Castorp - ebook
Castorp - ebook
Hans Castorp przybywa do Gdańska. Mimo ostrzeżeń wuja wsiada na statek w Hamburgu i rozpoczyna dziwną podróż. Podczas morskiej przeprawy towarzyszy mu trójka ekscentrycznych podróżników, którzy walczą o jego niewinną duszę. Młodziutki Hans nie wie jeszcze, że w Gdańsku sam będzie musiał o nią walczyć. Castorp to jedna z najpiękniejszych książek Huellego, odsłaniająca tajemnice starego Gdańska, studenckiego Wrzeszcza i sopockiego raju dla kuracjuszy z początku XX wieku. Dojrzewanie bohatera, jego pierwsza miłość i pierwsza obsesja splatają się tu z fascynacją miastem, które uwodzi i niszczy. Powieść zainspirowana Czarodziejską górą Tomasza Manna, nominowana w roku 2008 do prestiżowej nagrody The Independent Foreign Fiction Prize. Hans Castorp przybywa do Gdańska. Mimo ostrzeżeń wuja wsiada na statek w Hamburgu i rozpoczyna dziwną podróż. Podczas morskiej przeprawy towarzyszy mu trójka ekscentrycznych podróżników, którzy walczą o jego niewinną duszę. Młodziutki Hans nie wie jeszcze, że w Gdańsku sam będzie musiał o nią walczyć. Castorp to jedna z najpiękniejszych książek Huellego, odsłaniająca tajemnice starego Gdańska, studenckiego Wrzeszcza i sopockiego raju dla kuracjuszy z początku XX wieku. Dojrzewanie bohatera, jego pierwsza miłość i pierwsza obsesja splatają się tu z fascynacją miastem, które uwodzi i niszczy. Powieść zainspirowana Czarodziejską górą Tomasza Manna, nominowana w roku 2008 do prestiżowej nagrody The Independent Foreign Fiction Prize. Hans Castorp przybywa do Gdańska. Mimo ostrzeżeń wuja wsiada na statek w Hamburgu i rozpoczyna dziwną podróż. Podczas morskiej przeprawy towarzyszy mu trójka ekscentrycznych podróżników, którzy walczą o jego niewinną duszę. Młodziutki Hans nie wie jeszcze, że w Gdańsku sam będzie musiał o nią walczyć. Castorp to jedna z najpiękniejszych książek Huellego, odsłaniająca tajemnice starego Gdańska, studenckiego Wrzeszcza i sopockiego raju dla kuracjuszy z początku XX wieku. Dojrzewanie bohatera, jego pierwsza miłość i pierwsza obsesja splatają się tu z fascynacją miastem, które uwodzi i niszczy. Powieść zainspirowana Czarodziejską górą Tomasza Manna, nominowana w roku 2008 do prestiżowej nagrody The Independent Foreign Fiction Prize.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-3191-7 |
Rozmiar pliku: | 682 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanim podjął tę podróż, która – co tu ukrywać – dla jego młodego serca była trochę jak wyzwanie do wielkich, acz nieokreślonych jeszcze czynów, odbył długą rozmowę z konsulem Tienappelem. Zażywny i poczciwy staruszek nie mógł na sam początek zrozumieć prostej idei semestrów wschodnich, a kiedy Hans Castorp wyjaśnił mu ją nieco filozoficznie, stosując prostą zasadę analogii, wujaszek podniósł się z kanapy i przemierzając salon tam i z powrotem, wygłosił coś w rodzaju politycznego przemówienia. W sposób niezwykle ekspresyjny jak na jego flegmatyczną naturę przedstawił w paru zdaniach ogólny zarys dziejów świata, Europy, wreszcie Niemiec samych, w którym to schemacie dla Wschodu jako takiego noty najwyższe nie były w ogóle przewidziane.
– Te twoje porównania – powiedział, zatrzymując się nagle przy oknie – jakkolwiek przepełnione właściwym z punktu widzenia człowieka naszej sfery dystansem, są przecież nie na miejscu. Czasy, kiedy nasi przodkowie wyruszali do Tallina, Rygi, Królewca czy Gdańska, minęły bezpowrotnie. To prawda: nie założysz kantoru ani nie przywdziejesz rycerskiego płaszcza, bo chcesz budować statki. Ale jaką tam mogą mieć politechnikę? Na pewno marną, powiadam ci, mój drogi – marną, cóż to za szkoła, która nie istniała jeszcze parę lat temu? A ponadto – tu konsul Tienappel niemal przywarł twarzą do szyby i z niezrozumiałych dla Castorpa powodów ściszył głos – należy unikać sytuacji, w których wypracowane z takim trudem formy mogą pogrążyć się w chaosie.
Wszystko to razem było zdumiewające do tego stopnia, że nieprzywykły do takiej aktywności staruszka Castorp śledził jego ruchy i słowa z na wpół otwartymi ustami, co wyglądało tak, jakby przez cały ten czas brakowało mu z wrażenia tchu. Wreszcie, przełamując nieśmiałość, zwrócił się do konsula.
– Ależ, drogi wuju, przemawiasz do mnie, jakbym rzeczywiście wyruszał na wojnę lub co najmniej w odległe i niebezpieczne krainy, skąd powrót jest wprawdzie możliwy, ale niekoniecznie pewny. Sądzę, że tam, gdzie bez trudu dociera żelazna kolej i dokąd zawijają parowce naszych stałych linii żeglugowych, nie może być niebezpiecznie. Myślisz, że popełniam błąd?
– Sofistyka, mój drogi – konsul odwrócił twarz od szyby i spojrzał uważnie na Castorpa – tak typowa dla młodości, a także brak doświadczenia, wszystko to powoduje, że nie ma sensu, bym dalej tłumaczył ci moje racje. Oczywiście nigdy nie zamierzałem i nie zamierzam wpływać na twoje decyzje. Tak, mój drogi, chciałem cię tylko ostrzec. Bynajmniej nie przed jakimś konkretnym niebezpieczeństwem, które czyha na człowieka w podróży zawsze i wszędzie. To jest jedynie, by tak rzec, rada duchowa, troska starego i życzliwego ci człowieka, abyś nie poplątał tej nici Ariadny, którą sam trzymasz w dłoniach.
Przy tych ostatnich słowach wujaszek znów odwrócił twarz do okna i wyglądało to tak, jak gdyby przed domem Tienappelów od strony rzeki i ogrodów wydarzyło się coś niezwykłego, czemu konsul – mimo niedokończonej przecież konwersacji z krewnym – musiał poświęcić natychmiastową i wyłączną uwagę. Ale, rzecz jasna, nic takiego na trawniku nie zaszło i Castorp, zdumiony jeszcze mocniej niż przed chwilą zachowaniem wuja, uniósł się z fotela, podszedł do okna i stając tuż obok konsula, powiedział, spoglądając na rozciągające się daleko miejskie plantacje róż:
– Kochany wuju, czy jesteś zdenerwowany? Gdybym kiedykolwiek przewidywał, że mój pomysł podróży na Wschód wpędzi cię w taką dystrakcję, że sprawi ci tyle kłopotu, może nawet zmieniłbym plany albo – tu młodzieniec uśmiechnął się pod nosem w charakterystyczny dla siebie sposób – ukryłbym przed tobą prawdziwy cel podróży.
– Niesłychane! – konsul zabębnił palcami prawej dłoni po parapecie. – Zdumiewające, sam widzisz, do czego to wszystko prowadzi! W naszym domu nigdy nie musiałeś kłamać, tymczasem wystarczyła sama idea tej podróży, sama myśl powzięta jeszcze bez konkretów, a już w twojej głowie rodzą się rzeczy okropne, niegodne ani twojego nazwiska, ani tradycji całej naszej rodziny! – Tu konsul Tienappel odwrócił się wreszcie od okna i spojrzał uważnie w twarz młodzieńca. – Naprawdę mógłbyś mnie okłamać? Cóż to za edukację otrzymują dziś młodzi ludzie w gimnazjach?! Za moich czasów samo wyznanie takiej możliwości byłoby nie do przyjęcia, pojmujesz to?
Hans skłonił lekko głowę, co oznaczało w sposób naturalny przyjęcie uwag wuja ze spokojem i powagą. Ale mimo wszystko chciał odpowiedzieć konsulowi, że owszem, rozumie zupełnie inaczej ideę wschodnich semestrów, niż wuj był łaskaw to pojmować, chyba opacznie lub zgoła powierzchownie biorąc ironiczną deklarację krewnego. Pozostawał też czynnik finansowy, o jakim nawet nie wspomnieli: studia na Wschodzie w zupełnie nowej szkole były o połowę tańsze dzięki dotacjom rządu, co dla Castorpa, który korzystał wprawdzie z gościnności domu Tienappelów bez ograniczeń, lecz rozporządzał skromną w istocie rentą kapitałową po swoim dziadku i ojcu – nie mogło nie mieć znaczenia. Jednak zamiast tych wyjaśnień Castorp powiedział tylko:
– Nić Ariadny? Chaos? Zupełnie nie pojmuję, drogi wuju, jaki to może mieć związek z moim pobytem w Gdańsku. Przypuszczam, że na tamtejszych ulicach ludzie ubrani są podobnie do nas, w stoczniach budują nie gorsze niż tu okręty, popołudnia lubią spędzać w kawiarniach tak samo jak my, nie stronią od książek i koncertów, słowem, jeżeli mogę spytać wprost: dlaczego użyłeś sformułowań, które sugerują, że znajdę się w jakimś dziwnym i zgoła niebezpiecznym labiryncie? Białe plamy dawno już zniknęły z naszych map.
– Jesteś optymistą jak twój dziadek – konsul Tienappel rozchmurzył nagle czoło. – A co do labiryntu i nici, którą każdy trzyma w dłoniach, miałem na myśli młodość, także twoją. Zważ, proszę, jak łatwo zboczyć z raz obranej drogi. Nic nieznaczące słowo, chwila słabości, moment zapomnienia mogą obrócić wniwecz starania wielu lat. Na Wschodzie takie rzeczy zdarzają się po prostu częściej, choć racjonalnie nie da się tego uzasadnić. Pragnę, byś o tym wiedział i pamiętał, i życzę ci, mój drogi, tej samej stanowczości tam, co tutaj. Nasz dom będzie dla ciebie zawsze stał otworem, wiedz, że nie traktuję cię inaczej niż moich własnych synów.
Przy tym ostatnim zdaniu konsul Tienappel położył swoją dłoń na ramieniu krewnego i pewnie dlatego zabrzmiało ono niczym biblijne błogosławieństwo. A przynajmniej takim być powinno w intencjach samego wuja. Natychmiast po jego wypowiedzeniu, wyjął z kieszeni surduta wielką kraciastą chustkę i otarł nią oczy, pod którymi Hans Castorp nie dopatrzył się wszakże ani jednej łzy.
W następujących po sobie szybko dniach września, kiedy na Esplenadzie pojawiły się już dojrzałe kasztany, a nad dachami Giełdy i Domu Hanzy prawdziwie jesienne cumulusy, zajęty przygotowaniami do podróży Hans Castorp nie miał czasu wracać myślami do tej rozmowy, choć zdawał sobie doskonale sprawę, jak niezwykły stanowiła wyłom w domowych obyczajach konsula Tienappela. Korespondencja z panią Wybe, u której wynająć zamierzał stancję, kompletowanie zapasu bielizny w najlepszych magazynach, uzupełnienie garderoby, z czym wiązały się dwukrotne nieraz w ciągu dnia wizyty u krawca, czy wreszcie lokata części swoich rachunków do wybranego z rozwagą i namysłem Banku Zbożowego w Gdańsku, a także sporządzenie listy niezbędnych przyborów toaletowych, których nie powinno mu zabraknąć w dalekim mieście – wszystko to zaprzątało Hansa Castorpa bez reszty. Miał także pewien dylemat, o którym powiedzieć możemy wyrozumiale, iż był młodzieńczy i w dużym stopniu związany z jego trzeźwą, acz niepozbawioną sentymentu uczuciowością. Jaką mianowicie drogą winien odbyć tę podróż? Przyszły budowniczy okrętów zrazu nie miał wątpliwości, że najbardziej stosowny byłby w tych okolicznościach statek, najlepiej handlowy, z kilkoma tylko kajutami przeznaczonymi dla pasażerów. Z drugiej jednak strony, gdy myślał o połączeniach kolejowych i z uwagą studiował rozkłady jazdy, nie mógł nie oddać się pewnemu wspomnieniu, które niespodziewanie powracało do niego, pochylonego nad mapą, kilka kwadransów przed zaśnięciem. Ojciec i matka stali na oświetlonym rzęsiście gazowymi lampami peronie berlińskiego dworca, przy którym czekał już pociąg do bałtyckiego kurortu. Dzień spędzony w stolicy pełen był słońca, dźwięków wojskowej orkiestry, bąbelków lemoniady, zgrzytu hotelowej windy i rozgwaru rozmów, które ojciec toczył z kilkoma poważnymi kupcami na tarasie kawiarni. Hans Castorp nigdy nie miał się dowiedzieć, czy jechali wówczas przez Berlin z powodu interesów hamburskiej firmy ojca, czy też dla zasięgnięcia konsultacji u światowej sławy lekarza, profesora Landaua, który zapisał matce jakieś egzotyczne krople. Drobne wątpliwości blakły jednak zawsze wobec siły wspomnienia tamtej podróży. Sypialny przedział, oblany nikłym światłem elektrycznej lampki, jak tajemniczy kufer przesuwał się przez noc. To z niej wyłaniały się obrazy zapamiętane już na zawsze: okna śródmiejskich kamienic, w których sylwetki ludzkie przypominały wycięte z czarnego papieru figurki, puste perony prowincjonalnych stacji, samotne domki dróżników czy wreszcie welon porannej mgły, przechodzący za każdym razem we wspomnieniu w oślepiającą biel piaszczystych wydm, pośród których spędził wówczas mały Castorp kilkanaście najszczęśliwszych dni lata.
Wybór nie był więc łatwy: za podróżą statkiem przemawiało bliżej nieokreślone poczucie zawodowego obowiązku, kolej natomiast oferowała przyszłemu budowniczemu okrętów z góry określoną przyjemność zanurzenia się w czasie przeszłym dokonanym. Ostatecznie wybrał tę pierwszą możliwość i zaopatrzywszy się w bilet Północnoniemieckiego Towarzystwa Żeglugowego Lloydsa, dwudziestego ósmego września przekroczył trap „Merkurego”, który, napędzany nowoczesną machiną parową, obrał kurs na Gdańsk, prując siwe fale morza z prędkością jedenastu węzłów. Kiedy za rufą drobnicowca zniknęły ostatnie dźwigi hamburskiego portu, wsparty o reling pasażer Hans Castorp odczuł nieznany mu dotąd rodzaj wzruszenia. Po raz pierwszy opuszczał swoje rodzinne miasto nie dla zimowego czy letniego wypoczynku, ale po to, by zmienić bieg życia. Myślał o tym, patrząc, jak potężna siła obrotowej śruby wyrzuca nieustannie spienioną, ciemną masę wody. Wzburzony kilwater ciągnął się za rufą „Merkurego” wiele dziesiątków metrów i wreszcie znikał gdzieś daleko, wchłonięty przez żywioł.
Była w tej ruchliwości jakaś niepokojąca stałość, bezruch osiągnięty najwyższym natężeniem zmiany; ostatecznie pół mili za statkiem woda wyglądała tak, jakby nie przeorały jej przed chwilą setki ton stali, uformowane przez człowieka. Spostrzeżenie to, jakkolwiek oczywiste, zafrasowało Hansa Castorpa. Czyż nie podobnie mają się sprawy ludzkie? Nieustanny ruch zamiera nagle bez śladu w nieokreślonym punkcie horyzontu i to wszystko. Pastorzy mówią wprawdzie w takich chwilach o wieczności, filozofowie o pamięci, rodziny stawiają nagrobki i wspominają zmarłych, wszystko to jednak służy pragmatycznie żywym i nie zmienia postaci rzeczy; odchodzimy bez śladu, bezpowrotnie. Rozmyślając w ten sposób, młody podróżny wsparty o reling liniowego parowca odkrył nie bez pewnego zaskoczenia, że owa ciemna, pesymistyczna tonacja, która nigdy jeszcze nie zagościła w jego duszy na dobre, teraz manifestuje swoją ugruntowaną tam obecność. Przypominało to muzyczny motyw w tonacji moll nieznanego autorstwa, który odbity echem nie wiadomo skąd, powracał jak fala. Przy tym wszystkim Castorp odkrył coś jeszcze: znajdował mianowicie pewien rodzaj przyjemności, aby motywu tego od siebie nie oddalać; przeciwnie – wsłuchiwał się weń z upodobaniem.
– Proszę założyć pelerynę! – tubalny głos spadł na młodego pasażera z łoskotem większym niż huk fali. – Tych małych kropelek nie widać ani nie czuć, ale za chwilę przemoczą pana do bielizny i zapalenie płuc gotowe. A my tutaj nie zajmujemy się leczeniem.
Zdumienie widoczne na twarzy Castorpa musiało być istotnie głębokie, skoro dziobatą twarz bosmana rozjaśnił przelotny uśmiech, z którym dodał rzeczowo: – Peleryny dla pasażerów są wydawane przy oficerskiej mesie, nie powiedziano panu o tym? No tak, nie mamy specjalnego oficera, żeby tu państwem się zajmował. Powiedziawszy to, marynarz obrócił się na pięcie i nie dając podróżnemu najmniejszej szansy na zdawkową choćby odpowiedź, ruszył na lewą burtę, przeskakując swobodnie liny zwinięte pod kabestanem. I chociaż Castorp nie obawiał się zapalenia płuc, mając na sobie kurtkę ze szkockiej wełny, musiał przyznać bosmanowi rację: wilgoć tężała z minuty na minutę i lepiej było w ogóle zejść z pokładu niż dopytywać się o pelerynę. W ten sposób nasz podróżny przerwał swoje młodzieńcze rozważania, jak się to mówi – w samą porę – bo kiedy szedł już wąskimi schodkami do kajuty, na śródokręciu rozległ się mocny, donośny dźwięk dzwonu, który wzywał pasażerów na pierwszy wspólny posiłek.
Razem z Castorpem było ich czworo: pani de Venancourt podróżowała do Gdańska, gdzie jej mąż od dziesięciu już lat usiłował bezskutecznie odzyskać podmiejską posiadłość, należną mu po francuskich przodkach. W Hamburgu, dokąd przybyła z Bordeaux liniowcem holenderskim, przesiadła się na „Merkurego”, zachęcona korzystną ceną biletu; Kiekiernix reprezentował belgijską spółkę drzewną, choć był Holendrem i nie omieszkał tego faktu podkreślić na samym początku; pastor Gropius natomiast, po dwudziestu latach spędzonych wśród najczarniejszych plemion bantustanu, rok tułał się po Niemczech w poszukiwaniu parafii, aż wreszcie otrzymał propozycję w jednej z wsi na wyżynie, skąd – jak zapewnił go listownie radca konsystorialny Holle – w pogodne dni widać gotyckie wieże starożytnego Gdańska.
Wszystkich niezwykle grzecznie, choć powściągliwie, przywitał kapitan „Merkurego”, pan Mattias Hildebrandt, po czym oddalił się do swoich obowiązków. Podano tłusty rosół z makaronem, solidną sztukę mięsa w chrzanowym sosie, kartofle, brukselkę, zasmażoną marchewkę z groszkiem, kwaszoną kapustę. Pani de Venancourt popijała francuskie _vin de table_, które steward, na jej wyraźne życzenie, godzinę wcześniej ustawił w karafce na stole, aby nabrało odpowiedniej temperatury. Hans Castorp, podobnie jak pastor Gropius, zadowolił się niezbyt dobrym gatunkiem pilznera. Tylko kupiec Kiekiernix przyszedł do stołu zaopatrzony we własny trunek. Była to wódka ryżowa sprowadzana z Chin, którą przedstawiciel spółki drzewnej dolewał sobie z zielonej butelki w pokaźnych rozmiarów czarkę i wychylał jednym haustem po każdej porcji sumiennie przeżutego jadła.
Wszyscy oprócz Hansa Castorpa mówili głośno, jak gdyby właśnie rozpoczęta podróż wywoływała w nich euforię, dzięki której ci zupełnie przypadkowi ludzie nagle stali się wesołą gromadką uczniów, uwolnioną na czas wycieczki – rzecz jasna w granicach określonych regulaminem – od surowej reguły szkolnych murów. Pani de Venancourt bez najmniejszego skrępowania nazywała pruskie sądownictwo bandą kapuścianych głąbów. Kiekiernix informował zebranych, że miasto, do którego się udają, to zapyziała i prowincjonalna dziura, czego dowodem mógł być fakt, że nie ma tam teatru na poziomie. Pastor Gropius pomstował na jezuitów: ich misja doprowadziła do tego, że czarne owieczki nie tylko odrzuciły wyznanie ewangelicko-augsburskie, ale w ogóle chrześcijaństwo, podpalając domy wszystkich białych, na czym oczywiście skorzystali obłudni Anglicy, zająwszy bezprawnie cudze terytoria. Przez chwilę temat angielski zdecydowanie połączył tę trójkę we wspólnym froncie. Dla pani de Venancourt ideał dżentelmena był wymysłem wyspiarskiej megalomanii: spotkała wielu Anglików i żaden nie posiadał prawdziwie dobrych manier. Poza tym poeci angielscy stanowczo są przereklamowani. Kiekiernix wyliczał ich niewiarygodny faryzeizm i wiarołomstwa w handlu opium na wodach Azji. Gropius uważał, że kościół anglikański nigdy naprawdę się nie zreformował i prędzej czy później – choć brzmi to może fantastycznie – wróci na łono papieża. W tym momencie, zupełnie bez związku z konwersacją, Hans Castorp zakaszlał, ponieważ mała chrząstka utkwiła mu w przełyku.
– A pan – Kiekiernix przechylił się do niego nad stołem – właściwie co o tym wszystkim sądzi, młody człowieku?
– Cóż – odparł zagadnięty, upiwszy łyk piwa. – Właściwie to nic. Mówią państwo o tak różnych rzeczach, doprawdy, trudno je ogarnąć, a cóż dopiero połączyć. Obawiam się zresztą, że oczekujecie w tej chwili bardziej potwierdzenia własnych tez niż głosu w dyskusji. Otóż nie znam się na handlu opium. Nie wiem, jakie są zasady anglikańskiego kościoła. Zaś co do dżentelmenów: mój ojciec, który miał rozległe stosunki handlowe z Anglią, twierdził, że jest w nich więcej ogłady niż u nas. Czy to państwa zadowala?
– A zatem jest pan po ich stronie – pani de Venancourt utkwiła w Hansie Castorpie znaczące spojrzenie. – Czułam to od razu!
– Jeżeli jest pan katolikiem, przepraszam za mój być może rozgorączkowany ton. Co do jezuitów nie mogę jednak zmienić zdania: to wilki w skórze baranków – wtrącił pastor Gropius. – Proszę mi wierzyć, _ergo_ Anglicy to nic innego jak jezuici polityki i wszyscy się o tym niedługo przekonamy.
– Tak się składa – odparł spokojnie Castorp, patrząc na Gropiusa – że jestem tego samego co pan wyznania. Odpowiadając zaś na pani kwestię – zwrócił się do Francuzki – to wyznam, że współczesny człowiek, korzystający z dobrodziejstwa postępu i nauki, powinien być wolny od uprzedzeń. Cóż bardziej niesprawiedliwego niż przypisywanie sąsiadom wszystkich okropnych cech charakteru? Zapewne jest pani wiadomym, jakie rzeczy potrafią wygadywać o Francuzach moi rodacy, nie wspominając już Anglików.
– Mówi pan jak filozof – Kiekiernix przechylił czarkę i otarł usta serwetą. – Więc dobrze, teoretycznie ma pan rację, ale w praktyce to się zupełnie nie sprawdza.
– Udaję się do Gdańska – Castorp nie dał się zbić z tropu – by studiować budowę okrętów. W dziedzinie ludzkiej myśli, technicznych wynalazków nie ma, bo być nie może, takich uprzedzeń, o jakich państwo mówią. Gdyby nie Watt i Stephenson, dziś pływalibyśmy nadal pod żaglami. Galileusz dokonał największych odkryć dzięki holenderskim optykom. Pasteur wynalazł swoją szczepionkę nie tylko dla Francuzów. A Malpighi? Leevwenhoek? Newton? Leibniz? Łomonosow? Niech państwo sobie tylko wyobrażą: odrzucać epokowe odkrycie albo wspaniały wynalazek, tylko dlatego że uczony, który go dokonał, pochodzi z nielubianej nacji. Czy to nie absurd? Dokąd zaszłaby ludzkość, gdyby stosować tę zasadę? To samo, o ile je rozumiem, tyczy się nieśmiertelnych dzieł sztuki. Czy kiedy słuchamy Mozarta, musimy pamiętać, że był Austriakiem? Sonata Scarlattiego jest piękna nie dlatego, że był Włochem.
Wyznajmy, drogi czytelniku, że była to pierwsza mowa Hansa Castorpa na forum publicznym, jeśli nie liczyć dawno już zapomnianego występu w gimnazjum, pod tytułem „Co zawdzięczamy starożytnym Grekom?”, za który otrzymał notę celującą. Teraz, przy oficerskim stole „Merkurego”, gdy wybrzmiały ostatnie słowa o sonacie Włocha, zapadła przejmująca cisza, wypełniona jedynie równomiernym taktem parowej machiny, dobiegającym nieustannie z maszynowni. Steward podawał leguminę, kawę, herbatę i ciasteczka.
– Brawo! Doskonale! – schrypnięty głos rozległ się za plecami rozmawiających. Wszyscy obrócili się w stronę drzwi. W przejściu do oficerskiej mesy stał pierwszy mechanik „Merkurego”, Thomas Fiedler. Jego wyprostowana postać, jego siwa, z zegarmistrzowską precyzją przystrzyżona broda, jasne i prostolinijne spojrzenie błękitnych, nieco wyblakłych oczu, wreszcie aura munduru, który doskonale zdawał się podkreślać zalety jego charakteru – wszystko to wywarło na zebranych nieodparte wrażenie, że mają do czynienia z człowiekiem wyjątkowym.
– Państwo wybaczą – przedstawił się imieniem i nazwiskiem – ale przysłuchiwałem się ostatniej kwestii waszej konwersacji. Ten młody człowiek – wskazał ruchem głowy Castorpa – przynosi zaszczyt nie tyle sobie, lecz wszystkim, którzy kształtowali jego umysł i serce. Wprawdzie nie znam się na sztuce, ale wiedza, technika i postęp są to dziedziny, które dowodnie obrazują, jaką drogą winniśmy kroczyć, by godnie zasługiwać na miano _homo sapiens_. A teraz miłe obowiązki – uśmiech pierwszego mechanika był niezwykle sympatyczny. – Po deserze zapraszam państwa na zwiedzanie naszego serca, to jest siłowni okrętowej.
Pani de Venancourt wymówiła się lekką migreną, która w huku i gorącym powietrzu dolnych pokładów mogłaby stać się niebezpiecznie ciężka. Kiekiernix widział już tyle razy maszynownię, że wolał zostać przy kawie i cygarze. Pastor Gropius natomiast, jakkolwiek doceniał trud wszystkich ludzi ciężkiej pracy – co podkreślił głębokim ukłonem głowy w kierunku Thomasa Fiedlera – nigdy nie mieszał spraw duchowych, które mu były przeznaczone, z materialnymi aspektami ludzkich działań, _ergo_ odmówił najuprzejmiej. Tak więc Hans Castorp obmywszy palce w miseczce z wodą podanej przez stewarda, podziękował współpodróżnym za posiłek i zstąpił z pierwszym mechanikiem do trzewi statku.
Pouczająca to była eskapada pod każdym względem. Wychowany w żywiole portowego miasta bohater nasz nie stronił od wizyt na frachtowcach, które od czasu jego dzieciństwa zdążyły przejść metamorfozę od żagli po machiny. Widział, co prawda, niejedną już siłownię, znał ich budowę, słuchał wyczerpujących informacji, ale ujrzeć potężne mimośrody tłoków, które wielkimi łapskami obracały równomiernie korbowy wał, zobaczyć ciśnieniowe kotły z manometrami drżącymi od napięcia, słyszeć ten nieustanny szum i łoskot siły ujętej w karby przez człowieka, słowem: być w środku tego serca na pełnym morzu, przy nieustannej pracy wszystkich mechanizmów – było to doświadczenie nowe, zdecydowanie głębsze od obserwacji podobnych konstrukcji w stanie spoczynku.
Inżynier Thomas Fiedler okazał się rzeczowym przewodnikiem. Spraw oczywistych nie tłumaczył. Choć miał w pamięci wszystkie dane, nie zasypywał gościa kaskadą cyfr. Tam, gdzie uznawał za stosowne, wstrzymywał krok, by wypowiedzieć kilka uwag, zwłaszcza pod kątem przyszłych zadań, jakie w czas praktyk mogą być postawione przed studentem. Umiał też zajmująco mówić o badaniach, tych, które w zakładach naukowych rozwiążą wiele koniecznych i praktycznych kwestii. Kiedy pierwszy mechanik „Merkurego” dzielił się z Castorpem problemem wytrzymałości materiału czy też zagadnieniem zmniejszania strat energii, znać było, że ma duszę naukowca. Ale nie tylko tym ujął przyszłego inżyniera. W kotłowni, gdzie zaszli już na koniec, wskazał mu dwóch palaczy sypiących właśnie węgiel w paszczę pieca. Ich praca, okrutnie ciężka i niewdzięczna, zasługiwała zdaniem mechanika nie tylko na szacunek, ale i uwagę. Każdy ruch szufli, półobrót ciała, przesunięcie punktu ciężkości z nogi na nogę, wszystko to było doskonale wywiedzione z praw fizyki, tak aby zbędne ruchy, wydatkujące niepotrzebnie cenną energię, ograniczyć niemal do zera. A przecież ludzie ci, prości, bez wykształcenia, nie stosowali obliczeń i teorii. I pewnie byliby zdziwieni, gdyby im oznajmić, że ich sprawność, to znaczy stosunek energii wydatkowanej do uzyskanej, jest znacznie wyższa niż otaczających mechanizmów.
– Wiedział już o tym Leonardo – inżynier Thomas Fiedler kończył swój wywód na schodkach, którymi wspinali się ku górnemu pokładowi. – Wiedział, że ludzkie ciało to najdoskonalszy i najbardziej skomplikowany mechanizm, jakiego sam człowiek nigdy nie będzie w stanie stworzyć. Dlatego chciałem w młodości studiować medycynę. Ale wie pan, co mi wówczas powiedział mój ojciec? „Trupów krajał nie będziesz” – stali już na pokładzie, z przyjemnością wdychając świeże powietrze. – Ha, ha, trupów krajać nie będziesz – powtórzył pierwszy mechanik „Merkurego” i spojrzał uważnie na Castorpa. – Mam nadzieję, że pański ojciec pochwala pana wybór, nie mówiąc o postawie. Chyba się nie mylę, prawda?
– Mój ojciec zmarł dość dawno. Nie umiem sobie wyobrazić, co mógłby sądzić o tej konkretnej sytuacji. Był kupcem – Hans Castorp zawahał się przez moment, czy mówić dalej. – W ostatnich latach życia raczej nie lubił swoich obowiązków.
– Rozumiem – mechanik uciął krótko. – Tym bardziej godne szacunku jest pana dążenie. Na pewno osiągnie pan zamierzone cele. Tymczasem ja mam wachtę, więc do widzenia – podał młodzieńcowi dłoń i uścisnął ją serdecznie. – I niech pan nie da się zbić z tropu takim ludziom jak pańscy współpodróżni. Na lądzie jest ich całe mnóstwo, proszę uważać.
Hans nie odpowiedział już mechanikowi, który zniknął w drzwiach nadbudówki. Inżynier-oficer Thomas Fiedler wywarł na nim głębokie wrażenie i nawet po kilku latach, gdy Castorp kończył swoje studia w Getyndze, wspominał jego postać i słowa. Ale nie uprzedzajmy faktów, czytelnik ma prawo dowiedzieć się paru szczegółów o kolacji, która nieuchronnie czekała jeszcze tego wieczoru naszego podróżnika.
Kiekiernix ledwie trzymał się na nogach. Czerwony na twarzy, wkroczył do mesy spóźniony i usiłując zająć swoje miejsce, omal nie wyrżnął głową w stół, gdy parowiec wspiął się niespodzianie na grzbiet fali, po czym opadał długo i statecznie jak lotka wolanta. Pani de Venancourt była oburzona na Północnoniemieckie Towarzystwo Żeglugowe Lloydsa. Jak mogło zatrudniać stewardów, którzy nie tylko nie mówią, lecz nie pojmują nawet słowa po francusku! Pastor Gropius natomiast, cichy i spokojny, nakłaniał współbiesiadników, aby przed jedzeniem zechcieli odmówić modlitwę, albowiem dziękczynienie za dary Boże jest jednym z najpiękniejszych aktów, do jakich powołany został człowiek. W końcu, kiedy nie znalazł chętnych, odmówił modlitwę sam i zabrał się do pałaszowania sznycli z sałatą po toskańsku. Castorp milczał, ledwie podnosząc wzrok znad talerza. Nawet niewprawny obserwator zauważyłby, że ten pasażer, obecny myślami gdzie indziej, ma tylko jedno pragnienie: jak najprędzej zaspokoić głód i udać się do swojej kajuty, gdzie czeka już na niego zasłana koja. Całkowicie wbrew swoim obyczajom, jadł szybko i chaotycznie, nałożywszy na talerz bez żadnego porządku sznycle, sałatę, zasmażaną kapustę i kilka oliwek: na skutek kołysania statku kulały się tam i z powrotem po obrzeżach fajansowego naczynia. Kończył już prawie posiłek, gdy Kiekiernix, który nie tknął jedzenia, racząc się za to co i raz chińską wódką, powiedział, wycelowawszy weń wskazujący palec:
– Bardzo pięknie, młody człowieku. Oto zamierzasz studiować i udzielasz nam rad! A czy zastanowiłeś się kiedy nad źródłem obecnego bogactwa narodów? Anglia! Holandia! Francja! Jak to dostojnie brzmi. No i ten twój ogromny kraj!! Czy pomyślałeś kiedy, ile z tych nieprzebranych dóbr pochodzi z rzetelnej pracy rolnika, rzemieślnika, robotnika, kupca? Milczysz? Więc powiem ci, mój drogi. Kiedy skończysz tę swoją szkołę, zatrudnij się w kolonialnej spółce. I jedź tam zobaczyć piekło. Ale to nie my siedzimy w kotłach, nie. My odgrywamy rolę diabłów. Batem, głodem, karabinem, opium i wódką, a potem strachem lub paciorkiem rządzimy milionami niewolników. Pracują dla nas, bo jakie mają wyjście?! Tacy jak on – Kiekiernix wskazał na pastora – biorą pieniądze za to, żeby tym nieszczęśnikom wytłumaczyć, że tak chce dobry Bóg. Ale Bóg nie jest dobry dla wszystkich jednakowo!
– Jest pan pijany – stwierdziła sucho pani de Venancourt. – Wywoływanie awantur na statku, o ile mi wiadomo, jest surowo zabronione przez regulamin. Proszę iść spać, a jutro przeprosi pan naszego młodego inżyniera i pastora! Bez tego proszę nie zjawiać się przy stole.
Ale pastor Gropius nie potrzebował obrońcy. Odstawił szklankę z piwem i rzekł: – Te popularne sądy, jakie przytacza pan Kiekiernix, są znane już od lat. Spotkałem kiedyś pewnego socjalistę, mówił to samo, tyle że uprzejmiej. Nie ma się czym przejmować, proszę państwa. Niesiemy tym biednym ludom religię, cywilizację, oświatę i kulturę. Bez nas tonęliby w mrokach barbarzyństwa. Pan Kiekiernix zdaje się zapominać, kim jest i co reprezentuje lub raczej – co winien reprezentować. Nieprawdaż, panie Castorp? – zwrócił się do zamyślonego Hansa, a kiedy ten nie odpowiedział, ciągnął niestrudzenie dalej: – Kolonizacja jest zjawiskiem tak starym jak ludzkość, proszę państwa. Grecy, Rzymianie, to są powszechnie znane fakty. Weźmy jednak za przykład nasz niemiecki naród. Spóźniliśmy się w Azji i Afryce, prawda. Ale na wschodzie Europy? Od setek lat niesiemy prawo, ład, harmonię sztuki i technikę. Gdyby nie my, Słowianie dawno popadliby w anarchię. To dzięki naszym dobrodziejstwom znajdują swoje miejsce w rodzinie, której na imię cywilizacja i kultura.
Podczas tyrady pastora Kiekiernix – zdawało się – przysnął odrobinę. Ale gdy tylko ostatnie słowo Gropiusa wybrzmiało w mesie, wybuchnął sardonicznym śmiechem.
– Skoro bierze pana na świadka – przechylił się w stronę Castorpa – niech pan zapyta w Gdańsku pierwszego lepszego Polaka, co sądzi o tej sprawie. Z góry mogę powiedzieć, co pan usłyszy. „Dobrodziejstwa”! – Kiekiernix ryknął na całe gardło i huknął pięścią w stół. – To pięknie powiedziane! Niech państwo sobie wyobrażą, któregoś dnia do Amsterdamu zawija armada obcych, indiańskich albo chińskich statków. Mają pancerze nie do przebicia i armaty, przy których nasze pukawki wyglądają jak proce. Każą nam wielbić swojego Boga, zabijają naszego króla, gwałcą kobiety, a mężczyzn pędzą do kopalni lub na plantacje. Syfilis, ospa, angina, tania wódka i opium dopełnią reszty. Potem ich kaznodzieja każe nam podziękować za opiekę, dzięki której znaleźliśmy się w rodzinie cywilizacji i kultury. Przepraszam, zapomniałem dodać, że nasz wielebny pastor Gropius, jako przedstawiciel barbarzyńskich zabobonów, guseł _et cetera_, dawno już spłonąłby na stosie, no, chyba że znalazłby schronienie w jakimś ustroniu w Alpach. To jest dokładnie to, co czują dziś Indianie, Azjaci, Czarni. Nadejdzie jeszcze taki moment, że przyjdą do nas po rachunek. Zaprawdę, powiadam państwu, nie ma większej kloaki niż nasza chrześcijańska Europa. Pan, panie Castorp, jeszcze o tym nie wie. A kiedy pan zrozumie, będzie pan czuł to co ja – nieustanne mdłości. Jedno niech wszakże będzie panu oszczędzone: proszę nie kłamać tak jak wszyscy, proszę nie kłamać jak ten klecha, bo jest to obrzydliwe. I tak armaty zaorają pola, a zęby pójdą na lemiesze!
– To straszne – pani de Venancourt zwróciła się do pastora. – Pan Kiekiernix ma chorą wyobraźnię! Nie mogę tego więcej słuchać. Dlaczego Północnoniemieckie Linie Żeglugowe Lloydsa wpuszczają takich ludzi na pokład swoich statków? – Pytanie to pani de Venancourt zadała, wycierając chusteczką oczy. Następnie uniosła się z krzesła, wysunęła swoje ramię ku Gropiusowi i powiedziała: – Kategorycznie proszę mnie stąd natychmiast wyprowadzić.
Nie bez poczucia należnego dystansu, ale też z opiekuńczą skwapliwością pastor Gropius podał pani de Venancourt ramię, po czym _ad hoc_ stworzona para opuściła mesę, nie mówiąc nawet „dobranoc”. Hans Castorp odsunął od siebie talerz, na którym niedojedzony kotlet i resztki sałaty tworzyły smutną kompozycję martwej natury.
– Panie Kiekiernix – powiedział cicho – czy może pan wyjaśnić, dlaczego w swoim wywodzie wspominał pan Polaków?
Ale przedstawiciel belgijskiej spółki drzewnej i autor całego zamieszania w jednej osobie drzemał na dobre, z głową opadającą na piersi. Hans Castorp wstał od stołu i z poczuciem niejasnej winy ruszył wąskim korytarzykiem do swojej kajuty. Ponieważ „Merkury” coraz mocniej kołysał się na falach, droga na spoczynek nie była wcale łatwa.