Camp Pozzi. GROM w Iraku - ebook
Camp Pozzi. GROM w Iraku - ebook
GROM i Navy SEALs szkolą się tak, by zwyciężać, a nie ginąć, choćby w najsłuszniejszej sprawie.
Pod osłoną nocy zdobyli skomplikowane terminale przeładunkowe w pobliżu portu Umm Kasr. Innej nocy zapobiegli wysadzeniu jednej z największych tam rzecznych w Iraku. Bagdad, [...], [...] i jeszcze wiele innych miast dowiadywało się o pochwyceniu w ich okolicy członków znienawidzonego reżimu Saddama Husajna czy też przestępców, zwących się teraz dumnie bojownikami, dopiero o poranku z miejscowej prasy czy sąsiedzkich plotek.
Naval w swojej książce odsłania nam kulisy operacji, które do tej pory były owiane milczeniem, a także udowadnia, jak ważne są braterstwo, współpraca i profesjonalizm w wojskowym fachu.
„Bogom nocy równi”, tytuł jednego z rozdziałów Camp Pozzi, został zaczerpnięty z książki pod tym samym tytułem. Jej autor, Sergiusz Piasecki, określił tym mianem pracowników i współpracowników polskiego wywiadu w II RP. Czy bogom nocy równi byli także operatorzy GROM-u i Navy SEALs podczas II wojny w Zatoce Perskiej?
Przed bogami nocy nie ma kryjówki, a wojna, podobnie jak i morze, nie wybacza…
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15582-4 |
Rozmiar pliku: | 8,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Anybody home? – zabrzmiał szorstki głos nieco starszego pana z samego progu drzwi naszego bungalowu. Ów głos obudził nas w samo południe pierwszego dnia pobytu wśród daktylowych palm podzamcza Saddamowego pałacu gdzieś na przedmieściach Bagdadu.
– Hi guys – to melodyjne przywitanie, które pojawiło się po chwili, było już o ton cieplejsze.
Nasz wspólny angielski był już na tyle dobry, że mogliśmy się swobodnie przywitać z naszym gościem i dowiedzieć się, czego od nas chce, a raczej, jak się okazało, czego my możemy od tego jegomościa chcieć w naszej irackiej rzeczywistości.
– Pozzi, Bill Pozzi, jestem tu chiefem – przedstawił się nam ubrany w spodnie od amerykańskiego munduru i brązową koszulkę starszy pan. – Jak czegoś potrzebujecie, chłopaki, to przynoście mi listę, a ja wam to wszystko załatwię czy też zrobię zakupy w PX-ie, jak będzie taka potrzeba.
Pałac Saddama Husajna w Bagdadzie
Tak przywitał się z nami Bill Pozzi. Zapewne to był kiedyś kawał chłopa. Mimo wieku nic nie stracił ze swojej wojskowej prezencji, a niewielki brzuszek tylko dodawał mu powagi. Na przywitanie przyniósł nam w prezencie pudełko z bateriami.
– W tej temperaturze wyczerpują się błyskawicznie, a wy działacie zazwyczaj w nocy, więc każdy z was musi mieć zawsze spory zapas – wyjaśnił, stawiając karton na stole.
Tak zapamiętałem moje pierwsze spotkanie z Billem Pozzim. Nasz gość okazał się jednym z najstarszych, jak nie najstarszym Navy SEALsem w historii tej legendarnej jednostki US Navy, a on sam w tym czasie był już chodzącą legendą. Jego doświadczenie i zaangażowanie robiły wrażenie, a wiek stanowił dodatkowy atut – można powiedzieć, że Pozzi o funkcjonowaniu i życiu w takich wojskowych bazach jak ta nasza w Bagdadzie wiedział dosłownie wszystko. Pytał nas o przyziemne sprawy, o tak pospolite potrzeby, że czasami człowiek o nich nie pamięta, a stanowią one element codziennego funkcjonowania żołnierza. Bill Pozzi zaciągnął się do marynarki wojennej USA na ochotnika, w czasie gdy większość młodych ludzi unikała służby jak ognia. Niektórzy jego koledzy wręcz łamali sobie stawy kijami do bilarda i symulowali stare futbolowe kontuzje, bo bali się pozytywnej opinii wojskowej komisji lekarskiej, która dawała niechcianą przepustkę do wojska. Nie ma się też co dziwić, bo pod koniec lat sześćdziesiątych prowadzono działania militarne na Półwyspie Indochińskim (wojna wietnamska), a nie każdy młody chłopak musi mieć duszę wojownika.
Brama wjazdowa do campu Jenny Pozzi, ozdobiona napisem i zieloną maskotką SEALsów
Pozzi znalazł się najpierw w rezerwie US Navy. Był święcie przekonany, że to bezpieczniejsze od służby w piechocie. Wspominał, że był marynarzem na łodzi podwodnej, ale mu to nie leżało. Łódź, na której służył, pamiętała czasy drugiej wojny światowej. Pozzi pracował jako mechanik. Często kładł się spać z głową tak brudną od smaru, że ześlizgiwała mu się z poduszki podczas snu. Usłyszał wtedy o Navy SEALs i tam odnalazł swoje miejsce na długie lata (a konkretnie na trzydzieści lat). Na początku, jak wspomina, Navy SEALs kojarzyło mu się z programem telewizyjnym Sea Hunt, w którym chodziło o plaże, kobiety i piwo, więc czemu by się nie zaciągnąć? I tak już pierwszego dnia pobytu na wojnie poznaliśmy SEALsa, który swą służbę rozpoczął w wietnamskiej dżungli. Kto z nas nie oglądał filmu o Rambo?
Do domu nie mieliśmy najdalej…
Pozzi w Wietnamie zabezpieczał wraz z innymi SEALsami plażę przed lądowaniem na niej Marines. Tam spotkał się po raz pierwszy twarzą w twarz z wrogiem, uczestniczył w wielu misjach bojowych i patrolach. W swojej późniejszej karierze zabezpieczał lądowanie Apollo 12. Zgłosił się do tego zadania na ochotnika, a nie było ono łatwe – po tej misji był równie wycieńczony jak astronauci powracający w kapsule z Księżyca. Tak został pierwszym SEALsem, który spotkał astronautów, a jego nazwisko pojawiło się w telewizji. Kiedy Pozzi chciał wziąć udział w pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej w 1990 roku, jako 54-latek, usłyszał od komisji, że jest za stary, za gruby i za głupi. Był jednak tak nietuzinkowym specjalistą, że mimo wszystko pojechał wtedy do Iraku, a i później, w 2003 roku, przywitał nas w Bagdadzie. Wtedy już nikomu nie przeszkadzał jego wiek, o brzuszku nie wspomnę. Pozzi okazał się głównym mózgiem w przygotowaniach naszej bazy. Budował od podstaw całą jej infrastrukturę i dbał o nasze zaopatrzenie, a co najważniejsze, znał się na naszych pojazdach. Był też człowiekiem wielkiego serca – zbierał wśród żołnierzy pieniądze na rzecz katolickiego sierocińca w Bagdadzie. Ale dusza wojownika pozostała w Pozzim do ostatnich dni służby – zdarzały mu się wyjazdy na robotę. Ten facet uwielbiał walkę przez całą swoją wojskową karierę. Tak więc nic dziwnego, że nasza baza nosiła nazwę Camp Pozzi. A dokładniej Camp Jenny Pozzi. Pozzi miał córkę w wojsku. Stwierdził, że jeśli już jest wola nazwania bazy jego nazwiskiem, to niech będzie to na cześć nie jego samego, a jego córki, która też została żołnierzem. Nasz camp zatem nosił nazwę Camp Jenny Pozzi.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.