Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Capreä i Roma. Tom 2: obrazy z pierwszego wieku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Capreä i Roma. Tom 2: obrazy z pierwszego wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 363 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

XXIV.

Rzym znał tyl­ko Ca­li­gu­lę z jego uwiel­bia­ne­go ojca i nie­szczę­śli­wej mat­ki; syn ro­dzi­ców z któ­re­mi wal­czyć nie mo­gąc Ty­be­ry­usz po­zbyć się ich mu­siał zdra­dli­we­mi środ­ka­mi – odzie­dzi­czył po nich mi­łość tak ser­decz­ną jak­by była za­słu­żo­ną. Przy­kła­da­ła się do zwięk­sze­nia jej i skry­ta nie­na­wiść ku Ty­be­ry­uszo­wi, któ­re­go dwu­dzie­sto­kil­ko­let­nie rzą­dy tyle krwi roz­la­ły i tak spodli­ły Rym sta­ry…

Wieść o zgo­nie star­ca na­tych­miast wy­nio­sła Ca­ju­sa, na któ­rym wszyst­kie spo­czę­ły na­dzie­je. – Nie­do­wie­rza­no wpraw­dzie z razu, są­dząc że Ce­zar jesz­cze pro­bu­je roz­gło­su śmier­ci, aby nim zba­dał kto jest jego nie­przy­ja­cie­lem, ale gdy jed­ni za dru­gie­mi goń­ce przy­by­wać za­czę­li do Rzy­mu, za­pew­nia­jąc, że mar­twe wi­dzie­li zwło­ki, nie­sły­cha­nym wy­bu­chem ob­ja­wi­ła się ra­dość ludu rzym­skie­go.

Uli­ce i ryn­ki na­peł­nia­ły się tłu­ma­mi, któ­re ści­ska­jąc się ze łza­mi win­szo­wa­ły so­bie oswo­bo­dzę – nia Rzy­mu, jak gdy­by groź­ny nie­przy­ja­ciel od­szedł od wrót jego, lub pło­mień nisz­czą­cy co go miał po­źrzeć, za­gasł stłu­mio­ny. Nocą spo­ty­ka­li się lu­dzie u drzwi za­mknię­tych świą­tyń, nio­sąc ofia­ry dzięk­czyn­ne.

W jed­nej chwi­li zmie­ni­ła się po­stać Rzy­mu, przed kil­ką go­dzi­na­mi mil­czą­ce­go i głu­che­go: krzy­ki ra­do­ści roz­le­gły się po Fo­rum, po­wro­zy za­rzu­co­ne na szy­ję po­są­gów walą je i kru­szą, bło­tem za­cie­ra­ją imię ty­ra­na w na­pi­sach; prze­wódz­cy gmi­nu wo­ła­ją by tru­pa Ty­be­ry­usza do Ty­bru rzu­cić, wlec go ha­kiem do Ge­mo­nij… mo­dlą się by zie­mia mat­ka nie przy­ję­ła do swe­go łona cie­niów jego, zsy­ła­jąc je w miej­sce po­ku­ty bez­boż­nych.

Rzym ucztu­je i świę­ci wiel­ki dzień, któ­ry nowe roz­po­czy­na rzą­dy, nie wie­dząc jaką wita ju­trzen­kę.

W Mi­se­nie głu­cho, – trap siny, rzu­con sa­mot­nie spo­czy­wa na łożu za­sła­nem pur­pu­rą; Ca­jus, któ­re­go już wszę­dzie okrzy­ku­ją pre­to­ry­anie, my­śli i na­ra­dza się z Ma­cro­nem.

Nie­spo­koj­ny, chciał­by co prę­dzej po­chwy­cić wła­dzę, a wrzask ludu, roz­ra­do­wa­ne­go śmier­cią Ty­be­ry­usza, każe mu roz­my­ślać jak ją ująć i spra­wiać. Z dnia na dzień, z tego po­słusz­ne­go nie­wol­ni­ka ja­kim był przy Ce­za­rze, Ca­jus stał się czło­wie­kiem.

Nie za­po­mniał, że Ty­be­ry­usz był jego przy­bra­nym oj­cem, a choć dla po­zy­ska­nia serc ludu chciał­by się po­łą­czyć z temi co nań mio­ta­ją prze­kleń­stwa – czu­je, że wi­nien choć po­zor­ną ozna­kę czci zmar­łe­mu…

Za­bie­rał się więc, mimo krzy­ku żoł­dac­twa, któ­re w mie­ści­nie Atel­la, mię­dzy Ca­puą a Ne­apo­lem chcia­ło spa­lić Ty­be­ry­usza zwło­ki – wieść je na stos do Rzy­mu i w li­ście do Se­na­tu pro­sił by zmar­łe­mu przy­zna­no cześć bo­ską.

Choć przez Ma­cro­na wła­dał pre­to­ry­ana­mi i w Rzy­mie wszyst­kich miał Ca­jus po so­bie, w isto­cie jed­nak nie był ni­czem jesz­cze, tyl­ko wąt­pli­wym spad­ko­bier­cą Ty­be­ry­usza. Dwa te­sta­men­ta zo­sta­ły po Ce­za­rze, ale wła­dzy swej prze­ka­zać nie mógł, bo Se­nat tyl­ko nią roz­po­rzą­dał, w cią­gu ostat­nie­go pa­no­wa­nia prze­trze­bio­ny i roz­bi­ty, speł­nia­ją­cy roz­ka­zy po­kor­nie i z mię­dzy sie­bie na­wet da­ją­cy ofia­ry panu.

Sła­bość jego nie mo­gła w jed­nej chwi­li się zmie­nić: było na­wyk­nie­nie po­słu­szeń­stwa i nie­wo­li, użył więc chwi­lo­wej wła­dzy i zna­cze­nia, z któ­rych był dum­ny i zdzi­wio­ny, by na żą­da­nie Ma­cro­na, na po­kor­ny list Ca­ju­sa, przy­po­mi­na­ją­cy mu że był sy­nem Ger­ma­ni­ka, – od­po­wie­dzieć uzna­niem Ca­li­gu­li je­dy­nym spad­ko­bier­cą czci, wła­dzy i do­sto­jeństw po Ty­be­ry­uszu.

Ca­jus, uda­jąc smu­tek i po­boż­ność, z cia­łem zmar­łe­go wy­szedł uro­czy­ście do Rzy­mu, a tłu­my wsze – dzie wy­bie­ga­ły prze­ciw­ko nie­mu, wi­ta­jąc w nim uko­cha­ne dzie­cię na­dziei, naj­piesz­czo­tliw­sze­mi zo­wiąc go imio­ny. Ca­li­gu­la zda­wał im się mieć wszyst­kie cno­ty, któ­rych bra­kło Ty­be­ry­uszo­wi, a pierw­sze jego kro­ki tak były zręcz­nie ob­li­czo­ne, aby cień swo­bód daw­nych i gor­li­wą tro­skę o do­bro ludu na­przód oczom uka­zać. – Chciał się wzmoc­nić nim miał dać po­znać.

W nocy wnie­sio­no do Rzy­mu trup star­ca; na­za­jutrz rano Ca­jus, pła­cząc, po­wie­dział mowę, w któ­rej ską­pe­mi, ostróż­ne­mi po­chwa­ła­mi uczcił zmar­łe­go ojca i dzia­da, sze­rzej się roz­wo­dząc nad cno­ta­mi Au­gu­sta i Ger­ma­ni­ka, skrom­nie coś do­daw­szy o so­bie. – W Ku­ryi Se­na­tu wy­rze­czo­na mowa ta peł­na była po­ko­ry i nie­śmia­ło­ści, – ale nim ją do­koń­czył, tłum, sam ku temu skłon­ny i przez pre­to­ry­anów Ma­cro­na pod­usz­czo­ny, wpadł na­gle, wiel­kie­mi krzy­ki ob­wo­łu­jąc go im­pe­ra­to­rem.

Rzecz była przy­go­to­wa­na.

Dano mu na­tych­miast wszyst­kie ty­tu­ły Au­gu­sta, któ­rych Ty­be­ry­usz przyj­mo­wać nie chciał, – aż do ojca oj­czy­zny – Ca­jus ich skrom­nie od­mó­wił. Łzy cią­gle miał na oczach, a sta­wił się im z taką po­ko­rą, że Se­nat oma­mio­ny, są­dził iż ła­two nim owład­nie.

Czuł Ca­jus, że w spo­łe­czeń­stwie, w któ­rem jed­ne i to już po­tar­ga­ne związ­ki krwi jesz­cze ja­kiś ostat­ni wę­zeł sza­no­wa­ny sta­no­wi­ły – dłu­gie lata zo­bo­jęt­nie­nia jego dla ro­dzi­ny, chłód z ja­kim pa­trzał na śmierć mat­ki i bra­ta i tych, któ­rych zgo­nem się pod­niósł od­jąć mu mo­gły mi­łość i wia­rę ludu. Pierw­sze więc kro­ki jego zmie­rza­ły ku temu, by do­wieść, że się taił tyl­ko z po­sza­no­wa­niem i mi­ło­ścią ro­dzi­ny, aby gnie­wu Ty­be­ry­usza nie zwró­cić na sie­bie.

Po­dróż do Pan­da­ta­rii i Pon­tii, po po­pio­ły mat­ki i bra­ta, przy­wie­zie­nie ich uro­czy­ste na ozdob­nej, cho­rą­gwia­mi ob­wie­szo­nej, ga­le­rze do Ostyi i Rzy­mu, nie inny cel mia­ły – chciał się oka­zać po­boż­nym sy­nem i bra­tem.

Cześć nad­zwy­czaj­na jaką pa­mię­ci i reszt­kom swej ro­dzi­ny wy­rzą­dził, wy­pła­cić mu się mia­ła przy­wią­za­niem, któ­re lud co­raz wy­raź­niej ob­ja­wiał ku nie­mu.

Jak­by na za­mknię­cie krwa­we­go pa­no­wa­nia Ty­be­ry­uszo­we­go, ostat­ni akt tego po­sęp­ne­go dra­ma­tu jesz­cze był mor­dem i rze­zią za­gro­bo­wym jego po­świę­co­ną cie­niom. W chwi­li gdy do Rzy­mu nad­bie­gła wieść o śmier­ci Ty­be­ry­usza, wię­zie­nia peł­ne były już na zgon ska­za­nych, któ­rych ży­cie tyl­ko se­na­tus-con­sul­tum o dzie­sięć dni prze­dłu­ży­ło… Dzie­sią­ty dzień przy­padł wła­śnie w chwi­li śmier­ci ce­za­ra; wśród sza­łu ro­do­ści za­po­mnia­no o więź­niach; straż­ni­cy ani wy­pu­ścić ich, ani im ży­cia prze­dłu­żyć nie śmie­li. Zda­ło się im że w nie­pew­no­ści naj­bez­piecz­niej bę­dzie za­mor­do­wać ska­za­nych.

Tak się też sta­ło: ofia­ry gnie­wu Ty­be­ry­uszo­we­go udu­szo­no w wię­zie­niach, a hak opraw­ców po­wlókł je na Ge­mo­ni­je.

Los chciał, by się w ten spo­sób za­mknę­ło pa­no­wa­nie okrut­ni­ka; wśród po­wszech­ne­go we­se­la, nikt tej krwa­wej nie do­strzegł pla­my, a na­dzie­ja przy­szło­ści przy­głu­szy­ła jęki osie­ro­co­nych ro­dzin.

* * *XXV.

My od­wróć­my oczy od tego wi­do­ku, któ­ry się roz­po­czy­na we­se­lem a krwa­wym i dzi­kim sza­łem ma skoń­czyć, i prze­nie­śmy się zno­wu do ubo­gie­go dom­ku, przy Ca­pre­ań­skiej bra­mie Ne­apo­lu, w któ­rym za­mknię­ty z kil­ką nie­wol­ni­ka­mi Juda roz­po­czy­na ży­cie nowe.

Po­zna­li­śmy już to­wa­rzy­szów, ja­kich los dał wy­gnań­co­wi i okrop­ną nę­dzę, brzę­czą­cą łań­cu­cha­mi w pod­zie­miach er­ga­stu­lum.

Ale nie w tej jed­nej opusz­czo­nej wil­li wię­zie­niu ję­cze­li nie­wol­ni­cy, mrąc z gło­du i wy­cień­cze­nia, z tę­sk­no­ty i cięż­kich ra­zów, któ­re im lada za­da­wa­ło dzi­wac­two.

Na we­so­łych brze­gach mo­rza, wśród roz­kwi­tłej Cam­pa­nii, gdy na wo­zach zło­tem i klej­no­ta­mi wy­sa­dza­nych wle­czo­no pięk­ne nie­rząd­ni­ce okry­te przej­rzy­ste­mi sza­ty, gdy woź­ni­ce i hi­stry­oni mi­lio­na­mi se­ster­cyj za pło­chą sztucz­kę na­gra­dza­ni byli, a ryba wyż­szą niż czło­wiek pła­ci­ła się ceną; wśród tego wy­myśl­nych roz­ko­szy te­atru – każ­de do­mo­stwo, ob­wie­szo­ne wień­ca­mi i stroj­ne zie­le­nią, kry­ło pod mo­zaj­ko­wą po­sadz­ką ta­kie er­ga­stu­lum ciem­ne, w któ­rem po­wią­za­ni lu­dzie stęk­nąć na­wet nie śmie­li, bo i jęk był śmier­cią ka­ra­ny.

Czem był nie­wol­nik w owych cza­sach, wi­dać to z pism współ­cze­snych – była to isto­ta, a ra­czej rzecz, ru­cho­mość, któ­rej uży­cia i nad­uży­cia, znisz­cze­nia i pa­stwie­nia się nad nią żad­ne nie ogra­ni­cza­ło pra­wo.

Jed­nych fan­ta­zya pana, ła­ska, sła­bość wy­zwa­la­ła na­gle i czy­ni­ła ludź­mi, dru­gich dzi­wac­two, okru­cień­stwo, ka­prys rzu­cał na pa­stwę ry­bom do mar­mu­ro­wej pi­sci­ny… mó­wio­no że cia­ło ludz­kie prze­dziw­ny smak da­wa­ło mu­re­nom.

Cała mo­ral­ność Rzy­mu, któ­rą w pi­smach fi­lo­zo­fów po­dzi­wia­my, słu­ży­ła tyl­ko na uży­tek jed­nej spo­łe­czeń­stwa klas­sie, wca­le się nie sto­su­jąc do in­nych…

Nie­wol­nik nie był czło­wie­kiem.

Se­ne­ka w li­stach swo­ich raz pierw­szy, i to już pod wpły­wem no­wej na­uki, któ­ra mu nie była obcą, ode­zwał się za nie­wol­ni­kiem (1). Nie­wol­nik był tak da­le­ce uwa­ża­ny za by­dlę, że pra­wo mał­żeń­stwa jego nie uświę­ca­ło ślu­bem żad­nym, nie da­wa­ło mu ro­dzi­ny, nie uzna­wa­ło pra­we­mi jego dzie­ci – czy- – (1) Epi­sto­lae 47.

nio­no z nim co kto za­ma­rzył. Wpraw­dzie za­po­mnia­ne Lex Pe­tro­nia, nie do­pusz­cza­ło ich mę­czyć i za­bi­jać, ale od speł­nie­nia mar­twej li­te­ry tych po­sta­no­wień ła­two się było wy­wi­nąć.

Nic wów­czas trud­niej­sze­go nie było we­dle po­jęć cza­su, jak przyjść do tego uzna­nia, że czło­wiek każ­dy jest czło­wie­kiem, a wszyst­kim jed­no słu­ży pra­wo mo­ral­ne; cza­sem tyl­ko li­tość za­stę­po­wa­ła pra­wo, ser­ce wy­prze­dza­ło myśl i rękę po­da­wa­ło uci­śnio­nym.

Juda, sam nie­szczę­śli­wy i osie­ro­co­ny, le­d­wie wy­rwaw­szy się śmier­ci i unik­nąw­szy ze­sła­nia, skłon­niej­szym był niż kto inny do po­li­to­wa­nia. Wi­dok pod­da­ne­go mu er­ga­stu­lum i tych co w niem ję­cze­li, wzbu­dził w nim uczu­cie bo­le­sne, a gdy sam zo­sta­wio­ny so­bie siadł w pu­stej iz­deb­ce na gó­rze i Tyro sta­nął przed nim w po­ko­rze, usi­łu­jąc no­we­mu panu usłu­żyć drżą­ce­mi od stra­chu i sta­ro­ści rę­ka­mi – z trwo­gą po­my­ślał o nie­wol­ni­kach, któ­rych trzy­ma­no na uwię­zi, o gło­dzie, czu­jąc że los ich od nie­go w czę­ści za­le­żał.

– Nowy pan nasz – rzekł po chwi­li do Ty­ro­na – nie chce by mu tu jego mie­nie prze­pa­da­ło, by lu­dzie jego gni­li w pod­zie­miu a dom wa­lił się i roz­sy­py­wał… po­trze­ba cóś po­cząć..

– Tak, po­trze­ba­by coś po­cząć – po­wtó­rzył Tyro, ba­da­jąc go bo­jaź­li­wie okiem nie­wol­ni­ka, któ­ry przy­wykł z każ­dej sła­bo­ści ko­rzy­stać i szu­ka tyl­ko za coby się mógł Uchwy­cić – ale z czem­że my to po­cznie­my? Lu­dzie znu­że­ni gło­dem, rąk nie ma, po­kar­mu mało? A! zro­bie­my co ka­że­cie, bicz za­stą­pi ja­dło! Ale na­praw­dę trze­ba­by no­wych nie­wol­ni­ków i no­we­go do­zor­cy… I ci co są, je­śli ich pu­ścim do pra­cy a pod­je­dzą i po­zdro­wie­ją, mnie się sta­re­go nie zlęk­ną, i utrzy­mać ich nie po­tra­fię.

– A gdy­by le­piej im było? – spy­tał Juda!

– To jesz­cze trud­niej­sza rada! Gdy­by to nie­wol­ni­cy jak u dru­gich!… Są tacy po­wol­ni i pra­co­wi­ci, któ­rych i kar­mić do syta nie strach i aż miło so­bie z nie­mi po­czy­nać; przy­wy­kli do tego ży­cia i umie­jęt­ni i we­sel­sze­go hu­mo­ru, sta­ra­ją­cy się przy­po­do­bać panu… ale nasi nie tacy wca­le! Same ka­le­ki i dzi­kie źwie­rzę­ta!

– Może ich nę­dza do roz­pa­czy przy­pro­wa­dzi­ła?

– O nie! ale to nie wiem zkąd ścią­gnię­te i do­by­te stwo­rze­nia! jed­ne­go nie mamy, któ­ry­by się na co przy­dał, mało na­wet ro­zu­mie­ją ję­zy­ka, roz­mó­wić się z nie­mi trud­no in­a­czej jak bi­czem.

Nie było co mó­wić ze sta­rym, któ­re­go Juda ski­nie­niem od­pra­wił; nie wie­le też po­cząć było moż­na.

Pierw­sze chwi­le w wil­li nie zda­ły się nic do­bre­go zwia­sto­wać. Tyro le­d­wie się włó­czył, str­wo­żo­ny, sta­ry i drżą­cy; resz­ta lu­dzi zła­ma­na cho­ro­bą, tę­sk­no­tą, nę­dzą, zo­bo­jęt­nia­ła na wszyst­ko. Juda mu­siał pójść po radę do pana, któ­ry mowy jego uważ­nie wy­słu­chał.

– Wszyst­ko prze­pad­nie – rzekł po na­my­śle – i te ty­sią­ce któ­re na wil­le na­brał nie­go­dzi­wy Se­ja­na za­usz­nik. Tak jest, wiem sam że ra­dzić po­trze­ba sku­tecz­nie, ale jak? Dam wam lu­dzi do po­mo­cy, oczyść­cie, bu­duj­cie, rób­cie co mo­że­cie… nie sza­fuj­cie jed­nak gro­szem, bom go i tak do­syć na­tem spo­nie­wie­rał.

Wziął się więc Juda do pra­cy oko­ło tej po­sia­dło­ści z całą gor­li­wo­ścią czło­wie­ka, któ­ry po­trze­bu­je za­ję­cia aby nie uczuł bolu. Przy­by­li nowi nie­wol­ni­cy, któ­rych mu­sia­no wy­brać i ku­pić na Fo­rum, pła­cąc po pięć­set drachm i wy­żej od gło­wy, za lu­dzi już tak zła­ma­nych dłu­gą nie­wo­lą i pra­cą, a znę­ka­nych okró­cień­stwem, że ich jak na­rzę­dzi po­słusz­nych wszę­dzie i jak chcia­no użyć było moż­na.

Były to dzie­ci ro­dzi­ców nie­zna­nych, zro­dzo­ne już na zie­mi La­tium, któ­re tyl­ko kra­jo­wym mó­wi­ły ję­zy­kiem, a z mle­kiem wy­ssa­ły sta­nu swo­je­go oby­cza­je, po­kor­ny My­ron i Si­lva­nus, oba do roli tyl­ko i ogro­dów uży­wa­ni, bez żad­nych wpraw­dzie szcze­gól­nych ta­len­tów, któ­re­by ich war­tość pod­no­si­ły, ale ra­mion sil­nych i nie sta­rzy.

Z tymi to po­moc­ni­ka­mi Juda roz­po­czął swe dzie­ło…

Z po­gar­dą Rzy­mian, ci przy­by­sze nowi, na­wy­kli już jarz­mu i nie­po­trze­bu­ją­cy kaj­dan, co by ich do po­słu­szeń­stwa pę­ta­ły, we­szli do er­ga­stu­lum, spo­glą­da­jąc z góry na bar­ba­rzyń­ców gni­ją­cych w bar­ło­gu.

Part, Ger­mań­czyk, Go­thon i Ibe­ryj­czyk zda­li się im za­rów­no pół by­dlę­ta­mi i nie­wiel­kie­go użyt­ku… le­d­wie­by z nich któ­ry, rze­kli, pod bi­czem mógł młyn ob­ra­cać.

Młod­szy i sil­niej­szy a nie ka­le­ka Go­thon, któ­re­go ję­zyk był nie­zro­zu­mia­ły i któ­ry ję­zy­ka Rzy­mian nie zda­wał się poj­mo­wać, je­den, jak po­wia­da­li, mógł się na coś wy­ro­bić – ale go ja­dła tę­sk­no­ta ia­kaś nie­ule­czo­na, nie­ma, pra­gną­ca śmier­ci, a tak roz­pacz­li­wa, że bi­ciem i ra­za­mi nie­li­to­ści­we­mi le­d­wie go do wzię­cia po­kar­mu zmu­sza­no…

Sta­ry Tyro był tego zda­nia, że ka­le­ków ży­wić na­wet szko­da było; a że ku­la­wy Ibe­ryj­czyk ze strza­ska­ną nogą pra­co­wać nie mógł chy­ba w miej­scu, Ger­mań­czyk zaś miał rękę ucię­tą i obu sprze­dać pra­wie nie­po­dob­na było na­wet za naj­lich­szą cenę – otwar­cie się od­zy­wał z radą aby ich umo­rzyć gło­dem lub za­bić… by dar­mo nie je­dli chle­ba; Go­tho­na zaś sroż­szem obej­ściem i męką zmu­sić do pra­cy i ży­cia.

Juda są­dził in­a­czej – sam obcy i znę­ka­ny, choć jesz­cze nie kosz­to­wał nie­wo­li, na­pa­trzył się jej wie­le, li­tość mia­ła przy­stęp do jego ser­ca, są­dził, że ła­god­niej­sze­mi środ­ka­mi po­tra­fi coś wy­módz na tej dzi­kiej gar­st­ce nę­dza­rzy.

Scho­dził więc do er­ga­stu­lum czę­sto i choć wej­rze­niem ostrem ści­ga­ny, sta­rał się po­wo­li ła­go­dzić umy­sły nie­wol­ni­ków, któ­rych lep­szą stra­wą, po­sła­niem i chwi­lą po­wie­trza na­gra­dzał za ich po­wol­ność.

Wszy­scy pra­wie od­po­wie­dzie­li jego wy­ra­zom ła­god­nym, choć mało ich ro­zu­mie­li, i Part i dzi­ki Ger­man ka­le­ka i Ibe­ryj­czyk, któ­re­go twarz roz­pro­mie­nia­ła się cza­sem tro­chą we­se­la – je­den Go­thon po­zo­stał jak był na wszyst­ko nie­czu­łym i obo­jęt­nym.

Dziw­na to za praw­dę była isto­ta i gdy­by nie roz­pacz co ją na pół po­żar­ła, był­by się na tar­ga mógł sprze­dać ceną wiel­ką, bo trud­no było o pięk­niej­sze­go czło­wie­ka i całą mło­dość miał jesz­cze. Kształt­nej bu­do­wy, ple­ców sze­ro­kich, ja­sne­go wło­sa, oczów jak la­zur nie­bie­skich, Swew czy Go­thon ów, tak wy­bie­lał wię­zie­niem, wy­chudł łza­mi, że le­d­wie się w nim ży­cie trzy­ma­ło. – Wszyst­kie zeń ko­ści przez wy­schłą skó­rę prze­glą­da­ły, a oko znaw­cy, ja­kim był Tyro, ła­two od­ga­dło, że gdy­by zdro­wie i z niem siła, Swew był­by sztu­ką wiel­kiej war­to­ści. Cóż, kie­dy od cza­su jak go trzy­ma­no, nie jadł, chy­ba zmu­szo­ny, a pła­kał i ję­czał bez­u­stan­nie. Po no­cach mó­wił do sie­bie jak obłą­ka­ny i śpie­wał cza­sem rzew­nie, a choć to­wa­rzy­sze bili go i na­śmie­wa­li się z nie­go, nic sły­szeć, nic się czuć nie zda­wał.

Stan to był ja­kiś dziw­ny, bo nic z ze­wnętrz­ne­go świa­ta po­dzia­łać nań nie mo­gło, ni­czem go zła­mać nie było po­dob­na. To wpa­dał w go­rącz­kę i za­pa­mię­ta­nie, w któ­rem śpie­wał, śmiał się lub roz­pa­czał, ry­cząc bo­le­śnie, to zno­wu le­żał bez­wład­ny, w pół sen­ny, mar­twy tak, że gdy­by nie reszt­ka od­de­chu, wziąć­by go moż­na za tru­pa.

W tym to sta­nie, Tyro bo­jąc się by nie umarł, lał mu w usta wodę lub tro­chę mle­ka i kar­mił go pap­ką z mąki bo­bo­wej. Nie sprze­ci­wiał się na­ów­czas nie­wol­nik i po­kar­mio­ny, za­sy­piał na kil­ka go­dzin snem znu­że­nia głę­bo­kim, któ­ry go po­krze­piał… da­lej cięż­kie do­zwa­la­jąc wlec ży­cie.

My­ron i Si­lva­nus, któ­rzy już nie­jed­no er­ga­stu­lum prze­by­li i wie­le wy­tar­li ką­tów, bo choć sil­ni i pra­co­wi­ci, mie­li wszyst­kie nie­wo­li wady, po­zby­wa­no się ich wszę­dzie, le­piej za­czy­na­jąc po­zna­wać, – wiel­ką z razu byli po­mo­cą Ty­ro­no­wi do po­ra­dze­nia so­bie z nie­wol­ni­ka­mi. Opa­trzy­li oni bacz­nie to­wa­rzy­szów, po­ki­wa­li gło­wa­mi i My­ron za­po­wie dział, że gdy do resz­ty zmo­że ich głód i nę­dza, znę­ka za­mknię­cie i gro­za, jesz­cze choć li­cho, pra­co­wać będą mo­gli.

Z no­wy­mi nie­wol­ni­ka­mi do oczysz­czo­ne­go pod­zie­mia we­szło jak­by nowe ży­cie – śpiew obo­jęt­ny spodlo­nych, szcze­bio­tli­wa ich roz­mo­wa, nie­ustan­ne swa­wo­le i mia­ry wina, któ­re na tar­gu do­sta­wa­li'

za kra­dzio­ne w domu i ogro­dzie rze­czy, pod połą je na ry­nek wy­no­sząc – przy­kład w ostat­ku, wpły­nął na bar­ba­rzyń­ców na­wet.

Na­przód ku­la­wy Ibe­ryj­czyk, po­tem Ger­mań­czyk bez pię­ści, wresz­cie Part har­dy, zbli­ży­li się do My­ro­na i Si­lva­na – je­den Swew po­zo­stał na bar­ło­gu, a wla­ne mu gwał­tem w usta wino nie roz­we­se­li­ło go na­wet – szał tyl­ko wy­wo­ła­ło okrut­ny i dzi­ki.

Po­wo­li oswo­ili się pierw­si ze swym sta­nem, a pra­ca do któ­rej ich uży­to nie była może tak cięż­ką jak gdzie in­dziej. Z razu po­trze­ba tyl­ko było wy­ry­wać chwa­sty z ogro­du, mur ota­cza­ją­cy go po­pra­wić, oczy­ścić do­mek i grzę­dy sko­pać mo­ty­ką.

Szło to do­syć raź­nie i wil­la opusz­czo­na po­wo­li nową za­czę­ła przy­bie­rać po­stać.

Wszy­scy się przy­da­li, na­wet Ger­mań­czyk, któ­ry cię­ża­ry dźwi­gał na ku­dła­tej gło­wie; je­den Swew, wy­gna­ny z er­ga­stu­lum na świa­tło dzien­ne z in­ny­mi, gdy uj­rzał zie­lo­ność, nie­bo i po­czuł po­wie­trze, zwró­cił oczy ku pół­no­cy, siadł na zie­mi i pła­kać po­czął… a do pra­cy nic go nie mo­gło na­kło­nić…

Płacz jego jak on sam był dziw­ny – bo pła­kał mil­czą­cy jak po­sąg, bez skrzy­wie­nia lica, łzy wiel­kie­mi, któ­re pa­da­ły mu na pierś nagą i schły na roz­pa­lo­nem jego cie­le. A gdy źró­dło ich się za­ta­mo­wa­ło, pod­no­sił głos, w ję­zy­ku nie­zna­nym, pół nu­cąc, pół mó­wiąc coś, niby śpiew, niby mo­dli­twę… jak­by do swo­ich, da­le­kich, przez ty­sią­ce mil prze­ma­wiał, jak­by wia­trom od­da­wał wy­ra­zy, któ­re je nie­zna­nym brze­gom od­nieść mia­ły.

Oswo­je­ni ze wszyst­kie­mi świa­ta ję­zy­ka­mi, któ­re się wów­czas na ryn­kach rzym­skich spo­ty­ka­ły, w wię­zach i u wo­zów try­um­fa­to­rów – dzi­wi­li się My­ron i Si­lva­nus, że z tej mowy Go­tho­na ani jed­ne­go po­chwy­cić nie mo­gli wy­ra­zu; on też nie zda­wał się ich ro­zu­mieć.

Na Ju­dzie ten nie­szczę­śli­wy nie­wol­nik szcze­gól­ne czy­nił wra­że­nie; do­glą­da­jąc pod­wład­nych, gdy inni pra­co­wa­li, czę­sto sia­dał lub sta­wał na­prze­ciw­ko nie­go i usi­ło­wał ozna­ka­mi li­to­ści uf­ność w nim obu­dzić; ale Swew le­d­wie nań spoj­rzał cza­sem i mil­czał upar­ty.

Choć wil­la owa da­le­ko za mia­sto wy­su­nię­ta była, w opu­sto­sza­łej sta­ła oko­li­cy, wiel­ka jed­nak dro­ga, któ­ra wio­dła przez Atel­lę do Ca­pui, prze­cho­dzą­ca pod jej wro­ta­mi, w dniach uro­czy­stych czę­sto tłu­ma­mi na­peł­nio­ną była. Na­ów­czas z za muru ogro­dzo­ne­go, z przed­sie­nia domu, przy­pa­trzeć się było moż­na cie­ka­we­mu wi­do­ko­wi tych tłu­mów osza­la­łych, tych po­cho­dów se­na­tor­skich, tych wy­cie­czek hi­strio­nów i dwo­rek, pysz­nią­cych się zbyt­kiem ów­cze­sne­go ze­psu­cia i chlu­bią­cych bez­wsty­dem.

Lecz gdy inni dzi­cy po­dzi­wia­li zdu­mie­ni bły­sko­tli­wą cy­wi­li­za­cyę Rzy­mu, zdol­ną oczy bar­ba­rzyń­ców, do la­sów i skó­rza­nej odzie­ży przy­wy­kłych, za­chwy­cić – Go­thon po­glą­dał na to z obo­jęt­no­ścią kró­lew­ską, a po­pa­trzyw­szy dłu­go, pła­kał zno­wu zwró­ciw­szy ku pół­no­cy oczy.

* * *XXVI.

Upły­nę­ło dwa pierw­sze lata pa­no­wa­nia Ca­li­gu­li, któ­ry się ry­chło od­mie­nił.

Po­czą­tek ich był szczę­śli­wy i spo­koj­ny, a obcy Rzy­mo­wi świa­dek opi­sał go bar­wa­mi, przy któ­rych resz­ta pa­no­wa­nia jesz­cze ja­skra­wiej krwią i roz­pu­stą od­bi­ja (1). "Gre­cy, pi­sze on, nie wo­jo­wa­li z bar­ba­rzyń­ca­mi, ani żoł­nie­rze z oby­wa­tel­stwem (ci­vis); nie moż­na było zna­leźć słów do­sta­tecz­nych na uwiel­bie­nie nie­sły­cha­nej szczę­śli­wo­ści mło­de­go pana, (prin­ceps), miał on bo­gac­twa nie­zmier­ne, siły na lą­dzie i mo­rzu ogrom­ne, do­cho­dy wiel­kie pły­nę­ły mu ze wszyst­kich stron świa­ta, pań­stwo jego Ren i Eu­frat – ogra­ni­cza­ły, po za któ­re­mi żyją tyl­ko ludy dzi­kie, Scy­tho­wie, Par­ty i Ger­ma­nie.

"Tak od wscho­du do za­cho­du słoń­ca, na sta­łym lą­dzie i wy­spach, po za mo­rza­mi na­wet, wszyst­ko się ra­do­śnie uśmie­cha­ło.

–- (1) Phi­łon – de Le­ga­tio­ne.

Ita­lia, Rzym, Eu­ro­pa, Azya, zda­wa­ły się cią­głe ob­cho­dzić świę­to, bo pod żad­nym z Ce­za­rów nie było tyle spo­ko­ju i tak swo­bod­nie do­bra swe­go nie uży­wa­no.

Po wszyst­kich mia­stach peł­no było oł­ta­rzy, ofiar i ka­pła­nów, lu­dzi bia­ło odzia­nych w wień­cach z kwia­tów, za­baw, śpie­wów, uczt, sko­ków i wy­ści­gów koni.

Bo­ga­ty i ubo­gi, szla­chet­ny i ple­be­usz, pan i nie­wol­nik, wie­rzy­ciel i dłuż­nik, ba­wi­li się ra­zem, jak za wie­ku Sa­tur­na."

Trwa­ło to "szczę­ście tyle cza­su, ile go było po­trze­ba na roz­trwo­nie­nie spad­ku po Ty­be­ry­uszu, któ­ry so­bie pra­wie cały, wraz z wła­dzą przy­własz­czył Ca­jus.

Po dłu­giej nie­wo­li, płasz­cze­niu się i uda­wa­niu po­ko­ry, na­gle spły­wa­ją­ca nań tak nie­ogra­ni­czo­na wła­dza, bo­gac­two, siła, mu­sia­ły obłą­kać czło­wie­ka, już ta­jem­ną wy­si­lo­ne­go roz­pu­stą, już od dzie­ciń­stwa ja­kąś zła­ma­ne­go cho­ro­bą.

Ce­zar też osza­lał i na do­bre w to uwie­rzył, że okrzyk­nię­ty pa­nem Rzy­mu, prze­stał być czło­wie­kiem. Ztąd nad­ludz­kie owe wy­sił­ki, któ­re opi­sać trud­no, ztąd te ty­ta­nicz­ne po­ry­wy i ubie­ga­nie się za nie­po­do­bień­stwy, za wszyst­kiem do zdo­by­cia naj­trud­niej­szym, ztąd ta wal­ka ze świa­tem, któ­ry cały miał Ce­za­ro­wi-bogu słu­żyć ku na­sy­ce­niu nie­na­sy­co­nej uży­cia żą­dzy.

Po­czą­tek ów świet­ny i po­god­ny mi­gnął tyl­ko prze­lo­tem; zda­wał się na­wet zna­mio­no­wać su­ro­we­go praw po­strze­ga­cza i skrom­nych żądz czło­wie­ka; ale Ca­prej­ski uczeń Ty­be­ry­usza wy­szedł pręd­ko na jaw z pod ciem­nej togi Ger­ma­ni­ko­we­go dzie­cię­cia.

Za­czę­ło się to od noc­nych uczt i bie­siad w Pa­la­tyń­skich gma­chach, na wil­lach u Cam­pa­nii brze­gów, w któ­rych sta­ra­no się Ty­be­ry­uszo­we zga­sić uczty i przejść prze­py­chem i zbyt­kiem wszyst­ko o czem­kol­wiem do­tąd sły­sza­no.

Na pa­ła­ce, łaź­nie, łoża, na sza­ty bo­ga­te, na po­dat­ki woź­ni­com, któ­rych igrzy­ska na­mięt­nie lu­bił Ca­jus, na ko­bie­ty i hi­strio­nów, po­szły skar­by ską­pe­go dzia­da i pierw­szy ten wy­buch sza­łu o mało Ca­li­gu­li ży­cia nie kosz­to­wał.

Za­cho­rzał cięż­ko Ce­zar, a lud pła­kał i roz­pa­czał, ota­cza­jąc pa­ła­ce nie­spo­koj­ny, i uzdro­wie­nie jego po­wszech­nem po­wi­ta­no we­se­lem – ale uzdro­wio­ny jak­by no­wym po­wstał czło­wie­kiem.

Pierw­szą czyn­no­ścią jego było usu­nię­cie bra­ta i syna przy­bra­ne­go, C. Ty­be­ry­usza, któ­re­mu za winę je­dy­ną po­czy­ta­no, że się an­ti­do­tem prze­ciw­ko tru­ciź­nie ob­wa­ro­wał.

– Więc się czuł win­nym i god­nym śmier­ci! – rzekł Ca­jus.

Die­cię to pra­wie było jesz­cze, za­bić się na­wet nie umie­ją­ce; gdy przy­szli opraw­cy, spy­ta­ło gdzie mu się ude­rzyć po­trze­ba i po­słu­cha­ło roz­ka­zu.

Po tej pierw­szej zbrod­ni po­szły sze­re­giem inne, któ­rych licz­by tu ra­cho­wać nie chce­my; każ­dy pra­wie z wy­ro­ków Ce­za­ra za­my­kał w so­bie prze­myśl­ne okru­cień­stwo, szy­der­stwo nie­li­to­ści­we, zim­ne i dzi­kie.

Tak zmar­li na­zna­cze­ni Ata­nius Se­cun­dus, Po­ti­tius, Si­la­nus sta­ry teść Ca­ju­sa i wie­lu a wie­lu in­nych.

W miej­scu nie­do­god­ne­go do­radz­cy Si­la­na, któ­ry go śmiał nie­ustan­nie na lep­szą spro­wa­dzać dro­gę, przy­brał so­bie Ca­jus, nie­li­cząc Ma­cro­na, dwóch god­nych słu­żal­ców, He­li­ko­na i Apel­la, obu naj­po­dlej­sze­go ro­dza­ju lu­dzi; pierw­szy z nich ro­dem był z Asca­lon a z po­wo­ła­nia hi­strio­nem, dru­gi Egyp­cy­anin, ba­wił pana okrut­ne­mi żar­ty i bła­zeń­stwy pod­łe­mi, zna­ny bę­dąc z naj­zu­chwal­sze­go szal­bier­stwa.

Ci dwaj za­usz­ni­cy pchnę­li go na dro­gę, ku któ­rej już i sam zmie­rzał, i wy­wo­ła­li w nim nie tyl­ko na­mięt­ność zbrod­ni, ale bez­wstyd naj­ohyd­niej­szy.

Rzym głod­ny był igrzysk i za­baw, któ­rych mu szczę­dził Ty­be­ry­usz; te­raz się one wraz z roz­pa­sa­niem Ca­li­gu­li po­czę­ły na nowo z prze­py­chem nie­zmier­nym.

Sam Ca­jus brał u Apel­la na­ukę tań­ców i pan­to­mi­my, kształ­cąc się na ak­to­ra; za jego radą spro­wa­dzo­no całe tłu­my gla­dy­ato­rów z Cam­pa­nii i Afry­ki, mnó­stwo dzi­kie­go zwie­rza z Li­bii i in­nych kra­jów.

Nie­ustan­ne przed­sta­wie­nia po­wta­rza­ły się w am­fi­te­atrze Scau­ra, w cyr­ku wiel­kim, na Mar­so­wem polu; wzno­szo­no te­atra po nad do­ma­mi, okrę­ca­ne tak mi­ster­nie, że lud na­peł­nia­ją­cy je, prze­no­sił się cały ku no­we­mu wi­do­wi­sku, gdy pierw­sze było skoń­czo­ne.

Are­nę cyr­ku w dnie igrzysk po­sy­py­wa­no mi­ni­ją i bo­ra­xem.

Oprócz tych wi­do­wisk w Rzy­mie, opła­cał Ce­zar za­ba­wy dla ludu w Sy­ra­ku­zie, Sy­cy­lii, w Ga­lii.

Wśród tych roz­pu­sto­wań i sza­łów, czy istot­nie od mi­ło­sne­go na­po­ju, któ­ry mu za­dać mia­no, czy z sa­me­go nad­uży­cia roz­ko­szy, Ca­li­gu­la do­stał, zda­je się, obłą­ka­nia, któ­re go przy­wio­dło tyl­ko do dzi­kich ja­kichś roz­ma­rzeń i wia­ry w to, że był bo­giem.

Rzym chęt­nie w to nowe bó­stwo uwie­rzył. Ca­jus, któ­ry jak po­przed­ni­cy, cho­ro­wał na au­tor­stwo i pi­sał grec­kie ko­me­dye, ma­jąc się przy­tem za wiel­kie­go mów­cę i fi­lo­zo­fa; – wy­ro­zu­mo­wał to ła­two.

– Ci co wio­dą trzo­dy, nie są prze­cie by­dlę­ta­mi, mó­wił; trzo­dy więc ludz­kiej prze­wod­ni­kiem nie może być czło­wiek… musi być Bóg.

Ten szał wy­nie­sie­nia się nad po­spo­li­tych lu­dzi, oma­ło go nie skło­nił do wzię­cia prze­pa­ski kró­lew­skiej na skro­nie, ale imie kró­la tak było w Rzy­mie znie­na­wi­dzo­ne, że wła­dza Ce­za­ra o nie­bez­pie­czeń­stwo po­chwy­ce­nia go roz­bić się mo­gła. Nie mo­gąc więc być kró­lem zo­stał bo­giem tyl­ko, co było da­le­ko ła­twiej.

Z razu skrom­niej­szy, przy­własz­czał so­bie go­dła po­mniej­sze, Her­ku­le­sa, Ca­sto­ra, Bac­chu­sa, ale tych wkrót­ce mu nie star­czy­ło. Po­sta­wio­no mu świą­ty­nię i po­sąg zło­ty, na­ka­za­no ofia­ry, naj­rzad­sze pta­ki i zwie­rzę­ta za­bi­ja­jąc u jego oł­ta­rzów. Swe­ton­jusz, opi­su­jąc te sza­ły, nie może im wy­star­czyć sło­wy, choć wie naj­mniej­szy szcze­gół – tak były dziw­ne i nie­skoń­czo­nej roz­ma­ito­ści.

Zo­stał więc z ko­lei Apol­li­nem, Mer­ku­rym, Nep­tu­nem, ma­jąc cały Olymp do wy­bo­ru, a w cza­sie bu­rzy raz wy­zwał Jo­wi­sza, rzu­ciw­szy w nie­bo ka­mie­niem i za­wo­łał:

– Jo­wi­szu bij mnie, lub ja cię za­bi­ję (1).

Te jego gnie­wy z Jo­wi­szem i bra­ter­skie po­jed­na­nia nie je­den raz mia­ły miej­sce.

Nie bę­dzie­my się roz­sze­rza­li nad dziw­ne­mi roz­pu­sty czło­wie­ka, któ­ry nic nie sza­no­wał i nie znał w nich gra­nic; nad upodo­ba­niem jego w igrzy­skach, ko­niach i woź­ni­cach, nad uko­cha­niem Mne­ste­ra, i po­sta­wie­niem In­ci­ta­tu­so­wi owej staj­ni zło­co­nej i omar­mu­ro­wa­nej, w któ­rej tłu­my szły go od­wie­dzać i kła­niać się fa­wo­ry­to­wi. Rzym mil­czeć mu­siał aby koń Ce­za­ra mógł usy­piać spo­koj­nie, i w Fo­rum pod por­ty­ka­mi, cho­dzo­no na pal­cach, szep­ta­no pół gło­sem.

Sza­ły mie­nia­ły się z okru­cień­stwy co­raz nowe- – (1) Se­ne­ca. De Ira.

mi i wy­myśl­niej­sze­mi… Ma­cron i Na­evia, któ­rym był w czę­ści wi­nien swą wła­dzę, nie­wdzięcz­nie ode­pchnię­ci, po­świę­ce­nie swe dla Ca­ju­sa przy­pła­ci­li ży­ciem.

Ob­raz naj­dziw­niej­szych tych dzi­wactw okrut­nych znaj­dzie­cie w Swe­to­niu­szu.

Jed­no tu szcze­gól­nie ude­rza ol­brzy­mie za­chce­nie, może naj­le­piej ma­lu­ją­ce cha­rak­ter czło­wie­ka, któ­ry uga­niał się za nie­po­do­bień­stwy.

Do­nie­sio­no mu, że sta­ry ów ulu­bie­niec Ty­be­ry­usza, Thra­syl­lus, gdy raz daw­niej kie­dyś Ce­zar się nie­po­ko­ił, by mu Ca­jus wła­dzy nie wy­darł – po­wie­dział po­cie­sza­jąc prze­lęk­nio­ne­go:

– Ła­twiej Ca­ju­so­wi kon­no prze­je­chać przez za­to­kę w Baii niż Ce­za­rem zo­stać! (1).

Myśl ta utkwi­ła mu w gło­wie; mo­żeż być co nie­po­dob­nem dla Ce­za­ra?

Ca­jus kon­no prze­je­dzie przez zwy­cię­żo­ne fale…

Z Pu­te­olów do Baii, za­to­ka mor­ska roz­la­na sze­ro­ko, ma na prost przez wody oko­ło trzech ty­się­cy sześć­set kro­ków – ale ją wiel­kim po­trze­ba prze­ciąć go­ściń­cem.

Spę­dza­ją więc tłu­my ludu, by mo­stem ol­brzy­mim, przy­po­mi­na­ją­cym Xe­rxe­so­wy, po­łą­czyć z sobą dwa prze­ciw­ne brze­gi. Nie­zmier­ne zgra­je nie­wol­ni­ków, mnó­stwo okrę­tów, uży­to na­gle do tej budo- – (1) Su­eto­nius. Ca­lig XIX. Non ma­gis Ca­jum im­pe­ra­to­rem, quam per Ba­ja­num fi­num equ­is di­scur­su­rum.

wy, któ­rej myśl zda­wa­ła się zu­chwal­szą nad wszel­kie inne. Głę­bi­ny mor­skie po­trze­ba było za­rzu­cać, oprzeć się na nich i bu­do­wać, ale ani ka­mień ani drze­wo nie mo­gły temu po­do­łać, mu­sia­no więc za­brać wszyst­kie stat­ki, do­tąd uży­wa­ne do prze­wo­zu zbo­ża, pod groź­bą ogło­dze­nia Ita­lii i Rzy­mu, i na dwóch rzę­dach tych naw sto­ją­cych na ko­twi­cach, po­czę­to wzno­sić sze­ro­ką dro­gę, któ­rą miał Ce­zar prze­je­chać, by za­dać kłam­stwo pro­roc­twu.

Stat­ki sty­ka­ły się z sobą, po­ło­żo­no po­most na nich, za­sy­pa­no go zie­mią, i jak te rzym­skie po dziś dzień trwa­ją­ce go­ściń­ce, wy­sła­no pły­ta­mi ka­mie­nia.

Z obu stron tej dro­gi wi­szą­cej nad ot­chła­nią, po­sta­wia­no ta­ber­ny, urzą­dzo­no stud­nie wody słod­kiej, wznie­sio­no zie­lo­ne al­ta­ny. – Tak chciał Ce­zar.

Gdy dziw­ny ten most był go­to­wy, dum­ny zwy­cięz­twem od­nie­sio­nem nad mo­rzem, wy­no­sząc się, że prze­wyż­szył Da­riu­sza, Xe­rxe­sa i Ale­xan­dra Ca­jus ka­zał wiel­ką uro­czy­stość spo­so­bić.

Dnia wy­zna­czo­ne­go, po ofie­rze Nep­tu­no­wi i in­nym bo­gom a szcze­gól­niej Za­wi­ści, wdział na się Ca­jus zbro­ję Ale­xan­dra, okrył się chla­my­dą szy­tą zło­tem i per­ła­mi, skroń przy­stro­ił wień­cem dę­bo­wym i na ko­niu okry­tym fa­le­ra­mi, z lek­ką tar­czą i mie­czem w ręku, wje­chał na most od stro­ny Baii.

Za nim szły sze­re­gi wo­jow­ni­ków po­wo­ła­nie do świet­nych za­pa­sów.

Była to za­baw­ka ry­cer­ska; prze­byw­szy most bra­no mia­sto Pu­te­ole, któ­re­go za­stę­py prze­ciw­ne bro­ni­ły – i Ce­zar od­niósł zwy­cięz­two!

Mo­stem tym nie mógł się Ca­jus na­cie­szyć; na­za­jutrz prze­je­chał go zno­wu, w suk­ni zwy­cięz­cy, na wo­zie try­um­fal­nym, prze­pysz­ne­mi koń­mi cią­gnio­nym, wlo­kąc za sobą Da­ry­usza, syna Ar­ta­ba­na Kró­la Par­tów.

Prze­pych dwo­ru jego, okry­te­go sza­ty zło­ci­ste­mi, prze­cho­dził wszyst­ko co do­tąd wi­dzia­no. W po środ­ku mo­stu była na okrę­cie zbu­do­wa­ną try­bu­na, z któ­rej Ce­zar miał mowę po­chwal­ną dla sie­bie do pre­to­ry­anów i le­gij swo­ich.

Resz­tę dnia po­świę­co­no uczcie na mo­ście, w któ­rej Py­ral­lis, ulu­bie­ni­ca, Mne­ster, Apel­les i He­li­kon, cel­niej­sze gra­li role.

W nocy cała za­to­ka pół­ko­li­sta za­pa­li­ła się od ogni i sta­nę­ła wień­cem oto­czo­na zło­ci­stym… Ce­zar, we­dle słów swo­ich, zwy­cię­żył za­ra­zem: słoń­ce i zie­mię i mo­rze.

Szał uczty ogar­nął wresz­cie zwy­cięz­cę, wiel­kie­go Ale­xan­dro­we­go spad­ko­bier­cę; oko mu za­pły­nę­ło krwią, i na­gle ze­rwał się z dzi­ką my­ślą rzu­ce­nia na ofia­rę mo­rzu wszyst­kich co go ota­cza­li. Zna­jo­mi, nie­zna­jo­mi, za­pro­sze­ni go­ście, to­wa­rzy­sze, przy­ja­cie­le, ze­pchnię­ci z okrę­tu nie­spo­dzia­nie, toną w wo­dach z krzy­ka­mi bo­le­ści, a Ce­zar pły­nie wśród cho­ru śpie­wa­ków, przy­pa­tru­jąc się przed­śmiert­nej wal­ce to­wa­rzy­szów, któ­rych chwy­ta­ją­cych się bo­ków okrę­tu wio­sła­mi od­pę­dzać, spy­chać i za­bi­jać każe…

Z brze­gów na to igrzy­sko po­czwar­ne pa­trza­ły ty­sią­ce lu­dzi; zbie­gli się oni z da­le­kich stron Cam­pa­nii, i po­kla­ski­wa­li upo­je­ni wiel­ko­ścią, po­tę­gą swo­je­go pana, w uści­skach Py­ral­lis, u boku Mne­ste­ra, pły­ną­ce­go z gło­wą uwień­czo­ną po ci­chych wo­dach po­słusz­ne­go mo­rza.

* * *XXVII.

Wła­śnie w chwi­li, gdy od Pu­te­olów do Baii całe owo prze­ślicz­ne, ci­che wy­brze­że, ty­sią­cem ogni wśród okrzy­ków tłu­mu za­pło­nę­ło, a z mo­rza ozwa­ły się dźwię­ki mu­zy­ki na ło­dziach, po­prze­dza­ją­cej Ce­za­ra, – ubo­gi sta­tek ku­piec­ki, z ciem­nym ża­glem i nie­po­zor­ne­mi czar­ne­mi ścia­ny, przy­bi­jał po­wo­li od Wscho­du i szu­ka! w przy­sta­ni miej­sca, gdzie­by mógł za­trzy­mać się i to­war swój wy­ła­do­wać.

U brze­gu ku któ­re­mu zmie­rzał, sta­ły tłu­my mil­czą­ce, cie­ka­we, i gdy nawa przy­bi­ja­ła, z cie­ka­wo­ścią spój­rze­li wszy­scy na ogo­rza­łe twa­rze majt­ków z pod in­ne­go nie­ba, przy­no­szą­cych z da­le­kich kra­jów, dań panu swe­mu Rzy­mo­wi.

Na po­kła­dzie, wśrod ła­dun­ku, oświe­co­ne bla­skiem jak­by łuny po­żar­nej pło­ną­cej oko­li­cy, sta­ły dwie po­waż­ne po­sta­cie, któ­re na sie­bie oczy wszyst­kich pa­trzą­cych zwra­ca­ły,

Byli to lu­dzie lat już po­de­szlej­szych, acz jesz­cze nie sta­rzy, w ciem­nych suk­niach po­dróż­nych, kro­ju uży­wa­ne­go na wscho­dzie, przy­pa­tru­ją­cy się z po­dzi­wie­niem wi­do­wi­sku nie­zwy­kłe­mu i tłu­mom jak­by na ich przy­ję­cie przy­bie­głym i brze­gom jak­by dla nich oświe­co­nym, i uczcie jak­by dla nich przy­go­to­wa­nej. Dziw­nie też na ten dzień i go­dzi­nę uro­czy­stą tra­fi­li z da­le­kich stron przy­by­sze…

Traf chciał, a ra­czej wyż­sze zrzą­dze­nie, by de­ska, któ­ra od brze­gu do­stat­ku dla wy­sia­da­ją­cych rzu­co­ną zo­sta­ła, przy­wio­dła ich wła­śnie w to miej­sce tłu­mu, gdzie sta­li, zna­ny nam Juda, Aspre­nus wła­ści­ciel domu w Ne­apo­lis, na gó­rze nad mia­stem po­ło­żo­ne­go i przy­by­ły tu He­lios, wy­bie­ra­ją­cy się do oj­czy­zny, któ­ry tyl­ko na sta­tek cze­kał, by znim na wschód od­pły­nąć. Dwaj Izra­eli­ci szli ra­zem, Aspre­nus się do nich przy­łą­czył.

Wszy­scy trzej mil­cze­li po­glą­da­jąc w koło, a na smut­nych ich twa­rzach ma­lo­wa­ło się ra­czej zdzi­wie­nie i upo­ko­rze­nie, niż ra­dość, któ­ra resz­tę tłu­mu roz­pa­sy­wa­ła w śmie­chach i sko­kach.

Od por­tu, po nad masz­ta­mi okrę­tów i gło­wa­mi ludu, wi­dać było oświe­co­ną czer­wo­ne­mi bla­ski, wzno­szą­cą się na gra­ni­to­wych i por­fy­ro­wych ko­lum­nach sta­rą świą­ty­nię Se­ra­pi­sa, na któ­rej mu­rach i wscho­dach cze­piał się i ci­snął tłum mno­gi.

Dwaj przy­by­li po­dróż­ni nie dłu­go po­trze­bo­wa­li wy­bie­rać się z okrę­tu; wzię­li pod płasz­cze jeno po wę­zeł­ku ma­łym i ze­szli że­gna­jąc do­wódz­cę stat – ku, któ­ry przed nie­mi po­chy­lił gło­wę z po­ko­rą, jak­by wzy­wa­jąc bło­go­sła­wień­stwa.

Tłum ota­cza­ją­cy nie prze­stra­szył ich, ani dzi­wić się zda­wa­ła ta nie­sły­cha­na uro­czy­stość, ten gwar i krzy­ki, woj­ska, okrę­ta i zie­lo­na dro­ga rzu­co­na ku Ba­ijom.

Sta­wi­li sto­pę na zie­mię cał­kiem so­bie nie­zna­ną, i w pro­gu no­we­go świa­ta spo­ty­kał ich try­umf Ce­za­ra; tłum co ich ota­czał był dla nich obcy, noc póź­na, prze­cież nie­po­kój o zna­le­zie­nie przy­tuł­ku i lu­dzi przy­ja­znych wca­le się nie zda­wał ich do­ty­kać. Zstą­piw­szy na zie­mię, pierw­szy z nich – z gło­wą na któ­rej nie­co tyl­ko po­zo­sta­ło pod­si­wia­łych wło­sów, z okiem ży­wem i ob­li­czem ener­gii peł­nem i na­tchnie­nia, – przy­kląkł, ci­chą mo­dli­twą ja­kąś wi­ta­jąc zie­mię, na któ­rą go los po­wo­łał. Dru­gi, mniey­szy wzro­stem, po­kor­niej­szej po­sta­ci, toż za nim uczy­nił, a lud sza­nu­ją­cy uczu­cie z ja­kiem ofia­ra speł­nio­ną zo­sta­ła – usu­nął się, czy­niąc im miej­sce i wol­ne przej­ście go­tu­jąc.

Wpręd­ce jed­nak po­wstał pierw­szy i wzro­kiem po­wiódł po tłu­mie, jak­by w nim ko­goś szu­kał obie­ca­ne­go so­bie, a spo­strze­gł­szy Aspre­na, zbli­żył się po­wo­li ku nie­mu wraz z to­wa­rzy­szem.

Aspre­nus też przy­pa­try­wał się po­dróż­nym, ale z twa­rzy jego i ob­li­cza przy­by­łych nie wi­dać było aby się zna­li daw­niej.

Sam nie wie­dząc dla cze­go, Aspre­nus ja­kąś siłą wiel­ką po­cią­gnio­ny, po­stą­pił ku prze­wod­ni­czą­ce­mu i po­zdro­wił go rzym­skim oby­cza­jem.

Gdy na to po­wi­ta­nie od­po­wie­dział po­dróż­ny, He­lios i Juda drgnę­li spo­zie­ra­jąc po so­bie, rysy bo­wiem twa­rzy i mowa przy­chod­niów, któ­re dla in­nych nic od­ręb­ne­go nie mia­ły – Izre­ali­tom żywo przy­po­mnia­ły ich oj­czy­znę i współ­bra­ci. Ser­ce ich za­bi­ło sil­nie, po­zna­jąc w nich przy­by­szów z tej zie­mi, z któ­rej oj­co­wie ich zo­sta­li wy­gna­ni. Juda młod­szy, z uczu­ciem wiel­kiem po­chy­lił się, i ca­łu­jąc kraj sza­ty star­sze­go – za­wo­łał:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: