- promocja
- W empik go
Caryca. Hołd ruski - ebook
Caryca. Hołd ruski - ebook
Drugi tom cyklu o Marynie Mniszchównie, która tylko dziewięć dni zasiadała na rosyjskim tronie, ale przez dziewięć lat – od 1605 do 1614 roku – była centralną postacią swej epoki. Opowieść o burzliwych dziejach polskiej szlachcianki i o próbach odzyskania przez nią carskiej korony, a także o stoczonej 4 lipca 1610 roku bitwie pod Kłuszynem. Dowodzona przez hetmana Stanisława Żółkiewskiego jazda polska, licząca niespełna siedem tysięcy ludzi, starła wtedy na proch trzydziestopięciotysięczną armię rosyjsko-szwedzką. Spektakularnym skutkiem tej bitwy był hołd, który polskiemu królowi złożył car Wasyl IV Szujski. W 2011 roku minęło równo 400 lat od tego wydarzenia i chyba nadszedł wreszcie czas, aby na nowo odkryć ten ważny moment naszych dziejów. Bo historia Polski to nie tylko klęski i upadki, lecz również wielkie zwycięstwa i tryumfy.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-357-7 |
Rozmiar pliku: | 626 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział I
Kolejni samozwańcy odradzali się niczym feniks z popiołów. Jeżeli o Francji mówi się jako o ojczyźnie serów, o Włoszech – wina, a Polsce – bigosu, tak Rosję początku XVII stulecia śmiało nazwać by można krainą samozwańców. Następny pojawił się w Starodubie 12 czerwca 1607 roku, w czasie, kiedy Wasyl Szujski oblegał jeszcze Tułę. Był to człowiek niewiadomego pochodzenia, niektórzy historycy uważają, że wywodził się ze środowiska cerkiewnego. Opowiadano, że był synem popa, nauczycielem, zbiegłym przestępcą… Konrad Bussow, który znał go osobiście, twierdził, że to były sługa popa ze szkółki parafialnej w Szkłowie. Stamtąd miał podobno przenieść się do Mohylewa, gdzie usługiwał do liturgii popowi Fiodorowi Sasinowiczowi Nikowskiemu i uczył jego dzieci.
Potwierdzając ten fakt, polscy jezuici mówili, że wyzyskiwany przez duchownego młody człowiek popadł w skrajną nędzę. Nikowski kazał wysmagać go knutem i wygnał z domu. Podobno prawdziwą przyczyną takiego zachowania popa był romans młodzieńca z jego żoną.
Inna z wersji głosi, że na dworze cara Dymitra Iwanowicza zajmował się redagowaniem pism i tłumaczeniem ich na język ruski. Po zabójstwie cara zbiegł na Litwę. Najpierw pojawił się w Mohylewie, potem w Propojsku, gdzie podejrzewany o szpiegostwo na rzecz Litwy, został osadzony w więzieniu. Wtedy podobno wyznał, że jest bliskim krewnym Dymitra I, który jakoby uratował się z moskiewskiego pogromu.
W Popowej Górze niedobitki z armii Bołotnikowa uznały go za członka carskiej rodziny i pociągnęły za nim do Staroduba, gdzie miano czekać na przybycie z Polski „uratowanego” cara Dymitra. Ponieważ ten jednak nie przybywał, oszust postanowił się z nim utożsamić.
Według jeszcze innych wersji był synem księcia Andrieja Kurbskiego bądź też popem z moskiewskiej cerkwi Znamienija na Arbacie albo też carskim diakiem, który uciekł do Polski, aby uniknąć kary za popełnione przestępstwa. W Samborze narodziła się kolejna legenda, że uzurpatora wyprawiła do Rosji żona wojewody sandomierskiego, pani Jadwiga Mniszchowa.
Już po śmierci „tuszyńskiego cara” pojawiła się wersja spreparowana w kręgach moskiewskiej cerkwi, która przyjęła się najpowszechniej i była powtarzana przez najwybitniejszych historyków Rosji: Samozwaniec był Żydem. Wiadomość tę ogłosił wszem i wobec metropolita nowogrodzki Izydor, potwierdził zaś patriarcha Filaret (imię świeckie: Fiodor Nikitycz Romanow).
W rosyjskim społeczeństwie mocno akcentowano w tym okresie zabójstwo Chrystusa przez Żydów. W czasie wydarzeń wielkiej smuty – i długo po jej zakończeniu – w kręgach cerkiewnych i części kremlowskiego establishmentu lansowano uparcie tezę, według której szlachetni Moskwicini padli ofiarą opresji, które spadły na nich z zewnątrz. Według tych bajek zarówno pierwszy, jak i drugi Dymitr mieli być Polakami, Litwinami lub – jeszcze lepiej – Żydami. Zawsze „obcymi” – nigdy „swoimi”. Własną słabość usiłowano usprawiedliwiać niegodziwym zachowaniem sił zewnętrznych.
Tak czy inaczej, wcześniejsze życie „tuszyńskiego cara” do dzisiaj mroczna okrywa tajemnica, większa jeszcze niż dzieje jego poprzednika z okresu, zanim poznał w Samborze Marynę Mniszchównę. Zagadka Dymitra Samozwańca II interesowała wszystkich, którzy o nim usłyszeli, lecz odgadnąć jej nie udało się nikomu, ani wrogom, ani sprzymierzeńcom.
Wprawdzie współcześni mu pamiętnikarze napisali o nim wiele, lecz żadnej z tych informacji nie da się już sprawdzić, a w związku z tym w pełni na nich polegać. Pewne jest tylko jedno, a mianowicie, że do roli swej nie dorósł, „nie miał bowiem ani takich zdolności, ani też owego poczucia godności monarszej, któremi w tak niezwykły sposób odznaczał się pierwszy Samozwaniec”. Zapamiętany został jako człowiek „grubych i brzydkich obyczajów”, a do „nieboszczyka Dymitra – jak wyraził się Stanisław Domaradzki – ledwie co był podobny”. Ale zawiedzeni w swych nadziejach uzyskania najwyższych bogactw i zaszczytów książęta: Adam Wiśniowecki, Roman Rożyński (a później i Jan Piotr Sapieha), potrzebowali tej wiecznie klnącej kreatury, aby uzasadnić swoją interwencję w rosyjskie sprawy.
Do odegrania roli pretendenta do moskiewskiego tronu przygotował Samozwańca Mikołaj Miechowiecki, który u poprzedniego „carzyka w niepośledniem był położeniu” i dokładnie znał „sekreta nieboszczykowskie”. Przygotował go tak dobrze, iż niejednokrotnie udawało mu się wprowadzić w błąd nawet dawnych towarzyszy pierwszego Dymitra, „którzy w bardzo blizkich zostawali z nim stosunkach”. Pewien bernardyn, który dobrze znał zamordowanego w Moskwie cara, a nawet, jak twierdził, „w Samborze z nim razem w jednej celi mieszkał”, zapewniał początkowo, że ten nowy pretendent w żaden sposób nie może być koronowanym na Kremlu Dymitrem. Jednak po kilku kwadransach osobistej z nim rozmowy stwierdził z pełnym przekonaniem:
– Ten to jest, a nie inszy.
Podobnie przez długi czas nie dowierzał mu Mikołaj Trąbczyński, „Towarzysz spod chorągwi księcia Rożyńskiego”, który z pierwszym Dymitrem odbył jego wyprawę do Moskwy. Postanowił nawet zdemaskować „prowokatora”, przypominając mu o tej wyprawie, lecz świadomie myląc fakty. „Car w każdej rzeczy poprawiał go, przedstawiając wypadki w ten sposób, jak się w istocie odbyły” – relacjonował Mikołaj Ścibor Marchocki, autor Historyi wojny moskiewskiej. – Tak w kilku rzeczach spróbowawszy go, zdumiał się Trąbczyński i rzekł:
– Przyznam ci się, Miłościwy Carze, żem tu był w wojsku jeden taki, com nie dał sobie tego wyperswadować, abyś ty tym samym był, ale teraz Duch Święty mię oświecił.
Chcąc wywołać mniemanie, że nowy Samozwaniec jest rzeczywistym Dymitrem, Miechowiecki poradził mu również, aby napisał list do wojewody krakowskiego Mikołaja Zebrzydowskiego i „przypomniał” w nim „tak ustne umowy, jak pisemne zobowiązania”, przyjęte niegdyś przez Dymitra podczas pobytu jego w Krakowie. Tego rodzaju sztuczkami udało się przekonać wielu, że ten nowy Samozwaniec istotnie jest tym samym „carewiczem” moskiewskim, który w 1603 roku pojawił się w Polsce jako syn Iwana Groźnego.
Zaufanym doradcą oraz instruktorem Samozwańca był również pewien Włoch, nazwiskiem Antonio Riati. „W roku 1603 uzyskał od uniwersytetu bolońskiego pozwolenie założenia tamże zakładu naukowego, przeznaczonego dla Polaków – pisał o nim Aleksander Hirschberg. – Niebawem jednak przybył do Polski i został trefnisiem na dworze Zygmunta III, a w roku 1606 udał się do Moskwy. Niemojewski pisze o nim, że «dlatego, aby żartował, przywiózł go ze sobą Pan Starosta sanocki». Atoli zdaje się, że właściwie miał on być nauczycielem w owej projektowanej przez Dymitra «akademii», był także jednym z jego sekretarzy.
Po zabiciu pierwszego Samozwańca. zręczny Włoch, dzięki swoim wiadomościom z astrologii, umiał się wkręcić i na dwór Wasila Szujskiego, ale zapewne niezbyt hojnie przezeń wynagradzany, przeszedł na stronę drugiego Dymitra i wcale ważne miał mu oddawać usługi. Powróciwszy do Polski, został nauczycielem synów Jana Ostroroga, wojewody poznańskiego. Jednak i tam niedługo zabawił. W Poznaniu bowiem, w roku 1613, bardzo niemiła spotkała go przygoda. Na jednem z widowisk teatralnych, które urządzali uczniowie szkół tamtejszych, przedstawiono go w sposób nader dlań niepochlebny. Mściwy Włoch obił za to owego aktora, ale wkrótce potem na ulicy opadli go uczniowie i tak srodze poturbowali, iż tylko przy pomocy domowników «Czarnkowskiego» (zapewne Adama Sędziwoja, generalnego starosty wielkopolskiego) ucieczką zdołał się ocalić. Wystraszony tem Riati, który – jak twierdzi Posselius – wcale nie odznaczał się «animuszem rycerskim», natychmiast wyjechał z Poznania. Umarł w roku 1621”.
Kiedy „nowy Dymitr” przybył w czerwcu do Staroduba, początkowo podawał się za księcia Andrieja Nagoja, jednego z braci Marfy, wuja Dymitra. Rozesłał jednak po grodach siewierskich swych agentów, którzy mieli za zadanie rozpowszechniać szeroko wiadomość, iż car Dymitr istotnie ocalał i obecnie w Starodubie przebywa. Wywołało to znaczne poruszenie wśród zaciekawionych „cudem” bojarów. Kilku z nich zjawiło się na miejscu, zamierzając osobiście się o tym przekonać, ale rzekomy car wystraszył się chyba obwieszonych złotem dumnych panów i za żadne skarby świata nie chciał przyznać, że jest Dymitrem. Wtedy bojarzy postanowili wymusić zeznanie tradycyjnie stosowaną wówczas metodą, to znaczy za pomocą tortur. To zupełnie otrzeźwiło nieśmiałego dotąd Samozwańca.
– A wy, sukinsyny, jeszcze mnie nie poznajecie?! – zawołał, porwawszy się do kija. – Hosudar jestem. Zaraz was moresu nauczę!
„Śmiałem tem wystąpieniem od razu pozyskał sobie ich uznanie i odtąd otwarcie już i stale trzymał się tej roli” – ocenił zdarzenie Aleksander Hirschberg.
* * *
Do Samozwańca, którego bez owijania w polityczną bawełnę samo wojsko rychło ochrzciło „Szalbierzem”, zaczęły ciągnąć żądne zysków i przygód zastępy niemającej zajęcia młodzi szlacheckiej i kozackiej – w tym mołojcy znad Dniepru i Donu, pod słynnym watażką Iwanem Zarudzkim. Pod jego skrzydłami znalazły też schronienie niedobitki oddziałów Bołotnikowa. Gromadząc wokół siebie tę armię, „Szalbierz” nie ukrywał bynajmniej, iż zamierza z nią na Moskwę ruszyć i „należny mu” tron odzyskać.
Najważniejszą sprawą na tym polu było sprowadzenie jak największej liczby rot zaciężnych z Polski, bowiem z miejscowych tylko nieznaczne można było zebrać siły, główne bowiem jej zastępy, dowodzone przez Bołotnikowa, znajdowały się w oblężonej przez Szujskiego Tule. W tym też celu, już w lipcu 1607 roku rozesłał do „Rotmistrzów ziemi Litewskiej i Towarzyszów ich” listy z wezwaniem, aby mu jak najprędzej przybywali na pomoc:
„Wy tedy do nas zjedźcie się k’ naszemu Carstwu, w sławny zamek Starodub, z łaski swojej zebrawszy się z żołnierzami i z \kami i ze wszystkim ludem rycerskim, służyć nam, Wielkiemu Caru Dmitru Iwanowiczu, przeciw zdrajcom naszym. A jako będziecie przy naszem carskiem Wieliczestwie, my was pożałujem swojem carskiem pożałowaniem : kto zechce w naszej ojczyźnie być, my was pożałujemy, a jeśli zechcecie zjachać, każem was wypuścić z wielką chęcią i z podarki i napośledniemu pachołku. Gdy przyjedziecie do ziemi moskiewskiej, w każdem miejscu dadzą wam stacyą, a pieniądze nagrodne naprzód będą wam posłane. A po czemu będą płacić w Koronie Polskiej i w Wielkim Księstwie Litewskiem, i my we dwój i we trójnasób za służbę każem wam zapłacić”.
Zabiegi Samozwańca nie pozostały bez skutku, jego siły zbrojne zaczęły w znaczący sposób wzrastać. Samej „Moskwy, choć nie bardzo dobrego wojska”, zebrano „do trzech tysięcy”. Pojawiły się także zaciężne roty z Polski. Jako jeden z pierwszych, już 2 września przybył do Staroduba pułkownik królewski, chorąży mozyrski Józef Budziło, któremu zawdzięczamy cytowany tu wielokrotnie pamiętnik: Wojna moskiewska wzniecona i prowadzona z okazji fałszywych Dymitrów od 1603 do 1612 roku. Po nim dołączali na czele swoich rot inni, w nadziei na sławę nieprzemijającą i łupy bogate: Wielogłowski, Rudnicki. Chruśliński, Kazimierski i Mikuliński.
Jako pierwsza z wybitnych osobistości, w grudniu pojawił się w obozie Samozwańca książę Adam Wiśniowiecki. Przedtem jeszcze, bo w listopadzie, przyjechał… kolejny samozwaniec, udający brata opisanego w tomie I Piotraszki, a zarazem syna Fiodora I – ostatniego z potomków Monomacha i jego żony Iriny Fiodorowny. „Oznajmuję też Waszmości, że mamy tu przy sobie jeszcze drugiego Carowicza, stryjecznego brata Dymitrowego, który niedawno był na wojnę przyszedł ze trzema tysiącami Kozaków dońskich, któremu imię Fiedor Fiedorowicz – donosił w swoim liście z 30 listopada Stanisław Kurowski. – Jest sam z ludem swoim, pod regimentem Cara naszego i służy mu jako który bojarski syn, jednakże jest w wielkiem u Cara postanowieniu”.
20 września Samozwaniec opuścił wraz ze swoją armią Starodub i po krótkim postoju w Poczapowie, 12 października dotarł do Karaczewa. Tam dowiedział się o rozpoczęciu oblężenia Kozielska przez wojska Szujskiego. „Dnia 14 października wyprawił car Pana Miechowieckiego, ratując Kozielska, którego kniaź Masalski i Matyasz Mizinow od Szujskiego dobywali – czytamy w pamiętniku wyżej wspomnianego Budziły. – Przyszli tedy rano na nich ze dniem, czatą, w tymże miesiącu z strażą się potkawszy naprzód, na nich jechali w obóz. Moskwa, będąc strwożona, do sprawy przyjść nie mogła, raczej uciekaniem zdrowia swoje unosili, drudzy na placu poledz musieli. Polacy obóz ze wszystkiem wzięli, ostatek zapalili. Matyasza z wielą inszych więźniów wzięli i do Kozielska z zwycięstwem wjechali, których z wielką radością pospólstwo wszystko z chlebem, z solą przed miastem potykali i czesność z uczciwością wielką wojewodzie z mieszczany wyrządzali .
Wskutek zupełnego rozbicia wojska nieprzyjacielskiego nasi niemałą zdobycz wzięli: zbroi, koni, kopii, co pierwej naszym Moskwa w stolicy była pobrała, także i inne wszystkie rynsztunku. Ten Matyasz z urodzenia do Tatar był wzięty, stamtąd się do Moskwy przedał i był u Szujskiego przednim hetmanem”.
Trzy dni później do Kozielska przybył sam Samozwaniec, dziękując wojsku za odniesienie wspaniałego zwycięstwa. W ciągu kilku najbliższych dni jego armia wzięła Kropiwne, Diediłow i Jepifan. Radość z odniesionych sukcesów popsuła jednak wiadomość o poddaniu się Szujskiemu Tuły. Nie mogąc stawić czoła przewyższającej go liczebnie kilkakrotnie armii cara, Samozwaniec zarządził odwrót. 29 października wrócił do Karaczewa, lecz i tam nie czując się bezpiecznie, po kilku dniach postoju ruszył do Putywla. Po drodze, w Łabuszowie, dołączył do niego „Pan Samuel Tyszkiewicz, który miał ze sobą siedmiuset usarzów i dwustu piechoty”, wkrótce potem „Pan Walawski w pięciuset jazdy i czterystu piechoty”, a za nimi oddziały Kozaków zaporoskich.
Mając tak „dobry posiłek”, postanowił odbić z rąk Szujskiego Brańsk. „Wojewoda brański Michał Kaszyn, wiedząc o przyjściu carskiem, wyszedł z ludem przeciwko niemu mila od zamku – pisze w swoim dyaryuszu Budziło. – Lecz łacno wsparło go wojsko nasze. Gonili ich aż pod sam zamek i w miasto zaraz na nich wpadli i zapalili je. Moskwa z wojewodą zaparła się w zamku, ale Polacy bezzwłocznie ich obiegli i postawili obóz na pogorzelisku miasta. Atoli z zdobywaniem zamków i twierdz nierównie trudniej szło naszym, niż w walkach w polu otwartem. Toteż i oblężenie Brańska przeciągało się bez skutku. Dnia 2 grudnia przyszedł kniaź Masalski załodze na odsiecz, położył się po drugiej stronie Brańska i obóz swój okopał. Wkrótce jednak, wziąwszy dobry wstręt, po kilku dniach nocą musiał umykać”.
Z początkiem nowego roku nadeszła sroga zima. Wymieniona pora roku potrafi być piękna, ale do pewnego stopnia… Celsjusza, który zresztą wymyślił swoją skalę temperatur dopiero sto parędziesiąt lat później. Ta zima, ze stycznia 1608 roku, przyniosła ze sobą wielkie mrozy, które starły uśmiechy z dumnych twarzy wojowników Samozwańca. W odblasku śniegów, w obliczu potwornych mrozów, pogasły butne spojrzenia i wypaliła się pycha pewnego zwycięstwa. Nie mogąc wytrzymać w obozie, Samozwaniec wycofał się wraz ze swoim wojskiem na zimowe leże, do Orła, gdzie bezczynnie spędził kilka najbliższych miesięcy.
* * *
Tymczasem swoje przygotowania do wyprawy na Moskwę zakończył rotmistrz królewski, kniaź Roman Narymuntowicz Rożyński, zajmujący się tym już od kilku dobrych miesięcy (wcześniej wysłał do Staroduba wspomniany oddział Walawskiego). Od dawna już książę utrzymywał dobre stosunki z tym stronnictwem moskiewskim, które przedtem walczyło z Borysem Godunowem, a obecnie z Wasylem Szujskim, kiedy bowiem Dymitr I w październiku 1604 roku wjeżdżał do Kijowa, Roman Rożyński był w jego najbliższym otoczeniu.
Urodzony w roku 1775, syn Kiryka Ostafijowicza, atamana zaporoskiego, pochodził z rodu Narymuntowiczów, potomków Giedymina1. W roku 1600 służył pod Stanisławem Żółkiewskim. Za młodu prawosławny, po 1605 roku przeszedł na katolicyzm. Właściwie jego nazwisko brzmiało Rużyński, ponieważ gniazdem rodzinnym jego przodków był Stary Rużyn – wieś położona na Wołyniu w powiecie kowelskim, większość źródeł jednak – z przyczyn autorowi nieznanych – uparcie wymienia go jako Rożyńskiego.
Rożyński czy Rużyński, tak czy inaczej na wiadomość o ocaleniu Dymitra kniaź zapożyczył się, gdzie tylko mógł, skompletował spory oddział wojska i ruszył mu na pomoc. „Garnęli się zewsząd do niego i zebrało się nas wszystkich blisko cztery tysiące – opowiada w swym pamiętniku Mikołaj Marchocki. – O Bożem Narodzeniu ruszył książę Rożyński pod Czernihów i tam czekał, aż mu się wszyscy ludzie ściągnęli. Stamtąd posłało to wojsko posły do cara, który natenczas był w Orle, oznajmując o wejściu naszem w państwo moskiewskie i pewnych kondycyi po nim wymagając, a sami ruszyliśmy się za nimi o nowem lecie . Z odprawionymi posłami potkaliśmy się pod Nowogródkiem; tam nam poselstwa swego na rzece, na lodzie relacyą czynili. Niektórzy z nas wątpili, czyli to ten sam car, co był na Moskwie. Oni dworstwem zbyli, że ten, «coście nas do niego posłali». Od Nowogródka szliśmy śpieszno i przyszliśmy do Kromów, miasta tylko sześć mil od Orła oddalonego, gdzie była carska rezydencya. Stanąwszy w Kromach, znowu wyprawiliśmy posły do cara, między którymi i ja byłem, oznajmując mu o swojem przyjściu i pewnych kondycyi, więc i pieniędzy u niego domagając się. Było nas w tej legacyi osób do trzydziestu”.
Rokowania rozpoczęły się natychmiast po przybyciu poselstwa do Orła, lecz o porozumienie wcale nie było łatwo. Już pierwsze żądanie przedstawicieli księcia Rożyńskiego postawiło Samozwańca „pod ścianą”. Kniaź domagał się bowiem pieniędzy na wyprawę, a pretendent do tronu nie miał ani grosza. „Na wszystkiem mamy się dobrze, jedno pieniędzy nie mamy” – pisał Stanisław Kurowski w liście, z którego wyjątek cytowany był powyżej. Inny z jego kompanów również żalił się, że „car nie ma czem płacić żołnierzom”, ponieważ „pieniędzy mu nie dostawa”.
Był jednak jeszcze daleko ważniejszy powód nieporozumień. Do tej chwili najbardziej wpływową osobą w obozie Samozwańca był Mikołaj Miechowiecki – jego wódz naczelny i główny doradca w sprawach politycznych. Ponieważ jasne było dla pana Mikołaja, że po dołączeniu do armii osoby tak wpływowej, jak kniaź Rożyński, ten ostatni pierwsze skrzypce grać chciał będzie. Toteż starał się ze wszystkich sił jak najgorzej Samozwańca do swego konkurenta usposobić.
Już na pierwszym posłuchaniu poselstwa wysłannicy kniazia odczuli tę urobioną niechęć. „Kiedyśmy przyszli przedeń, witanie według zwyczaju odprawiwszy, odprawiliśmy i poselstwo, na które od niego odpowiedział Pan Walawski, będący u niego kanclerzem – opowiada dalej w swoim pamiętniku Marchocki. – Po mowie Pana Walawskiego zdało się samemu odezwać się do nas i rzekł temi słowy, swoim moskiewskim językiem:
– Radem był temu, kiedym się dowiedział, że Rożyński idzie, ale gdy mam wiadomość, że mi na zdradzie stoi, wolałbym, żeby się wrócił. Posadził mię Bóg pierwej na stolicy mojej bez Rożyńskiego, to i teraz posadzi – a że wy się groszy domagacie, mam ja tu niemało tak dobrych, jak i wy Polaków, a jeszcze im nic nie dałem. Zbiegłem ja z stolice mojej, od miłej małżonki i od miłych przyjaciół, nie tylko tak mnoho groszy, ale i dęży z sobą nie wziąwszy. A kiedyście swoje koło mieli pod Nowogródkiem, na lodzie, pytaliście się, czy ja ten sam jestem, czy nie ten? A ja z wami kartek nie grawał!
Za temi słowy poczęliśmy też z gniewem z nim przemawiać się i powiedzieliśmy mu, że i potem znamy, „żeś nie ten, bo tamten umiał ludzi rycerskich szanować i przyjmować, a ty nie umiesz. Żal się Boże, żeśmy do ciebie na taką niewdzięczność przyszli. Odniesiemy to do braci, którzy nas posłali. Będą wiedzieli, co z tem uczynić.
I tak rozeszliśmy się z nim. On potem posłał za nami, prosząc, abyśmy zostali na obiad i ażebyśmy się nie obrażali tą mową jego, powiadając, że „mi tak udano”. Domyśliwaliśmy się i takeśmy potem tego doszli, że to udanie było od Miechowieckiego, któremu z ciężkością przychodziło – co już przeczuwał – księciu Rożyńskiemu ustępować regimentu.
Daliśmy się przywieść do tego, żeśmy u stołu jego obiad jedli. Odprawieni nazajutrz, już łagodniejsi, wróciliśmy się nazad do Kromów i referowaliśmy przy responsie wszystko, co się działo. Było nas siła za tem: wrócić się nazad do Polski, tamci zaś, co byli przy nim w Orle, zatrzymywali nas i prosili, mówiąc, że to wszystko będzie inaczej, tylko żeby sam książę Rożyński do niego przyjechał”.
Ale i samemu Rożyńskiemu nie było łatwo dojść z Samozwańcem do porozumienia. Utrudniały je nie tylko intrygi Miechowieckiego, lecz również prostactwo, „dziwna buta i nieokrzesanie” tego człowieka. „I tak dnia 6 października – opowiadał w swoich pamiętnikach Józef Budziło – wojsko się nasze o niektóre słowo na cara obruszyło. Zbuntowawszy się tedy i wszystką armatę zabrawszy, poszło precz, aż nazajutrz ubłagać się dało i w milach trzech się wróciło”.
Z tego samego powodu – zwykłego chamstwa pretendenta do tronu, parę tygodni później opuścili go Kozacy zaporoscy. Niewiele brakowało, by ta niewczesna zarozumiałość i hardość doprowadziły do całkowitego zerwania rokowań. Marchocki opisał to następująco:
„Jechał tedy, niedługo mieszkając, książę Rożyński do Orła. Jechało nas z nim do dwustu towarzystwa samego, a miał ze sobą i półczwarta sta piechoty swej. Wyjeżdżali przeciw niemu wszyscy z Orła. Działo się to w post. Nazajutrz posłano do księcia Rożyńskiego, ażeby jechał do ręki carskiej, a potem, kiedyśmy się zebrali i już z miejsca ruszyli, znowu przysłano, abyśmy się wrócili, aż car miejsce swe zasiędzie, bo jeszcze się myje, albowiem miał ten zwyczaj, że się na każdy dzień mywał w łaźni. Książę Rożyński wracać się nie chciał, ale jechał dalej i przyszło nam wprzód wniść do mieszkania, kędy nas car miał przyjmować.
Potem były między nami a nim przez jego urzędniki alterkacye, żebyśmy wyszli z izby, aby pierwej car przyszedł i zasiadł swe miejsce, i wtedy dopiero, żebyśmy weszli dla witania go. Nie chciał ustąpić książę Rożyński i tak po długiem sprzeczaniu się musiał przejść pomiędzy nas wszystkich. Idąc, twarz odwracał od tej strony, kędy stał Rożyński.
Kiedy już usiadł na swym stołku, uczynił do niego przemowę Rożyński i rękę ucałował; potem i drudzy szli do ręki. Po onem powitaniu prosił Rożyńskiego i nas wszystkich na obiad. Siedział z nim Rożyński u jednego stołu, a my u inszych. Przy obiedzie i po obiedzie było mów z nim rozmaitych: pytał się o rokoszach i o to, jeśliby między nami rokoszanie byli. Nasłuchaliśmy się i mów bluźnierskich, takich i owakich. Powiadał, żeby się u nas nie podjął być królem, mówiąc, że nie na to urodził się monarcha moskiewski, żeby nim miał rządzić jaki arcybies, albo, jak po naszemu zowią, arcybiskup. Odpowiadali mu na to, co kto rozumiał. Odprawił się ten dzień bankietem”.
Nazajutrz kniaź poprosił o prywatną rozmowę z Samozwańcem, w cztery oczy, ten jednak – zapewne za podszeptem Miechowieckiego – przez kilka dni odwlekał posłuchanie. Wkurzony Rożyński postanowił wracać do domu, „zaczem zabierał się odjechać – pisze Marchocki – już piechota jego wyszła i myśmy wszyscy zjeżdżali się. Wtem przybieżało niemało rotmistrzów i towarzystwa dawniejszego zaciągu, prosząc go i nas wszystkich, abyśmy się do jutra zatrzymali, «a my – powiedzieli – koło sobie uczynimy. Jeśliby car w tej niewdzięczności zostawał przeciwko wam, z wami się złączymy, Miechowieckiego z hetmaństwa zdegradujemy, ciebie, książę Rożyński, na hetmana przyjmiemy. Co będziesz chciał uczynić z tem wojskiem, na wszystkośmy gotowi». I tak na te ich instancye, z miasta wyjechawszy, na przedmieściu do jutra zostaliśmy.
Dzień jutrzejszy gdy nadszedł, wszyscy, na konie wsiadłszy, uczynili koło, do którego księcia Rożyńskiego i nas wezwali, Miechowieckiego degradowali i bando2 nań i niektórych inszych uczynili, aby w wojsku nie byli – a jeśliby ważył się być, każdemu wolno byłoby go zabić. Księcia Rożyńskiego, spisek przy nim uczyniwszy, za hetmana obrali, a do cara posłali: jeśli chce, abyśmy przy nim zostali, żeby mianował tych, co udali księcia Rożyńskiego i wojsko jego, jakoby mu na zdradzie przyszli.
On przez posły mianować ich nie chciał, ale sam w pośrodek koła przyjechać ofiarował się. Tymczasem nim przyjechał, prosił nas wszystkich książę Rożyński, abyśmy byli cierpliwi i nie wrywali się w rzecz, mówiąc: «ja we wszystkiem za was odpowiadać będę».
Przyjechał tedy car do nas na koniu bogato ubranym, a na nim samym były szaty złotogłowe. Przyjechało z nim kilkanaście bojar i przyszło przy koniu kilkanaście piechoty. Skoro wjechał w koło, gdy się jakiś szmer uczynił, on mniemając, że się pytają, jeśli to ten sam car, zawołał z fukiem:
– Cicho, wy… (tu użył słowa bardzo obelżywego)! Nie żaden niecnota, lecz car moskiewski przyjechał!
Pojrzeliśmy po sobie, a że za nas miano odpowiadać, wytrwaliśmy. Uczynił potem imieniem koła przemowę Pan Chruśliński i powiedział mu, żeśmy „po to posłów do Waszej Carskiej Mości posłali, abyś nam tych mianował, którzy to wojsko i hetmana za zdrajcę udali, a żeś sam przyjechał, chcemy słyszeć o takich.
Kazał mówić od siebie Moskwicinowi jednemu, a gdy mu się mowa jego nie zdała, rzekł:
– Słaliście do mnie, abym wam wiernych sług moich, którzy mnie przestrzegają, wydał i mianował. Nigdy na to monarchom moskiewskim nie przychodziło, aby wiernych sług swoich wydawać mieli! I ja tego nie uczynię nie tylko dla was, ale by sam Bóg z wysokiego nieba zstąpił i to mi uczynić rozkazał!
Tu już poczęły się z nim naszych różne mowy. Powiedziało się mu i to:
– A cóż ty wolisz, czy tych tylko samych mieć, którzyć się pokątnie językiem przysługują, czy to wojsko, coć przyszło zdrowiem i szablą służyć? Bo jeśli tego nie uczynisz, wojsko cię odejdzie!
A on (na to) temi słowy:
– Jak chcecie, to odejdźcie!
Na te słowa wzruszył się wielki rozruch: wojsko się zmieszało. Strzelce jego poczęli potrząsać, bić, broni dobywszy, a my bronić się i jego samego zajeżdżać. Jedni wołali: «Zabić szalbierza, rozsiekać!». Drudzy: «Pojmać! A szalbierzu! Uwiodłeś nas i jeszcze nas taką niewdzięcznością karmisz!». „On był tak śmiały, że w takim rozruchu, raz abo dwa obejrzawszy się, co koń stąpił, jechał ku miastu, do swego mieszkania.
Tam, zaraz z tego koła osadzono przy nim straż, aby nie uciekł, on zaś z desperacyi niepodobnie coś siła gorzałki wypił, chcąc się sam umorzyć”.
Trudno powiedzieć, czym to całe zamieszanie by się skończyło, gdyby w sprawę nie wmieszał się książę Adam Wiśniowiecki, wspierany przez piastujących wysokie godności na dworze Samozwańca panów: Walawskiego i Charlińskiego. „Cóż było czynić inszego – pisze Marchocki – zawiedliśmy się, zezwoliliśmy na jednanie. Przyjechał do nas drugiego dnia do koła i justyfikował się, że owe słowa obelżywe nie do nas, ale do strzelców swych mówił. Przyjęliśmy taką justyfikacyą, a potem tych, co stanowiska swoje mieli w Orle, przy nim zostawiwszy, sami z Rożyńskim wróciliśmy do Kromów”.
„Oprócz tego wytłumaczenia się Dymitra musieli owi pośrednicy także pewne obietnice poczynić, tak co do wypłaty żołdu, jak owych «kondycyi, których po nim wymagano» – podsumował przedstawione wyżej targi Aleksander Hirschberg. – Tak więc dzięki tym zabiegom, pozostało w jego armii owych cztery tysiące Polaków, zostających pod dowództwem Rożyńskiego. Prócz tego, za staraniem przyjaciół jego i ajentów, przybyło mu wówczas także «innych ludzi i Kozaków zaporoskich ze trzy tysiące, a dońskich Kozaków z Zarudzkim z pięć tysięcy»”.
Już wkrótce kraina moskiewska ponownie miała się stać terenem przemarszu i bitew obcych armii i żołnierzy, służących pod różnymi sztandarami. Rozdzierana wojną domową Rosja wkraczała w okres największego zamętu w całych swoich dziejach.
------------------------------------------------------------------------
Przypisy
1 Giedymin – wielki książę litewski w latach 1316–1341, założyciel dynastii Giedyminowiczów, dziadek Władysława Jagiełły.
2 Bando – zakaz, wywołanie.