Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cekon. Chłopak z Elbląga - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Cekon. Chłopak z Elbląga - ebook

Chcesz poznać kulisy tworzącej się grupy z grafficiarzami, b-boyami i raperami, wyścigów ulicznych, szalonych imprez, początków Stand-Upu, kariery kilku znanych osób i budowania biznesów od podstaw? Jeśli tak, dobrze trafiłeś!

 

Poza pokrętną historią, ukazującą wzloty i upadki młodego chłopaka, poznasz sposoby na poprawę działania swej łepetynki. Może książka skróci Twoją ścieżkę rozwoju, może popełnisz mniej błędów niż ja, a może się tylko uśmiejesz... albo kimniesz. Jedno jest pewne – bezczynne siedzenie i powtarzanie, że czegoś się nie da, to droga donikąd! A WSZYSTKO SIĘ DA! O czym sam przekonasz się po lekturze.

 

Książki trafią bezpłatnie do domów dziecka w całej Polsce, a zysk ze sprzedaży będzie wspomagał usamodzielnianie podopiecznych z takich placówek, ponieważ ich start w dorosłość jest dużo trudniejszy niż mój, i większości ludków. Szczegóły całej akcji znajdziesz na stronie fundacji www.wystarczy-chciec.pl

O AUTORZE

Laureat wielu pokojowych nagród oraz sinych malin, a przynajmniej tak wspominali świadkowie bijatyk. Zdobywca Emmy, Goyi, Nike i jeszcze kilku ich koleżanek. Wieloletni wykładowca przedmiotów na szkolnych ławkach, miłośnik niesienia pomocy, twórca wielu biznesów oraz jednej, wspaniałej rodziny. Za liczne dokonania zdobił go niejeden pasek, a tytuły nadawane przez nauczycieli ciężko tu wymienić. Ponoć ktoś nawet rzucił w jego kierunku – SER. Znany głównie z tego, że jest nieznany i przez wielu określany jako Cekon, Dejniel Cekon.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67539-18-0
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Opowiadając swoje przygody, odnoszę wrażenie, że mówię o kilku życiach. Skrajnie różnych. Zdarzenia, w których miałem okazję uczestniczyć, wzbudzają często niedowierzanie, zgorszenie, a czasem też podziw. Momentami ktoś doda, że to dobry materiał na film lub książkę. Nie żyłem jednak w kręgach Yakuzy, nie opatentowałem przełomowego wynalazku ani Ibiszowego eliksiru wiecznej młodości. Robiłem głównie same głupoty i poznawałem niezwykłych ludzi. Część z nich skojarzyłbyś pewnie i dziś ze sceny lub telewizji. Wspólne imprezy, planowanie przyszłości i nieskończone wariactwa szlifowały charakter z potężną siłą. Często miało to piękny finał, a czasem tragiczny. Nie potrafiłem żyć w przeciętności, dążąc i goniąc za emocjami. Czy było warto? Przekonamy się.

Po latach chciałbym to przeżyć ponownie i lepiej zrozumieć, zabierając cię w świat swoich wybryków i chorych ambicji. Takie dostałem też zalecenie. Tekst dedykuję każdemu, kto wchodzi w czas dojrzewania, buntu i planowania przyszłości. Mam nadzieję, że po przeczytaniu część głupot wypadnie niektórym z głowy, a wnioski pozwolą na szybszy rozwój. Szanse są chyba spore, bo nawet dzieciaki pytają mnie dzisiaj, czemu byłem taki głupi. I mają rację!

Nigdy nie żałowałem niczego ze swego życia, bo każde zdarzenie wpływa na to, kim się stajemy i jak później postrzegamy świat. Co jest w nim wartościowe, piękne i godne uwagi, a co trzeba omijać szerokim łukiem. Spokojnie, nie chcę tu prawić nudnych morałów. Chcę, żebyś się dobrze bawił i wyciągał, wraz ze mną, właściwe wnioski. Własne wnioski, bo każdy posiada swój rozum. Potraktuj lekturę jak luźne spotkanie, które ma pomóc wyłonić priorytety życiowe i właściwy stosunek do wielu spraw. Nie znajdziesz tu listków łopoczących na wietrze, których opisy zajmują trzy strony. Kawa na ławę, jak ziomek do ziomka, bo szkoda czasu na pierdolenie. Tekst ma być przystępny i zrozumiały, jakbyś siedział na ławce ze starszym koleżką. I tak właśnie podejdź do tego. A skoro materiał ma być pomocny, cały zysk ze sprzedaży będę przekazywał fundacji „Wystarczy Chcieć”, która wspiera usamodzielnianie podopiecznych z domów dziecka.Zapowiedź

Ręce się pocą, trzęsą i wyglądają jak doczepione. Czy ja, to na pewno ja w tym ciele? Czemu mój organizm działa, a ja poznaję go dopiero z upływem lat? Ja, tzn. kto? Patrzę za okno i znów wszystko jest takie dziwne i ponure. Kurwa! Zaczyna się. Znów czuję się jak mały Will ze Stranger Things. Niby wszystko wygląda normalnie, ale mocno przeraża. Wybiegam z biura na świeże powietrze, by złapać oddech i uspokoić walące jak Pudzian serce. Zaraz rozerwie mi klatkę! Znowu dostanę leki na dwa miesiące i nie będę mógł pić. Ogarnij się, panuj nad oddechem, panuj nad oddechem. Alicja podbiega i krzyczy z płaczem: „Po co nam to wszystko!”.

Nie mogę się jednak teraz zatrzymać. Nie teraz! Spoglądam jej w oczy i…

– Proszę mówić dalej – dodaje terapeuta.

– To jest bez sensu! – odpowiadam.

– Co takiego jest bez sensu? – pyta ponownie.

– Cała ta terapia! Potrzebuję pomocy od razu, bo zaraz zwariuję! – odpowiadam.

– Przecież zna pan moją opinię, ale nie chce nikogo słuchać… A może zróbmy inaczej. Może woli pan spisać swoje przeżycia i sam wyciągnąć wnioski?Wczesne dzieciństwo

Jesienią 1984 roku w Gdyni Redłowo przychodzi na świat mały chłopiec. To jestem ja, a przynajmniej tak mi wmówili. Po 3 latach rodzi się mój młodszy brat, Marian. Przez niedopatrzenia lekarskie poród nie kończy się zgodnie z planem i chłopiec ma niedotlenienie. Błąd lekarski odciśnie piętno na całej młodości chłopaka. Mieszkamy w jednym pokoju u babci Haliny w Sopocie. Mama Jadwiga jest z nami w domu, a tata Bogdan pracuje od rana do nocy. Jest jeszcze dziadek Zenek, który rozbija się po mieście z różnymi kobietami i co jakiś czas osiada u jakiejś na kilka lat. Niestety, wpadają mu też do głowy dziwne pomysły, aby odwiedzać niespodziewanie rodzinę. Nikt nie wie jednak, kiedy to będzie. Babcia Halina nie dopuszcza myśli, by to zakończyć, ponieważ wyznaje powszechną w kraju zasadę, że co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela.

Na szczęście ojciec jest już dorosłym, postawnym mężczyzną, który potrafi zadbać o bezpieczeństwo rodziny. Wcześniej nie było tak kolorowo. Od czasu gdy tylko poszedł do szkoły, Zenek budził go w nocy i kazał bawić swoich koleżków grą na akordeonie. Libacje trwały tak długo, aż wszyscy padali z upicia. Gdy babcia chciała go powstrzymać, kończyła z limem. Jaką trzeba być pizdą, by gnębić kobietę wraz z własnym dzieckiem, nie mogę pojąć do dziś. Wówczas ojciec miał tylko jedno marzenie – powalić Zenka i zakończyć męki rodzinne. Inni chłopcy mieli w tym czasie ciut inne pragnienia. Przez lata trenował sporty walki, aż wreszcie Zenek nie stanowił już zagrożenia. Bogdan przysiągł sobie, że nigdy nie będzie dla swoich dzieci taki jak Zenek.

Po 4 latach w jednym pokoju ojciec dostaje życiową szansę, by poprowadzić nowo powstałą spółkę w Elblągu. Całe życie towarzyskie zostaje w Trójmieście, a my przenosimy się na kompletnie nieznany grunt. Elbląg różni się od rozległego Trójmiasta, ale komfort posiadania własnego gniazda, bez nocnych wizyt pijaka, jest nieporównywalny. Mieszkanie znajduje się w bloku przy ul. Szarych Szeregów, na osiedlu Zawada. To typowe dziesięciopiętrowe bloki poradzieckie, które otaczały całą okolicę. W środku było przedszkole, szkoła podstawowa, park i place zabaw. W zasadzie wszystko, czego dusza zapragnie po ucieczce z małej klitki.

Ojciec zatracił się w pracy, a mama została z nami i nie posłała mnie do przedszkola. Spędzaliśmy we trójkę sporo czasu i często chodziliśmy na spacery. Wieczorami zasypialiśmy z bratem przy bajkach puszczanych z adaptera. Początkowo mama towarzyszyła nam na placu zabaw, ale po pewnym czasie już tylko obserwowała z balkonu. Roztaczał się z niego widok na całe podwórkowe życie, więc miała poczucie kontroli. Widać było z niego plac zabaw oraz dorodny kasztanowiec, na którym starsze dzieciaki wieszały linę i się bujały. Młodsi mogli tylko patrzeć z podziwem. Z brakiem komunikacji też nikt nie miał problemu. Każda mama mogła zawsze przywołać pociechę z balkonu. Bez przerwy ktoś zatem krzyczał: „Obiad!”. Po takim wezwaniu nikt nie miał wątpliwości, kiedy i gdzie ma się skierować.

Szukałem swojego miejsca w tym środowisku. Początkowo najlepsza zabawa była w największej kałuży na środku ulicy. Rozsiadałem się wygodnie i przelewałem wodę do wiaderka. Niestety, to superzajęcie zawsze musiała przerwać jakaś sąsiadka, biegnąc w panice do mamy. Zabawa się kończyła i lądowałem w domu, a to była najgorsza kara. Po jakimś czasie zacząłem spędzać czas z bratem i zawsze miałem dla niego fajną propozycję, która nie do końca podobała się mamie. Jedną z nich była wspólna wycieczka na poligon wojskowy, aby nazbierać czereśni. Wokół osiedla było sporo fajnych miejsc: liczne budowy, zarośnięta chaszczami rzeczka, gdzie schodziły się lokalne pijaki, poligon czy fabryka płyt.

Tym razem padło na poligon, gdzie trzeba było odejść od domu jakiś kilometr, no może dwa. Na wszelki wypadek zabraliśmy psa obronnego o imieniu Miki. Był to czarny jamnik, jaki był wówczas prawie w każdym domu. Pogoda była piękna, słońce świeciło, a my czuliśmy zew przygody. Ruszyliśmy piaskową drogą, wokół której ciągnęły się liczne rozlewiska i pokrzywy. Szło całkiem sprawnie i po chwili faktycznie ujrzeliśmy drzewka pełne owoców. Było też słychać pijackie okrzyki, wyzwiska i pogróżki, więc przez chwilę woleliśmy zostać w ukryciu. Po czasie krzyki ucichły i mogliśmy zbliżyć się do drzew. Objedliśmy się do syta i ruszyliśmy w drogę powrotną. Pech chciał, że na tej samej drodze napotkaliśmy podpitych panów. Jeden z nich krzyczał i szedł w naszym kierunku, wymachując czymś na kształt noża. Rzuciliśmy się do ucieczki przez gęste pokrzywy, a pod wpływem adrenaliny nawet nie czuliśmy ich ukłuć. Nigdy wcześniej nie biegliśmy tak szybko. Po kilkudziesięciu metrach ominęliśmy jednak lokalnych degustatorów i wróciliśmy do domu. Nie udało się tylko ukryć licznych poparzeń ani pomysłodawcy fajnego planu.

Dostałem zakaz na wspólne wyjścia, więc szukałem znajomych na podwórku. Na szczęście nie brakowało dzieciaków w każdym wieku. Młodsi bawili się w piaskownicy, starsi grali w noża lub kapsle, a najstarsi królowali przy kasztanie. O towarzystwie starszaków mogłem pomarzyć, więc głównie grałem w kapsle. Były też zabawy przy elektrowni, gdzie odbijaliśmy piłkę od ściany i przeskakując wymienialiśmy nazwy pojazdów lub miast. Bawiliśmy się też na budowie, gdzie na wysokości pierwszego lub drugiego piętra wystawały pręty zbrojeniowe. Używaliśmy ich zatem jako drabinek. Przy takich zabawach zdobywało się kumpli najszybciej. Niestety, znów wszystko psuli sąsiedzi, którzy zawiadamiali już nie tylko mamę, ale również i ojca. Nie zliczę sytuacji, w których widywałem go z miną zapowiadającą męskie spotkanie.

Z czasem zebrała się spora grupka dzieciaków, które miały masę pomysłów na zabicie nudy. Jednym z nich było drażnienie stróża przedszkola, który dbał o teren po zakończeniu zajęć. Dzieciaki przechodziły przez płot i biegły w stronę budynku. Gdy stróż wychodził, wszyscy uciekali z powrotem za ogrodzenie. Zabawa była fajniejsza, gdy stróż zaczął spuszczać psa.

Zakaz zabawy z Marianem stopniowo się kończył, więc chciałem włączyć go w nasze atrakcje. Był jeszcze mały i ledwo przechodził przez płot, ale zawsze mógł przecież liczyć na brata. Podsadziłem go, a z drugiej strony czekał kolega. Niestety, u góry nie miał pomocy i spadł prosto na murek. W tym czasie kolega musiał się pewnie zapatrzyć na koleżankę. Marian skarżył się, że boli go ręka, choć trzymał się dzielnie. Postanowiłem przerwać zabawę i wrócić spokojnie do piaskownicy. Na obolałą rękę najlepszy wydawał się okład z piasku, więc zakopaliśmy ją bardzo głęboko. Niestety to nie pomagało, a niewiele później ręka była już w gipsie. Starszy brat znów nie mógł bawić się z młodszym.

Pewnego dnia los po raz pierwszy wziął edukację we własne ręce. Przed każdym blokiem były ogródki. Mieszkańcy dbali o nie, jak tylko mogli, sadząc warzywa, owoce i kwiaty. Stały tam nawet kompostowniki. Każdy ogródek miał też swój płotek. Jeden był mały, a inne bardzo solidne. Ogród przed naszym balkonem należał do pani Ziółkowskiej, która najchętniej zawiadamiała rodziców o wyczynach młodego sąsiada. Jej ogrodzenie było niewielkie, ale zdobiły je ostre, zielone sztachety. Tuż obok rosły dwie wierzby, które niemal wchodziły nam przez okna do domu. Mogliśmy na nich wariować i zrywać gałązki do walk podwórkowych. Długie i cienkie witki nadawały się do tego wręcz idealnie, więc z dołu było już sporo zerwanych. Najlepsze okazy zostały wysoko i wymagały wspinaczki, na co oczywiście ja się zdecydowałem. Jednak gałąź pod nogą pękła i spadłem głową wprost na sztachetę pani Ziółkowskiej. Kawałek płotka odpadł, a ja zostałem z dziurą na głowie. Późniejszy przebieg zdarzenia znam tylko z opowieści, ale pobyt w szpitalu trwał 2 tygodnie, a ślad po tej przygodzie dumnie zdobi mą głowę do dziś. Z żalem piszę to wyjaśnienie, bo zakończy liczne domysły o pochodzeniu tej blizny. Nie będę mógł wciskać już kitu o walce z rekinem lub zgrają kiboli, których wynik był przecież wiadomy. Prawda jest jednak taka, że pokonał mnie płotek, a wręcz jedna deska, no ale nie byle jaka, bo przecież z Zawady.

Po pewnym czasie moja rodzina mogła sobie pozwolić na zakup działki w małej wiosce o nazwie Murawki. Początkowo stało tam kilka domków wakacyjnych, które można by zliczyć na palcach ręki. Później będą ich setki. Rodzice planowali budowę i aranżowali teren, a my odkrywaliśmy uroki wiejskiego życia. Całe dnie spędzaliśmy nad pięknym i czystym jeziorem, a wieczorami chodziliśmy po mleko do gospodarza. Uczyliśmy się, jak zrobić szałas, łuki i proce, a po zmroku cieszyliśmy się blaskiem ogniska. Poznaliśmy sekrety wędkarstwa i grzybobrania, a na obiad mama serwowała jagody w śmietanie i cukrze. Ojciec spędzał z nami niestety tylko tydzień urlopu i wracał, by nadzorować firmę. Bywały wakacje, że dojeżdżał codziennie, by gasić liczne, firmowe problemy. Czasem przyjeżdżały babcie, aby zapewnić nam ciągłość wakacji, a rodzicom zostawić chwilę wytchnienia. Pomysłów na fajne zabawy było tam więcej niż w mieście. Jako starszy brat chętnie angażowałem młodszego w różne projekty. Praktyczna wiedza o surwiwalu mogła wreszcie ewoluować. Po co budować zwykły szałas, skoro można zrobić szałas i rozpalić w nim ognisko? Będzie ciepło i miło. Niestety, odpowiedź przyszła dość szybko, a gospodarz stracił kawałek lasu.

Z zafascynowaniem obserwowałem maszyny rolnicze i zastanawiałem się, czy traktor faktycznie jest w stanie wjechać w każdy teren. Zaprosiłem więc brata do nowej zabawy, polegającej na wykopaniu sporej dziury w grząskim gruncie i zakryciu jej jak pułapki. Strasznie się wtedy umęczyliśmy kopaniem, ale zabawa była świetna. Tylko kapryśny gospodarz znów nie był zadowolony, bo wpadł w tę dziurę i nie mógł wyjechać. Nauczyłem się wówczas, że traktor nie może przejechać przez każdy teren, a konsekwencje takich zabaw bywają bolesne. Nie ugasiło to jednak ducha odkrywcy, który po kilku dniach miał wiele innych pomysłów.

Jednym z nich był eksperyment z pomostem, przy którym cumowały łódki. Plan się pojawił, gdy grupka turystów upatrzyła sobie naszą łódeczkę do opalania. Byłem zbulwersowany, że ktoś robi to bez zapytania i pozwolenia. Któregoś dnia zabrałem piłę i schowałem w pudełku wędkarskim. Poszedłem na ryby i czekałem, aż wszyscy opuszczą pomost, by przystąpić do akcji. Obmyśliłem chytry plan, który zakładał podpiłowanie od dołu deski, która była przy naszej łódce. Nie wiem, jaki proces myślowy rozegrał się wówczas w mojej głowie, ale plan był ciekawy. Wszedłem do wody i zabrałem się do pracy. Gdy deska była wystarczająco podpiłowana, wróciłem na pomost. Byłem bardzo dumny i wiedziałem, że po takiej nauczce nikt już nie będzie zasiadał w naszej rodzinnej łupinie. Nagle mnie olśniło, że ktoś może przecież zrobić krok dalej i ominąć pułapkę. Nie mogłem tak ryzykować, więc podpiłowałem jeszcze dwie inne deski. Takie rozwiązanie dawało mi gwarancję, że złoczyńca na pewno zostanie ukarany. Wszedłem na pomost, zebrałem wędkę i sprzęt, by dumnym krokiem wrócić do domu. Mój plan prawie się udał, tyle że sam wpadłem w swoją pułapkę, kalecząc przy tym nogę.

Innym razem obejrzałem program o dzielnych kowbojach. Byłem pod ogromnym wrażeniem, że człowiek na koniu może zarzucić pętlę na głowę byka i go obezwładnić. Przecież tak wielkie zwierzę musi być dużo silniejsze, a podczas jazdy konno takie ewolucje wydają się wręcz niemożliwe. Oczywiście postanowiłem to sprawdzić. Pożyczyłem od taty linkę do spuszczania kotwicy, która wydawała się dość solidna, ale niezbyt ciężka. Do akcji zaprosiłem znów brata oraz lokalnego kolegę Adama, z którym się wówczas blisko trzymałem. Adam mieszkał na wsi, więc był w mojej głowie ekspertem od byków. Przedstawiłem chłopakom plan, który zakładał przejście przez ogrodzenie, ułożenie pętli i ucieczkę za bezpieczny płot. Adam przytaknął, więc czułem, że plan ma sens. Przeskoczyłem na drugą stronę, zastawiłem sidła i wróciłem do towarzyszy. Teraz wystarczyło tylko poczekać, aż zwierzę wejdzie w pułapkę. Dla pewności oparłem nogi o drewniany pal, który tworzył część ogrodzenia.

– No chodź, zmierz się ze mną! – wykrzyczałem.

Pół godziny później byk stał nadal w miejscu i mielił trawę. Zapytałem Adama, jak przywołuje się byki, bo my mieszczuchy znamy tylko „kici kici”.

Adam uśmiechnął się i zaczął rzucać w niego szyszkami, których wokół nie brakowało. W końcu byk zwrócił na nas uwagę i zaczął spacer w naszym kierunku. Już wiedziałem, że Adam zna się na rzeczy. Po niemal godzinie byk wszedł w moją pętlę. Zaciągnąłem ją z całej siły i krzyknąłem:

– Mam cię!

Byk zrobił kolejny krok i pociągnął linę tak mocno, że uderzyłem głową w drewniany pal, tłukąc okulary na nosie. Jak już wspomniałem, życie na wsi było sielskie, a pomysłów nie brakowało.

Na szczęście, w mieście też nie narzekaliśmy na nudę. To był magiczny czas. Panowie rozwozili watę cukrową, a dzieciaki zajadały się koglem-moglem. Co jakiś czas dochodziły nas dźwięki „Family Frost” i wszyscy żyli bajkami o żółwiach Ninja i kapitanie Planeta. Uzbierała się mała paczka, która biegała z kolorowymi pierścieniami, krzycząc na zmianę:

– Woda!

– Ogień!

– Dalej, Planeto!

Też byłem dumnym posiadaczem pierścienia i nie zdejmowałem go nawet do spania. To były zabawy dla małych chłopców, ale prawdziwe życie toczyło się u tych starszych. To oni krzyczeli brzydkie słowa i mieli jeszcze starszych kolegów. Nawet gdy nie bujali się na kasztanie, wzbudzali mój podziw. Pewnego dnia wygrzebali starą, ogromną oponę. Wymyślili też superzabawę, polegającą na wtaczaniu koła i spuszczaniu go po stromej skarpie. Finalnie opona uderzała w metalowy kompostownik. Wygrywał ten, kto bardziej go uszkodził. Przyglądałem się z boku, poprawiając swój pierścień, kiedy jeden z nich krzyknął:

– A może wtoczymy oponę na samą górę!?

Wszyscy niemal podskoczyli z zachwytu. Różnicę w wyczynie można było dostrzec dopiero po analizie terenu. W pierwszej linii bloki miały ogródki działkowe, które już wcześniej poznałeś. Następnie wznosiła się pierwsza, stroma skarpa na wysokość kilku metrów. Na tej wysokości znajdował się plac zabaw i piaskownica. To stąd starsi spuszczali oponę, która uderzała w kontener. Za placem zabaw wznosiła się kolejna skarpa, która przewyższała tę pierwszą trzykrotnie. Na jej szczycie znajdowało się przedszkole i nasz ukochany stróż z pieskiem. Starsi wpadli zatem na pomysł, by wturlać oponę na samą górę i puścić ją z pełnym impetem w dół. To wymagało odwagi, bo tuż obok toru wznosiły się schody, a między skarpami biegł chodnik. Po obu regularnie ktoś spacerował. Starsi wtoczyli oponę na górę, co już wydawało się sporym wyczynem. Stojąc na szczycie, ledwo łapali oddech, ale i tak można było usłyszeć:

– To co? Kto pierwszy!?

Dziewczyny krzyczały imiona swych bohaterów, ale ci wciąż się czymś zasłaniali. Poczułem, że to jest mój moment i krzyknąłem, że ja to zrobię. Miałem wtedy wrażenie, że całe podwórko zamarło i patrzy tylko na mnie. Słyszałem jedynie dźwięk przeżuwanych gum. Były to zapewne popularne wówczas Turbo lub Donaldy. Wstałem i powtórzyłem, że mogę to zrobić, i poszedłem w ich kierunku. Starsi byli zaskoczeni, śmiali się, ale czuli też ulgę, że ten ciężar spadnie na jakiegoś gówniarza. Schowałem pierścień do kieszeni i pobiegłem na górę. Jeden zapytał, jak mam na imię, i wiedziałem już, że decyzja była słuszna. Widok ze szczytu podpowiadał mi jednak coś skrajnie innego. Starsi odsunęli się, a w moich rękach leżał los opony i dalszych wydarzeń. Nie mogłem się już wycofać. Rozejrzałem się kilka razy i lekko ją popchnąłem.

Warto się tu teraz zatrzymać, aby uzupełnić brakujące informacje o otoczeniu. Metalowy kompostownik stał na granicy bloku, w którym mieszkałem. Dalej była przerwa i dopiero kolejny blok. W tej przerwie poprowadzony był chodnik, który wychodził wprost na ulicę, przy której kiedyś przelewałem wodę w kałuży.

Opona nabierała prędkości i zbliżała się z ogromną siłą do kompostownika. Minęła go jednak i poleciała dalej między blokami. Usłyszeliśmy głośny trzask i każdy uciekł w swoją stronę. Pobiegłem szybko do domu, grzecznie zjadłem kolację i wskoczyłem do łóżka. Miałem nadzieję, że rano nikt nie będzie o niczym pamiętał, a ja dumnie będę wędrował po okolicy. Moją wizję przerwał jednak dzwonek do drzwi. Zamarłem. Tata otworzył i usłyszałem, jak przedstawia się pewien policjant. Okazało się, że opona przeleciała między samochodami i uderzyła jadącego motocyklistę. Szybko ustalono, który geniusz popchnął oponę i gdzie mieszka. Możliwe, że pani Ziółkowska miała już wtedy tabliczkę na drzwiach „Łobuz tam!”. To było moje pierwsze starcie z prawem i niestety nie ostatnie.

Po tym zdarzeniu długo nie wychodziłem z domu i nie mogłem swobodnie siadać. Wkupiłem się jednak w grono starszaków, więc mogłem swobodnie korzystać z huśtawki. W przypadku młodszych wiązało się to zazwyczaj z jakąś opłatą. Jedni przynosili „resoraki”, a inni słodycze. Do dziś pamiętam, jak męczyłem starszaków pytaniem, czemu się tak brzydko odzywają. W moim domu nikt tak nie mówił ani się nie zachowywał. Różnica była również w wyglądzie. Mnie stylizowano na rasowego pizdusia. Najwyraźniej rodzice uważali, że mój temperament przygaśnie, gdy będę wyglądał jak chłopak z pierwszej ławki. Miałem ładnie ulizane włoski, grube okulary i odstające zęby, przez które zyskałem później swą pierwszą ksywę „Wiewiór”. Co innego starsi. Każdy z nich był czadowo ubrany. Miał krótkie, nażelowane włosy albo wycięte maszynką niezwykłe wzorki na głowie. Dało się odczuć lekką różnicę w naszych stylówkach.

Podobnie było z bratem, Marianem, który wyssał z mlekiem matki całe dobro świata. Mnie przypadły głupie pomysły i siła, więc czułem, że muszę go zawsze trzymać u boku. Marian był wiecznie uśmiechnięty, pogodny i pomocny. Nie skrzywdziłby nawet muchy. Niestety, do tego dochodziła też wada wymowy i lekkie ograniczenia, wynikające z błędów w czasie porodu. Na to wszystko rodzice nakładali podobną do mojej stylizację, co gwarantowało genialny debiut w szkole.

O ile Marian chodził wcześniej do przedszkola i oswajał się z życiem grupowym, ja miałem swój edukacyjny początek w podstawówce. W zasadzie te okresy się nakładały, ponieważ różnica między nami wynosi trzy lata. Początkowo nie mogłem dostosować się do narzuconego cyklu dnia. Dlaczego ktoś każe mi siedzieć w ławce przez pewien czas i mówi, co mam robić? Bez wątpienia nie byłem łatwym dzieckiem i zawsze musiałem iść swoją drogą. Z czasem zrozumiałem, że narzucony rytm edukacji jest bezdyskusyjny i musiałem go akceptować. Sporo mnie to jednak kosztowało. Przy okazji ujawnił się genetyczny problem z jelitami, które natura tak mi poskręcała, że do dziś lekarze mówią: „O jej!”. Wtedy nawet niewielki stres wywoływał ogromne bóle brzucha. Pamiętam, jak leżałem na korytarzu w czasie przerw i zwijałem się z bólu. Ale mniejsza o jelita, bo szkoła była początkiem nowych znajomości i dojrzewania. Mój start w stylówce frajera równoważyła, na szczęście, sprawność fizyczna. Od małego towarzyszyła mi aktywność, pływanie i treningi siłowe. Tak, treningi siłowe, bo już w pierwszej klasie robiłem codziennie 30 pompek. Wygrałem przez to wiele zakładów i przepychanek, co dawało mi sporą pewność siebie. Pamiętam, jak podczas treningu ojciec z dumą spoglądał razem z kolegą przez drzwi. To był fajny czas. Po szkole wszyscy biegali do późna na dworze, grali w zbijaka ze skrzynką telekomunikacyjną lub urządzali zawody na poligonie.

W wyższych klasach dzieciaki mieszały się coraz bardziej. Wcześniej zajęcia odbywały się na jednym piętrze lub w tej samej sali. W kolejnych latach przechodzenie z klasy do klasy wymagało już zmiany piętra lub całego segmentu. Szkoła Podstawowa nr 9 była bardzo duża. Musiała pomieścić wszystkie dzieciaki z pobliskich bloków, a nasz rocznik wpisywał się jeszcze w wyż demograficzny. Mieliśmy wielką aulę, halę sportową, boisko i wiele segmentów z klasami, z czego każdy miał po trzy piętra. Szkoła miała profil sportowy ze specjalnością gry w piłkę ręczną. Dla chłopaka o moich predyspozycjach był to więc strzał w dziesiątkę. Podczas przerw poznawaliśmy kolegów i koleżanki z innych klas. W każdej było trzydzieścioro dzieci, a klas od A do F. Zaczęły się tworzyć mniejsze i większe grupki, w których każdy chciał być liderem. Szybko rozpoczęły się starcia na korytarzach. Oczywiście brali w nich udział głównie chłopcy, a ładniejsze dziewczyny obserwowały wyczyny. Spektakl rodem z sawanny. Pod ścianą przesiadywali także prymusi, pilnie kodując przekazy lekcyjne. Chłopaki zrzucali z siebie plecaki i biegli w stronę przeciwnej klasy. Bijatyki nie były groźne. Każdy próbował się tylko przewrócić lub kogoś poddusić. Przegrany tracił od razu pozycję. Trafiło i na mnie. Z pewnego siebie chłopaka szybko zacząłem przemianę w szkolną ofiarę. To był pierwszy punkt zwrotny w moim pokrętnym życiu. Pech chciał, że niedługo później do szkoły miał przyjść mój młodszy brat.Wnioski końcowe

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -
_Tekst dostępny w pełnej wersji książki._

Jeśli książka ci się podoba i wnosi konstruktywny przekaz, poleć jej zakup innym osobom. Może komuś otworzy to oczy i popełni mniej błędów lub pomoże w podjęciu życiowych decyzji. Książki trafią bezpłatnie do domów dziecka w całej Polsce, a opiekunowie sami zdecydują o losach lektury. Mogą je rozdać dzieciakom z nadzieją, że coś zakiełkuje albo użyć jako rozpałki – obie opcje w sumie praktyczne. Ponadto zysk ze sprzedaży będzie wspomagał usamodzielnianie się podopiecznych z takich placówek. Szczegóły akcji znajdziesz na stronie fundacji www.wystarczy-chciec.pl
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: