- W empik go
Cedrowe orzechy - ebook
Cedrowe orzechy - ebook
Cedrowe orzechy to daleki przedsmak Syberiady polskiej, a tak pisała o nich wiele lat temu w paryskiej „Kulturze” Maria Danilewicz- Zielińska:
„Cedrowe orzechy, krótkie opowiadania z wyraźnymi pointami, napisane gładko i interesująco, zasługują na uwagę ze względu na temat niechętnie poruszany w wydawnictwach krajowych. Mimo wyraźnie autobiograficznego charakteru opowiadań, brak informacji, jak i dlaczego rodzice autora „znaleźli się" daleko na zapleczu Związku Radzieckiego. Krajowy recenzent książki słusznie wydobył analogię między opowiadaniami Dominy z tzw. radziecką szkołą zaplecza.
Absurd „znalezienia się" na Syberii rysuje się w tym ujęciu tylko pośrednio. Autor zdaje się sądzić, że własna jego tragedia ma tyle odpowiedników w innych rodzinach, nie tylko polskich, że traktować ją należy jako część la condition humaine. Cóż, w takiej i tylko takiej interpretacji mogły się ukazać wspomnienia z zesłania".
„Kultura", Paryż 1976, nr 7-8.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64437-52-6 |
Rozmiar pliku: | 483 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie kryję, że do opowiadań z tomu Cedrowe orzechy mam wyjątkowy sentyment. Może dlatego, że są to w większości opowiadania bardzo wczesne, niektóre wręcz debiutanckie, ale pewnie i dlatego, że są to opowiadania o jednorodnej zesłańczo-syberyjskiej tematyce.
Zaledwie dziesięcioletnim dzieckiem, wraz z całą rodziną, 10 lutego 1940 roku, zostałem wywieziony na Sybir. tam zmarła moja mama, a ojciec poszedł na front z kościuszkowską dywizją. Na długie zesłańcze lata w syberyjskiej tajdze, o chłodzie i głodzie, zostaliśmy sami z moim młodszym bratem Tadkiem. Ale jakoś przeżyliśmy i do wytęsknionej Polski wróciliśmy dopiero w lecie 1946 roku.
Nie dziwota więc, że kiedy po latach odważyłem się pisarsko zadebiutować, to zacząłem od… opowiadań syberyjskich. I w tych opowiadaniach wyrzucałem z siebie tkwiące we mnie głęboko, nurtujące mnie wręcz obsesyjnie, zesłańczo-syberyjskie przeżycia.
A już później proponowane obecnie opowiadania z tomu Cedrowe orzechy legły u podstaw całego cyklu powieści, z tą chyba najgłośniejszą, niedawno zekranizowaną Syberiadą polską.
I jeszcze taka ciekawostka z Cedrowymi orzechami związana. Opowiadania wydane w Warszawie na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, oprócz recenzji krajowych zostały zauważone przez paryską „Kulturę”, co na owe czasy już samo w sobie było małą sensacją. A zrecenzowała je życzliwie dla autora, ze zrozumieniem czasów i okoliczności, w jakich Cedrowe orzechy w ogóle mogły się ukazać, pani Maria Danilewicz-Zielińska:
… „Cedrowe orzechy, krótkie opowiadania z wyraźnymi pointami, napisane gładko i interesująco, zasługują na uwagę ze względu na temat niechętnie poruszany w wydawnictwach krajowych. Mimo wyraźnie autobiograficznego charakteru opowiadań, brak informacji, jak i dlaczego rodzice autora «znaleźli się» daleko na zapleczu Związku Radzieckiego. Krajowy recenzent książki słusznie wydobył analogię między opowiadaniami Dominy z tzw. radziecką szkołą zaplecza.
Absurd «znalezienia się» na Syberii rysuje się w tym ujęciu tylko pośrednio. Autor zdaje się sądzić, że własna jego tragedia ma tyle odpowiedników w innych rodzinach, nie tylko polskich, że traktować ją należy jako część la condition humaine. Cóż, w takiej i tylko takiej interpretacji mogły się ukazać wspomnienia z zesłania” („Kultura”, Paryż 1976, nr 7-8).
Rzeszów, 2013DWUNASTY GARNUSZEK
Kalucze, nad rzeką Pojmą we wschodniosyberyjskiej tajdze, to nazwa jednego z podobozów osławionego gułagu, dokąd w lutym 1940 roku zesłano grupę Polaków wywiezionych z Podola. Kalucze to kilkanaście starych drewnianych baraków, zapluskwionych i zawszonych, z których, aby znaleźć miejsce dla Polaków, pośpiesznie ewakuowano i pogoniono etapem w głąb tajgi ich poprzednich przymusowych lokatorów, w większości sowieckich więźniów politycznych. O takich miejscach jak Kalucze zwykło się u nas mówić, że diabeł tam dobranoc powiedział; dookoła nieprzebyta tajga, zimą srogie mrozy i kopne śniegi, z wiosną zdradliwe topiele, a latem – chmary malarycznych komarów i kąśliwej, niewyobrażalnie natrętnej muszki. A do najbliższej wioski czy osady przedzierało się z Kaluczego ze dwa tygodnie.
Na wiosnę czterdziestego roku w Kaluczem wybuchła epidemia tyfusu. Nie mając należytej opieki lekarskiej i znikąd pomocy, zesłańcy chorowali prawie wszyscy i licznie umierali. Nie było dnia bez kilku pochówków nad brzegiem rzeki Pojmy. Nie było rodziny, w której by ktoś wtedy nie umarł. A bywało też, że wymierali wszyscy, jak to się zdarzyło w licznej, ośmioosobowej rodzinie Szajnów, spod zaleszczyckiej Jakubówki, z której nikt nie ocalał…
Być może z obawy przed nawrotem masowej epidemii, która zdziesiątkowała Polaków w Kaluczem, a może i z innych powodów, władze GUŁagu etapowały ludzi jeszcze dalej w głąb tajgi, do Kajenu nad rzeką Birusą. Tam, na nowym miejscu, Polacy, przymuszeni do wyrębu tajgi i spławu tratew Birusą, sami musieli przez to krótkie syberyjskie lato pobudować nowe baraki.
Tej drugiej zesłańczej wiosny, w 1941 roku, w Kajenie nad Birusą nasi ludzie też umierali, choć może nie tak masowo i często jak w Kaluczem. W Kajenie co prawda epidemia tyfusu się nie powtórzyła, ale i tu było na co umierać. Śmierć dopadała ludzi wyniszczonych niepospolitą przymusową pracą, lutymi mrozami, malarią i powszechnie panującym głodem. Przerzedzały się osierocone rodziny, a z niektórych, jak choćby z pięcioosobowej rodziny Mazurów, pozostała tylko jedna osoba.
A skoro już wspomnieliśmy rodzinę Mazurów, to od nich zacznijmy tę smutną, co prawda, ale od początku do końca prawdziwą opowieść.
Okolica jak na kolorowej, sielankowej widokówce. Wioska na skłonie głębokiego podolskiego jaru, skąd do brzegów meandrującego, zielonowodnego Dniestru kamieniem dorzucisz. Wiosną tumani zapachem bzu i jaśminu, oszołamia kwitnącymi sadami, latem otula się łanami dorodnej pszenicy, wysokiej ponad głowy, złocistymi kaczanami kukurydzy, wabi i syci gronami słodkiej, tylko w tym zakątku kresowej Polski dojrzewającej winorośli, wielgachnymi jak koła od wozu dyniami, soczystymi melonami i arbuzami. Można też wyobrazić sobie tę podzaleszczycką wioskę w zimie, kiedy spracowana drzemie, zawiana po dachy obfitym w tych stronach, kopnym śniegiem, kiedy gałęzie przydomowych drzew uginają się i trzeszczą pod ciężarem strojącej ich srebrzystej, mroźnej szreni…
A w wiosce tej stoi niedawno pobudowany dom Mazurów. Zresztą całe obejście też nader przyzwoite. Pewnie, że mogłoby być jeszcze okazalsze, bogatsze. A może i będzie, bo Mazurowie małżonkowie młodzi, wciąż jeszcze na dorobku, a sił i dobrych chęci im nie brakuje. Nie brakuje tym bardziej, bo mają już dla kogo się starać, bo hasa im po domu trójka dorodnych basałyków: pierworodny czternastoletni Julek, jedenastoletnia Marysia no i najmłodszy, mamusin pieszczoszek, pięcioletni Marcinek.
Tak to się rodzinie Mazurów żyło na kolonii Żurawka pod Zaleszczykami aż do wrześniowej wojny w 1939 roku. A potem to już tylko niepewność losu i wojenna trwoga. Tak nastał i ostatecznie zrujnował im życie pamiętny dzień 10 lutego 1940 roku. Nad ranem, pogrążonych w głębokim śnie zbudzili, wdarli się do ich domu zbrojni Sowieci i bez dania racji załadowali do bydlęcych wagonów, wywieźli na Sybir. Tyle na razie o rodzinie Mazurów.
Teraz opowiemy o rodzinie Staniszów, bo los tak chciał, żeby obydwie familie miały ze sobą coś wspólnego.
Staniszowie z kolonii Poniatowa, też w zaleszczyckim powiecie, to naprawdę liczna rodzina, bo tuż przed wojną było ich razem piętnaścioro. Przypomnijmy ich wszystkich, bo dobrym ludziom dobra pamięć się należy.
Matka miała na imię Maria, ojciec – Stanisław Stanisz. Najstarszy syn Józef poszedł na wojnę we wrześniu 1939 roku i słuch po nim zaginął. Pamiętnego 10 lutego 1940 roku wywieziono na Sybir rodziców i ich dzieci: Julkę, lat siedemnaście, piętnastoletnich bliźniaków Wandę i Staszka, drugą parę bliźniaków, dwunastoletnich Władysławę i Władka, trzecią parę bliźniąt Adelę i Walerię, a że jak z tego widać bliźniąt Bozia pani Staniszowej nie skąpiła, była jeszcze czwarta bliźniacza para, dziewięcioletni Czesiek i Marian. Do nich doliczmy jeszcze siedmioletniego Zbyszka, pięcioletnią Danusię i zaledwie dwuletnią Marysię.
Stanisze i Mazurowie nie byli spokrewnieni, z Polski się nie znali. Obydwie rodziny trafiły do Kaluczego, ale i tutaj rozsiedleni w różnych barakach, w licznej zesłańczej gromadzie się nie poznali. Dopiero potem, w Kajenie.
Ale umieranie w obydwu rodzinach zaczęło się w Kaluczem, podczas epidemii tyfusu.
U Staniszów w połowie maja 1940 roku niemal razem, bo z dnia na dzień, zmarło troje: Wandzia i Marian z osobnych par bliźniaczych oraz matka rodu, Maria. Ojciec, Stanisław Stanisz, został z dziesiątką pozbawionych matki sierot, w tym z bezradnie najmłodszymi: pięcioletnią Danusią i ledwie od matczynej piersi odstawioną dwuletnią Marysią.
U Mazurów, w tymże Kaluczem i też na tyfus, zmarł ojciec rodu Jan Mazur. Schorowana, wyniszczona tyfusem wdowa pozostała sama z trójką małych dzieci.
Latem 1941 roku, obydwie rodziny, tak jak wielu innych Polaków z Kaluczego, wolą naczelników GUŁagu znaleźli się w Kąjenie, nad pełnowodną i spławną rzeką Birusą.
Kajen od Kaluczego różnił się nie tylko wielką rzeką, ale i tym, że na jej drugim brzegu, z dawien dawna rozlokowało się parę niewielkich wiosek zamieszkałych przez rdzenną tutejszą ludność, przeważnie Rosjan, ale też przez Czuwaszy i Buriatów. Były to bardzo liche kołchozy, tym lichsze, że trwająca wojna wymiotła z nich mężczyzn i ze wszystkim musiały sobie radzić kobiety, starcy i podrastające dzieci. Biednie, bo biednie, ale zawsze w takim kołchozie coś tam uprawiano, pasło się parę krów, kóz czy owieczek, a czasami nawet jakiś prosiaczek pokwikiwał. Więc jak się tylko dało Polakom, a zwłaszcza Polkom, przeprawić przez Birusę i dotrzeć do takiej osady, zaczynał się handel wymienny. Żeby zdobyć dla wiecznie głodnych dzieci dzbanek mleka, koszyk ziemniaków czy czegoś tam jeszcze, byle do zjedzenia, Polki wydobywały z tłumoczków, wręcz zdejmowały z siebie i wyzbywały się resztek przywiezionej z Polski odzieży… tyle tylko, że z każdym dniem tego „towaru” na wymianę Polki miały coraz mniej, a głód nie malał, tylko się wzmagał.
Tym bardziej że i robota w Kajenie niewiele różniła się od tej w Kaluczem. I tam, i tutaj, od świtu do nocy przymusowa dla wszystkich, w tym dla dzieci od czternastu lat, praca w tajdze. W zimie prowadzono wyrąb masztowej sosny. Wiosną i latem, kiedy rzeka uwalniała się spod lodowatych okowów, wiązano z pozyskanego drzewa długie tratwy i spławiano je w miarę spokojnymi Birusą i Czuną, a potem burzliwą, pełną wirów i skalnych porohów Angarą, wreszcie potężnym Jenisejem, aż do przystani w Lesosybirsku. Od wiosny do jesieni część ludzi budowała nowe baraki, bo tych kilka dotychczasowych trzeszczało w szwach od niewyobrażalnej ciasnoty, tym bardziej, że Polaków wciąż z różnych okolicznych łagrów do Kajeny przybywało.
Dzień jak co dzień w Mazurowej rodzinie nie różnił się specjalnie od trybu życia innych. Tyle że samotnej, schorowanej wdowie, obarczonej trójką dzieciaków, było znacznie trudniej. Tak jak wszyscy, skoro świt, wychodziła z najstarszym Julkiem do roboty, by wieczorem, wyfasowawszy na kartkę należny im bochenek chleba, wrócić do swojego kąta w baraku. Wtedy dopiero miała czas dla dzieciaków, żeby spróbować, z czego się dało, choćby tylko z pokruszonego do wrzątku chleba, zwarzyć i pokarmić ich czymś ciepłym. A przez cały dzień, kiedy mama z Julkiem byli w pracy, młodsze dzieci, Marysia i Marcinek, musiały radzić sobie same. I radziły, jak potrafiły, włócząc się między barakami i po ich najbliższej okolicy w gromadzie takich samych umorusanych oberwańców i głodomorów jak one. Najpewniej wtedy też dzieci Mazurowej poznały się z dzieciakami Stanisza, choć obydwie rodziny mieszkały w różnych barakach.
A jak Stanisz ze swoim licznym osieroconym przychówkiem sobie radził? Nie licząc już prawie osiemnastoletniego Julka, no może jeszcze szesnastoletniego Staszka, którzy musieli wychodzić z ojcem do roboty, zostawało ich samopas w baraku ośmioro. I to wszystkie od mniejszego mniejsze, poczynając od bliźniaków, dwunastolatków Władzi z Władkiem, aż po najmłodszą, teraz już trzyletnią Marysię.
Trudno opisać to, czego w pełni opisać się nie da: bezmiaru opuszczenia, nędzy i nieustannego głodu tej pozostawionej samopas gromadki Staniszowych sierot. I choć z podziwu godną troską, opiekuńczością, a jak trzeba to i drapieżną desperacją, gromadka małych Staniszów zawsze trzymała się razem, walcząc codziennie o przeżycie, to wraz ze zbliżającym się wieczorem, jak te nienasycone pisklaki czekała na powrót do baraku ojca i starszych braci; jeść, jeść, jeść!
U Mazurowej nieszczęście. Jej najstarszy syn, zaledwie szesnastoletni Julek, z którego po śmierci ojca miała tyle pomocnej pociechy, przeziębił się przy wyrębie tajgi i zmarł na galopujące zapalenie płuc. A niektórzy twierdzili, że z głodu… Naczelnik Kajenu, Lebiediew, wydzielił parę sosnowych desek na trumnę i polski zesłańczy cmentarzyk w Kajenie powiększył się o jeszcze jedną, oznaczoną brzozowym krzyżem mogiłę.
Nieszczęścia wloką się za nieszczęściem… Parę miesięcy po Julku zmarła Mazurowej jedyna córka, zaledwie jedenastoletnia Marysia. Na co? A kto by tutaj w barakach, bez lekarza, felczera nawet, coś na ten temat wiedział. Umarła i już. A bo to ona jedna? W Kaluczem ludzie padali jak muchy, to i w Kajenie umierają. Mało ich już tu leży? Ot, choćby: Jan Byrski, Marysia Malinowska, Gienek Niski, Janka Głuszek, Zosia Manterys, Mela Zontek, Zelek, stary Grasela, babcia i dziadek Czulakowie.
Mazurowa tylko z Marcinkiem została. Nie dość, że tymi nieszczęściami na duszy obolała i z żalu półprzytomna, to ledwie nogami powłóczy. Po przebytym w Kaluczem tyfusie, malaria się do niej przyplątała. Choć, co prawda, nie tylko do niej, połową Kajenu malaria tłucze. Malaria to choroba zdradliwa, uparcie nawracająca, nękająca człowieka nagłymi atakami trudnej do zniesienia zimnicy na przemian z wysoką gorączką. Co rano schorowana Mazurowa zwleka się z pryczy, czym może przysposabia na cały dzień śpiącego jeszcze Marcinka i kreśląc nad nim znak krzyża, bo w istocie tylko opiece Anioła Stróża może go polecić, bijąc się z niewesołymi myślami, wychodzi.
Do całodziennej nieobecności mamy Marcinek zdążył się już przyzwyczaić. Wiedział, że przez ten czas musi sam sobie radzić. Nieodmiennie też, ledwie tylko otworzył i przetarł zaspane oczy, a zdarzało się, że udawał śpiącego, czekając na wyjście rodzicielki z baraku, zrywał się z pryczy, biegł do piecyka „burżujki”, bo tam w garnuszku mama zostawiała mu coś do zjedzenia: przeważnie jakąś cienką jałową zupinę, z czego tylko dało się ją ugotować, do tego jeszcze, jeśli miała, to kawałeczek chleba na stole. Pamiętał, jak co wieczór mama go napominała: – „Pamiętaj Marcinku, żeby wszystkiego naraz nie zjeść, bo to na cały dzień musi ci wystarczyć. – Dobrze, mamusiu” – grzecznie przytakiwał, by, ledwie doczekawszy ranka, łapczywie pochłonąć wszystko za jednym zamachem. Dziecku się dziwić? Nie ma takiego, nawet wśród dorosłych, kogo by potęga wiecznego nienasycenia, potęga dominującego głodu nie złamała.
Wylizawszy garnek, przełknąwszy zebrane do najdrobniejszej okruszyny chleba, Marcinek „mundurował” się w nieodmiennie te same, coraz bardziej obszarpane łachy, choć matczysko ślęczało nad nimi wieczorami, prało i łatało, jak się dało, i wychodził przed barak. A tam dołączał do rówieśnej mu, też włóczącej się całymi dniami samopas gromady wiecznie głodnych barakowych obszarpańców.
Najgorzej było w zimie, kiedy syberyjski mróz i metrowe śniegi, nieodzianym należycie, nie pozwalały nosa z ciasnego, zatęchłego baraku wysunąć. Chyba że tuż za barak, za naglącą człowieka potrzebą. Nie dziwota, że dzieciaki wyglądały wiosny niby pisklaki gotowe z gniazda wyfrunąć.
W Kajenie pierwszym wiosennym zwiastunem było słońce, którego promienie zlizywały z szyb malutkich okien oszronione malunki i z topniejącego śniegu wieszały długie lodowe sople na okapie barakowego dachu. A już naprawdę rychłe nadejście wiosny zwiastowała w Kajenie wielka rzeka Birusa. Nawet dzieciaki wiedziały, że kiedy znad Birusy donoszą się odgłosy podobne do burzliwych grzmotów, wybuchów bomb czy artyleryjskiej kanonady, to znak niechybny, że wielka rzeka z zimowego snu się budzi i spod lodu na wiosenny świat się wyrywa. Dnie stawały się dłuższe i coraz cieplejsze. Birusa wciąż walczyła ze zwałami lodu, rozpychała je na brzegi, omijała lodowe spiętrzenia i zatory, a kiedy lód próbował zatamować jej pełnowodny, potężny nurt, omijała go wściekle, rozlewając się szeroko poza swoje normalne letnie koryto.
Wiosna! Zniknęły śniegi, stopiły się, spłynęły lody, wielka rzeka wróciła do swojego łożyska. Ale wracając, nie wszystką rozlaną wodę zabrała z powrotem. Pozostawiła jej sporo w zagłębieniach pradoliny i na przybrzeżnych łęgach. Nawet nie wszystkie ryby zdążyły się zabrać z jej odpływem. A kiedy słonko jeszcze mocniej przygrzało, to na żyznym, naniesionym przez powódź namule, wcześniej niż gdzie indziej zaczęły kiełkować delikatne mlecze, jędrna lebioda i kwaskowaty szczaw.
Najważniejsze, że wszystko to razem, zdaniem barakowych ludzi, nie mówiąc już o dzieciakach, nadawało się do jedzenia; jak tam kto chce, gotowane czy od razu na surowo. Taplały się dzieciaki, a wśród nich Marcinek, po tych błotnistych, ledwie kiełkujących łąkach i opychały się młodą zieleniną do wzdęcia i biegunki. Co starsze zbierały jadalną zieleń i zanosiły do baraku. A ile było emocji i radości, nie mówiąc już o pożytku, kiedy takiemu małemu szczęściarzowi udawało się natrafić i wyłowić z wysychającego wodnego oczka ledwie żywą, zdychającą na powietrzu rybinę. Wczesna wiosna w tajdze, oprócz słonecznych, coraz dłuższych i cieplejszych dni, jeszcze jednym, nie tylko zresztą dzieciarnię, obdarowywała. Otóż, w Kajenie, niedaleko za barakami, na przedprożu mrocznej ściany sosnowo-cedrowej, ciągnącej się nie wiedzieć dokąd tajgi, rosły sobie rozległym zagajnikiem wysokie, smukłe i zgrabne jedna w jedną, strojne w delikatną śnieżnobiałą korę – syberyjskie brzozy. To one właśnie, i tylko wczesną wiosną, nim zazieleniły się pierwszymi listkami, aż pęczniały od nadmiaru krążącego w nich soku. I to jakiego soku! Nie dość, że dla człowieka pożywnego, ba! zdaniem wielu wręcz leczniczego, to do tego jeszcze na różne smaki słodkiego. Wystarczyło tylko korę brzózki głębiej zadrapać, nie mówiąc o sposobnym nacięciu, jak sok zaczynał kapać, spływać do podstawionego naczynia albo prosto do ust.
Lato i jesień w tajdze, choć po tutejszemu krótkie, też darów natury ludziom nie skąpią. Tyle że trzeba się na nich znać i potrafić, mieć warunki, żeby je spożytkować. Barakowi ludzie często nie mieli ani jednego, ani drugiego, a co dopiero małe dzieci. Nie brakowało w tajdze grzybów, jagód rozmaitych, nawet – nikomu w Polsce nieznanych – cedrowych orzechów. Kto potrafił i miał czym, mógł w Birusie łowić ryby. Marcinek był na to wszystko za mały. Grzyby na surowo jeść się nie dawały, czasami tylko starsi chłopcy rozpalali ognisko i piekli je na patykach. Co innego jagody, tymi Marcinek opychał się do przesytu. I zbierał do takiego „tujaska”, dzbanka zrobionego z brzozowej kory, i przynosił mamie do baraku, która ostatnio słabowała coraz bardziej. Malaria ją tłukła, wracała coraz częściej i coraz mocniejszymi, długimi atakami. Bywało, że po takim ataku Mazurowa opuszczała pracę, bo z pryczy zwlec się nie mogła. Marcinek pomagał rodzicielce, jak potrafił, a kiedy przynosił jej nazbierane jagody, cieszył się, jadła je chętnie, do tego nachwalić się synka nie mogła.
– Tylko pamiętaj, Marcinku, bardzo cię proszę, nie chodź daleko do lasu, bo jeszcze nie daj Boże zabłądzisz mi kiedyś, a tajga to przecież.
– Nie bój się, mamusiu, nie zabłądzę! Zawsze z innymi chłopakami chodzę, a do tajgi, to tylko blisko baraków, na skraju.
– To dobrze, synku, dobrze, bo gdyby tak coś się stało…
Nie kończyła, odwracała głowę i końcem chustki wycierała oczy.
Mijało krótkie syberyjskie lato, żółknące liście brzóz zwiastowały jesień. Ze zdrowiem Mazurowej z każdym dniem było gorzej i gorzej. Kiedy kilka dni z rzędu nie miała sił pójść do pracy, w ich barakowej klitce zjawił się komendant Lebiediew. Popatrzył, posłuchał usprawiedliwień Mazurowej i pokiwawszy głową niby ze zrozumieniem, w bezradnym geście rozłożył ręce.
– Rozumieć, to ja obywatelkę rozumiem, ale prawo jest prawem. A u nas „kto nie pracuje ten nie je”. Do tego jeszcze wojenne prawa obowiązują. Do „kałałażki” was nie zamknę, pod sąd nie oddam, ale karteczki na chleb muszę wam zmniejszyć. Od dzisiaj, tak jak wszyscy niepracujący, będziecie otrzymywać po dwadzieścia deko na osobę. Chyba że wrócicie do roboty. No to poprawiajcie się, poprawiajcie – skrzypnął drzwiami i poszedł.
Mazurowa do pracy nie poszła. Po zmniejszeniu im racji chleba prawie przymierali głodem, nie mówiąc o tym, że i tych skąpych kąsków matka od ust sobie odejmowała, byle tylko Marcinka pokarmić. Sama przez Birusę do Czuwaszek przeprawić się nie miała siły, więc okazyjnie przez usłużne barakowe sąsiadki wymieniała na żywność, co tylko mogła. Aż wreszcie wymieniła ostatnią sukienkę, jaka jej z Polski została, za wiaderko ziemniaków i parę przygarści owsianej kaszy. I tym gospodarzyła, jak umiała najoszczędniej, żeby choć raz na tydzień Marcinek mógł przełknąć czegoś gorącego. Objawy długotrwałego głodu nie kazały na siebie czekać. Na pożółkłym, wyniszczonym malarią ciele Mazurowej pojawiła się opuchlizna. Poczynając od nóg, które spuchły jak kłody, z każdym dniem pełzła wyżej i wyżej…
Marcinek się przebudził, ziewnął, przetarł oczy i już zsuwał nogi z pryczy, by swoim zwyczajem pobiec do piecyka i zjeść, co mu tam mama zostawiła. Powstrzymał się w ostatniej chwili, bo zerknął, że leżąca z nim na tej samej pryczy mama jeszcze śpi. I już całkiem przytomnie pomyślał, że już od dawna do jedzenia nic nie mają, oprócz tego kawałka chleba. Ale po ten dzisiejszy chleb mama pośle go dopiero po południu, bo wtedy w magazynku na kartki pieczywo wydają. „Dopiero po południu” – pomyślał, trudno. Ale na samą myśl już teraz się cieszył, jak do tego składu w te pędy pobiegnie, poda kartkę magazynierowi, a ten odważy mu kawałek chleba. Wybiegnie potem, zaraz odłamie sobie niedużo, ot taką odrobinkę, skórki najlepiej, bo można ją przez całą drogę do baraku smakować i połknąć dopiero przed drzwiami, jak nic wrzaśnie:
– Mamusiu! Chleb przyniosłem!…
W okno zaglądał już biały dzień, a mama wciąż jeszcze spała. Dłużyło się Marcinkowi, wstał i cichutko żeby mamy nie zbudzić, zaczął rozpalać w piecyku… „Nim mamusia wstanie, herbaty jej ugotuję” – pomyślał. Ucieszony pomysłem, zaczerpnął z wiaderka garnuszek wody i postawił na rozżarzone żeliwne fajerki. Odczekał, kiedy woda zaczęła bulgotać i wrzucił do niej drobno pokruszonych malinowych łodyg. Widział, że mama tak robiła, a tak zaparzona „herbata”, choć niesłodka, bo cukru od dawna na oczy tu nie widzieli, miała łagodny smak, różowy kolor i pachniała świeżymi malinami.
A mama wciąż spała. Nie śmiał jej budzić. Na palcach podszedł do pryczy i wtedy dopiero zauważył, że przykrytej na głowę mamie, spod starego koca, wystają bose stopy. „Żeby jej zimno w nogi nie było”. Z tą myślą Marcinek zaczął delikatnie poprawiać i naciągać koc. Drgnął jednak z przestrachu, że zbudzi śpiącą, bo niechcący ściągnął koc z maminej twarzy. Ale zaraz całkiem skamieniał; rodzicielka nie spała, ona nie żyła! Leżała na wznak z szeroko otwartymi oczami, jakby nie wiedzieć czemu wpatrywała się w sufit.
I choć z widokiem śmierci Marcinek był oswojony, bo pamiętał śmierć ojca w Kaluczem, zgon brata Julka, a całkiem niedawno siostry Marysi, tu, na tej samej pryczy, gdzie teraz leży mama, z porażającego żalu i trwogi głos i łzy mu odebrało. Stał chwilkę obok pryczy, by zerwać się nagle i wybiec przed barak. Tam dopadł do pierwszej napotkanej kobiety, nie pamiętał nawet, do kogo, i kurczowo uczepiwszy się jej rękawa ciągnął do baraku:
– Mama… mama… mama…
Śmierć i matczyny pochówek Marcinek przeżył niby w półśnie jakimś i niewiele z tego wszystkiego pamiętał. Kobieta, którą przed barakiem zaczepił, powiadomiła kogo trzeba. Naczelnik Lebiediew kazał stolarzom zrobić trumnę. Znaleźli się też dobrzy ludzie, którzy wykopali dół, trumnę na cmentarz zanieśli i do grobu wpuścili. Żałobników było niewielu, bo naczelnik Lebiediew nikogo z roboty nie zwolnił, zaledwie kilka barakowych staruszek. Babiny przebierały różańce zgrabiałymi palcami, modliły się głośno i nabożnie żegnały. Marcinkowi nawet jedna z nich kazała zdjąć czapkę, przeżegnać się i rzucić grudkę ziemi na maminą trumnę. Zrobił, co mu kazała, choć nie bardzo rozumiał po co ma mamusi trumnę grudami obrzucać. A potem słyszał jeszcze, jak rozchodzące się kobiety lamentowały, użalały się nad jego losem:
– Moja pani, ta przecież cała rodzina mu wymarła… Samiusieńki jak ten palec na tym świecie się ostał. No i co teraz z tą sierota będzie…
I na tym użalaniu zainteresowanie Marcinkiem się skończyło. Chłopiec do późnego wieczoru wałęsał się bez celu po pobliskiej tajdze, wracał parę razy na cmentarz, obchodził mogiły mamy, Julka i Marysi, by wreszcie, spłakany i przemarznięty do kości, wrócić do swojej barakowej klitki.
Od dnia pogrzebu nikt się w barakach losem Marcinka nie interesował, jak mu tam, co robi, czy ma co jeść i gdzie spać. Spać miał gdzie, bo jak dotąd nikt go z dotychczasowej barakowej klitki nie wyganiał. Może srogi naczelnik Lebiediew też o nim zapomniał? Chociaż chyba nie, bo któryś ze starszych chłopaków Marcinka postraszył, że komendant Lebiediew zbiera po barakach takie „bezprizornyje” sieroty jak on i ma je oddać do jakiegoś ruskiego „dieddomu”, czyli sierocińca. Odtąd Marcinek, włócząc się po Kajenie, na widok Lebiediewa brał nogi za pas i chował się przed nim, gdzie się dało. I z tego strachu przed sierocińcem chłopiec bał się nawet zgłosić po karteczkę na te dwadzieścia deka chleba. Co więc jadł, czym się żywił? A czym się dało, co mu jesienna tajga dała, głównie podmarzłe już grzyby, opadłe cedrowe orzechy, koralowe, sycące czerwone jagody brusznicy, wygrzebywane z ziemi oleiste korzenie „saranki”, kiście czarnego bzu i cierpkie jagody czeremchy. Czasami jakaś litościwa barakowa kobieta zaprosiła go na chochlę ciepłej zupy. Często wędrował też Marcinek daleko od baraków, aż na porębę, gdzie pomagał robotnikom ściągać obcinane gałęzie i spalać je na wielkim ognisku. Nigdy nikogo o jedzenie nie prosił, ale najczęściej, właśnie tam, na porębie, znajdowała się jakaś litościwa dusza, która odłamała dla niego kawałeczek chleba czy kubkiem gorącej herbaty poczęstowała.
Syberyjska zima zjawiła się nagle, od razu śnieżna i mroźna. A wraz z jej nadejściem zaczęła się dla Marcinka prawdziwa bieda. Nie miał się w co ubrać i czego wzuć na nogi. To, że wyglądał jak obszarpaniec, nikomu specjalnie nie przeszkadzało, bo wszyscy barakowi, w tym dorośli, wyglądali podobnie. Marcinek ze swojego polskiego ubranka wyrósł, znosił też wszystko po starszym bracie Julku. Jeśli się gdzieś wybierał, choćby po suche gałęzie do tajgi, czy znaleźć coś do jedzenia, owijał postrzępione trzewiki szmatami i mocował sznurkiem. A gdzie tu w zimie znaleźć coś do jedzenia, kiedy mróz i kopny śnieg po pachy? A żebrać i prosić Marcinek wciąż się nie nauczył, po prostu się wstydził. A jeść trzeba. I Marcinek, mimo pierwszego śniegu i zimy, wypatrzył coś do jedzenia. Na bagnach, tak zwanych „koczkach”, gdzie w lecie można było być wciągniętym w topiel bezdenną, rosła i owocowała „klukwa”, syberyjska krzewiasta borówka, o wielkich jak agrest, granatowych, o kwaśnym smaku jagodach. I „moroszkę” też tam można było spod śniegu wygrzebać. Też kwaśna do oskominy, krzewiąca się jak brusznica, kolorem do porzeczki podobna. O te błotne jagody toczył Marcinek boje z równie głodnymi, zlatującymi się na „koczki” ptaszyskami. A wyprawiał się tam Marcinek niemal codziennie i one też stanowiły główne jego pożywienie. „A kiedy Birusę lód zetnie, to może do Czuwaszek się wybiorę i najmę się tam do jakiejś babuszki do roboty; suszu jej do pieca z tajgi przywlokę, wody przyniosę, co mi każe, to będę robił. A tam to już na pewno komendant mnie nie znajdzie i do «dieddomu» nie odprawi”. Tak sobie czasami zziębnięty i wygłodniały Marcinek przemyśliwał. Aż tu kiedyś, podczas kolejnej wyprawy na „koczki”, zastał go wieczór, a do tego gęstym śniegiem poprószyło. Marcinek zebrał się do powrotu i… zabłądził! A nocny „błąd” nie tylko małe dziecko zwiedzie. Jak długo chłopiec błądził po tych „koczkach”, trudno powiedzieć. Ale miał szczęście, bo choć ledwie żywy, w mrocznej zawiei dostrzegł przed sobą zarys baraku. Popłakał się z radości, bo wiedział, że jest w Kajenie. Nie był to jednak jego barak. Marcinek był tak slaby, że dalej nie mógł zrobić kroku. Dowlókł się do oszronionych barakowych drzwi, drapał w nie jak psina i łomotał pięściami, bo już głosu nie mógł z siebie wydobyć. „Żeby nie spali, żeby mnie tylko ktoś usłyszał” – modlił się w myślach.
I usłyszał. Cała liczna rodzina Staniszów akurat siedziała przy stole i szykowała się do kolacji. Najmłodsze dzieciaki niecierpliwiły się najbardziej, bo dzisiaj, jak rzadko, kolacja zapowiadała się obfita i nareszcie sobie podjedzą. Obfita z tej okazji, bo najstarszy ze Staniszów, Julek, wrócił dopiero z dalekiego spławu, na który latem z tratwami wypłynął, i przydźwigał cały plecak żywności: chleb, konserwę „świnoj tuszonki”, kaszy jęczmiennej i nawet spory kawał cukru. Dziewczynki nagotowały kaszy z konserwą, porozlewały każdemu sprawiedliwie do aluminiowych miseczek, a komu miski nie starczyło, to do garnuszków. Maluchy niecierpliwiły się, przebierały łyżkami, byle tylko szybciej w tej gorącej zupie powiosłować. Ale wszyscy czekali, aż ojciec przeżegna się, oni za nim znak krzyża powtórzą i wtedy dopiero sobie pojedzą. Stary Stanisz już uniósł rękę do przeżegnania, gdy nagle siedzący najbliżej drzwi Staszek zaalarmował:
– Tato, chyba ktoś puka!
Wszyscy zamienili się w słuch. Usłyszeli pukanie.
– Puka – potwierdził Stanisz. – A kogo to akurat teraz czort niesie? Otwórz Stasiu, najbliżej siedzisz.
W oszronione drzwi, wraz z falą zimna, przewalił się przez próg mały, równie jak te drzwi oszroniony, utytłany w śniegu chłopczyna. Staszek pomógł mu wstać, otrzepał go, zdjął mu czapkę.
– A kto to znowu taki? – dziwił się Stanisz.
Zbyszek i Czesiek odwrzasnęli ojcu w jeden głos:
– To jest Marcinek, tato, ten od Mazurów, co mu niedawno mama umarła.
Tymczasem Marcinek rozebrany, natarty do rumieńca po policzkach, wyraźnie dochodził do siebie. Stanisz zarządził:
– Ano, Zbyszek i Czesiek, rozsuńcie się trochę i weźcie chłopaka między siebie. A ty, Władziu, znajdź tam jeszcze jakiś garnuszek i nalej mu gorącej zupy, niech zje razem z nami.
Władzia, która dzisiaj za kucharkę robiła wyraźnie posmutniała.
– Ale, ja, tato… do ostatniej kropelki wszystką zupę porozlewałam, na wszystkich podzieliłam, nic ma już zupy, tato.
– Taka sprawa… Ale nie martw się, córcia, zrobimy tak. Weź jego, jak mu tam?
– Marcinek, tato – odpowiedziała Władzia.
– Weź jego garnuszek i obejdź nas wszystkich po kolei, a każde z nas, nawet maluchy, ze swojej miski po dwie łyżki mu wydzieli. W taki sposób i Marcinek z nami powieczerza, a my bez tych dwóch łyżek strawy mniej raczej też nie zgłodniejemy… No to, załatwione? Załatwione! Wszyscy na swoich miejscach? Raz, dwa, trzy… dwanaścioro jest nas razem za tym stołem, jak tych, nie przymierzając, dwunastu apostołów. No to, dzieciaki, „W imię Ojca i Syna…”
– Amen! – odkrzyknęli chórem.
Stanisz uśmiechnął się pod wąsem i pierwszy zanurzył łyżkę w zupie…
Postscriptum
Jak łatwo się domyślić, od tej chwili Marcinek Mazur pozostał przy rodzinie Staniszów na stałe. Tu dorastał, by w czerwcu 1946 roku razem z nimi powrócić z Sybiru do Polski. Dopiero na punkcie granicznym w Terespolu ich losy się rozeszły. A stało się tak, ponieważ ówczesny Urząd Repatriacyjny i Polski Czerwony Krzyż ewidencjonował i przejmował pod swoją opiekę sieroty takie jak Marcinek, których wśród powracających z Sybiru było sporo. Te instytucje, oprócz opieki nad sierotami, miały też poszukiwać w Polsce ich krewnych. Czy Marcinek, a dziś już po ponad pół wieku, pan Marcin Mazur, miał takie szczęście i w tym powojennym chaosie kogoś ze swoich krewnych odnalazł? Tego do dziś nie wiadomo. Wiadomo na pewno, że, niestety, Marcin Mazur ze Staniszami też się już potem nie spotkał. Staniszowie, których jeszcze sporo żyje i mieszka na Dolnym Śląsku, do dziś nie mają o nim żadnej wieści. Ale mimo upływu tylu, tylu lat wciąż nie tracą nadziei na spotkanie z Marcinkiem, bo takim go pamiętają i wspominają. Marcinie, gdziekolwiek teraz jesteś, odezwij się! Bo i autor, który tę historię najprawdziwszą z prawdziwych opisał, i podobnie jak ty był w Kajenie, też nie traci nadziei, że się odezwiesz. Na dowód czego nie kończy tej opowieści epilogiem, tylko niezwykłym postscriptum.