- W empik go
Capreä i Roma. Tom 2: obrazy z pierwszego wieku - ebook
Capreä i Roma. Tom 2: obrazy z pierwszego wieku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 363 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rzym znał tylko Caligulę z jego uwielbianego ojca i nieszczęśliwej matki; syn rodziców z któremi walczyć nie mogąc Tyberyusz pozbyć się ich musiał zdradliwemi środkami – odziedziczył po nich miłość tak serdeczną jakby była zasłużoną. Przykładała się do zwiększenia jej i skryta nienawiść ku Tyberyuszowi, którego dwudziestokilkoletnie rządy tyle krwi rozlały i tak spodliły Rym stary…
Wieść o zgonie starca natychmiast wyniosła Cajusa, na którym wszystkie spoczęły nadzieje. – Niedowierzano wprawdzie z razu, sądząc że Cezar jeszcze probuje rozgłosu śmierci, aby nim zbadał kto jest jego nieprzyjacielem, ale gdy jedni za drugiemi gońce przybywać zaczęli do Rzymu, zapewniając, że martwe widzieli zwłoki, niesłychanym wybuchem objawiła się radość ludu rzymskiego.
Ulice i rynki napełniały się tłumami, które ściskając się ze łzami winszowały sobie oswobodzę – nia Rzymu, jak gdyby groźny nieprzyjaciel odszedł od wrót jego, lub płomień niszczący co go miał poźrzeć, zagasł stłumiony. Nocą spotykali się ludzie u drzwi zamkniętych świątyń, niosąc ofiary dziękczynne.
W jednej chwili zmieniła się postać Rzymu, przed kilką godzinami milczącego i głuchego: krzyki radości rozległy się po Forum, powrozy zarzucone na szyję posągów walą je i kruszą, błotem zacierają imię tyrana w napisach; przewódzcy gminu wołają by trupa Tyberyusza do Tybru rzucić, wlec go hakiem do Gemonij… modlą się by ziemia matka nie przyjęła do swego łona cieniów jego, zsyłając je w miejsce pokuty bezbożnych.
Rzym ucztuje i święci wielki dzień, który nowe rozpoczyna rządy, nie wiedząc jaką wita jutrzenkę.
W Misenie głucho, – trap siny, rzucon samotnie spoczywa na łożu zasłanem purpurą; Cajus, którego już wszędzie okrzykują pretoryanie, myśli i naradza się z Macronem.
Niespokojny, chciałby co prędzej pochwycić władzę, a wrzask ludu, rozradowanego śmiercią Tyberyusza, każe mu rozmyślać jak ją ująć i sprawiać. Z dnia na dzień, z tego posłusznego niewolnika jakim był przy Cezarze, Cajus stał się człowiekiem.
Nie zapomniał, że Tyberyusz był jego przybranym ojcem, a choć dla pozyskania serc ludu chciałby się połączyć z temi co nań miotają przekleństwa – czuje, że winien choć pozorną oznakę czci zmarłemu…
Zabierał się więc, mimo krzyku żołdactwa, które w mieścinie Atella, między Capuą a Neapolem chciało spalić Tyberyusza zwłoki – wieść je na stos do Rzymu i w liście do Senatu prosił by zmarłemu przyznano cześć boską.
Choć przez Macrona władał pretoryanami i w Rzymie wszystkich miał Cajus po sobie, w istocie jednak nie był niczem jeszcze, tylko wątpliwym spadkobiercą Tyberyusza. Dwa testamenta zostały po Cezarze, ale władzy swej przekazać nie mógł, bo Senat tylko nią rozporządał, w ciągu ostatniego panowania przetrzebiony i rozbity, spełniający rozkazy pokornie i z między siebie nawet dający ofiary panu.
Słabość jego nie mogła w jednej chwili się zmienić: było nawyknienie posłuszeństwa i niewoli, użył więc chwilowej władzy i znaczenia, z których był dumny i zdziwiony, by na żądanie Macrona, na pokorny list Cajusa, przypominający mu że był synem Germanika, – odpowiedzieć uznaniem Caliguli jedynym spadkobiercą czci, władzy i dostojeństw po Tyberyuszu.
Cajus, udając smutek i pobożność, z ciałem zmarłego wyszedł uroczyście do Rzymu, a tłumy wsze – dzie wybiegały przeciwko niemu, witając w nim ukochane dziecię nadziei, najpieszczotliwszemi zowiąc go imiony. Caligula zdawał im się mieć wszystkie cnoty, których brakło Tyberyuszowi, a pierwsze jego kroki tak były zręcznie obliczone, aby cień swobód dawnych i gorliwą troskę o dobro ludu naprzód oczom ukazać. – Chciał się wzmocnić nim miał dać poznać.
W nocy wniesiono do Rzymu trup starca; nazajutrz rano Cajus, płacząc, powiedział mowę, w której skąpemi, ostróżnemi pochwałami uczcił zmarłego ojca i dziada, szerzej się rozwodząc nad cnotami Augusta i Germanika, skromnie coś dodawszy o sobie. – W Kuryi Senatu wyrzeczona mowa ta pełna była pokory i nieśmiałości, – ale nim ją dokończył, tłum, sam ku temu skłonny i przez pretoryanów Macrona poduszczony, wpadł nagle, wielkiemi krzyki obwołując go imperatorem.
Rzecz była przygotowana.
Dano mu natychmiast wszystkie tytuły Augusta, których Tyberyusz przyjmować nie chciał, – aż do ojca ojczyzny – Cajus ich skromnie odmówił. Łzy ciągle miał na oczach, a stawił się im z taką pokorą, że Senat omamiony, sądził iż łatwo nim owładnie.
Czuł Cajus, że w społeczeństwie, w którem jedne i to już potargane związki krwi jeszcze jakiś ostatni węzeł szanowany stanowiły – długie lata zobojętnienia jego dla rodziny, chłód z jakim patrzał na śmierć matki i brata i tych, których zgonem się podniósł odjąć mu mogły miłość i wiarę ludu. Pierwsze więc kroki jego zmierzały ku temu, by dowieść, że się taił tylko z poszanowaniem i miłością rodziny, aby gniewu Tyberyusza nie zwrócić na siebie.
Podróż do Pandatarii i Pontii, po popioły matki i brata, przywiezienie ich uroczyste na ozdobnej, chorągwiami obwieszonej, galerze do Ostyi i Rzymu, nie inny cel miały – chciał się okazać pobożnym synem i bratem.
Cześć nadzwyczajna jaką pamięci i resztkom swej rodziny wyrządził, wypłacić mu się miała przywiązaniem, które lud coraz wyraźniej objawiał ku niemu.
Jakby na zamknięcie krwawego panowania Tyberyuszowego, ostatni akt tego posępnego dramatu jeszcze był mordem i rzezią zagrobowym jego poświęconą cieniom. W chwili gdy do Rzymu nadbiegła wieść o śmierci Tyberyusza, więzienia pełne były już na zgon skazanych, których życie tylko senatus-consultum o dziesięć dni przedłużyło… Dziesiąty dzień przypadł właśnie w chwili śmierci cezara; wśród szału rodości zapomniano o więźniach; strażnicy ani wypuścić ich, ani im życia przedłużyć nie śmieli. Zdało się im że w niepewności najbezpieczniej będzie zamordować skazanych.
Tak się też stało: ofiary gniewu Tyberyuszowego uduszono w więzieniach, a hak oprawców powlókł je na Gemonije.
Los chciał, by się w ten sposób zamknęło panowanie okrutnika; wśród powszechnego wesela, nikt tej krwawej nie dostrzegł plamy, a nadzieja przyszłości przygłuszyła jęki osieroconych rodzin.
* * *XXV.
My odwróćmy oczy od tego widoku, który się rozpoczyna weselem a krwawym i dzikim szałem ma skończyć, i przenieśmy się znowu do ubogiego domku, przy Capreańskiej bramie Neapolu, w którym zamknięty z kilką niewolnikami Juda rozpoczyna życie nowe.
Poznaliśmy już towarzyszów, jakich los dał wygnańcowi i okropną nędzę, brzęczącą łańcuchami w podziemiach ergastulum.
Ale nie w tej jednej opuszczonej willi więzieniu jęczeli niewolnicy, mrąc z głodu i wycieńczenia, z tęsknoty i ciężkich razów, które im lada zadawało dziwactwo.
Na wesołych brzegach morza, wśród rozkwitłej Campanii, gdy na wozach złotem i klejnotami wysadzanych wleczono piękne nierządnice okryte przejrzystemi szaty, gdy woźnice i histryoni milionami sestercyj za płochą sztuczkę nagradzani byli, a ryba wyższą niż człowiek płaciła się ceną; wśród tego wymyślnych rozkoszy teatru – każde domostwo, obwieszone wieńcami i strojne zielenią, kryło pod mozajkową posadzką takie ergastulum ciemne, w którem powiązani ludzie stęknąć nawet nie śmieli, bo i jęk był śmiercią karany.
Czem był niewolnik w owych czasach, widać to z pism współczesnych – była to istota, a raczej rzecz, ruchomość, której użycia i nadużycia, zniszczenia i pastwienia się nad nią żadne nie ograniczało prawo.
Jednych fantazya pana, łaska, słabość wyzwalała nagle i czyniła ludźmi, drugich dziwactwo, okrucieństwo, kaprys rzucał na pastwę rybom do marmurowej pisciny… mówiono że ciało ludzkie przedziwny smak dawało murenom.
Cała moralność Rzymu, którą w pismach filozofów podziwiamy, służyła tylko na użytek jednej społeczeństwa klassie, wcale się nie stosując do innych…
Niewolnik nie był człowiekiem.
Seneka w listach swoich raz pierwszy, i to już pod wpływem nowej nauki, która mu nie była obcą, odezwał się za niewolnikiem (1). Niewolnik był tak dalece uważany za bydlę, że prawo małżeństwa jego nie uświęcało ślubem żadnym, nie dawało mu rodziny, nie uznawało prawemi jego dzieci – czy- – (1) Epistolae 47.
niono z nim co kto zamarzył. Wprawdzie zapomniane Lex Petronia, nie dopuszczało ich męczyć i zabijać, ale od spełnienia martwej litery tych postanowień łatwo się było wywinąć.
Nic wówczas trudniejszego nie było wedle pojęć czasu, jak przyjść do tego uznania, że człowiek każdy jest człowiekiem, a wszystkim jedno służy prawo moralne; czasem tylko litość zastępowała prawo, serce wyprzedzało myśl i rękę podawało uciśnionym.
Juda, sam nieszczęśliwy i osierocony, ledwie wyrwawszy się śmierci i uniknąwszy zesłania, skłonniejszym był niż kto inny do politowania. Widok poddanego mu ergastulum i tych co w niem jęczeli, wzbudził w nim uczucie bolesne, a gdy sam zostawiony sobie siadł w pustej izdebce na górze i Tyro stanął przed nim w pokorze, usiłując nowemu panu usłużyć drżącemi od strachu i starości rękami – z trwogą pomyślał o niewolnikach, których trzymano na uwięzi, o głodzie, czując że los ich od niego w części zależał.
– Nowy pan nasz – rzekł po chwili do Tyrona – nie chce by mu tu jego mienie przepadało, by ludzie jego gnili w podziemiu a dom walił się i rozsypywał… potrzeba cóś począć..
– Tak, potrzebaby coś począć – powtórzył Tyro, badając go bojaźliwie okiem niewolnika, który przywykł z każdej słabości korzystać i szuka tylko za coby się mógł Uchwycić – ale z czemże my to poczniemy? Ludzie znużeni głodem, rąk nie ma, pokarmu mało? A! zrobiemy co każecie, bicz zastąpi jadło! Ale naprawdę trzebaby nowych niewolników i nowego dozorcy… I ci co są, jeśli ich puścim do pracy a podjedzą i pozdrowieją, mnie się starego nie zlękną, i utrzymać ich nie potrafię.
– A gdyby lepiej im było? – spytał Juda!
– To jeszcze trudniejsza rada! Gdyby to niewolnicy jak u drugich!… Są tacy powolni i pracowici, których i karmić do syta nie strach i aż miło sobie z niemi poczynać; przywykli do tego życia i umiejętni i weselszego humoru, starający się przypodobać panu… ale nasi nie tacy wcale! Same kaleki i dzikie źwierzęta!
– Może ich nędza do rozpaczy przyprowadziła?
– O nie! ale to nie wiem zkąd ściągnięte i dobyte stworzenia! jednego nie mamy, któryby się na co przydał, mało nawet rozumieją języka, rozmówić się z niemi trudno inaczej jak biczem.
Nie było co mówić ze starym, którego Juda skinieniem odprawił; nie wiele też począć było można.
Pierwsze chwile w willi nie zdały się nic dobrego zwiastować. Tyro ledwie się włóczył, strwożony, stary i drżący; reszta ludzi złamana chorobą, tęsknotą, nędzą, zobojętniała na wszystko. Juda musiał pójść po radę do pana, który mowy jego uważnie wysłuchał.
– Wszystko przepadnie – rzekł po namyśle – i te tysiące które na wille nabrał niegodziwy Sejana zausznik. Tak jest, wiem sam że radzić potrzeba skutecznie, ale jak? Dam wam ludzi do pomocy, oczyśćcie, budujcie, róbcie co możecie… nie szafujcie jednak groszem, bom go i tak dosyć natem sponiewierał.
Wziął się więc Juda do pracy około tej posiadłości z całą gorliwością człowieka, który potrzebuje zajęcia aby nie uczuł bolu. Przybyli nowi niewolnicy, których musiano wybrać i kupić na Forum, płacąc po pięćset drachm i wyżej od głowy, za ludzi już tak złamanych długą niewolą i pracą, a znękanych okrócieństwem, że ich jak narzędzi posłusznych wszędzie i jak chciano użyć było można.
Były to dzieci rodziców nieznanych, zrodzone już na ziemi Latium, które tylko krajowym mówiły językiem, a z mlekiem wyssały stanu swojego obyczaje, pokorny Myron i Silvanus, oba do roli tylko i ogrodów używani, bez żadnych wprawdzie szczególnych talentów, któreby ich wartość podnosiły, ale ramion silnych i nie starzy.
Z tymi to pomocnikami Juda rozpoczął swe dzieło…
Z pogardą Rzymian, ci przybysze nowi, nawykli już jarzmu i niepotrzebujący kajdan, co by ich do posłuszeństwa pętały, weszli do ergastulum, spoglądając z góry na barbarzyńców gnijących w barłogu.
Part, Germańczyk, Gothon i Iberyjczyk zdali się im zarówno pół bydlętami i niewielkiego użytku… ledwieby z nich który, rzekli, pod biczem mógł młyn obracać.
Młodszy i silniejszy a nie kaleka Gothon, którego język był niezrozumiały i który języka Rzymian nie zdawał się pojmować, jeden, jak powiadali, mógł się na coś wyrobić – ale go jadła tęsknota iakaś nieuleczona, niema, pragnąca śmierci, a tak rozpaczliwa, że biciem i razami nielitościwemi ledwie go do wzięcia pokarmu zmuszano…
Stary Tyro był tego zdania, że kaleków żywić nawet szkoda było; a że kulawy Iberyjczyk ze strzaskaną nogą pracować nie mógł chyba w miejscu, Germańczyk zaś miał rękę uciętą i obu sprzedać prawie niepodobna było nawet za najlichszą cenę – otwarcie się odzywał z radą aby ich umorzyć głodem lub zabić… by darmo nie jedli chleba; Gothona zaś sroższem obejściem i męką zmusić do pracy i życia.
Juda sądził inaczej – sam obcy i znękany, choć jeszcze nie kosztował niewoli, napatrzył się jej wiele, litość miała przystęp do jego serca, sądził, że łagodniejszemi środkami potrafi coś wymódz na tej dzikiej garstce nędzarzy.
Schodził więc do ergastulum często i choć wejrzeniem ostrem ścigany, starał się powoli łagodzić umysły niewolników, których lepszą strawą, posłaniem i chwilą powietrza nagradzał za ich powolność.
Wszyscy prawie odpowiedzieli jego wyrazom łagodnym, choć mało ich rozumieli, i Part i dziki German kaleka i Iberyjczyk, którego twarz rozpromieniała się czasem trochą wesela – jeden Gothon pozostał jak był na wszystko nieczułym i obojętnym.
Dziwna to za prawdę była istota i gdyby nie rozpacz co ją na pół pożarła, byłby się na targa mógł sprzedać ceną wielką, bo trudno było o piękniejszego człowieka i całą młodość miał jeszcze. Kształtnej budowy, pleców szerokich, jasnego włosa, oczów jak lazur niebieskich, Swew czy Gothon ów, tak wybielał więzieniem, wychudł łzami, że ledwie się w nim życie trzymało. – Wszystkie zeń kości przez wyschłą skórę przeglądały, a oko znawcy, jakim był Tyro, łatwo odgadło, że gdyby zdrowie i z niem siła, Swew byłby sztuką wielkiej wartości. Cóż, kiedy od czasu jak go trzymano, nie jadł, chyba zmuszony, a płakał i jęczał bezustannie. Po nocach mówił do siebie jak obłąkany i śpiewał czasem rzewnie, a choć towarzysze bili go i naśmiewali się z niego, nic słyszeć, nic się czuć nie zdawał.
Stan to był jakiś dziwny, bo nic z zewnętrznego świata podziałać nań nie mogło, niczem go złamać nie było podobna. To wpadał w gorączkę i zapamiętanie, w którem śpiewał, śmiał się lub rozpaczał, rycząc boleśnie, to znowu leżał bezwładny, w pół senny, martwy tak, że gdyby nie resztka oddechu, wziąćby go można za trupa.
W tym to stanie, Tyro bojąc się by nie umarł, lał mu w usta wodę lub trochę mleka i karmił go papką z mąki bobowej. Nie sprzeciwiał się naówczas niewolnik i pokarmiony, zasypiał na kilka godzin snem znużenia głębokim, który go pokrzepiał… dalej ciężkie dozwalając wlec życie.
Myron i Silvanus, którzy już niejedno ergastulum przebyli i wiele wytarli kątów, bo choć silni i pracowici, mieli wszystkie niewoli wady, pozbywano się ich wszędzie, lepiej zaczynając poznawać, – wielką z razu byli pomocą Tyronowi do poradzenia sobie z niewolnikami. Opatrzyli oni bacznie towarzyszów, pokiwali głowami i Myron zapowie dział, że gdy do reszty zmoże ich głód i nędza, znęka zamknięcie i groza, jeszcze choć licho, pracować będą mogli.
Z nowymi niewolnikami do oczyszczonego podziemia weszło jakby nowe życie – śpiew obojętny spodlonych, szczebiotliwa ich rozmowa, nieustanne swawole i miary wina, które na targu dostawali'
za kradzione w domu i ogrodzie rzeczy, pod połą je na rynek wynosząc – przykład w ostatku, wpłynął na barbarzyńców nawet.
Naprzód kulawy Iberyjczyk, potem Germańczyk bez pięści, wreszcie Part hardy, zbliżyli się do Myrona i Silvana – jeden Swew pozostał na barłogu, a wlane mu gwałtem w usta wino nie rozweseliło go nawet – szał tylko wywołało okrutny i dziki.
Powoli oswoili się pierwsi ze swym stanem, a praca do której ich użyto nie była może tak ciężką jak gdzie indziej. Z razu potrzeba tylko było wyrywać chwasty z ogrodu, mur otaczający go poprawić, oczyścić domek i grzędy skopać motyką.
Szło to dosyć raźnie i willa opuszczona powoli nową zaczęła przybierać postać.
Wszyscy się przydali, nawet Germańczyk, który ciężary dźwigał na kudłatej głowie; jeden Swew, wygnany z ergastulum na światło dzienne z innymi, gdy ujrzał zieloność, niebo i poczuł powietrze, zwrócił oczy ku północy, siadł na ziemi i płakać począł… a do pracy nic go nie mogło nakłonić…
Płacz jego jak on sam był dziwny – bo płakał milczący jak posąg, bez skrzywienia lica, łzy wielkiemi, które padały mu na pierś nagą i schły na rozpalonem jego ciele. A gdy źródło ich się zatamowało, podnosił głos, w języku nieznanym, pół nucąc, pół mówiąc coś, niby śpiew, niby modlitwę… jakby do swoich, dalekich, przez tysiące mil przemawiał, jakby wiatrom oddawał wyrazy, które je nieznanym brzegom odnieść miały.
Oswojeni ze wszystkiemi świata językami, które się wówczas na rynkach rzymskich spotykały, w więzach i u wozów tryumfatorów – dziwili się Myron i Silvanus, że z tej mowy Gothona ani jednego pochwycić nie mogli wyrazu; on też nie zdawał się ich rozumieć.
Na Judzie ten nieszczęśliwy niewolnik szczególne czynił wrażenie; doglądając podwładnych, gdy inni pracowali, często siadał lub stawał naprzeciwko niego i usiłował oznakami litości ufność w nim obudzić; ale Swew ledwie nań spojrzał czasem i milczał uparty.
Choć willa owa daleko za miasto wysunięta była, w opustoszałej stała okolicy, wielka jednak droga, która wiodła przez Atellę do Capui, przechodząca pod jej wrotami, w dniach uroczystych często tłumami napełnioną była. Naówczas z za muru ogrodzonego, z przedsienia domu, przypatrzeć się było można ciekawemu widokowi tych tłumów oszalałych, tych pochodów senatorskich, tych wycieczek histrionów i dworek, pyszniących się zbytkiem ówczesnego zepsucia i chlubiących bezwstydem.
Lecz gdy inni dzicy podziwiali zdumieni błyskotliwą cywilizacyę Rzymu, zdolną oczy barbarzyńców, do lasów i skórzanej odzieży przywykłych, zachwycić – Gothon poglądał na to z obojętnością królewską, a popatrzywszy długo, płakał znowu zwróciwszy ku północy oczy.
* * *XXVI.
Upłynęło dwa pierwsze lata panowania Caliguli, który się rychło odmienił.
Początek ich był szczęśliwy i spokojny, a obcy Rzymowi świadek opisał go barwami, przy których reszta panowania jeszcze jaskrawiej krwią i rozpustą odbija (1). "Grecy, pisze on, nie wojowali z barbarzyńcami, ani żołnierze z obywatelstwem (civis); nie można było znaleźć słów dostatecznych na uwielbienie niesłychanej szczęśliwości młodego pana, (princeps), miał on bogactwa niezmierne, siły na lądzie i morzu ogromne, dochody wielkie płynęły mu ze wszystkich stron świata, państwo jego Ren i Eufrat – ograniczały, po za któremi żyją tylko ludy dzikie, Scythowie, Party i Germanie.
"Tak od wschodu do zachodu słońca, na stałym lądzie i wyspach, po za morzami nawet, wszystko się radośnie uśmiechało.
–- (1) Phiłon – de Legatione.
Italia, Rzym, Europa, Azya, zdawały się ciągłe obchodzić święto, bo pod żadnym z Cezarów nie było tyle spokoju i tak swobodnie dobra swego nie używano.
Po wszystkich miastach pełno było ołtarzy, ofiar i kapłanów, ludzi biało odzianych w wieńcach z kwiatów, zabaw, śpiewów, uczt, skoków i wyścigów koni.
Bogaty i ubogi, szlachetny i plebeusz, pan i niewolnik, wierzyciel i dłużnik, bawili się razem, jak za wieku Saturna."
Trwało to "szczęście tyle czasu, ile go było potrzeba na roztrwonienie spadku po Tyberyuszu, który sobie prawie cały, wraz z władzą przywłaszczył Cajus.
Po długiej niewoli, płaszczeniu się i udawaniu pokory, nagle spływająca nań tak nieograniczona władza, bogactwo, siła, musiały obłąkać człowieka, już tajemną wysilonego rozpustą, już od dzieciństwa jakąś złamanego chorobą.
Cezar też oszalał i na dobre w to uwierzył, że okrzyknięty panem Rzymu, przestał być człowiekiem. Ztąd nadludzkie owe wysiłki, które opisać trudno, ztąd te tytaniczne porywy i ubieganie się za niepodobieństwy, za wszystkiem do zdobycia najtrudniejszym, ztąd ta walka ze światem, który cały miał Cezarowi-bogu służyć ku nasyceniu nienasyconej użycia żądzy.
Początek ów świetny i pogodny mignął tylko przelotem; zdawał się nawet znamionować surowego praw postrzegacza i skromnych żądz człowieka; ale Caprejski uczeń Tyberyusza wyszedł prędko na jaw z pod ciemnej togi Germanikowego dziecięcia.
Zaczęło się to od nocnych uczt i biesiad w Palatyńskich gmachach, na willach u Campanii brzegów, w których starano się Tyberyuszowe zgasić uczty i przejść przepychem i zbytkiem wszystko o czemkolwiem dotąd słyszano.
Na pałace, łaźnie, łoża, na szaty bogate, na podatki woźnicom, których igrzyska namiętnie lubił Cajus, na kobiety i histrionów, poszły skarby skąpego dziada i pierwszy ten wybuch szału o mało Caliguli życia nie kosztował.
Zachorzał ciężko Cezar, a lud płakał i rozpaczał, otaczając pałace niespokojny, i uzdrowienie jego powszechnem powitano weselem – ale uzdrowiony jakby nowym powstał człowiekiem.
Pierwszą czynnością jego było usunięcie brata i syna przybranego, C. Tyberyusza, któremu za winę jedyną poczytano, że się antidotem przeciwko truciźnie obwarował.
– Więc się czuł winnym i godnym śmierci! – rzekł Cajus.
Diecię to prawie było jeszcze, zabić się nawet nie umiejące; gdy przyszli oprawcy, spytało gdzie mu się uderzyć potrzeba i posłuchało rozkazu.
Po tej pierwszej zbrodni poszły szeregiem inne, których liczby tu rachować nie chcemy; każdy prawie z wyroków Cezara zamykał w sobie przemyślne okrucieństwo, szyderstwo nielitościwe, zimne i dzikie.
Tak zmarli naznaczeni Atanius Secundus, Potitius, Silanus stary teść Cajusa i wielu a wielu innych.
W miejscu niedogodnego doradzcy Silana, który go śmiał nieustannie na lepszą sprowadzać drogę, przybrał sobie Cajus, nielicząc Macrona, dwóch godnych służalców, Helikona i Apella, obu najpodlejszego rodzaju ludzi; pierwszy z nich rodem był z Ascalon a z powołania histrionem, drugi Egypcyanin, bawił pana okrutnemi żarty i błazeństwy podłemi, znany będąc z najzuchwalszego szalbierstwa.
Ci dwaj zausznicy pchnęli go na drogę, ku której już i sam zmierzał, i wywołali w nim nie tylko namiętność zbrodni, ale bezwstyd najohydniejszy.
Rzym głodny był igrzysk i zabaw, których mu szczędził Tyberyusz; teraz się one wraz z rozpasaniem Caliguli poczęły na nowo z przepychem niezmiernym.
Sam Cajus brał u Apella naukę tańców i pantomimy, kształcąc się na aktora; za jego radą sprowadzono całe tłumy gladyatorów z Campanii i Afryki, mnóstwo dzikiego zwierza z Libii i innych krajów.
Nieustanne przedstawienia powtarzały się w amfiteatrze Scaura, w cyrku wielkim, na Marsowem polu; wznoszono teatra po nad domami, okręcane tak misternie, że lud napełniający je, przenosił się cały ku nowemu widowisku, gdy pierwsze było skończone.
Arenę cyrku w dnie igrzysk posypywano miniją i boraxem.
Oprócz tych widowisk w Rzymie, opłacał Cezar zabawy dla ludu w Syrakuzie, Sycylii, w Galii.
Wśród tych rozpustowań i szałów, czy istotnie od miłosnego napoju, który mu zadać miano, czy z samego nadużycia rozkoszy, Caligula dostał, zdaje się, obłąkania, które go przywiodło tylko do dzikich jakichś rozmarzeń i wiary w to, że był bogiem.
Rzym chętnie w to nowe bóstwo uwierzył. Cajus, który jak poprzednicy, chorował na autorstwo i pisał greckie komedye, mając się przytem za wielkiego mówcę i filozofa; – wyrozumował to łatwo.
– Ci co wiodą trzody, nie są przecie bydlętami, mówił; trzody więc ludzkiej przewodnikiem nie może być człowiek… musi być Bóg.
Ten szał wyniesienia się nad pospolitych ludzi, omało go nie skłonił do wzięcia przepaski królewskiej na skronie, ale imie króla tak było w Rzymie znienawidzone, że władza Cezara o niebezpieczeństwo pochwycenia go rozbić się mogła. Nie mogąc więc być królem został bogiem tylko, co było daleko łatwiej.
Z razu skromniejszy, przywłaszczał sobie godła pomniejsze, Herkulesa, Castora, Bacchusa, ale tych wkrótce mu nie starczyło. Postawiono mu świątynię i posąg złoty, nakazano ofiary, najrzadsze ptaki i zwierzęta zabijając u jego ołtarzów. Swetonjusz, opisując te szały, nie może im wystarczyć słowy, choć wie najmniejszy szczegół – tak były dziwne i nieskończonej rozmaitości.
Został więc z kolei Apollinem, Merkurym, Neptunem, mając cały Olymp do wyboru, a w czasie burzy raz wyzwał Jowisza, rzuciwszy w niebo kamieniem i zawołał:
– Jowiszu bij mnie, lub ja cię zabiję (1).
Te jego gniewy z Jowiszem i braterskie pojednania nie jeden raz miały miejsce.
Nie będziemy się rozszerzali nad dziwnemi rozpusty człowieka, który nic nie szanował i nie znał w nich granic; nad upodobaniem jego w igrzyskach, koniach i woźnicach, nad ukochaniem Mnestera, i postawieniem Incitatusowi owej stajni złoconej i omarmurowanej, w której tłumy szły go odwiedzać i kłaniać się faworytowi. Rzym milczeć musiał aby koń Cezara mógł usypiać spokojnie, i w Forum pod portykami, chodzono na palcach, szeptano pół głosem.
Szały mieniały się z okrucieństwy coraz nowe- – (1) Seneca. De Ira.
mi i wymyślniejszemi… Macron i Naevia, którym był w części winien swą władzę, niewdzięcznie odepchnięci, poświęcenie swe dla Cajusa przypłacili życiem.
Obraz najdziwniejszych tych dziwactw okrutnych znajdziecie w Swetoniuszu.
Jedno tu szczególnie uderza olbrzymie zachcenie, może najlepiej malujące charakter człowieka, który uganiał się za niepodobieństwy.
Doniesiono mu, że stary ów ulubieniec Tyberyusza, Thrasyllus, gdy raz dawniej kiedyś Cezar się niepokoił, by mu Cajus władzy nie wydarł – powiedział pocieszając przelęknionego:
– Łatwiej Cajusowi konno przejechać przez zatokę w Baii niż Cezarem zostać! (1).
Myśl ta utkwiła mu w głowie; możeż być co niepodobnem dla Cezara?
Cajus konno przejedzie przez zwyciężone fale…
Z Puteolów do Baii, zatoka morska rozlana szeroko, ma na prost przez wody około trzech tysięcy sześćset kroków – ale ją wielkim potrzeba przeciąć gościńcem.
Spędzają więc tłumy ludu, by mostem olbrzymim, przypominającym Xerxesowy, połączyć z sobą dwa przeciwne brzegi. Niezmierne zgraje niewolników, mnóstwo okrętów, użyto nagle do tej budo- – (1) Suetonius. Calig XIX. Non magis Cajum imperatorem, quam per Bajanum finum equis discursurum.
wy, której myśl zdawała się zuchwalszą nad wszelkie inne. Głębiny morskie potrzeba było zarzucać, oprzeć się na nich i budować, ale ani kamień ani drzewo nie mogły temu podołać, musiano więc zabrać wszystkie statki, dotąd używane do przewozu zboża, pod groźbą ogłodzenia Italii i Rzymu, i na dwóch rzędach tych naw stojących na kotwicach, poczęto wznosić szeroką drogę, którą miał Cezar przejechać, by zadać kłamstwo proroctwu.
Statki stykały się z sobą, położono pomost na nich, zasypano go ziemią, i jak te rzymskie po dziś dzień trwające gościńce, wysłano płytami kamienia.
Z obu stron tej drogi wiszącej nad otchłanią, postawiano taberny, urządzono studnie wody słodkiej, wzniesiono zielone altany. – Tak chciał Cezar.
Gdy dziwny ten most był gotowy, dumny zwycięztwem odniesionem nad morzem, wynosząc się, że przewyższył Dariusza, Xerxesa i Alexandra Cajus kazał wielką uroczystość sposobić.
Dnia wyznaczonego, po ofierze Neptunowi i innym bogom a szczególniej Zawiści, wdział na się Cajus zbroję Alexandra, okrył się chlamydą szytą złotem i perłami, skroń przystroił wieńcem dębowym i na koniu okrytym falerami, z lekką tarczą i mieczem w ręku, wjechał na most od strony Baii.
Za nim szły szeregi wojowników powołanie do świetnych zapasów.
Była to zabawka rycerska; przebywszy most brano miasto Puteole, którego zastępy przeciwne broniły – i Cezar odniósł zwycięztwo!
Mostem tym nie mógł się Cajus nacieszyć; nazajutrz przejechał go znowu, w sukni zwycięzcy, na wozie tryumfalnym, przepysznemi końmi ciągnionym, wlokąc za sobą Daryusza, syna Artabana Króla Partów.
Przepych dworu jego, okrytego szaty złocistemi, przechodził wszystko co dotąd widziano. W po środku mostu była na okręcie zbudowaną trybuna, z której Cezar miał mowę pochwalną dla siebie do pretoryanów i legij swoich.
Resztę dnia poświęcono uczcie na moście, w której Pyrallis, ulubienica, Mnester, Apelles i Helikon, celniejsze grali role.
W nocy cała zatoka półkolista zapaliła się od ogni i stanęła wieńcem otoczona złocistym… Cezar, wedle słów swoich, zwyciężył zarazem: słońce i ziemię i morze.
Szał uczty ogarnął wreszcie zwycięzcę, wielkiego Alexandrowego spadkobiercę; oko mu zapłynęło krwią, i nagle zerwał się z dziką myślą rzucenia na ofiarę morzu wszystkich co go otaczali. Znajomi, nieznajomi, zaproszeni goście, towarzysze, przyjaciele, zepchnięci z okrętu niespodzianie, toną w wodach z krzykami boleści, a Cezar płynie wśród choru śpiewaków, przypatrując się przedśmiertnej walce towarzyszów, których chwytających się boków okrętu wiosłami odpędzać, spychać i zabijać każe…
Z brzegów na to igrzysko poczwarne patrzały tysiące ludzi; zbiegli się oni z dalekich stron Campanii, i poklaskiwali upojeni wielkością, potęgą swojego pana, w uściskach Pyrallis, u boku Mnestera, płynącego z głową uwieńczoną po cichych wodach posłusznego morza.
* * *XXVII.
Właśnie w chwili, gdy od Puteolów do Baii całe owo prześliczne, ciche wybrzeże, tysiącem ogni wśród okrzyków tłumu zapłonęło, a z morza ozwały się dźwięki muzyki na łodziach, poprzedzającej Cezara, – ubogi statek kupiecki, z ciemnym żaglem i niepozornemi czarnemi ściany, przybijał powoli od Wschodu i szuka! w przystani miejsca, gdzieby mógł zatrzymać się i towar swój wyładować.
U brzegu ku któremu zmierzał, stały tłumy milczące, ciekawe, i gdy nawa przybijała, z ciekawością spójrzeli wszyscy na ogorzałe twarze majtków z pod innego nieba, przynoszących z dalekich krajów, dań panu swemu Rzymowi.
Na pokładzie, wśrod ładunku, oświecone blaskiem jakby łuny pożarnej płonącej okolicy, stały dwie poważne postacie, które na siebie oczy wszystkich patrzących zwracały,
Byli to ludzie lat już podeszlejszych, acz jeszcze nie starzy, w ciemnych sukniach podróżnych, kroju używanego na wschodzie, przypatrujący się z podziwieniem widowisku niezwykłemu i tłumom jakby na ich przyjęcie przybiegłym i brzegom jakby dla nich oświeconym, i uczcie jakby dla nich przygotowanej. Dziwnie też na ten dzień i godzinę uroczystą trafili z dalekich stron przybysze…
Traf chciał, a raczej wyższe zrządzenie, by deska, która od brzegu dostatku dla wysiadających rzuconą została, przywiodła ich właśnie w to miejsce tłumu, gdzie stali, znany nam Juda, Asprenus właściciel domu w Neapolis, na górze nad miastem położonego i przybyły tu Helios, wybierający się do ojczyzny, który tylko na statek czekał, by znim na wschód odpłynąć. Dwaj Izraelici szli razem, Asprenus się do nich przyłączył.
Wszyscy trzej milczeli poglądając w koło, a na smutnych ich twarzach malowało się raczej zdziwienie i upokorzenie, niż radość, która resztę tłumu rozpasywała w śmiechach i skokach.
Od portu, po nad masztami okrętów i głowami ludu, widać było oświeconą czerwonemi blaski, wznoszącą się na granitowych i porfyrowych kolumnach starą świątynię Serapisa, na której murach i wschodach czepiał się i cisnął tłum mnogi.
Dwaj przybyli podróżni nie długo potrzebowali wybierać się z okrętu; wzięli pod płaszcze jeno po węzełku małym i zeszli żegnając dowódzcę stat – ku, który przed niemi pochylił głowę z pokorą, jakby wzywając błogosławieństwa.
Tłum otaczający nie przestraszył ich, ani dziwić się zdawała ta niesłychana uroczystość, ten gwar i krzyki, wojska, okręta i zielona droga rzucona ku Baijom.
Stawili stopę na ziemię całkiem sobie nieznaną, i w progu nowego świata spotykał ich tryumf Cezara; tłum co ich otaczał był dla nich obcy, noc późna, przecież niepokój o znalezienie przytułku i ludzi przyjaznych wcale się nie zdawał ich dotykać. Zstąpiwszy na ziemię, pierwszy z nich – z głową na której nieco tylko pozostało podsiwiałych włosów, z okiem żywem i obliczem energii pełnem i natchnienia, – przykląkł, cichą modlitwą jakąś witając ziemię, na którą go los powołał. Drugi, mnieyszy wzrostem, pokorniejszej postaci, toż za nim uczynił, a lud szanujący uczucie z jakiem ofiara spełnioną została – usunął się, czyniąc im miejsce i wolne przejście gotując.
Wprędce jednak powstał pierwszy i wzrokiem powiódł po tłumie, jakby w nim kogoś szukał obiecanego sobie, a spostrzegłszy Asprena, zbliżył się powoli ku niemu wraz z towarzyszem.
Asprenus też przypatrywał się podróżnym, ale z twarzy jego i oblicza przybyłych nie widać było aby się znali dawniej.
Sam nie wiedząc dla czego, Asprenus jakąś siłą wielką pociągniony, postąpił ku przewodniczącemu i pozdrowił go rzymskim obyczajem.
Gdy na to powitanie odpowiedział podróżny, Helios i Juda drgnęli spozierając po sobie, rysy bowiem twarzy i mowa przychodniów, które dla innych nic odrębnego nie miały – Izrealitom żywo przypomniały ich ojczyznę i współbraci. Serce ich zabiło silnie, poznając w nich przybyszów z tej ziemi, z której ojcowie ich zostali wygnani. Juda młodszy, z uczuciem wielkiem pochylił się, i całując kraj szaty starszego – zawołał: