- W empik go
Cena Honoru - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
25 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz
laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony,
jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania
czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla
oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym
laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym
programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe
Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny
program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią
niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy
każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Cena Honoru - ebook
„CENA HONORU” to ilustrowany zbiór dziesięciu opowiadań fantasy, którego bohaterami są krasnoludy, a głównymi motywami wartości ważne w ich życiu, konflikty między nimi i tragiczne wybory oraz silne emocje, do których prowadzą.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 27 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spis treści
Słowo wstępu
Vorgaard
Cena honoru
Braterstwo krwi I
Braterstwo krwi II
Braterstwo krwi III
Grzechy naszych ojców
„Hej ho, hej ho, na wojnę by się szło…”
Śmierć wojownika
W imię klanu
Najczarniejsza z czerni
Cenniejsze od cnoty
.
Książkę tę dedykuję Mateuszowi „Qyleesowi, Krurowi pod Guro”, Magdalenie „emiel” i Sonii „Derivie-Nopebender” oraz jeszcze jednemu człowiekowi, który będzie wiedział, że o niego chodzi – osoby te na przestrzeni lat stały mi się bliskie i pozostaną ważną częścią mojego życia, niezależnie od tego, jak to wszystko się potoczyło. A początek miało właśnie wtedy, gdy odgrywałem rolę pewnego starego, niezbyt urodziwego krasnoluda. Relacja ze wspomnianymi osobami z pewnością istotnie wpłynęła na kształt tego, co stworzyłem.
Dedykuję ją też mojej mamie – wspaniałej osobie, której wytrwałości, nieustępliwości, odwagi i przywiązania do ideałów pozazdrościć mógłby niejeden krasnolud. Zawsze mnie wspierała, stanowiła dla mnie podporę, wierzyła w moje siły i zachęcała mnie do działania. Bez niej ta książka by nie powstała – bo bez niej byłbym zupełnie innym człowiekiem.
Składam także gorące podziękowania „cioci Elżuni” za bycie moją najgorliwszą recenzentką oraz Zycie „Morgoth” Resakowskiej za wykonanie ilustracji, które ożywiły mój tekst i dzięki którym mój literacki debiut stał się dla mnie naprawdę wyjątkowy.Słowo wstępu
Wszystko zaczęło się pod koniec października 2016 roku. Siedziałem w kuchni z rodziną i narzekałem na książkę jakiegoś młodego youtubera – będącą napisanym koszmarnym stylem maszkaronem, a mimo to wydaną drukiem i chyba przynoszącą zyski. Wtedy moja siostra Anka wypowiedziała te słowa: „To może sam coś wydaj, a nie tylko narzekaj, bo narzekać to każdy umie”.
No i pomyślałem – dlaczego nie? Lubię pisać, lubię bawić się słowem. Nie mnie oceniać, czy potrafię, ale skoro ludzie, których przerasta ułożenie poprawnego zdania w języku ojczystym, mogli wydać książkę, to… dlaczego nie ja? Napisałem ją z pasji, w wolnym czasie. Nie sądzę, żebym był w stanie zostać zawodowym pisarzem, choć z pewnością czułbym się dumny, gdyby moje dzieło odniosło jakiś sukces. Ostatecznie jednak to coś, co po prostu chciałem zrobić. Wydać książkę. Doprowadzić jakiś projekt od początku do końca. Pozostawić coś po sobie.
Dlaczego krasnoludy? Od dziecka interesowałem się fantastyką. Pierwszą przeczytaną książką z tego gatunku, którą pamiętam, był „Władca Pierścieni”. Dzieło Tolkiena zrobiło na mnie ogromne wrażenie – przede wszystkim z powodu wielkiej złożoności i szczegółowości świata. Później spędziłem wiele lat, grając w gry fabularne – w ten sposób zawiązałem zresztą kilka kluczowych w moim życiu znajomości. Krasnoludy zaś zawsze były moją ulubioną rasą istot w fantastycznych światach. Przyciągało mnie ich nieugięte przywiązanie do honoru, maksymalizm moralny posunięty do granic rozsądku, a często nawet i poza te granice, a także mocno idealistyczne przekonania w wielu tematach – od lojalności i obowiązku poczynając, a na przyjaźni i miłości kończąc.
Krasnoludy tak mocno cenią to, co uważają za słuszne, że wolą zapłacić życiem, niż się temu sprzeniewierzyć, i traktują własne słowa z tak ogromną powagą, że raz złożona przysięga to dla nich świętość. W końcu – ich kodeks moralny jest dla nich rzeczą na tyle kluczową, że często same, bez udziału prawa, a po prostu na skutek naturalnych mechanizmów społecznych, karzą się za odstępstwa od niego. To wszystko są idee, które dotykają rzeczy bardzo dla mnie ważnych i mocno mnie poruszają. Można powiedzieć, że krasnoludy są w pewien sposób ucieleśnieniem mojego światopoglądu i moralnego ideału. A opowiadania zawarte w tym zbiorze często będą dotyczyć właśnie moralności oraz przeróżnych wartości ważnych w życiu krasnoludów – i w moim.
Ten literacki debiut jest dla mnie powodem wielkiej radości, ale także po prostu owocem pasji. Jak już wspominałem – piszę, bo sprawia mi to przyjemność. Na tej jednej publikacji się zatem nie skończy. Już teraz planuję powieść osadzoną w tym samym świecie, w której pojawi się wielu obecnych w niniejszym zbiorze bohaterów, zatem jeśli pewne wydarzenia lub postaci wydadzą się niedostatecznie rozwinięte, całkiem możliwe, że opowiem o nich więcej w następnym moim dziele. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.
Na koniec chciałbym podziękować Tobie, Czytelniku, który zechciał sięgnąć po tę książkę – mam nadzieję, że podczas lektury będziesz się bawić przynajmniej w połowie tak dobrze, jak ja bawiłem się w trakcie tworzenia.
Niech twoja broda rośnie aż do ziemi, a twój honor zawsze lśni tak jasno jak twój topór.
MaciekVorgaard
Świat pogrążony w nieustających wojnach i konfliktach. Przesiąknięty magią i wypełniony niezwykłymi stworzeniami. Zamieszkany przez ludzi, elfy, arlokki, orków i wiele innych rozumnych ras. W tym także przez krasnoludy.
Ludzie od dawien dawna powiadają, że ci niscy brodacze to proste, czasem wręcz prostackie istoty. Pijacy i pieniacze znajdujący szczęście w prymitywnych rozrywkach i nieprzerwanej libacji. Ludzie jednak – jak to często bywa – nie mają racji.
Krasnoludy są starożytnym, długowiecznym i dumnym ludem ceniącym sobie doświadczenie, rzemiosło, bogactwo i umiejętności, które pozwalają owo bogactwo osiągnąć. To istoty pamiętliwe zarówno wobec wrogów, jak i sojuszników. Nieprzejednane w swym gniewie i niezrównane w wierności swym przyjaciołom. Nade wszystko jednak cenią sobie honor i większość z nich woli zginąć, niż go stracić. To, co uznają za słuszne, stanowi dla nich najwyższą wartość, w imię której są zdolne do wielkiego poświęcenia, nieopisanego męstwa i godnego pieśni heroizmu.
Znajdą się tu historie o wartościach ważnych w życiu krasnoludów, o roli, jaką pełnią, o ich znaczeniu – i o tragicznych sytuacjach, w których wchodzą ze sobą w konflikt. Honor jest wszystkim, ale czasem może się okazać, że ceną honoru jest hańba…
Cena honoru
Rok 2252
wedle rachuby krasnoludów
Thormar Mistrz Kuźni otarł pot z czoła, przekraczając próg swego domostwa, po czym zamknął za sobą drzwi. Żar panujący w sercu Angazgron, Kuźni Angaza – stolicy krasnoludów nazwanej tak na cześć boga-kowala i stwórcy tej rasy – był w istocie piekielny, choć Thormar zauważał to jedynie wtedy, gdy porównywał go do przyjemnego chłodu grubych, kamiennych ścian. Krasnolud wciągnął w nozdrza zapach mięsnej polewki i skierował wzrok ku palenisku. Jego usta rozciągnęły się w mimowolnym uśmiechu. Przy ogniu stała krasnoludzka kobieta. Nie byle jaka kobieta, należało dodać. Była nieco wyższa i szczuplejsza od typowych przedstawicielek Wielkiego Klanu Młotodzierżców, do którego należał Thormar. Sylwetkę miała przyjemnie zaokrągloną, zaś płomiennorude, długie włosy opadały swobodnie na ramiona i uroczo kontrastowały z ciemną skórą.
– Pachnie wspaniale, ukochana – rzekł krasnolud, zbliżając się. – Chociaż po dzisiejszym dniu pożarłbym pewnie nawet barana z kopytami. Na surowo!
Kowalowi odpowiedział szczery, radosny śmiech.
– Wiem. Ale później będziesz musiał sam ciągnąć te wszystkie wózki z rudą. Zresztą nieważne. Ktoś… czekał na ciebie – odpowiedziała krasnoludka i uśmiechnęła się. Poszła do drugiej izby, zaś gdy powróciła, trzymała w ramionach dziecko.
Thormarowi zadrżały ręce, gdy wyciągnął je, by chwycić chłopca. Jak zawsze.
To tylko dziecko – skarcił się w myślach. – Nie. Nie tylko dziecko – poprawił się po chwili. – Moje dziecko. Mój syn.
Mistrz Kuźni był postawnym krasnoludem, równie szerokim, co wysokim. Dekady spędzone nad kowadłem uwidoczniły pod jego skórą grube węzły mięśni. Co prawda nie dorównywał swojemu przodkowi, który pierwszy zyskał to miano, dowodząc swoich legendarnych zdolności, i stworzył tym samym nowy klan, ale mimo to Thormar pozostawał zdolnym kowalem, wykonującym swoją pracę z wytrwałością i dumą. Przemawiał na zgromadzeniach cechu przed setkami podobnych sobie, a należało wiedzieć, że dyskusje nierzadko bywały gorące. I nie chodziło bynajmniej o piekielny żar panujący w krasnoludzkich kuźniach.
Kiedy tylko wzywano Thormara, brał udział w boju przeciwko arlokkom i innym stworom, które stawały na drodze jego pobratymcom. Słowem – wychodził naprzeciw każdemu wyzwaniu, a niepewność nie należała do uczuć, których często doświadczał.
A jednak teraz, trzymając w drżących rękach swoje dziecko, nie wiedział, co ma robić. Nie potrafił znaleźć słów. I nie musiał, bo żadne nie były potrzebne. Mały krasnolud patrzył na niego wielkimi, brązowymi oczyma spod krzaczastych – przynajmniej jak na dziecko – brwi. Jego skóra, choć gładka, była raczej blada, a wręcz nieco szarawa – wypadkowa między bądź co bądź dość kontrastowymi odcieniami cery obojga rodziców. Wplótł palce w bujną, czarną brodę ojca i pociągnął, chichocząc, zapewne na widok wyrazu twarzy rodziciela. Thormar uniósł kącik ust i spojrzał na żonę, która odpowiedziała mu promiennym uśmiechem – biel jej zębów błyszczała wyraźnie na tle ciemnej skóry.
Wszystko było tak, jak należy.
Thormar szedł szerokimi ulicami, które tego dnia wydawały się niepokojąco puste. Inne krasnoludy mijały go w pośpiechu, nie poświęcając mu więcej czasu, niż wymagało krótkie spojrzenie. W mieście było ciszej niż zazwyczaj – a w miejscu takim jak Angazgron, które nie zasypiało nigdy i którego mieszkańcy pracowali w pocie czoła przez całą dobę, cisza mogła oznaczać kłopoty. Zmiana. To słowo nie należało do powszechnie wypowiadanych w Angazgron. Zmiana – odejście od dawnych wierzeń, od tradycji, od głosu przodków. Bluźnierstwo. A jednak – niektóre zmiany okazywały się nieuniknione. Władca Angazgron, Król Pod Górą, Wielki Tan Vandar Iskrzący Młot, był martwy. Jego jedyny syn i dziedzic zaginął wśród górskich szczytów wiele miesięcy temu.
Zmiana.
Kowala minęła grupa żołnierzy w ciężkich płytowych zbrojach. Nieśli tarcze ozdobione symbolem młota bojowego. Szli równym krokiem, ramię przy ramieniu i tarcza przy tarczy, a ich przemarsz odbijał się echem w podziemnych korytarzach. Wielki Klan Młotodzierżców – słynący z silnej, zdyscyplinowanej armii i niezwykłej waleczności – kontrolował większą część miasta. Wietrznostopi, którzy cenili sobie wiatr na policzkach, piękno górskich szczytów i dalekie podróże, żyli głównie na stokach poniżej. Mroczne Kowadła, najlepsi spośród krasnoludzkich rzemieślników, architektów i kowali, zamieszkiwali jeszcze głębiej, w czeluściach ziemi. Powiadano, że oddawali się tam praktykom nie przystającym żadnemu krasnoludowi.
Thormar oburzał się, słysząc te oskarżenia – klan jego żony pełen był zdolnych rzemieślników i godnych zaufania krasnoludów. Zły owoc można było zaś znaleźć wszędzie. A jednak teraz, gdy napięcie wypełniało powietrze, a kamiennym halom brakowało władcy, Mistrz Kuźni musiał znosić krzywe spojrzenia własnych pobratymców, gdy tylko odważył się na głos bronić współbraci swej małżonki. Problemy w mieście wyrastały jak grzyby po deszczu, a utarczki i dyskusje przybierały na gwałtowności.
Kwestia sukcesji była oczywiście najbardziej żywotną spośród tych, o których gorąco rozprawiano w domach, w karczmach i na ulicach. Wielu twierdziło, iż Iskrzący Młot był najściślej powiązany z Młotodzierżcami. A to, w połączeniu z ich dominacją w Angazgron, prowadziło do dalszych zmian. Nawoływano do ignorowania wyrobów Wietrznostopych – rzekomo wykonywanych bez właściwego poszanowania dla tradycji i przodków. Sami Wietrznostopi nie wykazywali też podobno „należnych krasnoludom” zdolności do pracy z kamieniem i metalem, cokolwiek miałoby to znaczyć. Powierzchniowe powietrze wypełniało ich głowy pustką, jak twierdzili niektórzy, a miejsce prawdziwego krasnoluda jest pod ziemią.
Mroczne Kowadła zaś… Mówiono, że praktykują magię. Krasnoludy nigdy nie ufały tej mistycznej, tajemniczej sile, choć towarzyszyła ona światu od jego początków. „Ufaj stali i kamieniowi” – powiadali wiekowi długobrodzi. Kamień i stal zawsze były przyjaciółmi krasnoludów, a magia zaś ułudą i ucieczką dla słabych umysłów.
Podejrzane gesty i bełkotliwe zaklęcia – to nie rzeczy godne krasnoluda. Prawdziwą pracę, tę godną szacunku, wykonuje się w pocie czoła, w bólu i krwi. A jednak – Mroczne Kowadła posiadały w swych szeregach tych, którzy zgłębiali tajniki sztuk magicznych czy to z naturalnej ciekawości, czy dla wspomożenia rzemiosła oraz – jak powtarzano półgłosem po kątach – także w innych, bardziej złowieszczych celach. Mroczne Kowadła władały magią. I to nawet nie tą, którą posługiwały się elfy z dalekich krain. Magią… innego rodzaju. Magią sprawiającą, że jej użytkownik nie tylko nie był godzien nazywać się krasnoludem, ale nawet tracił prawo do istnienia.
Mroczne Kowadła. Ciemniacy. Bluźniercy. Ścierwa.
Thormar wyszedł z kuźni. Czuł nieprzyjazne spojrzenia, którymi był odprowadzany. A może tylko mu się wydawało? Może atmosfera w mieście zgęstniała do tego stopnia, że każde spojrzenie zdawało się wrogie, a każde słowo rzucone półgłosem przypominało obelgę?
Dotarł wreszcie do domu i powiódł wzrokiem po fasadzie. Jedno z okien było zbite – najprawdopodobniej kamieniem lub cegłą.
Kowal zazgrzytał zębami ze złości i ruszył w stronę drzwi. Gdy na nie spojrzał, mimowolnie zacisnął pięść, wbijając wzrok w słowo wyryte w drewnie krasnoludzkimi runami.
ZDRAJCA
Włożył ostrze do wody, by zahartować metal, i patrzył, jak para unosi się z wiadra. Chciałby, żeby jej syczenie było w stanie zagłuszyć inne odgłosy, ale tak się nie działo. Nawet z wnętrza kuźni słyszał dalekie okrzyki, a w wyobraźni dołączał do nich zgrzyt stali i bitewny zgiełk.
Potrzeba było wiele broni – Wietrznostopi wciąż trzymali bitne oddziały na wyższych poziomach miasta, natomiast poniżej czyhały Mroczne Kowadła. Młotodzierżcy kontrolowali Wielką Bramę, można było więc sądzić, że mieli przewagę. W istocie jednak zostali ściśnięci pomiędzy dwoma nieprzyjaciółmi, zaatakowani z obu stron.
Thormar nie wiedział, jak to wszystko się zaczęło. Nie brał udziału w Wielkiej Radzie, która miała być pokojowym spotkaniem trzech klanów zwołanym w celu ostatecznego ustalenia kwestii sukcesji i przyszłości rasy krasnoludów. Miast tego zamieniła się w bitwę. W masakrę, jak powiadali niektórzy. Ostatecznie zaś w wojnę, która pochłonęła całe Angazgron wiele miesięcy temu – i wyglądało na to, że dopiero się rozpoczynała.
Stolicę zamieszkiwały dziesiątki, a może nawet setki tysięcy krasnoludów i każdego dnia do walk dołączali kolejni, pchani naprzód poczuciem obowiązku wobec swych klanów bądź lękiem o życie swoje i najbliższych. Nawet najbardziej zagorzały zwolennik pokoju zmieniał często zdanie, gdy jego dom zburzono, a ciała bliskich stawały się żerem dla robactwa.
Thormar nie miał zbyt wielu wieści spoza Angazgron, ale podobno tam także toczyły się walki. Zarówno między miastami kontrolowanymi przez poszczególne Wielkie Klany, jak i w obrębie ich samych, jeśli zamieszkiwała je ludność mieszanego pochodzenia – tam sąsiedzi mordowali się nawzajem albo ginęli, bezskutecznie próbując powstrzymać żądzę krwi swoich pobratymców.
Dla Thormara była to wojna straszliwsza niż jakakolwiek, której wcześniej doświadczył – brat stawał przeciwko bratu, a walki toczono w cieniu potężnych gór i w ciemności, z dala od oczu ludzi, elfów i innych istot żyjących w promieniach słońca.
W imię lojalności i honoru posuwano się do najohydniejszych zbrodni – nie ma bowiem rzeczy straszliwszych nad to, co może uczynić osoba przekonana o własnej słuszności.
Thormar Mistrz Kuźni, kowal i poddany Wielkiego Tana Kardrosa Młotodzierżcy, siedział w milczeniu przy stole, wśród kamiennych ścian. Ich chłód, zazwyczaj tak przyjemny, teraz przenikał go do kości. Do jego uszu dobiegały dalekie odgłosy starć, zaś nozdrza wypełniał gryzący dym. Szczęśliwym zrządzeniem losu dzielnica, w której mieszkał, nie widziała już walk od dłuższego czasu – z pewnością dlatego, że obecnie była niemal całkowicie i niepodzielnie kontrolowana przez Młotodzierżców. Tym niemniej gdy tylko dosłyszał zbliżające się ciężkie kroki, natychmiast poderwał się z krzesła i oparł dłoń na stylisku topora. Ofiarował w myślach krótką modlitwę Vendrze, Wielkiej Matce i bogini życia oraz ogniska domowego, aby otoczyła jego rodzinę opieką.
– Schowaj się. Tam, gdzie zawsze – rzucił do swej małżonki.
I ona nie była bezbronna – chociaż w jednej ręce trzymała zawinięte w pieluchy dziecko, w drugiej dzierżyła niewielki topór.
– Mogę walczyć. Nie jestem jakąś ludzką kobietą, która nieustannie potrzebuje ochrony – odpowiedział kowalowi zirytowany, ale nadal uroczy głos krasnoludki.
– Wiem o tym. Ale pomyśl o nim. O naszym synu. Idź. – Thormar ruszył w stronę drzwi, gotów zagrodzić je własną piersią, gdy te otwarły się gwałtownie i z hukiem. Do środka wbiegła piątka opancerzonych krasnoludów noszących godło Młotodzierżców na napierśnikach i tarczach. Jeden z nich trzymał ogromny, pokryty runami topór. Inny zwracał uwagę ogoloną gładko, pokrytą straszliwymi bliznami czaszką, a wszyscy wyglądali na gotowych do walki. Łysy krasnolud noszący na ramieniu generalskie oznaczenia wystąpił naprzód.
– Ta ciemna dziwka… – warknął. – Wiemy, że tu jest i szpieguje dla swoich parszywych pobratymców. Wydaj ją, jak nakazuje ci honor i obowiązek! – głos krasnoluda był szorstki i rozkazujący.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Nie ma tu żadnych szpiegów, a ja jestem lojalnym sługą mego klanu. Możliwe, że niektóre z toporów twoich własnych żołnierzy wyszły spod mojej ręki – odparł Thormar spokojnym głosem.
– Stoi przed tobą Bardin Kamienny Czerep, generał i prawa ręka Wielkiego Tana Kardrosa. Moje słowo jest jego słowem. A jego słowo dla ciebie jest prawem! Zbyt długo pozwalano, byś hańbił nas swoimi czynami! – mówił nadal dowódca. – Przysięgałeś wierność Młotodzierżcom. Wypełnij rozkaz swego Tana albo umrzyj jako zdrajca, zhańbiony na wieki wraz z resztą twego klanu.
Dla Thormara czas się zatrzymał. Chwila, którą zajęło mu podjęcie decyzji, wydawała się wiecznością, choć w rzeczywistości nie była nawet minutą.
Wypełnij rozkaz swego Tana albo umrzyj jako zdrajca, zhańbiony na wieki…
Pod czaszką łomotało mu słowo, którego znaczenia jednocześnie bał się i którym pogardzał od najmłodszych lat. Słowo, które dla każdego krasnoluda oznaczało ostateczne przekleństwo, los gorszy od kalectwa i od samej śmierci. Hańba. Hańba. HAŃBA.
– Co jest hańbą? – słowa uciekły z jego ust niezamierzenie, najcichszym szeptem. Milczał przez kolejną chwilę. Ułamek sekundy później jednak Thormar uniósł głowę i przemówił głośniej, prostując się: – Jeśli to właśnie nazywacie honorem… to wolę umrzeć zhańbiony.
– Niech tak będzie. Zabijcie go! – rzucił szorstko dowódca.
Zbrojni zawahali się jednak, nie ruszając od razu do ataku. Stary wojownik dzierżący pokryty lśniącymi runami topór odezwał się cicho:
– Czy to… konieczne, generale? Może wystarczy, jeśli go po…
Łysy krasnolud obrócił się gwałtownie, by spojrzeć mu w oczy.
– Czyżbyś i ty miał za nic lojalność? Odmówił wykonania mojego rozkazu, a tym samym sprzeciwił się Wielkiemu Tanowi, w którego imieniu przemawiam! Jak inaczej można to nazwać, jeśli nie zdradą? Przypomnij mi, żołnierzu, jaka jest kara za zdradę!
Stary wojownik milczał chwilę, zanim się odezwał, a gdy to zrobił, jego głos był szorstki i ponury:
– Karą za zdradę jest śmierć, generale.
– Dokładnie. Rozkaz wykonać!
Thormar nie dał im czasu na reakcję. Jego topór świsnął w powietrzu, wbił się w krtań generała, a następnie zamienił bark kolejnego krasnoluda w krwawą miazgę – pomimo ciężkiego pancerza. Pozostała trójka odstąpiła oszołomiona, gwałtownie zasłaniając się tarczami. Thormar zawinął toporem w powietrzu z wprawą i kunsztem, podjudzając wrogów do ataku.
Tak… Tak zapewne mogłoby to wyglądać, gdyby Thormar był Urganem z Gór, zwanym później Łuskozdzieraczem. Mąż ten, tylko z pomocą swego wiernego wilka i ciężkiej kuszy, zabił smoka Settharoxa. Albo gdyby nazywano go Ehrannem Gromobrodym, który, choć ciężko ranny, ściął w bitwie pod Mroźnym Szczytem trzy łby arlokków jednym uderzeniem.
Był jednak tylko kowalem i ledwie zdążył unieść broń, zanim ostrza wrogów porąbały go na kawałki.
Chwilę później Bardin Kamienny Czerep splunął na skrwawione zwłoki.
– Tak kończą zdrajcy. Przeszukać dom. Znaleźć mi tę sukę z Mrocznych Kowadeł.
Jego podwładni natychmiast ruszyli do działania, przewracając meble, zrywając ze ścian gobeliny, a z podłóg dywany. Ostatecznie jeden z nich – krasnolud o długiej, niegdyś rudej, a obecnie niemal całkowicie siwej brodzie – odnalazł ukrytą w posadzce klapę, otworzył ją i po chwili wahania zszedł niżej po drabinie. Pomieszczenie na dole okazało się schowkiem, w którym zalegały stare skrzynie i worki, poza tym jednak było puste…
…jeśli nie liczyć kobiety ściskającej w jednej dłoni niewielki topór, w drugiej ręce zaś trzymającej dziecko. Krasnoludy doskonale widziały nawet w całkowitych ciemnościach, wojownik mógł więc wyraźnie dostrzec jej spojrzenie – będące charakterystycznym dla zapędzonych w róg zwierząt połączeniem odrobiny strachu i całej masy wściekłości, a także tej szalonej, niepowstrzymanej odwagi, jaką daje desperacja. A raczej mógłby dostrzec. Ale nie patrzył na kobietę – patrzył właśnie na dziecko. Krasnoludzkiego chłopca spoczywającego spokojnie w ramionach matki, być może przekonanego, że to jakaś kolejna zabawa i że jego ojciec lada moment wyskoczy gdzieś zza rogu, śmiejąc się tubalnie.
Kąciki ust żołnierza zadrżały, podobnie jak topór w jego dłoniach. Wiedział, że powinien coś zrobić. Poinformować swego dowódcę. Wykonać rozkaz. Przynieść chlubę swemu klanowi wierną służbą tak, jak przysięgał. Lecz nie był w stanie. Jego nogi przypominały wykute w kamieniu i przytwierdzone na stałe do posadzki.
Dziecko. Jak to możliwe, że dziecko miało tak głębokie spojrzenie? W jaki sposób jego oczy były w stanie patrzyć na niego tak przenikliwie? Stary wojownik przypomniał sobie własnego syna. Teraz był już dorosłym krasnoludem, ale kiedyś… wyglądał tak samo. W ten sam sposób z niezachwianą ufnością wtulał się w jego ramię. A on oddałby wszystko, byle tylko go ochronić. Tak samo jak ona.
Kim jesteśmy? Czym jest honor? Kim uczyniła nas ta wojna? Jak wysoka jest cena, którą jesteśmy w stanie zapłacić za zwycięstwo? I czy jeśli się na nią zgodzimy, będzie ono cokolwiek warte…?
Setki pytań bez odpowiedzi przemykały przez głowę wojownika. Jego uchwyt na toporze, tak pewny na dziesiątkach skrwawionych pól bitew, podczas setek potyczek, ponownie osłabł. Przez twarz – pooraną dziesiątkami blizn – przemknął dziwny grymas. Gniewu? Strachu? Może wstydu?
Odwrócił głowę, nie mogąc dłużej patrzyć w te pogodne, brązowe oczy wyzierające z niewielkiej twarzy. Oczy, które wydawały się w jakiś sposób przenikać na wskroś jego duszę i dotykać samej esencji tego, co czyniło go tym, kim był.
– Kamiennoręki! Co ty tam robisz na dole? Jest tam coś?! – dobiegł z góry szorstki głos dowódcy.
Stary krasnolud wahał się przez chwilę wpatrzony w posadzkę i we własne okute stalą stopy. Wreszcie usłyszał w myślach słowa kowala, jakby sam martwy krasnolud wrócił do życia, by mu je przypomnieć.
Jeśli to właśnie nazywacie honorem… to wolę umrzeć zhańbiony.
Wyszedł po drabinie i zatrzasnął klapę.
– Nie. Nic nie ma. Musiała uciec wcześniej – powiedział, a głos niemal mu nie zadrżał.
Słowo wstępu
Vorgaard
Cena honoru
Braterstwo krwi I
Braterstwo krwi II
Braterstwo krwi III
Grzechy naszych ojców
„Hej ho, hej ho, na wojnę by się szło…”
Śmierć wojownika
W imię klanu
Najczarniejsza z czerni
Cenniejsze od cnoty
.
Książkę tę dedykuję Mateuszowi „Qyleesowi, Krurowi pod Guro”, Magdalenie „emiel” i Sonii „Derivie-Nopebender” oraz jeszcze jednemu człowiekowi, który będzie wiedział, że o niego chodzi – osoby te na przestrzeni lat stały mi się bliskie i pozostaną ważną częścią mojego życia, niezależnie od tego, jak to wszystko się potoczyło. A początek miało właśnie wtedy, gdy odgrywałem rolę pewnego starego, niezbyt urodziwego krasnoluda. Relacja ze wspomnianymi osobami z pewnością istotnie wpłynęła na kształt tego, co stworzyłem.
Dedykuję ją też mojej mamie – wspaniałej osobie, której wytrwałości, nieustępliwości, odwagi i przywiązania do ideałów pozazdrościć mógłby niejeden krasnolud. Zawsze mnie wspierała, stanowiła dla mnie podporę, wierzyła w moje siły i zachęcała mnie do działania. Bez niej ta książka by nie powstała – bo bez niej byłbym zupełnie innym człowiekiem.
Składam także gorące podziękowania „cioci Elżuni” za bycie moją najgorliwszą recenzentką oraz Zycie „Morgoth” Resakowskiej za wykonanie ilustracji, które ożywiły mój tekst i dzięki którym mój literacki debiut stał się dla mnie naprawdę wyjątkowy.Słowo wstępu
Wszystko zaczęło się pod koniec października 2016 roku. Siedziałem w kuchni z rodziną i narzekałem na książkę jakiegoś młodego youtubera – będącą napisanym koszmarnym stylem maszkaronem, a mimo to wydaną drukiem i chyba przynoszącą zyski. Wtedy moja siostra Anka wypowiedziała te słowa: „To może sam coś wydaj, a nie tylko narzekaj, bo narzekać to każdy umie”.
No i pomyślałem – dlaczego nie? Lubię pisać, lubię bawić się słowem. Nie mnie oceniać, czy potrafię, ale skoro ludzie, których przerasta ułożenie poprawnego zdania w języku ojczystym, mogli wydać książkę, to… dlaczego nie ja? Napisałem ją z pasji, w wolnym czasie. Nie sądzę, żebym był w stanie zostać zawodowym pisarzem, choć z pewnością czułbym się dumny, gdyby moje dzieło odniosło jakiś sukces. Ostatecznie jednak to coś, co po prostu chciałem zrobić. Wydać książkę. Doprowadzić jakiś projekt od początku do końca. Pozostawić coś po sobie.
Dlaczego krasnoludy? Od dziecka interesowałem się fantastyką. Pierwszą przeczytaną książką z tego gatunku, którą pamiętam, był „Władca Pierścieni”. Dzieło Tolkiena zrobiło na mnie ogromne wrażenie – przede wszystkim z powodu wielkiej złożoności i szczegółowości świata. Później spędziłem wiele lat, grając w gry fabularne – w ten sposób zawiązałem zresztą kilka kluczowych w moim życiu znajomości. Krasnoludy zaś zawsze były moją ulubioną rasą istot w fantastycznych światach. Przyciągało mnie ich nieugięte przywiązanie do honoru, maksymalizm moralny posunięty do granic rozsądku, a często nawet i poza te granice, a także mocno idealistyczne przekonania w wielu tematach – od lojalności i obowiązku poczynając, a na przyjaźni i miłości kończąc.
Krasnoludy tak mocno cenią to, co uważają za słuszne, że wolą zapłacić życiem, niż się temu sprzeniewierzyć, i traktują własne słowa z tak ogromną powagą, że raz złożona przysięga to dla nich świętość. W końcu – ich kodeks moralny jest dla nich rzeczą na tyle kluczową, że często same, bez udziału prawa, a po prostu na skutek naturalnych mechanizmów społecznych, karzą się za odstępstwa od niego. To wszystko są idee, które dotykają rzeczy bardzo dla mnie ważnych i mocno mnie poruszają. Można powiedzieć, że krasnoludy są w pewien sposób ucieleśnieniem mojego światopoglądu i moralnego ideału. A opowiadania zawarte w tym zbiorze często będą dotyczyć właśnie moralności oraz przeróżnych wartości ważnych w życiu krasnoludów – i w moim.
Ten literacki debiut jest dla mnie powodem wielkiej radości, ale także po prostu owocem pasji. Jak już wspominałem – piszę, bo sprawia mi to przyjemność. Na tej jednej publikacji się zatem nie skończy. Już teraz planuję powieść osadzoną w tym samym świecie, w której pojawi się wielu obecnych w niniejszym zbiorze bohaterów, zatem jeśli pewne wydarzenia lub postaci wydadzą się niedostatecznie rozwinięte, całkiem możliwe, że opowiem o nich więcej w następnym moim dziele. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.
Na koniec chciałbym podziękować Tobie, Czytelniku, który zechciał sięgnąć po tę książkę – mam nadzieję, że podczas lektury będziesz się bawić przynajmniej w połowie tak dobrze, jak ja bawiłem się w trakcie tworzenia.
Niech twoja broda rośnie aż do ziemi, a twój honor zawsze lśni tak jasno jak twój topór.
MaciekVorgaard
Świat pogrążony w nieustających wojnach i konfliktach. Przesiąknięty magią i wypełniony niezwykłymi stworzeniami. Zamieszkany przez ludzi, elfy, arlokki, orków i wiele innych rozumnych ras. W tym także przez krasnoludy.
Ludzie od dawien dawna powiadają, że ci niscy brodacze to proste, czasem wręcz prostackie istoty. Pijacy i pieniacze znajdujący szczęście w prymitywnych rozrywkach i nieprzerwanej libacji. Ludzie jednak – jak to często bywa – nie mają racji.
Krasnoludy są starożytnym, długowiecznym i dumnym ludem ceniącym sobie doświadczenie, rzemiosło, bogactwo i umiejętności, które pozwalają owo bogactwo osiągnąć. To istoty pamiętliwe zarówno wobec wrogów, jak i sojuszników. Nieprzejednane w swym gniewie i niezrównane w wierności swym przyjaciołom. Nade wszystko jednak cenią sobie honor i większość z nich woli zginąć, niż go stracić. To, co uznają za słuszne, stanowi dla nich najwyższą wartość, w imię której są zdolne do wielkiego poświęcenia, nieopisanego męstwa i godnego pieśni heroizmu.
Znajdą się tu historie o wartościach ważnych w życiu krasnoludów, o roli, jaką pełnią, o ich znaczeniu – i o tragicznych sytuacjach, w których wchodzą ze sobą w konflikt. Honor jest wszystkim, ale czasem może się okazać, że ceną honoru jest hańba…
Cena honoru
Rok 2252
wedle rachuby krasnoludów
Thormar Mistrz Kuźni otarł pot z czoła, przekraczając próg swego domostwa, po czym zamknął za sobą drzwi. Żar panujący w sercu Angazgron, Kuźni Angaza – stolicy krasnoludów nazwanej tak na cześć boga-kowala i stwórcy tej rasy – był w istocie piekielny, choć Thormar zauważał to jedynie wtedy, gdy porównywał go do przyjemnego chłodu grubych, kamiennych ścian. Krasnolud wciągnął w nozdrza zapach mięsnej polewki i skierował wzrok ku palenisku. Jego usta rozciągnęły się w mimowolnym uśmiechu. Przy ogniu stała krasnoludzka kobieta. Nie byle jaka kobieta, należało dodać. Była nieco wyższa i szczuplejsza od typowych przedstawicielek Wielkiego Klanu Młotodzierżców, do którego należał Thormar. Sylwetkę miała przyjemnie zaokrągloną, zaś płomiennorude, długie włosy opadały swobodnie na ramiona i uroczo kontrastowały z ciemną skórą.
– Pachnie wspaniale, ukochana – rzekł krasnolud, zbliżając się. – Chociaż po dzisiejszym dniu pożarłbym pewnie nawet barana z kopytami. Na surowo!
Kowalowi odpowiedział szczery, radosny śmiech.
– Wiem. Ale później będziesz musiał sam ciągnąć te wszystkie wózki z rudą. Zresztą nieważne. Ktoś… czekał na ciebie – odpowiedziała krasnoludka i uśmiechnęła się. Poszła do drugiej izby, zaś gdy powróciła, trzymała w ramionach dziecko.
Thormarowi zadrżały ręce, gdy wyciągnął je, by chwycić chłopca. Jak zawsze.
To tylko dziecko – skarcił się w myślach. – Nie. Nie tylko dziecko – poprawił się po chwili. – Moje dziecko. Mój syn.
Mistrz Kuźni był postawnym krasnoludem, równie szerokim, co wysokim. Dekady spędzone nad kowadłem uwidoczniły pod jego skórą grube węzły mięśni. Co prawda nie dorównywał swojemu przodkowi, który pierwszy zyskał to miano, dowodząc swoich legendarnych zdolności, i stworzył tym samym nowy klan, ale mimo to Thormar pozostawał zdolnym kowalem, wykonującym swoją pracę z wytrwałością i dumą. Przemawiał na zgromadzeniach cechu przed setkami podobnych sobie, a należało wiedzieć, że dyskusje nierzadko bywały gorące. I nie chodziło bynajmniej o piekielny żar panujący w krasnoludzkich kuźniach.
Kiedy tylko wzywano Thormara, brał udział w boju przeciwko arlokkom i innym stworom, które stawały na drodze jego pobratymcom. Słowem – wychodził naprzeciw każdemu wyzwaniu, a niepewność nie należała do uczuć, których często doświadczał.
A jednak teraz, trzymając w drżących rękach swoje dziecko, nie wiedział, co ma robić. Nie potrafił znaleźć słów. I nie musiał, bo żadne nie były potrzebne. Mały krasnolud patrzył na niego wielkimi, brązowymi oczyma spod krzaczastych – przynajmniej jak na dziecko – brwi. Jego skóra, choć gładka, była raczej blada, a wręcz nieco szarawa – wypadkowa między bądź co bądź dość kontrastowymi odcieniami cery obojga rodziców. Wplótł palce w bujną, czarną brodę ojca i pociągnął, chichocząc, zapewne na widok wyrazu twarzy rodziciela. Thormar uniósł kącik ust i spojrzał na żonę, która odpowiedziała mu promiennym uśmiechem – biel jej zębów błyszczała wyraźnie na tle ciemnej skóry.
Wszystko było tak, jak należy.
Thormar szedł szerokimi ulicami, które tego dnia wydawały się niepokojąco puste. Inne krasnoludy mijały go w pośpiechu, nie poświęcając mu więcej czasu, niż wymagało krótkie spojrzenie. W mieście było ciszej niż zazwyczaj – a w miejscu takim jak Angazgron, które nie zasypiało nigdy i którego mieszkańcy pracowali w pocie czoła przez całą dobę, cisza mogła oznaczać kłopoty. Zmiana. To słowo nie należało do powszechnie wypowiadanych w Angazgron. Zmiana – odejście od dawnych wierzeń, od tradycji, od głosu przodków. Bluźnierstwo. A jednak – niektóre zmiany okazywały się nieuniknione. Władca Angazgron, Król Pod Górą, Wielki Tan Vandar Iskrzący Młot, był martwy. Jego jedyny syn i dziedzic zaginął wśród górskich szczytów wiele miesięcy temu.
Zmiana.
Kowala minęła grupa żołnierzy w ciężkich płytowych zbrojach. Nieśli tarcze ozdobione symbolem młota bojowego. Szli równym krokiem, ramię przy ramieniu i tarcza przy tarczy, a ich przemarsz odbijał się echem w podziemnych korytarzach. Wielki Klan Młotodzierżców – słynący z silnej, zdyscyplinowanej armii i niezwykłej waleczności – kontrolował większą część miasta. Wietrznostopi, którzy cenili sobie wiatr na policzkach, piękno górskich szczytów i dalekie podróże, żyli głównie na stokach poniżej. Mroczne Kowadła, najlepsi spośród krasnoludzkich rzemieślników, architektów i kowali, zamieszkiwali jeszcze głębiej, w czeluściach ziemi. Powiadano, że oddawali się tam praktykom nie przystającym żadnemu krasnoludowi.
Thormar oburzał się, słysząc te oskarżenia – klan jego żony pełen był zdolnych rzemieślników i godnych zaufania krasnoludów. Zły owoc można było zaś znaleźć wszędzie. A jednak teraz, gdy napięcie wypełniało powietrze, a kamiennym halom brakowało władcy, Mistrz Kuźni musiał znosić krzywe spojrzenia własnych pobratymców, gdy tylko odważył się na głos bronić współbraci swej małżonki. Problemy w mieście wyrastały jak grzyby po deszczu, a utarczki i dyskusje przybierały na gwałtowności.
Kwestia sukcesji była oczywiście najbardziej żywotną spośród tych, o których gorąco rozprawiano w domach, w karczmach i na ulicach. Wielu twierdziło, iż Iskrzący Młot był najściślej powiązany z Młotodzierżcami. A to, w połączeniu z ich dominacją w Angazgron, prowadziło do dalszych zmian. Nawoływano do ignorowania wyrobów Wietrznostopych – rzekomo wykonywanych bez właściwego poszanowania dla tradycji i przodków. Sami Wietrznostopi nie wykazywali też podobno „należnych krasnoludom” zdolności do pracy z kamieniem i metalem, cokolwiek miałoby to znaczyć. Powierzchniowe powietrze wypełniało ich głowy pustką, jak twierdzili niektórzy, a miejsce prawdziwego krasnoluda jest pod ziemią.
Mroczne Kowadła zaś… Mówiono, że praktykują magię. Krasnoludy nigdy nie ufały tej mistycznej, tajemniczej sile, choć towarzyszyła ona światu od jego początków. „Ufaj stali i kamieniowi” – powiadali wiekowi długobrodzi. Kamień i stal zawsze były przyjaciółmi krasnoludów, a magia zaś ułudą i ucieczką dla słabych umysłów.
Podejrzane gesty i bełkotliwe zaklęcia – to nie rzeczy godne krasnoluda. Prawdziwą pracę, tę godną szacunku, wykonuje się w pocie czoła, w bólu i krwi. A jednak – Mroczne Kowadła posiadały w swych szeregach tych, którzy zgłębiali tajniki sztuk magicznych czy to z naturalnej ciekawości, czy dla wspomożenia rzemiosła oraz – jak powtarzano półgłosem po kątach – także w innych, bardziej złowieszczych celach. Mroczne Kowadła władały magią. I to nawet nie tą, którą posługiwały się elfy z dalekich krain. Magią… innego rodzaju. Magią sprawiającą, że jej użytkownik nie tylko nie był godzien nazywać się krasnoludem, ale nawet tracił prawo do istnienia.
Mroczne Kowadła. Ciemniacy. Bluźniercy. Ścierwa.
Thormar wyszedł z kuźni. Czuł nieprzyjazne spojrzenia, którymi był odprowadzany. A może tylko mu się wydawało? Może atmosfera w mieście zgęstniała do tego stopnia, że każde spojrzenie zdawało się wrogie, a każde słowo rzucone półgłosem przypominało obelgę?
Dotarł wreszcie do domu i powiódł wzrokiem po fasadzie. Jedno z okien było zbite – najprawdopodobniej kamieniem lub cegłą.
Kowal zazgrzytał zębami ze złości i ruszył w stronę drzwi. Gdy na nie spojrzał, mimowolnie zacisnął pięść, wbijając wzrok w słowo wyryte w drewnie krasnoludzkimi runami.
ZDRAJCA
Włożył ostrze do wody, by zahartować metal, i patrzył, jak para unosi się z wiadra. Chciałby, żeby jej syczenie było w stanie zagłuszyć inne odgłosy, ale tak się nie działo. Nawet z wnętrza kuźni słyszał dalekie okrzyki, a w wyobraźni dołączał do nich zgrzyt stali i bitewny zgiełk.
Potrzeba było wiele broni – Wietrznostopi wciąż trzymali bitne oddziały na wyższych poziomach miasta, natomiast poniżej czyhały Mroczne Kowadła. Młotodzierżcy kontrolowali Wielką Bramę, można było więc sądzić, że mieli przewagę. W istocie jednak zostali ściśnięci pomiędzy dwoma nieprzyjaciółmi, zaatakowani z obu stron.
Thormar nie wiedział, jak to wszystko się zaczęło. Nie brał udziału w Wielkiej Radzie, która miała być pokojowym spotkaniem trzech klanów zwołanym w celu ostatecznego ustalenia kwestii sukcesji i przyszłości rasy krasnoludów. Miast tego zamieniła się w bitwę. W masakrę, jak powiadali niektórzy. Ostatecznie zaś w wojnę, która pochłonęła całe Angazgron wiele miesięcy temu – i wyglądało na to, że dopiero się rozpoczynała.
Stolicę zamieszkiwały dziesiątki, a może nawet setki tysięcy krasnoludów i każdego dnia do walk dołączali kolejni, pchani naprzód poczuciem obowiązku wobec swych klanów bądź lękiem o życie swoje i najbliższych. Nawet najbardziej zagorzały zwolennik pokoju zmieniał często zdanie, gdy jego dom zburzono, a ciała bliskich stawały się żerem dla robactwa.
Thormar nie miał zbyt wielu wieści spoza Angazgron, ale podobno tam także toczyły się walki. Zarówno między miastami kontrolowanymi przez poszczególne Wielkie Klany, jak i w obrębie ich samych, jeśli zamieszkiwała je ludność mieszanego pochodzenia – tam sąsiedzi mordowali się nawzajem albo ginęli, bezskutecznie próbując powstrzymać żądzę krwi swoich pobratymców.
Dla Thormara była to wojna straszliwsza niż jakakolwiek, której wcześniej doświadczył – brat stawał przeciwko bratu, a walki toczono w cieniu potężnych gór i w ciemności, z dala od oczu ludzi, elfów i innych istot żyjących w promieniach słońca.
W imię lojalności i honoru posuwano się do najohydniejszych zbrodni – nie ma bowiem rzeczy straszliwszych nad to, co może uczynić osoba przekonana o własnej słuszności.
Thormar Mistrz Kuźni, kowal i poddany Wielkiego Tana Kardrosa Młotodzierżcy, siedział w milczeniu przy stole, wśród kamiennych ścian. Ich chłód, zazwyczaj tak przyjemny, teraz przenikał go do kości. Do jego uszu dobiegały dalekie odgłosy starć, zaś nozdrza wypełniał gryzący dym. Szczęśliwym zrządzeniem losu dzielnica, w której mieszkał, nie widziała już walk od dłuższego czasu – z pewnością dlatego, że obecnie była niemal całkowicie i niepodzielnie kontrolowana przez Młotodzierżców. Tym niemniej gdy tylko dosłyszał zbliżające się ciężkie kroki, natychmiast poderwał się z krzesła i oparł dłoń na stylisku topora. Ofiarował w myślach krótką modlitwę Vendrze, Wielkiej Matce i bogini życia oraz ogniska domowego, aby otoczyła jego rodzinę opieką.
– Schowaj się. Tam, gdzie zawsze – rzucił do swej małżonki.
I ona nie była bezbronna – chociaż w jednej ręce trzymała zawinięte w pieluchy dziecko, w drugiej dzierżyła niewielki topór.
– Mogę walczyć. Nie jestem jakąś ludzką kobietą, która nieustannie potrzebuje ochrony – odpowiedział kowalowi zirytowany, ale nadal uroczy głos krasnoludki.
– Wiem o tym. Ale pomyśl o nim. O naszym synu. Idź. – Thormar ruszył w stronę drzwi, gotów zagrodzić je własną piersią, gdy te otwarły się gwałtownie i z hukiem. Do środka wbiegła piątka opancerzonych krasnoludów noszących godło Młotodzierżców na napierśnikach i tarczach. Jeden z nich trzymał ogromny, pokryty runami topór. Inny zwracał uwagę ogoloną gładko, pokrytą straszliwymi bliznami czaszką, a wszyscy wyglądali na gotowych do walki. Łysy krasnolud noszący na ramieniu generalskie oznaczenia wystąpił naprzód.
– Ta ciemna dziwka… – warknął. – Wiemy, że tu jest i szpieguje dla swoich parszywych pobratymców. Wydaj ją, jak nakazuje ci honor i obowiązek! – głos krasnoluda był szorstki i rozkazujący.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Nie ma tu żadnych szpiegów, a ja jestem lojalnym sługą mego klanu. Możliwe, że niektóre z toporów twoich własnych żołnierzy wyszły spod mojej ręki – odparł Thormar spokojnym głosem.
– Stoi przed tobą Bardin Kamienny Czerep, generał i prawa ręka Wielkiego Tana Kardrosa. Moje słowo jest jego słowem. A jego słowo dla ciebie jest prawem! Zbyt długo pozwalano, byś hańbił nas swoimi czynami! – mówił nadal dowódca. – Przysięgałeś wierność Młotodzierżcom. Wypełnij rozkaz swego Tana albo umrzyj jako zdrajca, zhańbiony na wieki wraz z resztą twego klanu.
Dla Thormara czas się zatrzymał. Chwila, którą zajęło mu podjęcie decyzji, wydawała się wiecznością, choć w rzeczywistości nie była nawet minutą.
Wypełnij rozkaz swego Tana albo umrzyj jako zdrajca, zhańbiony na wieki…
Pod czaszką łomotało mu słowo, którego znaczenia jednocześnie bał się i którym pogardzał od najmłodszych lat. Słowo, które dla każdego krasnoluda oznaczało ostateczne przekleństwo, los gorszy od kalectwa i od samej śmierci. Hańba. Hańba. HAŃBA.
– Co jest hańbą? – słowa uciekły z jego ust niezamierzenie, najcichszym szeptem. Milczał przez kolejną chwilę. Ułamek sekundy później jednak Thormar uniósł głowę i przemówił głośniej, prostując się: – Jeśli to właśnie nazywacie honorem… to wolę umrzeć zhańbiony.
– Niech tak będzie. Zabijcie go! – rzucił szorstko dowódca.
Zbrojni zawahali się jednak, nie ruszając od razu do ataku. Stary wojownik dzierżący pokryty lśniącymi runami topór odezwał się cicho:
– Czy to… konieczne, generale? Może wystarczy, jeśli go po…
Łysy krasnolud obrócił się gwałtownie, by spojrzeć mu w oczy.
– Czyżbyś i ty miał za nic lojalność? Odmówił wykonania mojego rozkazu, a tym samym sprzeciwił się Wielkiemu Tanowi, w którego imieniu przemawiam! Jak inaczej można to nazwać, jeśli nie zdradą? Przypomnij mi, żołnierzu, jaka jest kara za zdradę!
Stary wojownik milczał chwilę, zanim się odezwał, a gdy to zrobił, jego głos był szorstki i ponury:
– Karą za zdradę jest śmierć, generale.
– Dokładnie. Rozkaz wykonać!
Thormar nie dał im czasu na reakcję. Jego topór świsnął w powietrzu, wbił się w krtań generała, a następnie zamienił bark kolejnego krasnoluda w krwawą miazgę – pomimo ciężkiego pancerza. Pozostała trójka odstąpiła oszołomiona, gwałtownie zasłaniając się tarczami. Thormar zawinął toporem w powietrzu z wprawą i kunsztem, podjudzając wrogów do ataku.
Tak… Tak zapewne mogłoby to wyglądać, gdyby Thormar był Urganem z Gór, zwanym później Łuskozdzieraczem. Mąż ten, tylko z pomocą swego wiernego wilka i ciężkiej kuszy, zabił smoka Settharoxa. Albo gdyby nazywano go Ehrannem Gromobrodym, który, choć ciężko ranny, ściął w bitwie pod Mroźnym Szczytem trzy łby arlokków jednym uderzeniem.
Był jednak tylko kowalem i ledwie zdążył unieść broń, zanim ostrza wrogów porąbały go na kawałki.
Chwilę później Bardin Kamienny Czerep splunął na skrwawione zwłoki.
– Tak kończą zdrajcy. Przeszukać dom. Znaleźć mi tę sukę z Mrocznych Kowadeł.
Jego podwładni natychmiast ruszyli do działania, przewracając meble, zrywając ze ścian gobeliny, a z podłóg dywany. Ostatecznie jeden z nich – krasnolud o długiej, niegdyś rudej, a obecnie niemal całkowicie siwej brodzie – odnalazł ukrytą w posadzce klapę, otworzył ją i po chwili wahania zszedł niżej po drabinie. Pomieszczenie na dole okazało się schowkiem, w którym zalegały stare skrzynie i worki, poza tym jednak było puste…
…jeśli nie liczyć kobiety ściskającej w jednej dłoni niewielki topór, w drugiej ręce zaś trzymającej dziecko. Krasnoludy doskonale widziały nawet w całkowitych ciemnościach, wojownik mógł więc wyraźnie dostrzec jej spojrzenie – będące charakterystycznym dla zapędzonych w róg zwierząt połączeniem odrobiny strachu i całej masy wściekłości, a także tej szalonej, niepowstrzymanej odwagi, jaką daje desperacja. A raczej mógłby dostrzec. Ale nie patrzył na kobietę – patrzył właśnie na dziecko. Krasnoludzkiego chłopca spoczywającego spokojnie w ramionach matki, być może przekonanego, że to jakaś kolejna zabawa i że jego ojciec lada moment wyskoczy gdzieś zza rogu, śmiejąc się tubalnie.
Kąciki ust żołnierza zadrżały, podobnie jak topór w jego dłoniach. Wiedział, że powinien coś zrobić. Poinformować swego dowódcę. Wykonać rozkaz. Przynieść chlubę swemu klanowi wierną służbą tak, jak przysięgał. Lecz nie był w stanie. Jego nogi przypominały wykute w kamieniu i przytwierdzone na stałe do posadzki.
Dziecko. Jak to możliwe, że dziecko miało tak głębokie spojrzenie? W jaki sposób jego oczy były w stanie patrzyć na niego tak przenikliwie? Stary wojownik przypomniał sobie własnego syna. Teraz był już dorosłym krasnoludem, ale kiedyś… wyglądał tak samo. W ten sam sposób z niezachwianą ufnością wtulał się w jego ramię. A on oddałby wszystko, byle tylko go ochronić. Tak samo jak ona.
Kim jesteśmy? Czym jest honor? Kim uczyniła nas ta wojna? Jak wysoka jest cena, którą jesteśmy w stanie zapłacić za zwycięstwo? I czy jeśli się na nią zgodzimy, będzie ono cokolwiek warte…?
Setki pytań bez odpowiedzi przemykały przez głowę wojownika. Jego uchwyt na toporze, tak pewny na dziesiątkach skrwawionych pól bitew, podczas setek potyczek, ponownie osłabł. Przez twarz – pooraną dziesiątkami blizn – przemknął dziwny grymas. Gniewu? Strachu? Może wstydu?
Odwrócił głowę, nie mogąc dłużej patrzyć w te pogodne, brązowe oczy wyzierające z niewielkiej twarzy. Oczy, które wydawały się w jakiś sposób przenikać na wskroś jego duszę i dotykać samej esencji tego, co czyniło go tym, kim był.
– Kamiennoręki! Co ty tam robisz na dole? Jest tam coś?! – dobiegł z góry szorstki głos dowódcy.
Stary krasnolud wahał się przez chwilę wpatrzony w posadzkę i we własne okute stalą stopy. Wreszcie usłyszał w myślach słowa kowala, jakby sam martwy krasnolud wrócił do życia, by mu je przypomnieć.
Jeśli to właśnie nazywacie honorem… to wolę umrzeć zhańbiony.
Wyszedł po drabinie i zatrzasnął klapę.
– Nie. Nic nie ma. Musiała uciec wcześniej – powiedział, a głos niemal mu nie zadrżał.
więcej..