- promocja
Carska afera - ebook
Carska afera - ebook
Londyn, 1888 rok. Sir Richard Barwood, angielski dżentelmen i weteran wojenny zmagający się z demonami przeszłości, dostaje od królowej Wiktorii misję odszukania zabójcy swojego przyjaciela, a cenionego przez monarchinię detektywa, lorda Williamsa.
Trop prowadzi do Warszawy, gdzie Barwood spotyka Stanisława Liszewskiego, młodego, wyrywnego polskiego arystokratę. Od tego momentu razem próbują odkryć, kto stoi za śmiercią lorda.
Los prowadzi ich do różnych krajów, a gdziekolwiek się pojawią, tam czekają kłopoty. Co więcej, natykają się na aferę, która może wstrząsnąć całą Europą. Jednak to właśnie oni, z pomocą pewnej zmysłowej Francuzki, jako jedyni są w stanie powstrzymać złoczyńców… O ile dadzą radę wytrzymać w swoim towarzystwie.
Angielski dżentelmen i polski arystokrata w niezwykle klimatycznym kryminale, którego nie sposób odłożyć.
Kategoria: | Katalog |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-966-9 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LONDYN, DRUGA POŁOWA WRZEŚNIA 1888
Cios przyszedł nieoczekiwanie. Lord Alden Williams nie spodziewał się go. Przez ostatnie pół godziny śledził podejrzanego mężczyznę, ostrożnie klucząc londyńskimi ulicami, mokrymi od siąpiącej nieustannie mżawki. Starał się pozostać niezauważony, ale przeklęta mgła sprawiała, że człowiek, za którym podążał, raz po raz znikał mu z oczu. Nic nie zapowiadało nadchodzącego niebezpieczeństwa.
Jeszcze nim padł po ciosie na ziemię, przez głowę Williamsa przemknęła myśl, jak bardzo nie cierpiał Whitechapel. Dzielnica od dawna przyciągała imigrantów, szukających łatwego zarobku Żydów, a także ludzi, którzy nie mogli sobie pozwolić na godne życie. W zaułkach ulic i uliczek roiło się od prostytutek, złodziei, pospolitych przestępców i agresywnych wyrostków. A jakby tego było mało, ostatnio okolicę upodobał sobie morderca kobiet lekkich obyczajów, któremu prasa nadała miano Kuby Rozpruwacza.
O tym właśnie rozmyślał lord Alden Williams – reputacji tej paskudnej, owianej złą sławą dzielnicy – gdy nagle trafiony czymś twardym w głowę, lekko zamroczony zwalił się na kamienną powierzchnię uliczki. Na policzku poczuł chropowatą fakturę mokrego bruku. I wtem ten zapomniany przez Boga zaułek wydał mu się idealnym miejscem na śmierć. Ciemny, wilgotny, nieprzyjemny i ponury.
Drugiego ciosu i kolejnych prawie nie poczuł. Odruchowo zdołał jedynie wyciągnąć dłoń w niezdarnym geście protestu. Próbował zatrzymać wzrok na wymierzającym razy mężczyźnie, ale gazowe latarnie nie dawały wystarczająco dużo światła, by mógł dostrzec jakieś szczegóły ukrytej w półmroku postaci. Z każdym uderzeniem czuł, jak z jego umęczonego ciała uchodzi życie. Nie pamiętał już, po co szedł za tym człowiekiem ani nawet dlaczego znalazł się w tej niegościnnej części stolicy. Nie był w stanie wydać z siebie żadnego jęku ani skargi. Po prostu zapadł się w ciemność. Zobojętniał, poddał się nieuniknionemu losowi.
Nie dostrzegł już wyrazu nienawiści na twarzy napastnika, jego przepełnionych pogardą oczu oraz zbierającej się w kącikach ust śliny. Nie słyszał też słów, które mężczyzna cedził przez zęby, nie przestając walić nieruchomiejącego ciała pałką:
– To cię oduczy za mną łazić, psie!
Napastnik wymierzał ciosy z coraz większą siłą, nie bacząc na to, że znęca się już nad obciągniętym skórą workiem mięsa i kości, z którego życie dawno uleciało. Przelał w narzędzie zbrodni całą swoją nienawiść do tego miasta, tych ludzi i całego świata. Żałował, że musiał przyjechać do Londynu, zresztą na próżno. Drugi raz już nie popełni tego błędu. Jednocześnie jego oczy zabłyszczały dziką, wewnętrzną satysfakcją, jakby z wściekle zadawanych ciosów czerpał obsesyjną przyjemność. Po wargach błąkał mu się szyderczy uśmiech.
Czarny szal, który oplatał jego szyję, teraz odwinął się od gwałtownych ruchów, odsłoniwszy rozległą bliznę.
Bandyta stracił rachubę czasu. Musiał dopiero poczuć zmęczenie, by przestać okładać martwe od dawna ciało arystokraty. Stał tak przez chwilę, ciężko dysząc, i patrzył na efekt swoich działań. Z rozbitej głowy trupa wyciekała krew i utworzyła na ulicy rozległą plamę. W mglistym, rozproszonym świetle wydawała się bardziej czarna niż czerwona.
Morderca odwrócił się i zaczął biec, nie zaszczycając zmasakrowanych zwłok ani jednym spojrzeniem. Stukot obcasów jego butów niósł się miarowo po pustej ulicy, szal powiewał mu za plecami. Mężczyzna wkrótce rozpłynął się we mgle, a na mokrych kamieniach pozostał jedynie trup otoczony krwawą kałużą, wsiąkającą w szpary bruku.ROZDZIAŁ I
KILKA GODZIN PÓŹNIEJ
– Przeklęta noga! – mruknął sir Richard Barwood.
Poruszał się najszybciej, jak potrafił. I choć opuścił filię klubu arystokratów jako pierwszy, wiedział już, że nie zdąży. Ten cholerny Jim Lovell sprzątnie mu dorożkę sprzed nosa i Richard spóźni się na umówione spotkanie! Gdyby miał wskazać jedną rzecz, której serdecznie nie znosił, byłoby nią niedotrzymywanie terminów.
Choć nie przystoi to angielskiemu dżentelmenowi, po raz tysięczny złorzeczył w myślach anonimowemu strzelcowi, który przed kilku laty sprawił, że Barwood już zawsze będzie kulał.
Na obliczu sir Richarda nie drgnął jednak żaden mięsień, gdy cylinder Lovella, jego dzisiejszego przeciwnika w grze w bilard, zniknął w ciemnej kabinie dorożki. Barwood nie był tego pewien, ale zdawało mu się, że na twarzy Jima dostrzegł cień zadowolenia i lekki uśmieszek. Mężczyźni nie przepadali za sobą, traktowali się z chłodną galanterią, co nie przeszkadzało im w posyłaniu sobie nawzajem pogardliwych spojrzeń przy każdej nadarzającej się okazji.
Barwood zwolnił kroku i przestał kuśtykać. Zabliźniona dawno rana nie utrudniała mu normalnego chodu, lecz w trakcie biegu lub szybkiego marszu dawała się we znaki.
Rozejrzał się w poszukiwaniu kolejnej dorożki. Na szczęście mgła nieco opadła, więc widoczność znacznie się poprawiła. Niestety nie zauważył żadnego pojazdu. Westchnął tylko, po czym nasunął melonik mocniej na głowę, szczelniej opatulił się płaszczem narzuconym na dobrze skrojony ciemny garnitur i dzierżąc laseczkę, ruszył mokrą ulicą. W myślach dziękował sobie, że kazał porządnie napastować i wyszczotkować buty.
Nie zdołał ujść nawet pięćdziesięciu metrów, gdy za plecami usłyszał głos:
– Sir Richard Barwood?
Odwrócił się i ujrzał kilkunastoletniego chłopca w znoszonej kurtce. Pod nasuniętą głęboko na czoło czapką lśniły bystre, nieco figlarne oczy. Nogi chłopca otulały wielokrotnie łatane spodnie, a buty trzymały się w całości chyba tylko dzięki pokrywającemu je brudowi.
– Istotnie – odparł Richard. – O co chodzi?
Nastoletnich chłopaków często wykorzystywano jako posłańców, więc Barwooda nie dziwiła obecność wyrostka w tej okolicy. Młodzieńcy za niewielką opłatą potrafili szybko dotrzeć w dowolne miejsce i przekazać wiadomość.
– Policja pana wzywa.
Barwood zmarszczył brwi.
– Policja?
Chłopak wyciągnął do niego umorusaną dłoń, w której dzierżył pomięty skrawek papieru. Richard wziął go i dał posłańcowi monetę pięciopensową. Zanim zdołał przenieść wzrok na skreślone nierównym charakterem pisma litery, młodzieniec zniknął za rogiem.
Oczekuję Pana na Jane Street. Proszę przybyć tak szybko, jak to możliwe. Sprawa pilna.
Inspektor Adam Hitchcock
Barwood znał Hitchcocka ze słyszenia. Podobno był dobrym i uczciwym policjantem, który nieustępliwie tropił zbrodniarzy.
Jane Street… Richard zmarszczył brwi. To przecież w Whitechapel. Co więcej, ulica nie należała do cieszących się dobrą sławą. Barwood mógł zignorować wezwanie, w końcu Hitchcock nie wysłał po niego swoich ludzi, tylko grzecznie poprosił o przybycie. Problem w tym, że jeśli uda się do Whitechapel, to już na pewno nie zdąży na umówione spotkanie.
Nagle drgnął, tknięty złym przeczuciem. A jeśli…?
Dostrzegł dorożkę. W tej samej chwili podjął decyzję i przyspieszył kroku, nie zważając na ból w nodze. Machnął stangretowi dłonią i donośnie krzyknął. Ten, zauważywszy go, skierował konia w jego stronę.
***
Barwood rzadko bywał w Whitechapel i zawsze starał się skracać do minimum czas spędzany w tej dzielnicy. Tym razem miał nadzieję, że spotkanie z Hitchcockiem będzie krótkie. Targały nim jednak złe przeczucia, które wzmagały się z każdą chwilą, z kolejnym obrotem kół dryndy zbliżającym go do szemranej okolicy.
Czarne myśli osiągnęły apogeum w momencie, gdy wysiadał z dorożki. Ujrzał bowiem, doskonale widoczny w świetle lamp gazowych, policyjny kordon i otaczający go tłumek gapiów, gestykulujących i rozmawiających podekscytowanymi głosami. W centrum zbiegowiska dostrzegł jakiś kształt przykryty białym prześcieradłem, mokrym od siąpiącej mżawki.
Barwood zapłacił stangretowi i podszedł do jednego z konstabli pilnujących, by nikt niepowołany nie przeszkadzał policji w pracy. Wyróżniali się z tłumu charakterystycznymi, zaokrąglonymi czapkami.
– Sir Richard Barwood – przedstawił się, nie odrywając spojrzenia od białego kształtu. W kilku miejscach widniały na nim czerwone plamy. – Inspektor Adam Hitchcock chciał mnie widzieć.
Konstabl pokiwał głową.
– To prawda, uprzedził mnie o tym. Znajdzie go pan tam.
Wskazał wysokiego mężczyznę o sumiastych wąsach, rozmawiającego ze świadkiem w głębi uliczki.
Richard skinął głową i ruszył ku Hitchcockowi. Usiłował odwrócić wzrok od białego prześcieradła, ale nie potrafił. Odruchowo sięgnął do piersi, by zacisnąć palce na pozłacanym medalionie, który traktował jak swój talizman. Zapomniał jednak, że ma na sobie długi płaszcz, i dłoń natrafiła jedynie na wilgotny materiał.
Hitchcock, ujrzawszy Richarda, przeprosił rozmówcę i zwrócił się ku niemu:
– Sir Barwood, jak sądzę?
Richard skinął głową.
– Tak. Dostałem pańskie wezwanie.
Hitchcock zmierzył go wzrokiem. Richard odwzajemnił mu się tym samym. Policjant miał bystre oczy, którym nie umykał żaden szczegół, a surowe rysy twarzy z pewnością wywoływały u przestępców strach. Wypielęgnowane wąsy zachodziły na zaczerwienione policzki i łączyły się z posiwiałymi już bokobrodami.
– Proszę za mną – rzucił Hitchcock i skierował się w stronę białego prześcieradła.
Barwood podążył za inspektorem. Czuł, że jego złe przeczucia za moment się spełnią. Ręce mu się pociły i kolejny raz zapragnął chwycić za medalion. Był jednak ucieleśnieniem flegmatycznego, zawsze opanowanego angielskiego dżentelmena w średnim wieku. Szedł więc dalej pewnym, równym krokiem, czujnie lustrując otoczenie.
– Czy może mi pan powiedzieć, w jakim celu chciał mnie pan widzieć? – zagadnął tonem, w którym pobrzmiewało zaciekawienie z lekką nutką zniecierpliwienia.
– Proszę o odrobinę cierpliwości – odparł policjant.
Zatrzymał się przy kształcie przykrytym białym prześcieradłem. Zauważył na nim czerwone plamy.
– Czy znał pan lorda Aldena Williamsa? – spytał inspektor.
Barwood nie odpowiedział od razu. Dał sobie kilka sekund na opanowanie emocji. Hitchcock zadał pytanie w czasie przeszłym, co potwierdziło obawy Richarda.
– To on? – Ruchem głowy wskazał leżący kształt.
– Właśnie o to pana pytam.
Inspektor dał znak jednemu ze swoich ludzi, a ten pociągnął za prześcieradło. Spod materiału wyłoniło się zmasakrowane ciało, które tylko w ogólnych zarysach przypominało żywego niegdyś człowieka. Barwood wziął głęboki wdech. Nie musiał już spieszyć się na spotkanie.
– Więc? – przypomniał Hitchcock.
Richard przeniósł na niego spojrzenie.
– Kazał mnie pan wezwać, więc sądzę, że zna pan odpowiedź.
Policjant chrząknął. Nie przywykł do takiego zachowania.
– Według gosposi lorda Williamsa miał się pan dzisiaj z nim spotkać, a teraz on leży tutaj martwy – odrzekł lekko zirytowany. – O nic pana nie oskarżam, ale proszę o udzielenie pomocy. Każdy szczegół może się przydać.
Barwood znów przyjrzał się zwłokom. Minęła dłuższa chwila, nim się odezwał.
– Tak. Znałem Aldena Williamsa. Walczyliśmy razem na wojnie burskiej¹ i od tamtego czasu się przyjaźniliśmy. Okazyjnie pomagałem mu również w jego pracy. Nieoficjalnie, ma się rozumieć.
– A jaką pracę wykonywał?
Barwood popatrzył Hitchcockowi prosto w oczy.
– Służył Anglii.
– I mieliście się dzisiaj spotkać?
– Tak.
– W jakiej sprawie?
– Nie mam pojęcia. Alden miał mi o tym powiedzieć podczas spotkania.
Hitchcock znów dał znać jednemu ze swoich ludzi, który na powrót przykrył ciało prześcieradłem.
– Co tu się dokładnie stało? – chciał wiedzieć Barwood.
Inspektor głęboko wciągnął powietrze, zanim odpowiedział.
– Ktoś go napadł i skatował. Niestety, jak dotąd nie znaleźliśmy ani narzędzia zbrodni, ani żadnego świadka. – Zatoczył ręką krąg. – I obawiam się, że nie znajdziemy. Whitechapel zawzięcie broni swoich sekretów – dodał jakby z namysłem. – Co prowadzi mnie do kolejnego pytania: dlaczego lord Williams w ogóle się tu pojawił?
Barwood potarł palcem nos.
– Jeśli miałbym pokusić się o zgadywanie, powiedziałbym, że sprowadziła go tu sprawa, którą się obecnie zajmował.
Hitchcock nie wydawał się zadowolony z tej odpowiedzi.
– Uhm. W takim razie muszę pana poprosić, by pofatygował się pan ze mną do siedziby Scotland Yardu i tam opowiedział wszystko, co pan wie na temat lorda Aldena Williamsa i jego…
Nagle w powietrzu rozległ się nowy, nieznoszący sprzeciwu głos:
– To zbyteczne, inspektorze. Sir Barwood pójdzie ze mną. Ma umówione spotkanie.
Richard odwrócił się do mówiącego te słowa, uniósłszy brwi ze zdziwienia.
– Mam?
– A pan jest…? – zawiesił głos Hitchcock.
Przybyły, wysoki i tęgi mężczyzna o stalowoszarych oczach, zignorował pytanie inspektora, cały czas patrząc na Richarda.
– Zapraszam, panie Barwood. Dorożka czeka.
Richard zrobił krok, ale Hitchcock powstrzymał go gestem.
– Zaraz, zaraz. Nie pozwo…!
Mężczyzna nie dał mu dokończyć.
– Radzę panu nie podnosić głosu, inspektorze. Sir Barwood uda się niezwłocznie ze mną. A jeśli jeszcze raz spróbuje pan stanąć mi na drodze, od jutra będzie pan patrolował ulice w dokach. Czy to jasne?
– Ale…
Nieznajomy podszedł do inspektora i szepnął mu coś na ucho. Policjant wyprostował się i pokiwał głową.
– W takim razie w porządku – powiedział Hitchcock, pokorniejąc.
– Panie Barwood? – Nieznajomy ponownie wskazał dorożkę.
Richard wyminął inspektora i razem z mężczyzną wsiedli do środka. Stangret smagnął konia batem i pojazd ruszył w górę Jane Street.
***
Dorożka chybotała się na wszystkie strony; do uszu Richarda dobiegały jedynie stukot kopyt i nikłe odgłosy ulicy. Mimo późnej pory miasto nie spało, żyło swoim nocnym rytmem pod osłoną ciemności.
Barwood siedział z rękami opartymi na udach. Melonik i laseczkę położył na siedzeniu obok. Nieznajomy patrzył przez okno.
– Powie mi pan, dokąd jedziemy? – spytał w końcu Richard.
– Sądzę, że już się pan domyśla – padła odpowiedź.
Na powrót zapadło milczenie.
Barwood przeniósł spojrzenie za okno. Mgła na szczęście opadała, mżawka też zdawała się ustawać. Żółte światło gazowych latarń czyniło świat na zewnątrz nieprzyjaznym, a powietrze wydawało się Richardowi lepkie i nieprzyjemne.
Wkrótce dotarli na miejsce.
Dorożka stanęła przed szeroką bramą, której kraty zdobił fantazyjny wzór z motywem roślinnym. Nieznajomy otworzył drzwi kabiny i wyjrzał na zewnątrz. Zamienił kilka słów ze strażnikiem i pojazd ruszył dalej. Wjechali na przestronny dziedziniec pałacowy, gdzie się zatrzymali.
– Jesteśmy u celu – powiedział mężczyzna.
Wskazał Richardowi drzwi do pałacu. Wysiedli i nieznajomy poprowadził go do środka. Na ścianach wisiały wielkie obrazy, wzdłuż korytarza, którym podążali, stały zbroje rycerskie z halabardami, a na cokołach rzeźby i zabytkowe, niewątpliwie drogocenne wazy. Stopy grzęzły w puszystym dywanie. Liczni strażnicy uważnie obserwowali przybyłych, a szczególnie Barwooda. Światło niedawno zainstalowanych elektrycznych żarówek w ozdobnych żyrandolach wydobywało przepych z każdego zakamarka długiego hallu.
W końcu znaleźli się przed wejściem do jakiegoś pomieszczenia. Otoczyli ich czujni gwardziści, gotowi zareagować w razie niebezpieczeństwa. Przybyli zostali dokładnie przeszukani, laseczkę Barwooda skonfiskowano i dopiero wtedy pozwolono im zapukać. Po chwili drzwi uchyliły się i wyjrzał przez nie mężczyzna w średnim wieku.
– Przyprowadziłem sir Richarda – rzekł towarzysz Barwooda.
Gospodarz obrzucił ich uważnym spojrzeniem.
– Proszę wejść, jej wysokość czeka – zaprosił obu przybyszów do sali.
Barwood już dawno odgadł cel podróży, więc czuł jedynie ciekawość. Przekroczył próg i znalazł się w dużym, kwadratowym pokoju. Z miejsca zauważył kominek, w którym radośnie buzował ogień. Na ścianach, podobnie jak w korytarzu, wisiały landszafty i portrety członków arystokratycznego rodu. Środek pomieszczenia wypełniał stół z fantazyjnie rzeźbionymi nogami. Na jego blacie stał parujący imbryk, dwie filiżanki i miska z ciasteczkami.
Krzesło przy stole zajmowała królowa Wiktoria. Barwood przyjrzał się monarchini. Jako przykładny angielski dżentelmen nigdy nie uznałby jej za otyłą, raczej przysadzistą. Emanowały od niej charyzma i majestat, a jednocześnie miała w sobie coś z dobrodusznej babci. Babci wszystkich Brytyjczyków. Panowała już od wielu lat i choć nie młodniała, nadal doskonale się trzymała. Nie złamały jej śmierć męża ani trudne wyzwania związane ze sprawowaniem władzy. A fakt, że Wiktoria kochała zwierzęta i zawsze była w towarzystwie co najmniej jednego czworonoga, zyskiwał uznanie jej poddanych. Teraz też u stóp monarchini leżał młody pies rasy pomeranian.
Richard wraz z towarzyszem zatrzymali się w pewnej odległości od królowej i złożyli pełen szacunku ukłon. Wiktoria, przyjmując go, przyzwalająco skinęła głową.
– Dziękuję ci, Mycroft, a pana, sir Richardzie, zapraszam na mały poczęstunek. Musimy porozmawiać.
Mycroft ponownie się ukłonił, po czym opuścił pomieszczenie. Barwood zajął miejsce przy stole.
Nagle, jakby znikąd, pojawił się służący i nalał herbaty do filiżanek.
– Proszę wybaczyć tę aurę tajemniczości – zaczęła królowa. – Mycroft ma zamiłowanie do takich teatralnych zachowań, ale bardzo go cenię. I jego umysł godny bardziej znanego brata.
– Audiencja u waszej wysokości to dla mnie zaszczyt.
Wiktoria machnęła ręką i wskazała talerz ze słodkościami:
– Proszę się częstować.
Barwood sięgnął po ciasteczko. Miał już kiedyś okazję spotkać się osobiście z królową, ale nie wiedział, czy monarchini to pamięta.
– Wezwałam pana – podjęła Wiktoria – ponieważ wiernie służył pan koronie. – Przeniosła wzrok na jego okulawioną nogę. – I zapłacił pan za to ogromną cenę.
– Istotnie – przyznał Barwood – choć mogło być gorzej.
Królowa pokiwała głową.
– Ma pan rację. Nie mogę od pana wymagać kolejnego poświęcenia, mimo to korona znów potrzebuje pańskich usług.
Barwood upił łyk herbaty.
– Naturalnie, jestem do dyspozycji, Wasza Wysokość – odparł, choć dziwił się, że polecenia przekazuje mu monarchini, a nie szef wywiadu lub któryś z ministrów.
Jakby czytając w jego myślach, Wiktoria wyjaśniła:
– Sprawa jest delikatna i im mniej osób o niej wie, tym lepiej – urwała na chwilę, by nadać tym słowom wystarczająco doniosłe znaczenie. – Dotarła już do pana wieść o śmierci lorda Williamsa. – To nie było pytanie.
Barwood przytaknął. Dopiero teraz ogarnął go smutek. Znali się z Aldenem od kilku lat, od czasów wojny, i zawsze mogli na siebie liczyć. Nie potrafił pogodzić się z faktem, że nigdy już nie zobaczy przyjaciela. Zapatrzył się bezwiednie niewidzącym wzrokiem. Szybko jednak uświadomił sobie, gdzie się znajduje, i wrócił do rzeczywistości.
– Wiem, że dobrze się znaliście i że lord Williams niejednokrotnie omawiał z panem różne szczegóły dotyczące spraw, którymi się aktualnie zajmował.
– Zgadza się. – Barwood nie widział powodu, żeby zaprzeczać.
Królowa pokiwała głową i pogłaskała psa, który uniósł pyszczek specjalnie po tę pieszczotę.
– Prawda, że słodki? – Potarmosiła zwierzę za uchem. – Wciąż nie mogę się zdecydować, jak go nazwać…
Rzuciła psu kawałek ciastka, który zniknął w jego paszczy z cichym kłapnięciem. Spojrzała ponownie na Barwooda.
– Chcę, żeby dokończył pan to, co lord Williams zaczął i co doprowadziło do jego śmierci.
Richard nie musiał się zastanawiać.
– Nawet gdyby Wasza Wysokość mnie o to nie poprosiła, ruszyłbym w pogoń za zabójcą Aldena.
Wiktoria przymknęła oczy i pokiwała głową.
– Wiem.
Barwood wziął kolejny łyk herbaty.
– Wiadomo, czym Alden się zajmował? – spytał.
Królowa dała dyskretny znak i drzwi pomieszczenia znów się otworzyły. Ten sam służący, który wcześniej nalał herbatę do filiżanek, przyniósł obwiązaną rzemykiem teczkę. Wręczył ją Richardowi.
– Gdy doniesiono mi o śmierci lorda Williamsa, kazałam przeszukać jego mieszkanie. Znaleziono w nim wszystkie dokumenty i notatki dotyczące ostatniej sprawy. Obawiam się, że niewiele tego, ale może znajdzie pan właściwy trop.
Barwood rozsupłał rzemyk i otworzył teczkę.
– Podoba mi się pański zapał – pochwaliła go królowa. – To nas zachwyca – dodała, używając swojego ulubionego powiedzonka, po czym zachichotała jak mała dziewczynka.
Richard uniósł wzrok znad papierów.
– Wydaje mi się, sir Richardzie, że lord Williams wpadł na trop jakiejś większej afery. Ale to tylko hipoteza.
Richard podzielał ten pogląd. Na razie nie znalazł na to żadnych dowodów, ale dawno już nauczył się ufać swojemu instynktowi.
– W razie potrzeby proszę kontaktować się z Mycroftem lub ze wskazanymi przez niego ludźmi. I tylko z nimi. Niech pan się dowie, o co w tej sprawie chodzi, panie Barwood. Liczymy na pana.
Stało się jasne, że audiencja skończona. Barwood zamknął teczkę, wstał, ukłonił się i z dokumentami pod pachą opuścił pomieszczenie. Na korytarzu lokaj oddał mu laseczkę i odprowadził do wyjścia z pałacu.
Na zewnątrz czekała na niego karoca, która zawiozła go do domu. Gdy dotarł na miejsce, natychmiast udał się na piętro, podziękował gospodyni, pani Smithers, za kolację, nalał sobie szkockiej i od razu usiadł do przeglądania dokumentów.
Gruntowne ich przestudiowanie nie zajęło mu dużo czasu, ale wiedział już, dokąd wkrótce musi wyruszyć. Czekała go daleka wyprawa.
***
NASTĘPNEGO DNIA
Rankiem mgła opadła, za to mżawka przybrała na sile i przeszła w deszcz. Barwood opuścił mieszkanie przed południem wciąż dręczony ponurymi myślami. Rozpamiętywał widok zmasakrowanego ciała przyjaciela. Czuł gniew, widząc oczami wyobraźni zakrwawione zwłoki, będące niegdyś lordem Aldenem Williamsem. Ręce mimowolnie zacisnął w pięści. Zamierzał dotrzeć do sprawcy, a następnie wymierzyć sprawiedliwość.
Udało mu się szybko złapać dorożkę, kazał się zawieźć w pobliże dzielnicy chińskiej. Podczas podróży starał się myśleć o czymkolwiek innym niż o śmierci Aldena, ale nie potrafił wyrzucić strasznych obrazów z głowy. Nawet ściskanie w dłoni medalionu, co zwykle dawało mu ukojenie, tym razem nie pomagało.
Pokręcił głową i przylgnął twarzą do chłodnej szyby drzwi dorożki. Na zewnątrz ludzie podążali w pośpiechu, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w ciepłym i przytulnym miejscu. Gazeciarz, na kawałku suchego chodnika pod daszkiem piekarni, bez entuzjazmu zachęcał do kupna najnowszego numeru „Timesa”. Grupka umorusanych dzieciaków nie zważała na deszcz i chłód, skacząc w kałuży i rozchlapując wodę. Dumnie wyprostowany konstabl kroczył przed siebie, kręcąc młynka pałką, nic sobie nie robiąc z pogody. Ulicą mknęły dorożki, dało się słyszeć rżenie koni.
Barwood przeniósł wzrok wyżej na dymiące kominy. Gęste, czarne wstęgi dymu wzbijały się w szare niebo i targane wiatrem rozpraszały. Od czasu do czasu przemykały między nimi ptaki, walcząc z kroplami wody bombardującymi ich skrzydła.
Gdy dotarli na Limehouse Causeway, stangret przejechał jeszcze kawałek i zatrzymał pojazd. Barwood wyłonił się z kabiny i wręczył mu zapłatę.
– Na pewno chcesz pan tu wysiąść? – spytał woźnica, po czym splunął na bruk. – Za pół ceny przewiozę pana dalej na zachód… Tam bezpieczniej.
Richard pokręcił głową.
– Dziękuję, poradzę sobie.
Stangret wzruszył ramionami. Jeszcze raz splunął i energicznie smagnął konia batem, wyraźnie chcąc jak najszybciej oddalić się z tej szemranej okolicy.
Barwood postawił kołnierz płaszcza, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy i ruszył chodnikiem. Mijał obskurne budynki o brudnych ścianach, które skrywały wejścia do burdeli i podłych pubów. W bramach stali pijaczkowie i wyrośnięci chłopcy o agresywnych spojrzeniach. Zauważył też samotną prostytutkę trzęsącą się z zimna. Wokół roznosił się zapach ostryg.
Nikt Richarda nie zaczepiał. Choć był znany z widzenia, nie miał w tej okolicy żadnych znajomości. Roztaczał jednak wokół siebie arystokratyczną aurę. Miejscowi doskonale zdawali sobie sprawę, że gdyby coś mu się stało, prawdopodobnie wkrótce zaroiłoby się tu od policji wysłanej przez żądnych krwi szlachetnie urodzonych. A to zaszkodziłoby ich interesom i zakłóciłoby życie w dzielnicy.
Richard zatrzymał się przed trzypiętrowym budynkiem. Nad wejściem wisiał krzywy szyld z ledwo widocznym, dawno już wyblakłym napisem „Lefty’s”. Pchnął drzwi i zanurzył się we wnętrzu ponurej, zadymionej speluny. Zachodzili tu głównie marynarze na przepustce, ale zdarzało się, że i tacy, którym nie wyszło w życiu i którzy potrzebowali chwili zapomnienia.
W ledwie przebijającym się przez brudne, tłuste szyby świetle Barwood dostrzegł kilka pochylonych postaci. Wśród nich był otyły, zniszczony życiem mężczyzna, który przykładał do ust długą fajkę. W głębi ujrzał schody prowadzące na piętro.
Richard zignorował bywalców i udał się wprost do kontuaru, za którym stał przygarbiony Chińczyk o szczurzej twarzy. Jako jedyny w tym pomieszczeniu wydawał się przytomny.
– Aaa, sir Richard – rzekł Azjata. – Witamy!
Barwood sprawdził czystość blatu szynkwasu, zanim się o niego oparł. Melonik położył obok, a laseczkę zawiesił na krawędzi.
– Panie Chang – skinął głową w stronę barmana. – Poproszę szkocką.
Chińczyk sięgnął pod kontuar.
– Trunek dla specjalnych klientów. – Mówił w zabawny sposób z wyraźnym wschodnim akcentem.
Napełnił szklankę, która okazała się tu najczystszym przedmiotem. Richard upił łyk i kiwnął z uznaniem głową, następnie spojrzał na Changa.
Ten w mig zrozumiał. Od dawna prowadził dobrze prosperujący interes i potrafił odgadywać życzenia klientów, często jeszcze zanim ci o nich pomyśleli.
– To, co zawsze? – upewnił się z delikatnym uśmiechem.
Barwood przytaknął.
– Tak, ale wkrótce wyjeżdżam, potrzebuję solidnego zapasu. Zapewne pan rozumie.
Chang rozumiał. Zadał tylko jedno pytanie.
– Na jak długo?
Richard nie wiedział.
– Powiedzmy, że na dwa miesiące… Albo lepiej na trzy.
Wyraz twarzy Changa nie zmienił się, nie takie prośby zdarzało mu się w przeszłości spełniać.
– Oczywiście, sir.
Następnie zniknął w drzwiach, które były tak dobrze zamaskowane w ścianie przy schodach, że gdyby Barwood nie wiedział, że tam są, nigdy by ich nie dostrzegł.
Siedział pochylony nad szynkwasem i popijał alkohol, czekając na powrót Chińczyka. Kątem oka zauważył jakiś ruch. Okazało się, że to mężczyzna, który wcześniej mocował się z fajką, wypuścił ją teraz z rąk i zamknął oczy. Na jego twarzy pojawił się wyraz błogości, a usta rozchyliły się w odprężającym uśmiechu.
Barwood odwrócił wzrok i wbił go w blat. Z uporem oddalał myśli o śmierci przyjaciela i koncentrował się na czekającej go podróży. Planował jej przebieg. Najpierw musi się dostać na kontynent statkiem, potem pociągiem w głąb lądu, a następnie dyliżansem…
Wreszcie wrócił Chang. Przyniósł zawiniętą w papier i przewiązaną sznurkiem paczkę wielkości grubej książki.
– Ile?
Chińczyk uśmiechnął się, ukazując żółte zęby. Siekacze miał odrobinę dłuższe, co jeszcze bardziej upodabniało go do gryzonia.
– Dla mojego ulubionego klienta specjalna zniżka. Taniej o piętnaście procent. – Wymienił kwotę.
Barwood nie zamierzał się targować. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjął z niej zwitek banknotów. Odliczył kilka i rzucił je na kontuar. Pozostałe schował.
– Reszty nie trzeba – dodał na koniec.
Opróżnił szklankę jednym haustem, a następnie wstał. Wsadził paczkę do kieszeni, założył melonik, chwycił laseczkę, skinął Changowi głową na pożegnanie i wyszedł z lokalu. Chwilę po tym, jak opuścił „Lefty’s”, złapał dorożkę. Szczęśliwie jakaś zapuściła się w te okolice.
Musiał przygotować się do drogi. Wyruszał o świcie następnego dnia.ROZDZIAŁ II
KRÓLESTWO POLSKIE, WARSZAWA, DZIESIĘĆ DNI PÓŹNIEJ
Nierówny stukot kroków niósł się pustą ulicą. Wieczorami, gdy już zapadały ciemności, a pogoda nie zachęcała do spacerów, ludzie woleli spędzać czas w domach lub w szynkach, zamiast włóczyć się po mieście. Nieliczne patrole strzegły porządku, przynajmniej w teorii, ponieważ żołnierze na służbie imperium rosyjskiego też woleli sączyć gorzałkę w koszarach, niż pełnić straż na warszawskich chodnikach, wypatrując oznak niesubordynacji mieszkańców. Rusyfikacja rusyfikacją, ale lepiej napić się w cieple, niż szukać guza na mieście.
Stanisław Liszewski przycupnął pod jedną z bram tak, by mieć dobry widok na nadchodzący patrol. Skrył się za załomem muru, dzięki czemu nie padało na niego światło pobliskiej latarni. Zaczekał, aż żołnierze go miną. Wpatrywał się w budynek naprzeciwko.
W większości okien, poza dwoma, panowała ciemność. Z jednego na poddaszu dochodziło nikłe światło świecy, tłumione przez gałgan pełniący funkcję firany. Liszewski wiedział, że mieszka tam starsza kobieta, która na co dzień handluje jabłkami na targu. Wieczorami nigdy nie opuszczała swojej kwatery. Drugi rozświetlony prostokąt pochodził z mieszkania na parterze, zajmowanego przez jednego z poruczników wojska carskiego. Akurat dzisiaj świętowano jego urodziny i ze środka dobiegały przytłumiony gwar, śmiechy i sprośne rosyjskie przyśpiewki.
Stanisława interesował lokal na pierwszym piętrze – biuro sekretarza Josifa Hurko², generała-gubernatora warszawskiego, najwyższego urzędnika w Kraju Nadwiślańskim, jak zaborcy pogardliwie nazywali Królestwo Polskie po klęsce powstania styczniowego. Liszewski już od kilku dni uważnie przyglądał się budynkowi, jednocześnie bacząc, by samemu zostać niezauważonym. W tym czasie skrzętnie notował, jak wygląda rytm życia w kamienicy – kto i kiedy wychodzi, o której godzinie wraca, czy kręci się tu dużo obcych i tym podobne szczegóły. Poza prywatnym mieszkaniem starej handlarki w budynku mieściły się jedynie biura, więc po zakończeniu pracy urzędnicy wracali do swoich domów. Chyba że zatrzymały ich ważne sprawy służbowe, jednak tego dnia nic na to nie wskazywało.
Żołnierze zbliżyli się do bramy, w której przyczaił się Stanisław, więc wcisnął się głębiej w mrok. Na szczęście patrolujący okolicę mężczyźni myśleli już tylko o zakończeniu tego dnia służby i powrocie do koszar, więc nie przykładali się zanadto do swojego zadania. Minęli ukrytego Polaka, nie rozglądając się wokół.
Stanisław odczekał, aż się oddalą i znikną za rogiem. Głęboko odetchnął i wyłonił się z bramy. Przeciął ulicę, zważając, by nie czynić hałasu stukotem obcasów o bruk.
Stanął przed wejściem do kamienicy. Rozejrzał się dookoła, a następnie popatrzył w górę. Okna na parterze były zakratowane. Za zasłonami dostrzegł niewyraźne zarysy biesiadujących sylwetek. Przyjęcie trwało w najlepsze, co zdawały się potwierdzać dobiegające z wnętrza odgłosy. Stanisław podskoczył i chwycił się stalowych prętów. Podciągnął się i poszukał oparcia dla stóp. Zawisł na rękach.
Wtedy usłyszał kroki. Wiele kroków. Kolejny patrol! Akurat teraz! Stanisław poczuł przypływ paniki. Jeśli nakryją go na próbie włamania do gabinetu sekretarza najważniejszego urzędnika w okręgu, a może i kraju, zastrzelą na miejscu. Albo wezmą na tortury, a potem wyślą na Sybir.
Nie zważając na odgłos kroków, zaczął wdrapywać się szybciej. Znalazł oparcie dla stóp i pchnął ramę okna. Zgodnie z oczekiwaniem uchyliło się z cichym zgrzytnięciem zawiasów – Stanisław wiedział, że urzędnicy narzekali na zaduch w pomieszczeniu i nawet późną jesienią zostawiali na noc szparę.
Patrol znajdował się coraz bliżej. Liszewski wyciągnął ręce i chwycił się parapetu po wewnętrznej stronie okna. Żołnierze znaleźli się już w kręgu światła pobliskiej latarni.
Stanisław zsunął się do środka, boleśnie upadając na podłogę. Zamarł w bezruchu, jednocześnie nasłuchując. Napiął wszystkie mięśnie i uspokoił oddech. Serce w piersi waliło mu z całych sił. Wyglądało jednak na to, że ani żołnierze, ani biesiadujący na dole Moskale nie usłyszeli odgłosu walącego się na deski ciała.
Ostrożnie, starając się czynić jak najmniej hałasu, przykucnął i wyjrzał przez okno. Ujrzał znikające za rogiem plecy dwóch ostatnich żołnierzy z patrolu. Wypuścił powietrze, czując przypływ ulgi.
Wpadające przez okno światło ulicznej latarni pozwoliło mu rozejrzeć się po pomieszczeniu. Sekretarz Josifa Hurko zaliczał się do pedantów. Jego miejsce pracy lśniło. Na półkach stały równo ułożone teczki z dokumentami oraz książki w skórzanych okładkach. Blat dużego biurka był praktycznie pusty, jeśli nie liczyć poukładanych pod linijkę gęsich piór, pojemnika na kałamarz i bibularza.
Pokiwał z uznaniem głową, ale nie tracił więcej czasu na przyglądanie się bibelotom. Jego oczy zaadaptowały się już do ciemności i zaczął wyraźnie rozpoznawać kształty. Wówczas zauważył zgrabnie wpasowaną między regały kasę pancerną. Podszedł do niej i zatrzymał się przed metalowymi drzwiczkami z umieszczonymi na środku pokrętłem i rączką poniżej.
Liszewski zebrał bardzo dokładne informacje o miejscu, do którego planował się włamać, szczególnie o kasie pancernej, niedawno nabytej przez sekretarza generała-gubernatora. Obawiał się, że we własnym gabinecie urzędnik zainstalował ceniony i bezpieczny egzemplarz produkcji Franza Jägera z Berlina. Na szczęście jednak wybrano tańszy – francuskiej firmy Fichet, której właściciel ponad pół wieku wcześniej skonstruował pierwszy sejf ogniotrwały. Zdobycie tej wiedzy kosztowało Stanisława dużo trudu, zważywszy, że musiał odszukać znanego kasiarza, Juliusza Kwinteczka, i poprosić, by ten nauczył go otwierać takie sejfy. To właśnie ta rzecz stanowiła największe wyzwanie, bo artyści w każdym fachu niezbyt chętnie dzielą się swoimi sekretami, ale Liszewski, gdy tylko mu na czymś zależało, potrafił być bardzo przekonujący.
Klęknął przed kasą pancerną. Dotknął jej frontu i zamknął oczy.
Musisz poczuć mechanizm, serce każdego zamka – zabrzmiał mu w głowie głos Kwinteczka. – Usłyszeć, jak cię woła.
Trwał tak chwilę, w końcu uznał, że czas działać. Sięgnął do niewielkiej skórzanej torby przewieszonej przez ramię i wydobył z niej stetoskop. Wsadził oliwki do uszu, a głowicę przytknął do drzwiczek, obok pokrętła. Na szczęście odgłosy przyjęcia nie przeszkadzały mu w pracy. Nie zagłuszały dźwięków przesuwających się elementów mechanizmu. Zaczął wolno obracać metalową gałkę, wsłuchując się w stukot przeskakujących zębatek. Znów przymknął oczy.
Całym sobą skupił się na kręceniu, a wszechświat został sprowadzony do jego dłoni trzymającej metalowe pokrętło i uszu próbujących wychwycić właściwy, charakterystyczny dźwięk. Stracił poczucie czasu. Odnosił wrażenie, jakby już zawsze miał klęczeć przy tym sejfie.
Cyk!
Poczuł przypływ ekscytacji, choć to był zaledwie pierwszy krok. Zaczął kręcić w przeciwną stronę i znów wpadł w podobny trans, co wcześniej. Po chwili rozległo się kolejne cyknięcie.
Proces ten powtórzył się jeszcze kilka razy. W końcu ujął rączkę drzwiczek sejfu i przekręcił. Kasa pancerna stanęła otworem. Stanisław schował stetoskop do kieszeni i zajrzał do wnętrza. Dostrzegł zarysy papierów, ale nie zdołał nic z nich wyczytać.
Podszedł do okna, wydobył ze swojej skórzanej torby czarną płachtę i rozwiesił ją. Zaczepił jej brzegi o ramę, dokładnie przykrywając każdy fragment otworu okiennego. Pomacał palcami, czy tkanina na pewno ściśle przylega. Zadowolony z efektów uszczelnił również szparę pod drzwiami oraz dziurkę od klucza i wrócił do kasy pancernej.
Ponownie sięgnął do torby i wyciągnął świeczkę oraz paczkę zapałek. Wkrótce, w świetle pełgającego płomienia, mógł zbadać treść schowanych w sejfie pism. Zaczął przekładać papiery, wyraźnie czegoś szukając.
Znalazł to pół godziny później. Uśmiechnięty wepchnął dokumenty do torby. Pozostałe włożył z powrotem do kasy pancernej. Zamknął ją i obrócił pokrętło. Obrzucił pomieszczenie krytycznym okiem. Upewnił się, że wosk nigdzie nie kapnął. Zrobił porządek przy drzwiach, zdmuchnął świeczkę i zdjął tkaninę z okna.
Wyjrzał na ulicę – na dole panowała cisza i było pusto. Wspiął się na parapet i znalazł się po zewnętrznej stronie okna. Opuścił się niżej i poszukał oparcia dla stóp.
Przyjęcie trwało w najlepsze i nic nie wskazywało na to, że szybko się zakończy. Liszewski miał nadzieję, że minie sporo czasu, nim sekretarz generała-gubernatora odkryje włamanie.
Dokładnie w tym momencie usłyszał przerażony głos.
– Ej, a co to?!
Spojrzał w dół i zobaczył pijaka, który ledwo trzymał się na nogach. Przeklął własną głupotę. Jak mógł go nie zauważyć?
– Ratunku! Złodziej! Morderca! – zaczął się wydzierać zawiany mężczyzna.
– Cicho bądź! – syknął Liszewski.
Zszedł nieco niżej, a gdy jego głowa znalazła się na wysokości krat, któryś z ucztujących sołdatów wyjrzał zza zasłony. Ujrzawszy Stanisława, najpierw zrobił wielkie oczy, a potem krzyknął coś po rosyjsku. Sięgnął do klamki okna, próbując je otworzyć.
Liszewski w okamgnieniu podjął decyzję. Odepchnął się od muru, skoczył i wylądował na bruku. Gdy upadał, skórzana torba boleśnie uderzyła go w udo.
– Aaaa! Tutaj! Mordują mnie! – Pijak nie przestawał wrzeszczeć bełkotliwym głosem.
Stanisław już otworzył usta, by go uciszyć, ale w głębi ulicy rozległ się stukot wielu par butów. Patrol!
Pijaczyna, mimo swojego stanu, słuch miał nad wyraz dobry i też usłyszał zbliżających się żołnierzy.
– Tutaj! Ratunku! Pospieszcie się! – wezwał ich.
Z wnętrza budynku dobiegły odgłosy zbiegających po schodach biesiadników. Sołdat mocujący się z oknem zdołał je wreszcie otworzyć.
Liszewski nie czekał na rozwój sytuacji. Rzucił się do ucieczki w kierunku przeciwnym niż ten, z którego nadbiegał patrol.
W tym samym momencie żołnierze z przyjęcia dotarli do wyjścia i wyskoczyli na ulicę. Pijaczek wskazał im, gdzie mają szukać intruza. Puścili się w pogoń.
Liszewski biegł, klnąc pod nosem. Tak dobrze mu dotąd szło! Tymczasem krążąca w jego żyłach adrenalina wzięła górę nad strachem i sprawiała, że przebierał nogami najszybciej, jak potrafił.
Niestety, zza zakrętu wyłonili się kolejni żołnierze, zapewne zwabieni hałasem. Stanisław nie miał żadnej możliwości ucieczki. Gwałtownie wyhamował.
Moskale zbliżali się z obu stron. Krzyczeli coś po rosyjsku, ale Liszewski nawet nie próbował ich zrozumieć. Gorączkowo rozglądał się po okolicy, usiłując znaleźć jakąś drogę ucieczki. W pobliżu nie było jednak żadnej bocznej uliczki, choćby zaułka czy otwartych drzwi. Sięgnął do torby, gotowy drogo sprzedać swoją skórę.
Żołnierze otoczyli go półkolem. Nie strzelali. Mieli go na widelcu, a zawsze lepiej pojmać wroga żywcem.
– I co, Polaczku – zagadnął jeden z nich z nieskrywaną pogardą w głosie – poddajesz się, sobaka³?
Mówił po polsku z zaskakująco czystym akcentem. Zapewne jakiś sprzedawczyk, przemknęło Liszewskiemu przez głowę.
Choć ręce mu drżały, zdołał przybrać szelmowski wyraz twarzy. Co więcej, poczuł przypływ pewności siebie.
– Cały problem z wami, ruskie świnie, polega na tym, że zawsze przychodzicie nieproszeni – powiedział. – Ale my, Polacy, wiemy, jak was uroczyście przywitać!
Po tych słowach wyciągnął przed siebie obie ręce, by mogli zobaczyć, co wydobył z torby. W dłoni trzymał przedmiot w kształcie wydłużonego jaja, zakończony u dołu metalową wypustką przypominającą grzybka, a u góry czymś, co wyglądało jak lotka strzały.
Na ten widok, żołnierz, który się wcześniej odezwał, zbladł, co dało się zauważyć nawet w słabym świetle latarni.
– Granat Ketchuma⁴ – jęknął.
– Widzę, że przykułem waszą uwagę – kontynuował Stanisław.
Jednocześnie szukał wyjścia z sytuacji.
– Jeśli zrobicie choć jeden krok… – zawiesił głos. – Upuszczę to i… wasz car nie będzie miał do czego przypiąć wam orderów.
Żołnierz nie poruszył się, ale powiedział:
– Daj spokój, jesteś otoczony! Odłóż to! Nikomu nie musi stać się krzywda!
Stanisław spojrzał na niego, przekrzywiając głowę.
– I tu się mylisz! – wrzasnął.
Po czym z całych sił cisnął granat do góry. Wśród żołnierzy zapanowała panika. Krzycząc, rzucili się od ucieczki, wpadali jedni na drugich, chcąc znaleźć się jak najdalej od miejsca upadku pocisku.
Stanisław również nie próżnował. Popędził przed siebie, taranując rosyjskich sołdatów i przepychając ich na boki. Żaden z Moskali nie myślał o tym, by go zatrzymać. Nie zamierzali ginąć na tej niegościnnej ziemi, zabici przez jakiegoś szalonego Polaka.
Liszewski zdołał przebiec kilkanaście metrów, nim pocisk spadł na ziemię i eksplodował. Stanisław odruchowo rzucił się szczupakiem na bruk.
Wybuch był potężny. Przetoczył się ulicami jak grzmot zapowiadający burzę. W najbliższych oknach wypadły szyby. Jedna z latarni przechyliła się, a rosnące w pobliżu drzewo zajęło się ogniem.
Liszewski, choć obolały, szybko się pozbierał i znów popędził przed siebie co sił w nogach. Żołnierze też błyskawicznie otrząsnęli się po eksplozji i zaczęli coś krzyczeć. W jego stronę pomknęło kilka kul, ale rosyjski dowódca nakazał wstrzymać ogień, żeby w ogólnym chaosie nie trafić któregoś ze swoich ludzi albo cywila.
Okoliczni mieszkańcy ostrożnie wyglądali przez okna, próbując zorientować się w sytuacji. Liszewski nadal biegł, ale zaczynał odczuwać zmęczenie. Pogoń nie odpuszczała i wciąż znajdowała się kilkadziesiąt metrów z tyłu. Stanisław musiał coś szybko wymyślić. Przeklinał pod nosem pijaczka, który pokrzyżował mu szyki.
Wtem zauważył załadowany kamieniami wóz drabiniasty stojący w poprzek drogi. Zmarszczył brwi, ale nie zwolnił. Za pojazdem majaczyła rozkopana ulica. Liszewski w mig zrozumiał, że remontowano nawierzchnię, wymieniając kostkę brukową. Robotnicy na noc wstrzymali prace i zapewne rano wrócą, by je kontynuować.
To nasunęło mu myśl.
Minął wóz, odbiegł kilka metrów, po czym zatrzymał się i odwrócił w kierunku, z którego przybył.
W chwili gdy pierwszy z Rosjan przemknął obok pojazdu, Liszewski wydobył z torby drugi granat i krzyknął:
– Do swidanija, dupku!
Po czym rzucił. Carski żołnierz, ujrzawszy lecący pocisk, próbował ostrzec towarzyszy, wrzeszcząc i wymachując rękami.
Liszewski wymierzył idealnie. Jajowaty przedmiot eksplodował dokładnie pod wozem i wstrząsnął jego drewnianą konstrukcją. Dwa koła z czterech urwały się i potoczyły w przeciwne strony. Fragmenty desek poszły w drzazgi i poszybowały w różnych kierunkach. Odpryski kostki brukowej rozniosło wokół. Rozległy się kolejne trzaski rozbijanych szyb oraz okrzyki bólu trafionych Rosjan. Dłuższą chwilę trwało, nim dym rozprzestrzenił się i zasnuł okolice wybuchu.
Stanisław już tego nie widział. Podjął przerwaną ucieczkę i wkrótce rozpłynął się wśród warszawskich zaułków.
***
NASTĘPNEGO DNIA
Kapitan Jan Skrzetuski przetarł twarz otwartą dłonią. Ciężko westchnął i długo wpatrywał się w leżący na jego biurku raport. Następnie przeniósł wzrok na Liszewskiego, który siedział w fotelu naprzeciwko.
Poruszył wąsem.
– Możesz mi wyjaśnić, co to jest?
Jego przesadnie spokojny głos ledwie maskował buzującą w nim wściekłość. Najchętniej rzuciłby w Stanisława kałamarzem albo czymkolwiek innym, co akurat wpadłoby mu w ręce.
Liszewski milczał. Patrzył swojemu rozmówcy prosto w oczy. Zawsze tak robił. Wytrzymywał każde spojrzenie.
– Włamanie do sekretarza Hurko, rzucanie granatem… – zaczął wymieniać Skrzetuski, odliczając na palcach.
– Właściwie to dwoma – uściślił Liszewski, odzywając się po raz pierwszy, odkąd usiadł w fotelu.
Kapitan zgromił go wzrokiem.
– Dlaczego zawsze jak coś kombinujesz, to kończy się strzelaniną, wybuchami albo bijatyką? – spytał głosem podszytym gniewem.
– Taki ze mnie rozrywkowy człowiek – odgryzł się Liszewski.
Skrzetuski zmrużył oczy.
– Czy ty zdajesz sobie sprawę – wycedził przez zaciśnięte zęby – że te pieprzone kacapy mogą to potraktować jako prowokację? A jak się wkurwią, to jak myślisz, co zrobią?! Poklepią nas po ramieniu?!
Liszewski odpowiedział, nie odrywając od niego spojrzenia.
– Zdawało mi się, że mamy w dupie, co myślą ruscy…
Kapitan przymknął oczy i głośno nabrał powietrza.
– Tak, mamy w dupie, co oni myślą – zaczął ze wzrokiem wbitym w blat biurka z taką intensywnością, że ten prawie zapłonął – ale to nie znaczy, że należy ich prowokować, na litość boską! Nasze zadanie to delikatnie kąsać zaborcę, a nie rozpieprzać pół ulicy i wdawać się w awantury z carskim wojskiem! Całe szczęście, że nikt nie zginął, bo byłoby w ogóle przejebane! Kacapy od dawna wrogo patrzą na tych, co głośno po polsku gadają. Po coś ty tam w ogóle lazł?! I to jeszcze podczas przyjęcia jakiegoś ruskiego sołdata! – pieklił się kapitan.
– To były urodziny… – dodał Liszewski, ale umilkł, widząc wściekły wzrok Skrzetuskiego.
– Gówno mnie to obchodzi! – warknął Skrzetuski. – Przez ciebie będziemy mieli potąd ruskich. – Przesunął dłonią poziomo nad czołem. – Potąd! Więc gadaj, jaki miałeś powód, żeby wywołać tę burdę! I skąd wziąłeś te granaty?!
– Ukradłem z koszar Moskali – odparł bez namysłu Liszewski. – A jeśli chodzi o powód…
Urwał, po czym sięgnął do skórzanej torby. Wyjął z niej plik kartek i rzucił je Skrzetuskiemu na biurko.
Kapitan spojrzał na nie, potem na Liszewskiego, i znowu na zapisane strony.
– Co to jest?!
Stanisław rozsiadł się w fotelu.
– Plan transportów kolejowych z Rosji do Warszawy. Daty, godziny, lista stacji, a także, w kilku przypadkach, nazwiska podróżnych. No i najważniejsze: wykaz ładunków. Trochę żywności, ale głównie broń. I ważne dokumenty… – zawiesił znacząco głos.------------------------------------------------------------------------
¹ I wojna burska 1880–1881 – zmagania Brytyjczyków z Burami, potomkami osadników holenderskich, na terenach Afryki Południowej.
² Josif Hurko – feldmarszałek rosyjski. Uczestnik między innymi wojny krymskiej. W latach 1883–1894 pełnił funkcję generała-gubernatora Warszawy. Żył w latach 1828–1901.
³ Sobaka (ros.) – pies
⁴ Granat Ketchuma – wypełniony prochem metalowy przedmiot w kształcie wydłużonego jaja. Detonacja następowała przy uderzeniu w ziemię wypustki umieszczonej na dolnym końcu granatu. Jego nazwa pochodzi od nazwiska amerykańskiego wojskowego i wynalazcy Williama F. Ketchuma (1798–1876).
BESTSELLERY
- EBOOK
36,90 zł 51,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
19,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
19,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
19,90 zł 32,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: SuperNowaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: KatalogWiedźmin Geralt to kulturowy fenomen naszego stulecia! Postać stworzona przez Andrzeja Sapkowskiego zawładnęła umysłami milionów ludzi na całym świecie! Zatem opowieść trwa, a historia nie kończy się nigdy...
33,90 zł 39,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.