Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cash. Autobiografia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
16 kwietnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
30,90

Cash. Autobiografia - ebook

Był Amerykaninem do szpiku kości, ale swoich korzeni szukał po drugiej stronie Atlantyku. Twierdził, że jego ród wywodzi się od szkockich królów Malcolma IV i Duffa, a pierwszym amerykańskim Cashem był William, żeglarz, który przewoził osadników zmierzających do Nowego Świata. Pradziadek Johnny''ego walczył zaś po stronie konfederatów w wojnie secesyjnej. On sam dorastał na farmie. Jego rodzice zajmowali się uprawą bawełny. Johnny, zanim został gwiazdą, pracował w fabryce samochodów, prowadził nasłuch radiowy dla Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych w Niemczech, był akwizytorem firmy dystrybuującej sprzęt domowy. Jednak jego przeznaczeniem była muzyka. Miał ogromne szczęście - jego pierwsze płyty wydała wytwórnia, dla której nagrywali Elvis Presley, Carl Perkins, Jerry Lee Lewis, Roy Orbison i Charlie Rich. Ale wraz z rozwojem kariery zaczęły się też jego problemy z narkotykami. Mimo to udało mu się osiągnąć sukces, także komercyjny - Ring of Fire to prawdziwy evergreen. Uzależnienia nie przetrwał jednak pierwszy związek. Następne lata to przeprowadzka do Nashville, drugie małżeństwo, kolejne sukcesy zawodowe i ciągła walka z nałogami. Od upadku ratowała go żona, praca i wiara, którą otwarcie manifestował. Kris Kristofferson napisał o Cashu: "To chodząca kontradykcja, pół w nim prawdy, reszta - fikcja". Na pewno jest legendą, a "Autobiografia" to jej frapujące uzupełnienie.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-774-4
Rozmiar pliku: 4,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Mój ród wywodzi się od królowej Ady, siostry Malcolma IV, potomka Duffa, pierwszego króla Szkocji. Posiadłości Ady obejmowały ziemie na wschód od rzeki Miglo w dolinie Bran, gdzie dziś leży hrabstwo Fife. Zamek Malcolma już dawno temu obrócił się w ruinę, ale jego kamienie wciąż jeszcze można dostrzec w ścianach wieży kościelnej w niewielkiej wiosce Strathmiglo. Motto w herbie mojego klanu brzmiało: „Nadejdą lepsze czasy”. Nazywali się Caesche; w czasach emigracji w XVI i XVII wieku nazwisko zaczęto zapisywać tak, jak się je wymawiało: C-A-S-H.

Pierwszym amerykańskim Cashem był William, żeglarz, kapitan i właściciel statku Good Intent, którym z Glasgow przez Ocean Atlantycki przewoził osadników pielgrzymujących do Nowego Świata, dopóki w 1667 roku sam nie osiedlił się w hrabstwie Essex w stanie Massachusetts. Na początku XVIII wieku jego potomkowie przenieśli się do hrabstwa Westmoreland w Wirginii, jeszcze zanim urodził się tam George Washington, po czym ruszyli do hrabstw Bedford i Amherst. Moja linia sięga terenów wysuniętych bardziej na południe – hrabstw Henry i Elbert w Georgii, gdzie przyszedł na świat mój pradziadek, Reuben Cash. Podczas wojny secesyjnej walczył po stronie Konfederacji i ocalał.

Jego dom nie. Oddziały Shermana ograbiły i spaliły należącą do pradziadka plantację, więc przeniósł się on wraz z rodziną bardziej na zachód i zbudował farmę na drugim brzegu Missisipi, w stanie Arkansas. Jego syn, a mój dziadek, William Henry Cash, miał wtedy sześć lat. William Henry Cash dorastał w Toledo, w społeczności, która zaczęła zanikać, gdy do pobliskiego Rison dotarła kolej. Został farmerem i pastorem, kimś, na kogo mówiono circuit rider – wędrownym kaznodzieją, obsługującym cztery rozrzucone po okolicy parafie. Jeździł na koniu, nosił broń i nigdy nie wziął ani centa za swoje kazania – choć jak mawiał mój tato, jego podwórze, stodoła i stajnia pełne były zwierząt, które podarowali mu wierni, i starczało mu jedzenia, by wykarmić swoich dwanaścioro dzieci. W 1912 roku, gdy miał zaledwie pięćdziesiąt dwa lata, zabrała go z tego świata choroba Parkinsona.

Tato – najmłodszy syn i jedyne dziecko, które wciąż mieszkało z rodzicami – był wówczas zaledwie piętnastolatkiem, ale przez trzy kolejne lata pomagał mojej babce. Po jej śmierci zaciągnął się do armii. W 1916 roku przydzielili go do oddziału generała Johna J. Pershinga stacjonującego w Deming w Nowym Meksyku. Służył pod jego dowództwem, gdy Pancho Villa napadł na Columbus i doszczętnie je spalił. Opowiadał mi, że trzy dni leżał z głową w Meksyku, a nogami w Teksasie, czekając na Villę. Villa się nie pojawił, Pershing musiał wyruszyć na poszukiwania.

Tato nazywał się Ray Cash. 18 sierpnia 1920 roku poślubił moją matkę, Carrie Rivers. Urodziłem się jako ich czwarte dziecko.

Ojciec miał wszystko – oprócz pieniędzy. Kryzys zrujnował przemysł bawełniany – nastały bardzo trudne czasy dla ludzi takich jak on, na dole drabiny społecznej – i tato musiał łapać jakąkolwiek pracę. Czasami nie mógł znaleźć żadnej, uganiał się więc od rana do wieczora ze swoją strzelbą kaliber .22 za wiewiórkami, królikami czy oposami, za wszystkim, czym mógłby nakarmić rodzinę. Kiedy już strzelał, nigdy nie chybiał. Nie mógł sobie na to pozwolić – w tamtych czasach pudełko nabojów kosztowało dwadzieścia centów. Pracował w tartaku, karczował lasy, kładł tory kolejowe, a kiedy w okolicy nie było nic do roboty, jechał składem towarowym tam, gdzie ogłoszenie, plotka albo wiara w szczęśliwy traf obiecywały zapłatę w gotówce. Nasz dom stał tuż przy torach, na skraju lasu, i jedno z moich najwcześniejszych wspomnień to widok ojca wyskakującego z wagonu towarowego i turlającego się wprost pod drzwi. Wielu ludzi tak robiło. Przy naszym domu pociągi zwalniały, było to więc popularne miejsce do skoków, które pozwalały uniknąć strażników kolejowych na stacji w Kingsland.

A tych zdecydowanie należało unikać. Tato raz mi opowiadał, jak jechał na prętach – trzymał się poprzeczek pod wagonem, niezwykle niebezpieczny rodzaj jazdy na gapę. Kiedy pociąg zatrzymał się w Pine Bluff, ojciec wyczołgał się wprost pod nogi strażnika. Dostał potężne lanie i solidną porcję obelg, które musiał cierpliwie znieść, żeby nie trafić do więzienia lub jeszcze gorzej. Gdy pociąg znów ruszył i strażnik zaczął odchodzić, ojciec wskoczył na stopnie przedziału służbowego i stamtąd przeklinał kolejowego bydlaka tak długo, aż stracił go z oczu. Śmiał się z tego: nie tylko odpłacił strażnikowi pięknym za nadobne, ale w dodatku jechał potem po królewsku.

Niedługo potem ten sam bydlak złapał jakiegoś włóczęgę. To nie był szczęśliwy dzień strażnika. Włóczęga wyjął broń i zastrzelił go na miejscu.

Nazywam się John R. Cash. Urodziłem się 26 lutego 1932 roku w Kingsland w stanie Arkansas. Jestem jednym spośród siedmiorga dzieci. Roy był najstarszy, potem Louise, Jack, ja, Reba, Joanne i Tommy. Dorastaliśmy, pracując na polach bawełny.

Kiedy miałem dwadzieścia dwa lata, poślubiłem Teksankę z San Antonio, Vivian Liberto. Doczekaliśmy się czterech córek: Rosanne, Kathy, Cindy i Tary. Rozeszliśmy się i w 1968 roku ożeniłem się z June Carter, która wciąż jest moją żoną. Mamy dziecko, Johna Cartera, to mój jedyny syn. June ma dwie córki z poprzedniego małżeństwa, Carlene i Rosie. Łącznie mamy dwanaścioro wnucząt i tylu zięciów – dawnych i obecnych – że June żartuje sobie z tego na scenie.

Moje życie zawodowe było proste: bawełna w młodości i muzyka w wieku dojrzałym. W międzyczasie pracowałem w fabryce samochodów w Michigan, prowadziłem nasłuch radiowy dla Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych w Niemczech i byłem akwizytorem sprzętów domowych dla Home Equipment Company z Memphis w stanie Tennessee. Byłem świetnym nasłuchowcem i beznadziejnym sprzedawcą, a pracy przy taśmie nienawidziłem.

Moje pierwsze płyty ukazały się nakładem wytwórni Sun w Memphis, kierowanej przez Sama Phillipsa, w której nagrywali Elvis Presley, Carl Perkins, Jerry Lee Lewis, Roy Orbison, Charlie Rich i wielu innych. Mój pierwszy singiel, z 1955 roku, nosił tytuł Cry, Cry, Cry, a pierwszy hit – I Walk the Line – pojawił się rok później. Opuściłem Sun dla wytwórni Columbia w 1958 roku, niedługo potem przeniosłem się z Memphis do Kalifornii.

Moja przygoda z prochami już wtedy trwała. Szybko pochłonęły mnie bez reszty, pożarły na kolejne dziesięć lat czy coś koło tego. Co zadziwiające, nie zrujnowały doszczętnie mojej kariery. Pisałem wtedy rzeczy, z których do dziś jestem dumny – szczególnie z Ride This Train, Bitter Tears czy innych albumów koncepcyjnych – i osiągnąłem sukces komercyjny: Ring of Fire okazał się w 1963 roku sporym hitem. W tamtym okresie zniszczyłem za to swoją rodzinę i byłem na najlepszej drodze do zniszczenia samego siebie.

Ale przeżyłem. Przeniosłem się do Nashville, zerwałem z nałogiem i poślubiłem June. Moja kariera nabrała tempa. Album At Folsom Prison stał się ogromnym sukcesem, w 1969 roku zacząłem prowadzić własny program telewizyjny – The Johnny Cash Show. Po premierze Flesh and Blood w 1970 roku żadna moja piosenka nie trafiła na listy przebojów, udało się to dopiero One Piece at the Time sześć lat później, kiedy The Johnny Cash Show od dawna należał do historii.

Między wczesnymi latami siedemdziesiątymi a dziewięćdziesiątymi nie sprzedałem jakiejś oszałamiającej liczby płyt, ale, powtórzę, nagrałem kilka kawałków, z których wciąż jestem dumny, i nie był to nudny okres. Napisałem swoją pierwszą autobiografię, Man in Black, oraz powieść – Man in White. Razem z Waylonem Jenningsem, Krisem Kristoffersonem i Williem Nelsonem stworzyłem zespół Highwaymen. Odszedłem z Columbii, która należała wówczas do CBS Records, i przeszedłem do Mercury / PolyGram. Zostałem wybrany do Country Music Hall of Fame i Rock’n’Roll Hall of Fame. Uzależniłem się od środków przeciwbólowych, leczyłem się w klinice Betty Ford, wyszedłem z nałogu, znów się uzależniłem i znów udało mi się rzucić. O mało nie umarłem, uratowało mnie wszczepienie by-passów, a potem znów o mało nie umarłem. Miałem setki występów. Dawałem sobie radę, lepiej lub gorzej, aż szczęście znowu się do mnie uśmiechnęło.

Był 1994 rok. Zaczynałem wtedy współpracę z Rickiem Rubinem, producentem zdecydowanie nie-Nashville’owych grup, takich jak Beastie Boys czy Red Hot Chili Peppers, nagrałem z nim album American Recordings. Według ówczesnych mediów w ciągu jednej nocy z „eks-Nashville’owca” stałem się „ikoną muzyki”. Nieważne, jak mnie nazywali, byłem wdzięczny. To był mój drugi duży comeback, o kilku mniejszych nie ma co wspominać.

Nadal siedzę w siodle, nagrywam, piszę piosenki, pokazuję się na scenie – od koncertów dla środkowozachodniej publiczności, przez klubiki na Manhattanie, aż po Royal Albert Hall.

Jestem w dobrej formie fizycznej i finansowej. Wciąż jestem chrześcijaninem, byłem nim przez całe życie.

Poza tym jestem skomplikowany. Podpisuję się pod tym, co napisał o mnie Kris Kristofferson: „To chodząca kontradykcja, pół w nim prawdy, reszta – fikcja”. Podobają mi się także słowa Rosanne: „Wierzy w to, co mówi, ale to nie znaczy, że jest święty”. Wierzę w to, co mówię. Szczerość ma jednak wiele poziomów.

Poufałość także. Różnie mnie nazywają. Publicznie, na okładkach płyt i na billboardach jestem Johnnym Cashem. Dla ludzi z branży – wielu z nich to przyjaciele i znajomi od bardzo dawna – jestem Johnnym. Dla June jestem Johnem i tak zwraca się do mnie wiele bliskich mi osób: członkowie zespołu, zięciowie, przyjaciele i współpracownicy. W końcu jestem też J. R., to moje imię z dzieciństwa. Bracia, siostry oraz inni krewni wciąż tak na mnie mówią. Podobnie robi Marty Stuart¹. Lou Robin, mój menadżer, stosuje na zmianę J. R. i John.

June dostrzega wielość tych poziomów, więc nie zawsze nazywa mnie Johnem. Kiedy wpadam w paranoję albo jestem agresywny, mówi: „Idź sobie, Cash! Ma wrócić Johnny!”. Cash jest dla niej synonimem gwiazdy, egocentryka. Johnny – towarzyszem.

Wiele imion, wiele domów. Jestem zarazem cyganem i kurą domową, żyję według rytmu obcego większości ludzi, lecz naturalnego dla mnie, dzieląc czas na częściowo tylko przewidywalne okresy między mój duży dom nad jeziorem Old Hickory niedaleko Nashville, farmę w Bon Aqua kawałek za Nashville, dom w Port Richey na Florydzie, który June odziedziczyła po rodzicach, a także niezliczone hotele na całym świecie, mój autobus oraz dom na Jamajce – Cinnamon Hill.

Dziś siedzę na werandzie z tyłu domu, na wysokim wzgórzu, i spoglądam na północ przez Morze Karaibskie w stronę Kuby, odległej o jakieś dziewięćdziesiąt mil. Mam tu spokój. Raz na jakiś czas dobiega mnie z okalającego mój dom lasu na dole głuchy odgłos siekiery albo jazgot piły mechanicznej, a zza pleców, z domu, słyszę, jak Desna, Carl, Donna, Geraldine i pan Poizer, nasz jamajski pracownik, przygotowują śniadanie. Poza tym jest tylko zmienne, czyste światło, kołujące sępniki różowogłowe, śmigające kolibry, szelest tropikalnych liści w podmuchach pasatu. Kocham to miejsce. Patrzę w kierunku bramy wjazdowej i widzę obchodzącego teren strażnika, jednego z tych na stałe. Jest żylasty, ponury i nosi dwunastokalibrowego niklowanego remingtona. Jedyne, co mogę o nim powiedzieć, to że cieszę się, że trzyma m o j ą stronę.

Przypomniałem sobie włamanie – z konieczności, ze względu na tę książkę, bo wolałbym o nim zapomnieć – ale nie jestem w nastroju, żeby przytaczać tę historię. Wolę raczej opowiadać o odtrutce na przemoc, tragedie, uzależnienia oraz wszystkie inne nieszczęścia i cierpienia, jakie ten świat ma do zaoferowania. Dlatego chcę zacząć od szczegółowego wyliczenia swoich dóbr i powiedzieć, za co jestem wdzięczny. To zawsze stawia rzeczy w odpowiedniej perspektywie.

Jestem wdzięczny za parę butów, które naprawdę dobrze leżą – lubię swoje buty. Jestem wdzięczny za ptaki, czuję, jakby śpiewały tylko dla mnie; kiedy rano wstaję z łóżka, jakby mówiły: „Dzień dobry, John. Udało ci się, John”. I za pierwszy promień słońca; jestem wdzięczny, że przeżyłem noc, by móc go zobaczyć. Jestem wdzięczny za to, że nie zmagam się ze śmiertelną chorobą, że jestem względnie na chodzie i mogę wstać rano i zejść na śniadanie, a potem chodzić ścieżkami w dżungli i wdychać zapach kwiatów – jaśminu, miłosnej winorośli², orchidei.

Jestem wdzięczny za to, że mam obok siebie dobrą żonę, że mogę jej zaufać i polegać na niej. Jestem wdzięczny za to, że jest moją drugą połówką, że czasem rozumiemy się bez słowa i że na wiele rzeczy patrzymy podobnie. Jestem wdzięczny za to, że kocha moje dzieci. Jestem wdzięczny za to, że nie mam kosmatych myśli; dopóki mój umysł i serce są ze sobą w zgodzie, nie patrzę na inne kobiety.

Jestem wdzięczny za to, że nie mam bzika na punkcie samochodów, jak wiele innych gwiazd, które w ten sposób przepuściły cały swój majątek – moje auto liczy sobie prawie dziewięć lat i nie mam najmniejszego zamiaru go zmieniać. Jestem wdzięczny za to, że pieniądze nie są moim bogiem, tylko środkiem do celu.

Jestem wdzięczny za swoją rodzinę – za córki i wnuczęta, i za syna, który mnie kocha, oraz za to, że ich miłość jest bezwarunkowa. Mam wielu wspaniałych przyjaciół i za nich też jestem wdzięczny.

Jestem wdzięczny za swój dar – moja matka zawsze nazywała mój głos darem – i choć od jakiegoś czasu nie napisałem żadnej piosenki, mam ich w głowie na pęczki, tłoczą się, żeby przelać je na papier. Jestem wdzięczny za to, że Bóg zainspirował mnie do pisania i że być może dzięki mnie wpływa na kogoś, by czynił dobro (o ile udaje mi się dostrzec tę okazję przez zasłonę dymną mojego ego).

Jestem wdzięczny za to, że nie jestem najbrzydszym człowiekiem na świecie i nie wstydzę się wyjść na scenę i stawić czoło tłumowi. Nie jestem jak z obrazka, ale gdybym był tak brzydki, jak niektórzy występujący na estradzie, nie wyszedłbym. Nie mówię o wyglądzie fizycznym, ale o brzydocie duszy.

Wreszcie jestem wdzięczny, b a r d z o wdzięczny za to, że w tej chwili nie ciągnie mnie do żadnych prochów. Wstałem przed trzema godzinami i dopiero teraz o tym pomyślałem, i nawet tę chwilę wypełnia wdzięczność. Moja choroba jest uśpiona. Wczoraj wieczorem patrzyłem, jak butelka wina krąży dookoła stołu, i przez myśl mi nie przeszło, by się napić. (Dlaczego więc o tym myślę? S t r z e ż s i ę, C a s h! Nigdy nie spoczywaj na laurach. Nigdy nie bierz niczego za pewnik. Nie zapominaj: sporo zapłaciłeś i znów zapłacisz, jeśli rozpłyniesz się w samozadowoleniu, staniesz się zbyt egoistyczny i pewny siebie).

Jestem wdzięczny za morską bryzę, tak dobrze ją teraz czuć, i za zapach jaśminu o zachodzie słońca. Jestem szczęśliwym facetem.

Jestem wdzięczny za to, że tu trafiłem. Jamajka ocaliła mnie i pozwoliła mi się odrodzić więcej razy, niż mogę zliczyć.

Do pewnego stopnia jest miejscem odosobnienia. To nie Nashville czy Tennessee, ani żadne Stany Zjednoczone, a jamajski system telekomunikacji rządzi się swoimi tajemnymi prawami, odpornymi na wpływy nawet najważniejszych ludzi. Czasem zwyczajnie decyduje, że kontakt ze światem jest mi zbędny. I zwykle ma rację.

Już samo to jest wystarczająco miłe, ale kocham Jamajkę z głębszych powodów. Bujna roślinność, czystość powietrza, wzgórza mokre od deszczu, migoczące niebo nocą – to także obrazki mojego dzieciństwa w Arkansas. Tak jak teraz tutaj, tak i wtedy tam powietrze było tak przejrzyste, że w bezksiężycowe noce gwiazdy oświetlały drogę swoim blaskiem. Uwielbiałem to. W sezonie wegetacji lubiłem chodzić leśnymi ścieżkami do rzeki, w której przez cały maj i czerwiec łowiłem ryby, chłostałem wędką liście przed sobą, by przepłoszyć czyhające na drodze mokasyny błotne³. Uwielbiałem rośliny; to, jak rosły, ich niezmienność i niezawodność. Wiecie, o co chodzi – za rok w maju ścieżka będzie taka sama. Męczennica cielista⁴ urodzi owoce na początku maja, jak zawsze. Można się założyć, że na czwartego lipca będą jagody. I już niedługo zrobi się na tyle ciepło, że będzie można chodzić boso…

We wczesnym dzieciństwie czekałem na to wszystko, na kolejne pory roku, na to, jak przyroda zmieniała się we właściwym cyklu. I choć nie ubierałem tego wtedy w słowa, uświadamiałem sobie wyraźnie, że jestem częścią natury – że powstałem z ziemi i dopóki będę podążał za naturalnym porządkiem rzeczy, nic mi się nie stanie.

Pamiętam ziemię pod bosymi stopami, nawet kamienie na drodze. Przez cały rok – do piętnastych urodzin – nie nosiłem butów, tylko do szkoły. Podeszwy stóp miałem twarde jak kopyto. Pamiętam smak zielonego groszku wyjadanego wprost ze strąków, zwodniczą różnicę między samym groszkiem a jego słodką i chrupiącą łuską. Pamiętam surowy piżmian jadalny⁵ – zrywałem owoce z łodygi, gdy szedłem przez pola. Pamiętam, jakie to wspaniałe uczucie siedzieć na grządce i jeść dojrzałe pomidory prosto z krzaka.

Na Jamajce udaje mi się zbliżyć do tamtych dni i miejsc. Tutaj można pokładać ufność w drzewach bligii⁶, rodzących owoce każdego roku. Podczas pory deszczowej można polegać na wezbranej wodzie spływającej z gór, pieniącej się w wodospadzie nieopodal mojego domu, podobnie jak można założyć, że w styczniu i lutym będzie się ona zaledwie sączyć. Każdej nocy w roku można wyjść z domu i spojrzeć w górę, a nad głową będzie błyszczeć całe piękno nieba. Przez teleskop oglądałem tu Jowisza i dostrzegłem jego pięć księżyców. Stąd mogę pojechać samochodem do jednego z marketów i kupić pomidory na gałązce i ziemniaki wciąż oblepione polną ziemią. Mogę zerwać kiść bananów z drzewa rosnącego na moim podwórku, kiedy są doskonale dojrzałe, w sam raz – żadne banany na świecie nie smakują tak dobrze jak te. Mogę chodzić boso, choć moje sześćdziesięciopięcioletnie stopy nie są w żadnej mierze tak twarde, jak stopy tamtego wiejskiego chłopca z Arkansas. W kościach czuję rytm ziemi, wzrost i kwitnienie, więdnięcie i śmierć. W m o i c h kościach.

Kiedy co wieczór składamy ręce przy stole i prosimy Boga, by zesłał nam pokój i odnowę, to właśnie o takiej odnowie mówię: zjednoczeniu w Stwórcy. Spoczywaniu w ramionach natury.2

Moje dziecięce lata są we mnie takie namacalne, lecz gdy się rozglądam, czasami mam wrażenie, jakby należały do świata, który już nie istnieje. Czy pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku w Stanach Zjednoczonych naprawdę można sobie wyobrazić całe rodziny, chłopców i dziewczynki między ósmym a osiemnastym rokiem życia u boku ich rodziców na polach bawełny, pracujących w lipcowym skwarze od świtu do zmierzchu, odsuwających na bok wycieńczenie na rzecz pieśni ducha? Czy są wciąż miejsca, w których chłopiec może wyjść po śniadaniu z wędką w ręku i spędzić cały dzień, wędrując i samotnie przeżywając przygody, bez nadzoru i bez lęku, pełen zaufania i wyzbyty obaw?

Być może są. Taką mam nadzieję. Ale obawiam się czegoś wprost przeciwnego. Wydaje mi się, że jeśli takie miejsca istnieją, telewizja nam je zasłoniła.

Rozmawiałem o tym kiedyś ze znajomym: że życie na wsi, jakie znałem, faktycznie może należeć już do przeszłości, a kiedy dzisiejsi miłośnicy muzyki country – zarówno wykonawcy, jak i fani – mówią o wiejskim życiu, nie znaczy to, że wiedzą, o czym mówią, albo że ich w ogóle obchodzi ziemia i to życie, które ona tworzy i reguluje. Więcej mówią o własnych wyborach – sposobie postrzegania spraw, należeniu do jakiejś grupy, o muzyce uznawanej za swoją. Nasuwa się pytanie: czy istnieje coś oprócz symboli współczesnego country, czy symbole same w sobie są wystarczające? Czy kapelusze, buty, pikapy i pozowanie na honky-tonk⁷ są wszystkim, co pozostało po rozpadającej się kulturze? Kiedyś w Arkansas sposób życia tworzył konkretny rodzaj muzyki. Czy dzisiaj konkretny rodzaj muzyki tworzy sposób życia? Może tak jest w porządku. Nie wiem.

Być może jestem wyalienowany i czuję zimny powiew wykluczenia. Muzyczny establishment „country”, a wraz z nim stacje radiowe „country” oraz Towarzystwo Muzyki Country już zadecydowały, co jest „country”, a co nim nie jest.

Zastanawiam się, jak wielu spośród tych ludzi napełniło kiedyś worek bawełną. Zastanawiam się, czy wiedzą, że zanim stałem się „nie-country” w latach dziewięćdziesiątych, ich poprzednicy też mnie tak nazywali w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych (w osiemdziesiątych byłem niewidoczny).

Ale to tylko drobna irytacja. Ma się nijak do szczęścia, jakie czuję dlatego, że dostałem w dzierżawę kawałek twórczego życia, o którym myślałem, że już ma się ku końcowi, albo do dreszczu, jaki mnie przechodzi, gdy gram dla pełnej pasji młodej publiczności. Czasami czuję, jakbym cofnął się do 1956 roku i wciąż na nowo był w trasie w pierwszych dniach rock and rolla wraz z Carlem, Royem, Jerrym Lee, Elvisem i innymi podjudzaczami tłumów z Memphis.

Ale tak, nim nastał rock and roll, było country, a przed Memphis, przynajmniej dla mnie, było Arkansas.

Pamiętam, że pierwszą piosenką, jaką śpiewałem, było I am Bound for the Promised Land. Siedziałem na szerokiej pace ciężarówki, zmierzając do Dyess w stanie Arkansas; zostawialiśmy wtedy za sobą nasz pierwszy dom: ten przy torach kolejowych na skraju lasu blisko Kingsland, w którym moja rodzina wylądowała po serii przeprowadzek wywołanych wielkim kryzysem. Było to naprawdę surowe miejsce, trzy pokoje przechodnie, klasyczna chatka. Trzęsła się jak cholera za każdym razem, kiedy przejeżdżał pociąg. Okazała się jednak nie taka zła w porównaniu z domem, w którym się urodziłem. Życia w nim nie pamiętam, ale widziałem go raz, gdy odwiedziłem dziadka. Coś potwornego. Nie miał szyb w oknach; w zimie moja matka zasłaniała je kocami czy czymkolwiek, co mogła znaleźć. Mając tak niewiele, moi rodzice zrobili bardzo dużo.

Nowy dom, do którego wiozła nas ciężarówka, był czymś zupełnie innym – nowy ład w czasach New Dealu⁸. Pod koniec 1934 roku ojciec usłyszał o programie wdrożonym przez Federal Emergency Relief Administration, dzięki któremu farmerzy tacy jak on, zrujnowani przez kryzys, mieli dostać od rządu przydział ziemi. Wyjaśnił mi to później: „Doszły nas słuchy, że możemy kupić dwadzieścia akrów ziemi, dom i stodołę, nie mając pieniędzy, i że dadzą nam muła i krowę oraz będą dostarczać artykuły spożywcze przez pierwszy rok, aż uda się nam spłacić gospodarstwo dzięki zbiorom. Mamy nie płacić, dopóki nie zbierzemy plonów”. Tak właśnie brzmiał układ: w czterdziestu sześciu różnych obszarach rolniczych Stanów Zjednoczonych owe „kolonie” zostały stworzone na zasadzie spółdzielni. W osadzie, do której zmierzaliśmy, my oraz pozostałe rodziny mieliśmy dostać udziały w sklepie wielobranżowym, w fabryce konserw, w odziarniarce bawełny oraz otrzymać różne inne udogodnienia; wszyscy byliśmy za te przedsięwzięcia odpowiedzialni i wszyscy mieliśmy czerpać z nich zyski, gdy te się pojawią. Wytwarzana przez nas bawełna miała trafiać do wspólnych magazynów i miała być sprzedawana za wyższą cenę od tej, którą uzyskiwaliby detaliści. Tak więc, jak powiedziałem dawno temu, dorastałem w socjalizmie – swego rodzaju. Choć może lepszym słowem byłby komunalizm⁹.

Nasza nowa wspólnota została nazwana na cześć administratora programu FERA w Arkansas, W. R. Dyessa. W sumie obejmowała około szesnastu tysięcy akrów położonych w delcie w hrabstwie Missisipi. Rozplanowano je na podobieństwo szprych koła wozu. Działka, która trafiła się nam, miała numer 266 i znajdowała się przy Drodze Trzeciej, jakieś dwie i pół mili od centrum.

Doskonale pamiętam przyjazd do tego domu. Dwa dni zajęło nam pokonanie dwustu pięćdziesięciu mil z Kingsland, najpierw żwirowymi drogami, później gruntowymi, które zmieniły się w błotniste, gdy spadł ulewny, zimny deszcz. Musieliśmy się zatrzymać przy drodze na noc i spędzić ją w ciężarówce wysłanej po nas przez rząd. Dzieci spały na pace i od zacinającego deszczu oddzielała nas tylko plandeka; słuchaliśmy płaczu i śpiewu mamy.

Raz płakała, raz śpiewała, a czasem trudno było odróżnić. Jak to później ujęła moja siostra Louise, w tę właśnie noc nie dało się tego stwierdzić. I płacz, i śpiew brzmiały tak samo.

Kiedy w końcu dotarliśmy do Dyess, okazało się, że ciężarówka nie potrafiła podjechać pod nasz dom, więc tata musiał mnie nieść na plecach ostatnich kilkaset jardów przez kleiste czarne błoto Arkansas – mówiliśmy na nie gumbo¹⁰. Tam właśnie zobaczyłem naszą ziemię obiecaną: nowy dom z dwiema sypialniami, salonem, jadalnią, kuchnią, werandami z przodu i z tyłu, wychodkiem, stodołą, kurnikiem o r a z wędzarnią. Jak dla mnie – niewyobrażalny luksus. Oczywiście brakowało bieżącej wody i elektryczności; nikt z nas wtedy nawet nie marzył o takich cudach.

Dom i budynki gospodarcze były proste w konstrukcji i wykonaniu, ale solidne, podobnie jak wszystkie inne w kolonii. Każdy z nich zbudowała ta sama ekipa trzydziestu robotników na podstawie tych samych planów; każdą ze stron budynku kończyli w dwa dni, po czym zabierali się za kolejną. Wyraźnie pamiętam widok odwróconych pustych wiader po farbie oraz pięciu mężczyzn siedzących na nich pośrodku salonu, jedynym miejscu do siedzenia. Domy miały zielone wykończenia, cała reszta zaś była biała. Pierwszej nocy urządziliśmy się na tyle, na ile się dało. Nie pamiętam, jak się ogrzaliśmy.

Następnego dnia tato założył wysokie kalosze i wyszedł na obchód naszej ziemi. To była dżungla – mam na myśli prawdziwą dżunglę. Topole, wiązy, jesiony, orzeszniki oraz dęby, cyprysy, drzewa, pnącza i krzewy tak ściśle poskręcane, że nie dało się przejść, część pod wodą, część w czystym gumbie – ale tato dostrzegł w tym terenie potencjał. „Dostaliśmy kawałek niezłej ziemi”, powiedział, gdy wrócił, z nadzieją i wdzięcznością w głosie, które wszyscy poczuliśmy. Znaczące spostrzeżenie.

Bardzo ciężko oczyszczało się tę ziemię, ale ojciec z moim najstarszym bratem Royem, wtedy czternastoletnim, zmagali się z nią od świtu do późnej nocy sześć dni w tygodniu, zaczynając od najwyżej położonych terenów i torując sobie drogę w dół stopa po stopie: cięli piłami, siekierami, sierpami na długich trzonkach, w końcu wysadzali w powietrze i palili karcze. Pierwszego roku w sezonie siewu mieli gotowe trzy akry. Dwa poszły pod bawełnę, dzięki której tato chciał spłacić zadłużenie względem rządu, reszta została przeznaczona pod paszę dla zwierząt i jedzenie na nasz stół: kukurydzę, fasolę, słodkie ziemniaki, pomidory i truskawki.

Pierwszoroczne zbiory okazały się dobre i Cashowie wyszli na swoje. Podczas kolejnej wiosny miałem pięć lat, w sam raz na pracę przy bawełnie.

Słyszycie często muzyków z Południa, należących do mojego pokolenia, czarnych i białych, bluesmanów, śpiewaków hillbilly, rockabilly pewnie też, opowiadających o zbieraniu bawełny (i pewnie o tym, jak robili wszystko, żeby się stamtąd wyrwać). Czasem się zastanawiam, czy ci, którzy nas słuchają, zwykle młodsi i/lub bardziej miejscy niż my, mają jakiekolwiek pojęcie, o czym śpiewamy. Wątpię, czy współcześni ludzie w ogóle wiedzą, czym jest bawełna, poza tym, że to kawałek wygodnej tkaniny. Może chcieliby się dowiedzieć. Może t y byś chciał, choćby w ramach muzykologicznego tła. Spora część bluesa i country pochodzi w końcu z pól bawełny w bardzo konkretny sposób: wiele nowatorskich piosenek powstało właśnie tam, a jeszcze więcej rozeszło się na polach od człowieka do człowieka.

Teraz więc o tym, jak to było z bawełną i nami.

Sialiśmy ją w kwietniu i jeśli pracowaliśmy wystarczająco ciężko, a nasza praca przynosiła owoce, jeśli rzeka Big Muddy nie występowała z brzegów, nie następował atak szkodników ani nie nawiedzał nas żaden inny kataklizm, pierwsze pąki otwierały się na wysokości czterech stóp w październiku. Zaczynaliśmy zbiory niedługo później, choć nie mogliśmy skutecznie pracować dopóki siarczysty mróz nie spowodował opadnięcia liści, a kulki stały się lepiej widoczne. Ostatnie zbieraliśmy w grudniu, gdy lały już zimowe deszcze i bawełna ciemniała, traciła na jakości, a tym samym na wartości. Obecnie, żeby liście szybciej opadły, spryskuje się rośliny chemikaliami, a do zbiorów używa się maszyn. Prowadzi to do zanieczyszczenia wód gruntowych i niszczy glebę. My nigdy nie używaliśmy żadnej chemii na naszej ziemi – nie dlatego, że mam coś przeciwko nawozom (użytym właściwie); zwyczajnie nie było nas na to stać.

Nasza bawełna pochodziła z odmiany delta pine¹¹, zwanej tak z powodu jej długich włókien, znacznie dłuższych niż najbardziej popularne odmiany uprawiane wtedy w Stanach Zjednoczonych, co przywodzi na myśl – ktokolwiek wymyślił tę nazwę – sosnowe igły. Żyzna, dziewicza gleba w delcie bardzo dobrze jej robiła i w pierwszych latach, nim ziemia się zmęczyła, nasze zbiory były potężne. Pamiętam, że tato przechwalał się dwoma balami z akra, co w innych częściach kraju było niesłychane: wysokie do szyi krzaki uginały się od kulek, a wszystkie należały do klasy Strict High Middlin’.

Jak rozumiem, wymaga to wyjaśnienia. Strict High Middlin’, jak każda nomenklatura odnosząca się do różnorakich norm, wiązała się z jakością bawełny. Kiedy zwoziliśmy nasze zbiory do odziarniarki, pracownicy brali nóż i nacinali belę. Fachowiec wyciągał włókna, przez chwilę się nimi bawił, po czym podejmował decyzję, zapisywał jakość i przywiązywał kartkę do beli. Zwykle zwracał uwagę na długość włókna, jego wytrzymałość oraz kolor, a normy, jakimi dysponował, jeśli dobrze pamiętam, obejmowały Strict High Middlin’, High Middlin’, Fair to Middlin’, Middlin’, Low Middlin’ i Strict Low Middlin’. Te oceny wiele znaczyły: belę Strict Low Middlin’ dało się sprzedać za, powiedzmy, dwadzieścia osiem centów za funt, podczas gdy Strict High Middlin’ za trzydzieści pięć centów.

Po kilku pierwszych latach nadzwyczajnych zbiorów tato miał nadzieję na uzyskanie klasy Fair to Middlin’ z naszej ziemi, ponieważ jej jakość zaczynała się obniżać. Kiedy byłem nastolatkiem, mieliśmy naprawdę szczęście, jeśli z akra udawało się nam zebrać jedną belę; zwykle mieliśmy od dziesięciu do dwunastu beli z dwudziestu akrów. W końcu doszło do tego, że akr nie dawał nam więcej niż trzy czwarte beli. Właśnie wtedy sporo farmerów z Dyess zaczęło się wyprzedawać. Tato jednak się nie poddawał. Udał się do Administracji Gospodarstw Rolnych i zgłosił tam, że chce wydzierżawić działkę leżącą tuż przy naszej. To pomogło tylko częściowo, gdyż ziemia nie okazała się tak urodzajna. Tato wyciskał z niej to, co najlepsze; potrafił naprawdę ciężko pracować, był też mądry i ostrożny w stosowaniu płodozmianu i nawadnianiu. Wydaje mi się, że eksperymentował także z inną odmianą bawełny, ale zawsze wracał do delta pine. W każdym razie tylko tę odmianę pamiętam.

Jak powiedziałem, nie mogliśmy sobie pozwolić na nawozy, byliśmy więc zdani na płodozmian jako metodę dbania o składniki mineralne gleby. Po jakichś siedmiu sezonach, kiedy miałem dziesięć lat, musieliśmy się przerzucić z bawełny na uprawę soi i kukurydzy. Już na początku poświęciliśmy w całości jeden kawałek pola na rzecz lucerny, żeby zapewnić paszę na zimę krowie i mułowi, które stanowiły klucz do naszego przetrwania. Jeśli jednak wysiejesz lucernę, możesz zapomnieć o uprawianiu tam później czegokolwiek innego, bo rośnie ona rok w rok i nie da się jej przeorać.

Na polu zaczynałem jako chłopak od noszenia wody, czyli robiłem dokładnie to, na co wskazuje nazwa: nosiłem wodę do picia dorastającym dzieciom i starszym. Kiedy miałem osiem lat, ja także wlokłem za sobą worek z bawełną. Nie trzymaliśmy w rękach tych ładnych koszy, jakie można zobaczyć na filmach; ciągnęliśmy duże płócienne worki z wysmołowanym spodem: sześciostopowe, gdy się było jednym z młodszych dzieci, i dziewięciostopowe dla starszych i dorosłych. Napełnialiśmy je po sam szczyt, potem potrząsaliśmy, dobrze upychaliśmy zawartość, i napełnialiśmy dalej. Gdy wór był gotowy, żeby go przywlec i wrzucić na wóz, ważył zwykle ponad trzydzieści czy czterdzieści funtów albo pięćdziesiąt przy większym worku. Harując w ten sposób przez dziesięć godzin dziennie, mogłem zebrać około trzysta funtów; przez większość dni udawało mi się jednak zbierać po dwieście.

Nie było to skomplikowane. Zatrzymywało się wóz przy jakimś rzędzie i wchodziło między krzewy. Jeśli była osoba do pomocy, zbierało się z trzech rzędów jednocześnie, dzieląc się tym środkowym. Jeśli pracowałem z tatą, z a w s z e skubaliśmy dwa rzędy w tym samym czasie. Ja skubałem tylko jeden. Dzięki temu miałem wrażenie, że postęp jest większy – w oczach innych oczywiście, ale co ważniejsze, także w swoich. Wierzcie mi, potrzebowałem wszelkiej zachęty, jaką mogłem zdobyć.

To prawda, niewiele potrafiło zachęcić do pracy. Wykańczała, powodowała ból pleców, kaleczyła dłonie. Tego nienawidziłem najbardziej. Torebki nasienne bawełny miały ostre krawędzie i jeśli się nie było wystarczająco skupionym podczas ich zrywania, okazywały się bezlitosne. Po tygodniu czy dwóch palce pokrywały się drobnymi czerwonymi rankami, część z nich była niezwykle bolesna. Moje siostry nie mogły tego znieść. Oczywiście musiały się przyzwyczaić – każdy musiał – ale często dobiegał nas ich płacz, zwłaszcza kiedy były małe. Praktycznie każda dziewczyna z Dyess miała pokiereszowane palce. Dłonie ojca wyglądały równie źle, ale zachowywał się, jakby tego nie zauważał.

Rzecz jasna sianie i zbieranie nie było wszystkim, czego wymagała od nas bawełna. Prawdziwą pracę należało wykonać w środku sezonu. Kiedy już się obsiało, należało pielić chwasty, i to nie byle jakie: wycięte wcześniej podczas oczyszczania działki do gołej ziemi pnącza odrastały pod koniec marca albo na początku kwietnia i od tej chwili rosły szybciej, niż mogliśmy je plewić. Pracowaliśmy na ośmioakrowym polu, każdy z motyką i osełką, której musieliśmy używać mniej więcej co godzinę. Kiedy docierało się do końca odchwaszczanej grządki, widzieliśmy nowe pędy obrastające sadzonki bawełny. W pierwszym tygodniu czerwca bawełna miała stopę wysokości, lecz chwasty sięgały niemal dwukrotnie wyżej. Palusznik był naszym najgorszym wrogiem, za nim coś, co nazywaliśmy świerzbcem – roślina o długich pnączach, które owijały się wokół łodyg bawełny i w ten sposób próbowały je zdławić.

Tak więc pracowaliśmy, pracowaliśmy i pracowaliśmy. Robiliśmy sobie przerwy, kiedy zbyt mocno lał deszcz, ale te dni były tylko odroczeniem czekającej nas i tak pracy: chwasty rosły bez nas, a po solidnej ulewie nawet szybciej.

Gdy zbliżał się sierpień, a wraz z nim obezwładniający upał, nadchodził – jak to nazywaliśmy – czas leżenia do góry brzuchem, bo rzecz miała się tak, jakby Bóg sobie na chwilę odpuścił z tymi trawami i pnączami. Rosła za to bawełna, dzięki czemu przez dwa albo trzy tygodnie pracowaliśmy na polach tylko trzy dni w tygodniu. Pozostały czas przeznaczaliśmy jednak na wykopywanie ziemniaków, koszenie trawy, zwożenie siana do stodoły i inne takie rzeczy. Więc tak naprawdę pracy nie było końca; roboty miało się po uszy. Chwasty zostały jednak wyplewione. Szliśmy naprzód z bawełną i o to chodziło: cokolwiek się działo, z bawełną szło się naprzód.

Zdarzały się oczywiście moce, wobec których okazywaliśmy się bezsilni. Główną była Missisipi – napisana przeze mnie piosenka Five Feet High and Rising opierała się nie na jakiejś bajce, ale na moich własnych doświadczeniach – lecz także inne siły natury potrafiły zniszczyć i czasem niszczyły całoroczną pracę i zyski. Choć nie dotykały nas plagi kwieciaka bawełnianego – większy problem stanowiły w Teksasie – raz zdarzyło się nam stanąć na drodze armii szkodników. Poruszały się w milionowej masie, a efekt przejścia tej chmary można porównać do marszu żołnierzy Shermana w Georgii¹². Słyszało się o ich nadejściu najpierw od farmerów oddalonych o wiele mil, później od coraz bliższych sąsiadów, aż w końcu szkodniki zjawiły się na uprawach na działce obok, by po chwili znaleźć się na naszej. Szły z pola na pole, jedząc – a jadły s z y b k o – po czym przechodziły dalej i nic się nie dało na nie poradzić. Można je było deptać ile wlezie, cały dzień i całą noc, gdyby to miało kogoś uszczęśliwić, ale nie przyniosłoby to nawet ułamka różnicy. Najpierw pożerały liście, później kwiaty, a następnie torebki, i już było po wszystkim.

Armie szkodników stały się zgubą każdego plantatora bawełny w Arkansas. Dziś, co oczywiste, mało komu podobne owady spędzają sen z powiek; po prostu się je spryskuje i zapomina o sprawie.

Nie znaczy to jednak, że współcześni farmerzy nie mają powodów do zmartwień. Z pewnością mają i zawsze będą mieć. Ale mogę się założyć, że znają także wiele podobnych przyjemności, które rozjaśniały moje dzieciństwo. Na przykład przepiękny widok otwierającej się we wrześniu bawełny. Najpierw pojawiają się drobne białe pąki, które potem, po jakichś trzech dniach, różowieją – całe pole w różu. Ależ widok!

To jednak nie wszystko. Pod różowymi pąkami znajdują się maleńkie i delikatne torebki nasienne, niezwykły smakołyk. Zdarzało mi się je zrywać w tym wczesnym stadium i zjadać, zanim robiły się włókniste. Uwielbiałem je. Moja matka mawiała: „Nie jedz bawełny, będzie cię brzuch bolał”. Ale nie przypominam sobie żadnych bólów brzucha. Pamiętam smak. Jakże słodki!4

Cinnamon Hill ma swoje własne duchy, charakter i przywołuje bardzo osobiste wspomnienia.

Miejsce, w którym właśnie siedzę, weranda domu wychodząca na północ, ocieniona jaśminem, dwieście osiemdziesiąt stóp nad poziomem morza, oddalone jest zaledwie kilka stóp od cichego, przytulnego pokoju, w którym dochodziłem do siebie po najbardziej intensywnym spotkaniu ze służbą zdrowia, czyli ciężkiej operacji wszczepienia by-passów w 1988 roku. To pokój, w którym – od czasów postawienia domu w 1747 roku – chronili się ludzie podczas huraganów, a to, co dziś jest łazienką, zaprojektowane zostało jako schron i wiatrochron. Zbudowany z wapienia grubego na cztery stopy, ma zaokrąglone krawędzie i spadzisty dach oraz kształt klina skierowanego na północ, skąd nadchodzą huragany, dzięki czemu najdziksze siły burz kierowane są na boki oraz ponad dom. Jest niezwykle skuteczny i – o ile wiem – unikatowy; w żadnym miejscu na świecie nie widziałem czegoś podobnego. Młoda żona Johna Cartera, Mary, ozdobiła wnętrze podobiznami tropikalnych ryb.

Jeszcze bliżej mnie, tuż przy mojej stopie, znajduje się kolejna pamiątka: skóra krokodyla samotnika, którego zastrzeliłem w 1976 roku; jedenaście stóp długości i pięćset sześćdziesiąt funtów twardego, niebezpiecznego i starego stworzenia, na które mówiliśmy z początku Jednooki Jack. Z przerdzewiałego winchestera kaliber .30-30 wpakowałem mu w mózgownicę trzy kule – niezły strzał, nawet jeśli tylko ja tak twierdzę, oddany w ciemności z broni ze zwykłą szczerbinką – aż przestał się ruszać i mogliśmy go wciągnąć na nasz ślizgacz, gdzie oczywiście natychmiast ożył. Niezbyt dobry moment. Mój przyjaciel Ross Kananga, profesjonalista w każdym calu, strzelił do niego kolejne pięć razy z pistoletu i ten w końcu uspokoił się na zawsze.

Tamtej nocy oddaliśmy okolicznej zwierzynie sporą przysługę, ale także sami skorzystaliśmy. Mięso z ogona krokodyla jest przepyszne, jeśli pociąć je na cienkie plasterki, zrolowane oprószyć mąką i przyprawami, a następnie usmażyć jak rybę.

Nie żałuję, że uśmierciłem Jednookiego Jacka, ale już nigdy więcej niczego nie zabiłem. Zwyczajnie nie chciałem.

Sporo rzeczy powstało na tej werandzie, w tym właśnie miejscu. Billy Graham¹⁴ napisał tu fragmenty swoich trzech powieści, jest to także moje ulubione miejsce do pisania. Oczywiście nie można wykluczyć, że jacyś potomkowie Barrettów – tych Barrettów z Wimpole Street, rodziny Elizabeth Barrett Browning¹⁵, pierwotnych właścicieli posiadłości – pisali tu pamiętniki, prozę czy poezję. Z pewnością żyli tu i umierali; wielu z nich zostało pogrzebanych na prywatnym cmentarzu położonym w pięknej okolicy w dole wzgórza, jednym z moich ulubionych miejsc na świecie. Każdy mężczyzna, kobieta i dziecko pochowani tutaj, mieszkali i zmarli w domu, który teraz nazywam własnym.

John Carter podczas pierwszej wizyty na cmentarzu, kiedy dopiero co skończył cztery lata, powiedział coś do June, gdy ta otwierała bramę, czego na początku nie zrozumiała:

– Mamo, mój brat Jamie tu jest.

Zdziwiła się, ale wtedy, kiedy się rozglądała wokoło, kucnęła, by przeczytać napis na najmniejszym nagrobku, jednym z tych rozdzierających serce maleńkich pomników, po których na pierwszy rzut oka widać, że jest grobem dziecka. Kamień po jednej stronie był zniszczony, więc nie mogła odczytać ostatnich cyfr dat urodzin i śmierci, ale pierwsze trzy okazały się jednakowe: 177–, imię młodego Barretta zaś brzmiało James. Wciąż nie rozumiała, ale tak było, i nie rozumie do dziś.

Być może mieliśmy przybyć właśnie tutaj. Z pewnością poczułem bardzo silne przyciąganie, gdy zjawiłem się tu po raz pierwszy w 1974 roku. Włóczyłem się po okolicznych wzgórzach w aucie z napędem na cztery koła wraz z Johnem Rollinsem, właścicielem domu i ziemi wokół, w tym Rose Hill, największego ze wszystkich tutejszych domów. Jak tylko wjechaliśmy na teren Cinnamon Hill, od razu się zakochałem. Było w ruinie, ale z pewnością zdrowe – mieszkał tam jakiś playboy, zajmując jeden pokój, miał elektryczność i pokojówkę – i natychmiast wpadłem na pomysł, że mógłbym odnowić to miejsce i zrobić sobie dom na wakacje. John także uznał, że to niezły pomysł, ale nie brał pod uwagę sprzedaży; wolał zachować posiadłość na późniejsze lata. Jeśli jednak miałem ochotę ją remontować, powiedział, mogę to zrobić i korzystać, kiedy tylko zechcę.

Poszedłem na taki układ i pod koniec 1974 roku wszystko było gotowe na nasze pierwsze święta na Jamajce. Nigdy jednak nie przepadałem za pomysłem mieszkania w czyimś domu i ten aspekt sprawy n a p r a w d ę mi się nie podobał. Strasznie chciałem mieć to miejsce dla siebie.

W międzyczasie zaprzyjaźniłem się z Johnem Rollinsem. Już podczas pierwszego spotkania przypadliśmy sobie do gustu, podobnie myśleliśmy i mieliśmy wspólne korzenie – on także pochodził z pól bawełny; prowadził podobne życie w Georgii, co ja w Arkansas – dlatego podzielił się ze mną kilkoma swoimi tajemnicami. Najbardziej doniosła wiązała się z domykaniem sporego kontraktu, w czym okazał się faktycznie niezły. Już w 1974 roku był bardzo poważanym biznesmenem, a od tego czasu osiągnął jeszcze więcej. Zajmował się finansami w sposób przekraczający moje pojmowanie; ostatnim razem sprawdziłem, że jego główna spółka obejmuje około dwieście przedsiębiorstw, wszystko: od billboardów w Meksyku, przez firmy spedycyjne w Stanach Zjednoczonych, aż po usługi ochroniarskie na całym świecie. Przez chwilę sprawował urząd gubernatora porucznika stanu Delaware, gdzie dziś ma swój główny dom. Jestem ojcem chrzestnym jego syna Michaela.

Powiedział mi, że aby z sukcesem domknąć negocjacje, zakłada swój ciemny garnitur – jego „szczery garnitur”, jak na niego mówił – a kiedy interesy były już sfinalizowane, dodawał zawsze:

– Skoro coś się da, to na pewno jest w porządku.

Cóż, nie mam na stanie ciemnego garnituru, wtedy też nie miałem (moje jedyne czarne ubrania to te w stylu Benjamina Franklina czy hazardzisty z kasyn na statkach rzecznych, mój ulubiony strój w tamtych czasach, który w najmniejszym stopniu nie przypominał „szczerego garnituru”), więc kiedy tuż po świętach usiadłem z Johnem na werandzie, tę część rytuału musiałem sobie odpuścić.

– John, wiesz, że włożyłem sporo pieniędzy w to miejsce – zacząłem. – Zainwestowałem więcej, niż zwykle się wkłada w coś do okazjonalnego pomieszkiwania w wakacje. Zatrudniłem ludzi do pracy, naprawiłem wszystko, użyźniłem glebę. Przygotowujemy teren pod basen. Myślę, że nadszedł moment, żebyś mi sprzedał tę działkę.

– Nie – odparł. – Nie mogę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: