkę, której szare oko wytrzeszczone i usta zaciśnięte grozić jej się zdawały i bronić nieprzyzwoitej z kawalerem rozmowy. Nareszcie po kilku próbach przekonawszy się pan Mateusz, że z tego nic nie będzie, usiadł i zamilkł. Podano herbatę; pan sędzia głośno gadał, panna Anna siadła z daleka pomięszana, pan Mateusz już po ścianach tylko patrzał, ciotka okazywała najtrafniejszy humor. Gdy Jan wyniósł tacę, goście zaczęli spoglądać na zegarki, powoli włożyli rękawiczki, pożegnali się i odjechali.
Zaledwie zahuczało, pani Dorota ruszając ramionami powstała z kanapy, rozkazała stoły pościerać, pozwoływała rozpierzchnione pieski i odezwała się:
– Ależ to jakiś jegomość impertynent! Tak zaraz obcesowo sobie do panienki się przysiada. Bardzoś Wpanna dobrze uczyniła… żeś mu nie odpowiadała.
– Ja, ciociu, odpowiadałam – rzekła Anna.
– A to bardzo źle, nieprzyzwoicie; trzeba było udawać, że się nie słyszy. Któż to widział kiedy, z pierwszą wizytą i zaraz do panny w konwersacje! Proszę, żebyś mi wpanna drugi raz to pamiętała: udawać, że się nie słyszy. To wcale nie uchodzi, żeby młoda panienka gadała z kawalerami. Powiedz, aspanna, niech Jan tu pościera; podaj mi mój różaniec. Idź precz Amor! Idź precz! Jaki impertynent! A, bo i ten sędzia; po co go tu było przywozić? Na poduszkę Żolka, na poduszkę! W Imię Ojca i Syna i - idź aspanna do ogrodu, a okryj się ciepło; niechaj Aniela przyjdzie z pończochą do przedpokoju! W Imię Ojca i - a nie pójdziesz precz z krzesła! Weź aspanna chustkę od nosa i trzewiki ciepłe! A która tam godzina? po szóstej, późno! Dajże aspanna pokój, już nie chodź do ogrodu, bo rosa pada.II ANNA
Taką jednak, jakośmy ją odmalowali powierzchownie, nic przez się nie znaczącą istotą nie była panna Anna. Pokryte tą suknią pokory, łagodności, posłuszeństwa, biło w niej pełne czu cia serce, a w głowie roiły się myśli, których by zacna ciotka nigdy była nie zrozumiała, gdyby nieostrożna siostrzenica wydać się chciała z nimi. Była to kobieta pełna czucia, rozumu, przygotowana i uzbrojona do życia, lecz reguły przyzwoitości i zupełne zdziecinnienie ciotki nie dozwalały jej się z tym okazywać.
Toteż Anna zdawała się na pozór nic nie znaczącą istotą, choć była wcale niepospolitą kobietą. Wszystko w niej tłumiła ta niewola, w której karby brała otaczających ją pani Dorota Zostawiona sama sobie Anna czasem płakała, ale przekonanie o obowiązkach, konieczności takiego położenia prędko ją umiały natchnąć rezygnacją, z którą nie tylko znosiła złe humory i ciągły despotyzm ciotki, lecz brak zupełny życia, rozmowy i uczuć niezbędnych w młodym wieku. Usiłowała przywyknąć do tego spokojnego i regularnego życia, w które była wprzężona, starała się wytłumaczyć sobie, że tak jak było, było dobrze. Lecz na próżno. Trudno to młodej panience oswoić się z takim życiem zimnym zegaru, jakie prowadzono w Złotej Woli u pani Doroty. Męczyła się biedna Anna i, ofiarując Bogu swoje męczarnie, usiłowała przed ciotką nigdy się nie wydać z tym, że jej było źle i że miała w duszy większy zapas czucia i myśli, którego nie podobna było zużyć przy kanarkach i pieskach.
Tymczasem pocieszała się wspomnieniem swojej młodości. Inna bowiem całkiem była pierwsza jej młodość, inne wówczas życie i przygotowanie do innego. Rodzice Anny byli bardzo bogaci. Nieszczęściem, jak to u nas często bywa, los ich osadził przy bogatszych jeszcze w stronie, w której zbytek był w powietrzu, koniecznością, potrzebą. Na zbytki więc stracili wszystko, co mieli. Po świetnych balach, zabawach z pałacu i karet zejść potrzeba było w ubogie życie nędznego dworku i karmić się zgryzotami. Anna odebrała była wychowanie niepospolicie staranne. Matka, która ją kochała, jak zwykle jedynaków kochają rodzice, poświęciła się całkiem najświetniejszej edukacji ulubionego dziecięcia. Trzeba wyznać, że koszta, jakie stąd wyniknęły przy dość nieporządnym utrzymywaniu interesów, przyczyniły się niemało do zniszczenia na majątku rodziców Anny. W ostatnich czasach, gdy z przestrachem poglądali, na przyszłość coraz groźniejszą, gdy dłużnicy po jednej zabierali wioski, cieszyły ich tylko postępy córki, jej wdzięki i charakter słodki. Nauczyciele ubóstwiali tę uczennicę skromną przy największych postępach w nauce, a zawsze jak dziecię łagodną. Kiedy wreszcie rodzice Anny ujrzeli się nagle w ubóstwie, nie tyle im żal było majątku dla siebie, ile dla córki: to bowiem, co przeznaczyli na jej uszczęśliwienie, wychowanie, stawało się przy ubóstwie jedną więcej męczarnią. Może się to komu wydać śmiesznym, lecz któż nie przyzna, że wychowanie staranne daje gusta wytworne, czyni potrzebą towarzystwo dobre, książki itp., a z jakimiż trudnościami walczyć musi ubogi, żeby te przyjemności życia, do których nawykł, bez upokorzenia pozyskać?
Anna nagle przeniesiona z pięknego pałacu do mizernego dworku, który z całego majątku rodzicom jej pozostał, nie miała nauczycieli, fortepianu, książek, arfy, kwiatów swoich, ogródka, pięknych obrazów i pięknych sukienek. Z początku było jej bardzo ciężko znieść taką odmianę. Lecz gdy ujrzała posępne twarze ojca i matki, gdy uczuła potrzebę pocieszania ich, udała, że jej dobrze, lepiej nawet jak wprzódy, włożyła uśmiech na usta i biedni rodzice uwierzyli dziecięciu, które z nieporównanym poświęceniem uśmiechało się do nich płacząc w sercu. Anna miała już tyle siły i tyle miłości, że potrafiła udawać i do śmierci rodziców nie pokazała smutku, który serce jej ściskał.
Naówczas poznała ona świat lepiej i, myśląc o nim w cichości, powiedziała sobie, że cierpienie jest przeznaczeniem człowieka na ziemi, że szczęście jest niepodobnym, a jeśli kiedy zaświeci, to chyba dlatego, żeby po nim czarniej się jeszcze świat wydał. Opuszczeni, sami jedni rodzice Anny nie narzekali na przyjaciół, nie cisnęli się do panów, którzy póty tylko żyli z nimi, póki byli bogaci; cierpieli także i milczeli. Nie przyszło im nawet na myśl, że Anna miała ciotkę bogatą, która by się jej losem zająć była powinna; całkiem inaczej obmyślali dla niej przyszłość i innych wyznaczyli jej opiekunów na przypadek swojej śmierci.
Lecz ciotka nudziła się sama jedna. Zasłyszała coś o nieszczęściu siostry, dowiedziała się o jej córce i zażądała ją mieć przy sobie obiecując wszystko, co miała, jej zostawić. Wielka to była radość w ubogim domku, gdy ze wszelką przyzwoitością napisany list pani Doroty doszedł rąk rodziców Anny; odżyli w dziecięciu i płacząc dziękowali Bogu. Tylko młoda dziewczyna nie dzieliła ich radości. Przywykła już cna była do nowego życia i nie chciała go odmieniać; nade wszystko nie chciała porzucać rodziców. Ukołysano ją jednak z łatwością, ona była tak łagodna! Matka odwiozła ją do Złotej Woli.
Nie potrafię opisać uczuć Anny na widok ciotki zimnej, regularnej, traktującej ją ze wszelką przyzwoitością (tak różnej od matki), tak surowej i niewyrozumiałej, na widok tego domu, w którym zegar panował, gdzie nie wolno się było rozśmiać głośno, pobiegać, zagadać, poswawolić i gdzie wszyscy chodzili wysznurowani jak lalki, zdając się albo nie mieć czucia i duszy, albo najpracowiciej je w sobie ukrywać. Przeszło po niej zimno, ścisnęło się serce, płakała, gdy wyjeżdżała matka, ale milczeć musiała i przyjąć to szczęście dlatego, że ono się szczęściem rodzicom jej wydawało. Tu do ostatka stracić musiała Anna, a przynajmniej skryć przed ciotką wszystkie swoje dobrze wychowanej dziewczyny zatrudnienia i upodobania. Fortepian zdawał się ciotce nieskończenie dziwacznym przy pozyt ywku dla kanarków; innej książki nad nabożną nie pozwoliłaby czytać uważając to za największą z nieprzyzwoitości dla panny; śpiewu nie tolerowała wcale, skoku i wesołości zabraniała surowo, wynurzeń i łez także strzegła najpilniej. Kładła na nos okulary, aby zobaczyć, co panna Anna rysuje i darła niemiłosiernie jej próbki mając tę sztukę za coś szatańskiego i nieprzyzwoitego dla kobiety. Potem zasadziwszy Annę do pończochy zacna pani Dorota chodziła po pokoju mrucząc: – Oni ją, Boże odpuść, edukowali na aktorkę czy co? Po co jej ten klawikord! po co jej te malowidła! Do czego to te książki, co oni jej nauczyli? Albo ta francuzczyzna, Boże odpuść! to tylko wszystkiego złego początek! Otóż i pan Bóg nie pobłogosławił i przez tę bezbożność swoją majątek stracili! A taki piękny majątek! Ta to klucz był jako rzadko: pięć wsi ogromnych! Jak to im było stracić? Ale kiedy to i jegomość podobno był farmazon, jejmość lubiała kornety i dziecko psuli, i poginęli. Żolka, a po co na kanapie, a nie pójdziesz! Trzeba zacząć koronkę – aspanna pobiegaj z pieskami po sali i zabaw się! Zmuszona biegać z pieskami za całą zabawę Anna o jakże więdła, jak schła, jak nieraz po kątach płakała. Lecz kiedy jej to okropne życie bez myśli i czucia dogryzło, uciekła się do modlitwy, bo była nabożna, jak wszyscy nieszczęśliwi i powiadała sobie po cichu:
– Bóg cierpieć przykazał; Bóg nagrodzi cierpienie! A potem znowu płakała. I tak biegły jej smutnie młode lata w Złotej Woli przy ciotce.
Gdy się cokolwiek osiedziała Anna, a sąsiedzi o jej przybyciu dowiedzieli i o zamiarach pani Doroty, mnóstwo poczyniono projektów swatowstwa, gdyż zapis całego majątku czynił ją może najlepszą partią w sąsiedztwie. Przez niejaki czas nie było dnia bez odwiedzin, zjeżdżano się jak do cudownego obrazu, żeby widzieć przybyłą, a młodzi na wyścigi starali się jej podobać! Ileż to pięknych marzeń uczyniono budując je na posagu panny Anny, ile to domów krzywo na siebie patrzeć zaczęło już w sobie współzawodników upatrując, ile to się rozeszło plotek, ile było kłótni! Ale wszystkie te projekta rozbiły się z kolei o zimną powierzchowność Anny, a zimniejszą jeszcze krygowność i regularność ciotki, która tyle doskonałości żądała od narzeczonego siostrzenicy, ile ich mogła skomponować na rachunek męża po jego śmierci.
Liczba tych przymiotów była tym większa, im dalej panią Dorotę lata odsuwały od nieboszczyka podkomorzego, którego po śmierci w sercu swoim ukanonizowała. Co dzień niemal dodawała mu jakąś cnotę, której nie miał i kładła ją za warunek przyszłemu mężowi Anny. Po swojemu myśląc o jej szczęściu głęboko się nad nim zastanawiała między piątą a szóstą wieczorną codziennie, jeśli gości nie było i chciała koniecznie młodego pana podkomorzego jakiegoś dla Anny, który by kubek w kubek podobny był do obrazu nieboszczyka, jaki w sercu swoim nosiła, mając go za najprawdziwszy. Tym sposobem zamęście Anny stało się prawie niepodobieństwem. Napływali w dom coraz nowi konkurenci, lecz każdy z nich ledwie był za bramą, już mu pani Dorota wyrok napisała. – A fi! Boże odpuść! – mówiła. Gdybym też miała wydać Anusię za tego ogromnego draba podobniejszego do hajduka niż do obywatela przyzwoitego! Najmniejszego podobieństwa z panem podkomorzym! A jaki śmiałkowaty, już się do rączki cisnął całować za pierwszą wizytą. Abo do czego to takie włosy kręcone? Nie taki był podkomorzy! Jej koniecznie trzeba takiego małżonka jak podkomorzy. To to był złoty mąż! Ach, biednaż ja wdowa! Boże odpuść! Żolka, precz z kanapy! Wyjeżdżał drugi, to znowu inne następowały zarzuty.
– A toż jeszcze tego, Boże odpuść, brakowało! Jakiś młokos; co nie ma wąsów jeszcze, słabowite to, chuderlawe jakieś! Pewnie w suchotach! I cóż on ma? mizernych kilkanaście chałup! Albo i to! albo i to! Żebym ja za niego moją Anusię wydała! Żolka, pójdźże ty precz, a nie zaglądaj tam!
Poczciwa ciotka każdego tak błogosławiła na drogę i każdy, raz drugi pokazawszy się, zrażony bywać przestawał. Annie było to prawie jedno, nie spodziewała się ona szczęścia i nie wzdychała za niczym, bo miała przeczucie, że los jej się nie poprawi odmianą. Wśród tych starań o Annę, odebrała ona smutną wiadomość o śmierci rodziców, po których ciotka prawie jej nawet płakać zabroniła. Została więc sama jedna w świecie skazana, aby jej nikt nigdy nie pocieszył. W milczeniu zalewała się gorzkimi łzami i kryć się z nimi musiała, bo niemiłosierna pani Dorota gderała nieustannie.
– A dośćże tego, mościa panno, kiedy powiadam pannie aspannie, żebyś mi zaraz tych łzów przestała. Bardzo dobrze płakać po rodzicach, ale w miarę, aspanna masz we mnie większą dobrodziejkę, oni aspannie nic nie zostawili i, gdyby nie j a, to byś teraz kawałka chleba nie miała. Idź, aspanna, pobiegaj z pieskami! Ilekroć ją zobaczyła we łzach, tyle razy niemiłosiernie gderała pani Dorota lub pocieszała ją w taki sposób, który tylko większy jeszcze żal mógł wzbudzić. Takie było życie Anny, a zważywszy jej przeszłość, musiało się wydawać przywykłej do macierzyńskiej czułości, do swobody, okropną męczarnią. Lecz kiedy Bóg daje komu przeznaczenie cierpienia, daje mu także siły, i w tej słabowitej, delikatnej dziewczynce był zapas wytrzymałości i cierpliwości nieprzebrany. Trudno jednak było przywyknąć tak do życia przy pani Dorocie, aby ono smakować mogło.
Żadna niewola nie trapi gorzej nad niewolę duszy, przykucie do osoby zupełnie odrębnego charakteru musi być nawet w piekle największą karą. Wystawcie sobie, że waszej duszy, waszemu sercu, odebrano wszelką władzę, a zostawiono uczucie; że nie wolno wam płakać, ani radować się bez pozwolenia, ani stąpić kroku, ani pomyśleć chwilę swobodnie. Któż by nie wolał wszystko, co być może najcięższego, nad te piekielne męczarnie, nad ten wieczny los cienia chodzącego za ciałem mimo woli? A jednak Anna znosiła to bohatersko, tłumiła nawet w sobie żal przeszłości i, mimo męki, jakiej doznawała od ciotki, kochała ją! W tym anielskim sercu było tłumaczenie jej postępowania, wymawiała ją sama przed sobą nałogiem, charakterem, przywyknieniem, czyniła ją nieodpowiedzialną za to, co od niej doznawała.
Anna w ciągu życia wiele słyszała, czytała, domyślała się o miłości. Póki jeszcze miała przyjaciółki (tę niezbędną potrzebę młodych dziewcząt), nieraz odbierała od nich zwierzenia poufałe chwilowych tych dziecinnych, a tak słodkich miłości, które się kończą pospolicie na zamianie kwiatka i tysiącach westchnień. Są to prześliczne przywiązania, niewinne i różowe, które tyle rodzą marzeń, tyle nadziei, tyle najprawdziwszych zamków na lodzie! Lecz sama nigdy nie kochała. Czuła ona, że kochać by mogła, odzywała się w niej potrzeba miłości, ale nie było kochanka. I to więc biedna Anna policzyła na karb swego przeznaczenia myśląc, że dla niej nigdy się nawet nie znajdzie kochanek. Kiedy jej przyjaciółki opisywały swoich, rumieniła się, a na zapytania:
– Kogóż ty kochasz? – po cichu odpowiadała:
– Ja, nikogo.
– Ale to być nie może?
– Tak jest, moja droga.
I pełne egoizmu młodzieńczego przyjaciółki tym piękniej malowały jej miłostki swoje, napełniały jej głowę nimi, jakby chciały jej przydać cierpienia czy ciekawości. I jak to bywa między przyjaciółkami, opowiadały owe cudowne wejrzenia na tańcującym wieczorze, owe ściśnienia ręki, owe przechadzki pod oknami i podarunki kwiatów i bury od mamy itd. Anna słuchała, ale nie zazdrościła; jednakże ogarniała ją czasem niespokojność, nieopisana żądza poznania tego uczucia, które jej rówiennice tak żywo zajmowało. Na próżno – nikt się nie zjawił.
U ciotki nigdy już nie posłyszała o miłości innej prócz Boga, bliźniego i pana podkomorzego; powoli więc zapomniała, że kochać można, a surowa pani Dorota tak się nawet czasem o pannach zakochanych odzywała, jakby one wszystkie warte były najmniej szubienicy (jeśli nie stosu). Ciotka nie przypuszczała miłości w kobiecie, pozwalała kochać pieska i to przyzwoicie, skromnie, a nade wszystko za pozwoleniem starszych. Męża zaś malowała zawsze wychowanicy jako rzecz, którą dają starsi nie pytając zezwolenia panny równie, jak jej sprawiają suknię i trzewiki. Do wszystkich więc cierpień Anna łączyć jeszcze musiała myśl, że kiedyś da jej ciocia męża podobnego nieboszczykowi podkomorzemu, którego portret niewiele obiecujący wisiał w pokoju. Z prawdziwą pociechą słuchała, jak ciocia ganiła wszystkich konkurentów i zabierała się ich odprawić z kwitkiem lękając się, aby któremu z nich nie była oddaną. Pojmowała ona, że znośniejsze jeszcze było życie pod panowaniem zegara i cioci niż przy mężu obojętnym, zimnym i p odobnym do nieboszczyka podkomorzego.
Całą pociechą Anny był jej ogródek, na który nie wiem jakim szczęśliwym trafem pozwoliła ciotka, przypominając sobie, że w panieńskim zostając stanie, miała także grządki, które pielęgnowała. Wydzielono więc Annie w końcu staroświeckiego ogrodu ze szpalerami i monstrualnymi, poobcinanymi drzewy, kawałek ziemi, na którym posadził ogrodnik coś na kształt kwiatów. Pod pozorem doglądania ich miała przynajmniej godzinę w dniu, w której mogła wybiec swobodnie i podumać na swojej ławce z darniny. Tam to pędziła najmłodsze w życiu godziny, słuchając słowika, pielęgnując kwiaty, wpatrując się w daleką okolicę, jakby za nią szukała oczyma rodzicielskiego domu i młodości złotej, których już dla niej nie było. Tam nigdy przynajmniej nie zeszła ją ciotka i pieski i nikt łez srogo zakazanych me zobaczył. Była też przywiązana do swojego ogródka i codziennie mu się wypłacała. Ogrodnik stary dopomógł jej do zbudowania altanki i ławki na pagórku, z którego widać było całą okolicę: kilka wsi, wieżę parafialnego kościoła, gościniec, pola i lasy. Tu Anna widziała przynajmniej życie i swobodę i jakże nieraz zazdrościła ubogim, co się po świecie tak wesoło przed jej oczyma kręcili. Często zapominała się na swojej ławce wilgotnej i, gdy wracała do pokoju, do ciotki, srogą odbierała burę i najcięższe wyrzuty, bo zegar wybił był godzinę dla ogródka dozwoloną. Biada Annie, jeśli Jan zdyszany przybiegł za nią do altany, aby jej opóźnienie przypomnieć; leciała wówczas nie oglądając się i z anielską słodyczą gotowała się na nieskończone gderanie pani Doroty, która nie mając innego pilniejszego zatrudnienia z upodobaniem i smakiem siostrzenicę burowała. Lecz gdy nadeszła zima, Anna nawet i tych godzin drogo okupionych nie miała, trzeba było siedzieć w pokoju i bawić się z Żolką i Amorkiem albo patrzeć na nieśmiertelną cioci kabałę. Życie w Złotej Woli to miało do siebie, że wszystkich, którzy tam dłużej pobyli, obracało w machiny. Ten zegar na podobieństwo swoje przekształcał wszystkich aż do piesków. Nie tylko Anna nawykła już była z każdą czynnością czekać uderzenia zegaru, lecz psy rozumiały jego bicie, a słudzy przeczuwali je z daleka. W lecie i w zimie zarówno o szóstej wnoszono kawę do pokoju pani, o samym południu dzwoniono na obiad, o czwartej podawano poobiednią kawę, o wpół do ósmej zastawiano wieczerzę, o dziesiątej wszyscy spać się kładli, a światła gaszono. Nadzwyczajnej potrzeba było jakiejś okoliczności, żeby ten porządek zła – mała. Wielkie tylko święta wilia Bożego Narodzenia, Wielki Czwartek, Wielkanocne dni zmieniały porę obiadu i wieczerzy.
W domu pani Doroty były reguły na wszystko: wyznaczono kiedy zacząć się miało opalanie pokojów, kiedy kończyć, zresztą czy potem było zimno czy gorąco, to panią bynajmniej nie obchodziło. Wszystko w tym sposobie. Słudzy mieli najściślejsze przepisy, do których stosować się byli obowiązani, w stroju, jadle, napoju, robotach nic ich nie wymawiało. Męczennicy to byli skazani za grzechy jak Anna i, gdyby wolno wierzyć, że dusze zsyłane są nazad w ten świat za karę (jak Żydzi utrzymują na przykład), rozumiałbym, że dom pani Doroty obmyśliła dla tych dusz nieszczęśliwych wola przeznaczenia. Miarkujcie, co mogła cierpieć kobieta z czuciem i do współczucia przywykła przeniesiona w ten świat machin?III PAN MATEUSZ I PAN SĘDZIA
Gdy pan sędzia z panem Mateuszem siedli do powozu i ujrzeli się już w lipowej ulicy, starszy odwrócił się do sąsiada i zapytał:
– A cóż, panie Mateuszu?
– A cóż, panie sędzio? – odpowiedział szydersko zapytany – to klasztor!
– W istocie – rzekł sędzia – jest niejakie podobieństwo domu pani podkomorzyny z klasztorem; ale pięknaż w nim siedzi zakonniczka!
– Ha! zapewne niebrzydka – wybąknął zapalając fajkę Mateusz – ale diable milcząca i sztywna.
– Mówiłeś mi jednak – przerwał znowu Mateusz – że się przy niej nie wychowała, że rodzice jej byli bogaci i starali się dać jej świetną edukację?
– Tak było w istocie, ale młoda dziewczyna, przykuta od lat kilku do ciotki, rada nie rada wszystkiego przy niej zapomnieć musiała.
– Srogaż bo to ciocia.
– Surowa jak stary nauczyciel, a regularna jak jej zegar ulubiony, ale w gruncie niezła kobieta, pełna tylko starych przesądów.
– Uważałem, że nie bardzo na mnie miłym okiem patrzała.
– Nie ma ona innych oczu dla swoich faworytów; na każdego jednakowo patrzy.
– Rozumieszże, panie sędzio, iżbym mógł znaleźć u niej łaskę?
– Dlaczegóż nie, panie Mateuszu; jesteś młody, przystojny, będziesz bywał, postarasz się przypodobać, nie jesteś ubogi. Czemuż nie?
– A panna?
– O pannę nie ma co się wcale starać, wszystko zależy od ciotki: gdy ona zezwoli, panna twoja.
– Jednakże…
– Nie ma jednakże, ciotka cię zaprezentuje jako przyszłego męża, a panna i słówka nie powie. Mówią, że to jest anioł dobroci i posłuszeństwa, i w istocie dobrą będzie żoną, kto potrafił wyżyć z taką ciotunią.
– Ha! ależ to trudne, panie sędzio! trudne do pojęcia.
– Trudne! trudne! waćpanu by się chciało przyjść tylko, wziąć za rękę i poprowadzić do ołtarza. Tak być nie może, chcąc coś mieć, trzeba popracować, warta też pracy jeśli nie panna to posag. Majątek czysty, nie odłużony (wprawdzie gospodarstwo idzie Bóg wie po jakiemu, ale na to jest rada)mówię waćpanu, że wart przynajmniej czterykroć. Są podobno jeszcze kapitały, remanenta piękne, owce same…
– Co tam, panie sędzio, daj już pokój inwentarzowi. Ale ileż to potrzeba trudu, żeby tę ciocię niezdobytą nakłonić? I w jakiż to sposób brać się do tego: pochlebstwem, uniżonością, nadskakiwaniem?
– Sposób łatwy – rzekł sędzia zażywając tabaki – gdybym nie był żonaty, poszedłbym w zakład, że tego bym dopiął. Oto naprzód trzeba poznać ciotkę, bo każdemu chcąc się podobać, poznać go wprzódy należy. Jest to osoba nadzwyczaj zimna, regularna, porządna, u której na języku co chwila przywoitość, a w sercu najmocniejsze do wszelkich ceremonij i staroświeckich obyczajów przywiązanie. Chcąc ją sobie pozyskać, oczywiście trzeba się jej okazać takim, jaką ona jest, trzeba chwalić, co ona lubi, ganić, czego nie cierpi, co chwila spoglądać na zegarek, szanować aż do śmieszności zwyczaje domu, oddawać wizyty ze wszelką ceremonią i przyzwoitością, oświadczyć się po staroświecku, prosić o pozwolenie konkurowania i pozyskania afektu panny: słowem, obszyć się w skórę cudzą i udawać swojego dziada. Co się tyczy panny, dla tej dość być grzecznym; na nic by się nie zdało starać się o jej miłość, popsuć by to nawet mogło interes w oczach ciotki, a zresztą będzie na to czas i po ślubie jeśli koniecznie o to chodzi. Tym sposobem ręczę za dobry skutek. Ale jedna nieostrożność popsuć może wszystko. Waćpan panie Mateuszu, jużes źle dziś zaczął, starając się zawiązać rozmowę z panną; widziałem, jak to zdziwiło obiedwie; lepiej daleko było bawić się z pieskami. Co się tyczy piesków, o tych łaskę mocno się także starać potrzeba, można by im wozić cukier w kieszeni, a przynajmniej sucharki; za drugim, trzecim razem nie od rzeczy to będzie; pomyślimy.
– Prawdziwie, sędzio – rzekł śmiejąc się i ściskając go pan Mateusz – gdybym nie wiedział o twojej przyjaźni dla mnie: przekonać bym się o niej musiał, z tej doskonałej, jaką mi dajesz instrukcji. Będę się do niej jak najściślej stosował i czuję, jak mi być może pomocna. Znasz – dodał ciszej – mój sposób myślenia i widzenia rzeczy. Nie ja to będę się uganiał za głupimi wymysłami, które zowią miłością, uczuciami i tym podobnymi bredniami. Te ideały dobre są dla ubogich, głupich, którzy jak ten nędzarz jedzą chleb, przy zapachu pieczeni, wmawiając sobie, że on jest od samej pieczeni lepszy; ja lubię w każdej rzeczy istotę, nie uczucie. Po kiego licha mi te uczucia; wszystkie kobiet y są równe i głupcy tylko wierzą w serce. Ja kiedy się ożenię, to dla pieniędzy, dla interesu, a pewnie nie z przywiązania jakiegoś, w które nie wierzę, powtarzam. I od mojej też żony nie wymagam, tylko byle mnie cierpiała i była mi wierna; zresztą wiem dobrze, co to zowią miłością! Cha! cha! Ale mój sędzio! Z tym wszystkim dlaczegoż tu dotąd nikt tej Anny ręki nie mógł pozyskać?
– A bo wszyscy głupi! chcieli pannę rozkochać! Pokazywali się tej cioci z nowomodną manierą, tracili się na wystawne konkury, a nie pomyśleli, że trzeba naprzód stróża przekupić, nim się co ukradnie; że każdego znowu inną monetą przekupować trzeba, Waćpan, panie Mateuszu, właśnie możesz najlepiej wskórać, kiedy się nie myślisz kochać i tak na zimno a rozważnie będziesz rzeczy traktował.
– A jużciż! a jużciż! mówię i ci powtarzam, panie sędzio, że w tę uczucia nie wierzę, tak jak w post i jeszcze coś.
– Jesteś więc całkiem niedowiarek Boży?
– Cha! cha! – odrzekł Mateusz – człek bywał na świecie i poznał to wszystko z gruntu!
– Proszę aspana! i ty w nic nie wierzysz?
– Prawie w nic, prócz pieniędzy.
– A jakże żyjesz na świecie?
– Pieniędzmi.
– Więc nie wierzysz i w moje przywiązanie?