Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Cena Honoru - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
25 maja 2023
14,99
1499 pkt
punktów Virtualo

Cena Honoru - ebook

„CENA HONORU” to ilustrowany zbiór dziesięciu opowiadań fantasy, którego bohaterami są krasnoludy, a głównymi motywami wartości ważne w ich życiu, konflikty między nimi i tragiczne wybory oraz silne emocje, do których prowadzą.

Kategoria: Fantastyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 27 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Spis tre­ści

Sło­wo wstę­pu

Vor­ga­ard

Cena ho­no­ru

Bra­ter­stwo krwi I

Bra­ter­stwo krwi II

Bra­ter­stwo krwi III

Grze­chy na­szych oj­ców

„Hej ho, hej ho, na woj­nę by się szło…”

Śmierć wo­jow­ni­ka

W imię kla­nu

Naj­czar­niej­sza z czer­ni

Cen­niej­sze od cno­ty

.

Książ­kę tę de­dy­ku­ję Ma­te­uszo­wi „Qy­le­eso­wi, Kru­ro­wi pod Guro”, Mag­da­le­nie „emiel” i So­nii „De­ri­vie-No­pe­ben­der” oraz jesz­cze jed­ne­mu czło­wie­ko­wi, któ­ry bę­dzie wie­dział, że o nie­go cho­dzi – oso­by te na prze­strze­ni lat sta­ły mi się bli­skie i po­zo­sta­ną waż­ną czę­ścią mo­je­go ży­cia, nie­za­leż­nie od tego, jak to wszyst­ko się po­to­czy­ło. A po­czą­tek mia­ło wła­śnie wte­dy, gdy od­gry­wa­łem rolę pew­ne­go sta­re­go, nie­zbyt uro­dzi­we­go kra­sno­lu­da. Re­la­cja ze wspo­mnia­ny­mi oso­ba­mi z pew­no­ścią istot­nie wpły­nę­ła na kształt tego, co stwo­rzy­łem.

De­dy­ku­ję ją też mo­jej ma­mie – wspa­nia­łej oso­bie, któ­rej wy­trwa­ło­ści, nie­ustę­pli­wo­ści, od­wa­gi i przy­wią­za­nia do ide­ałów po­zaz­dro­ścić mógł­by nie­je­den kra­sno­lud. Za­wsze mnie wspie­ra­ła, sta­no­wi­ła dla mnie pod­po­rę, wie­rzy­ła w moje siły i za­chę­ca­ła mnie do dzia­ła­nia. Bez niej ta książ­ka by nie po­wsta­ła – bo bez niej był­bym zu­peł­nie in­nym czło­wie­kiem.

Skła­dam tak­że go­rą­ce po­dzię­ko­wa­nia „cio­ci El­żu­ni” za by­cie moją naj­gor­liw­szą re­cen­zent­ką oraz Zy­cie „Mor­goth” Re­sa­kow­skiej za wy­ko­na­nie ilu­stra­cji, któ­re oży­wi­ły mój tekst i dzię­ki któ­rym mój li­te­rac­ki de­biut stał się dla mnie na­praw­dę wy­jąt­ko­wy.Sło­wo wstę­pu

Wszyst­ko za­czę­ło się pod ko­niec paź­dzier­ni­ka 2016 roku. Sie­dzia­łem w kuch­ni z ro­dzi­ną i na­rze­ka­łem na książ­kę ja­kie­goś mło­de­go youtu­be­ra – bę­dą­cą na­pi­sa­nym kosz­mar­nym sty­lem masz­ka­ro­nem, a mimo to wy­da­ną dru­kiem i chy­ba przy­no­szą­cą zy­ski. Wte­dy moja sio­stra Anka wy­po­wie­dzia­ła te sło­wa: „To może sam coś wy­daj, a nie tyl­ko na­rze­kaj, bo na­rze­kać to każ­dy umie”.

No i po­my­śla­łem – dla­cze­go nie? Lu­bię pi­sać, lu­bię ba­wić się sło­wem. Nie mnie oce­niać, czy po­tra­fię, ale sko­ro lu­dzie, któ­rych prze­ra­sta uło­że­nie po­praw­ne­go zda­nia w ję­zy­ku oj­czy­stym, mo­gli wy­dać książ­kę, to… dla­cze­go nie ja? Na­pi­sa­łem ją z pa­sji, w wol­nym cza­sie. Nie są­dzę, że­bym był w sta­nie zo­stać za­wo­do­wym pi­sa­rzem, choć z pew­no­ścią czuł­bym się dum­ny, gdy­by moje dzie­ło od­nio­sło ja­kiś suk­ces. Osta­tecz­nie jed­nak to coś, co po pro­stu chcia­łem zro­bić. Wy­dać książ­kę. Do­pro­wa­dzić ja­kiś pro­jekt od po­cząt­ku do koń­ca. Po­zo­sta­wić coś po so­bie.

Dla­cze­go kra­sno­lu­dy? Od dziec­ka in­te­re­so­wa­łem się fan­ta­sty­ką. Pierw­szą prze­czy­ta­ną książ­ką z tego ga­tun­ku, któ­rą pa­mię­tam, był „Wład­ca Pier­ście­ni”. Dzie­ło Tol­kie­na zro­bi­ło na mnie ogrom­ne wra­że­nie – przede wszyst­kim z po­wo­du wiel­kiej zło­żo­no­ści i szcze­gó­ło­wo­ści świa­ta. Póź­niej spę­dzi­łem wie­le lat, gra­jąc w gry fa­bu­lar­ne – w ten spo­sób za­wią­za­łem zresz­tą kil­ka klu­czo­wych w moim ży­ciu zna­jo­mo­ści. Kra­sno­lu­dy zaś za­wsze były moją ulu­bio­ną rasą istot w fan­ta­stycz­nych świa­tach. Przy­cią­ga­ło mnie ich nie­ugię­te przy­wią­za­nie do ho­no­ru, mak­sy­ma­lizm mo­ral­ny po­su­nię­ty do gra­nic roz­sąd­ku, a czę­sto na­wet i poza te gra­ni­ce, a tak­że moc­no ide­ali­stycz­ne prze­ko­na­nia w wie­lu te­ma­tach – od lo­jal­no­ści i obo­wiąz­ku po­czy­na­jąc, a na przy­jaź­ni i mi­ło­ści koń­cząc.

Kra­sno­lu­dy tak moc­no ce­nią to, co uwa­ża­ją za słusz­ne, że wolą za­pła­cić ży­ciem, niż się temu sprze­nie­wie­rzyć, i trak­tu­ją wła­sne sło­wa z tak ogrom­ną po­wa­gą, że raz zło­żo­na przy­się­ga to dla nich świę­tość. W koń­cu – ich ko­deks mo­ral­ny jest dla nich rze­czą na tyle klu­czo­wą, że czę­sto same, bez udzia­łu pra­wa, a po pro­stu na sku­tek na­tu­ral­nych me­cha­ni­zmów spo­łecz­nych, ka­rzą się za od­stęp­stwa od nie­go. To wszyst­ko są idee, któ­re do­ty­ka­ją rze­czy bar­dzo dla mnie waż­nych i moc­no mnie po­ru­sza­ją. Moż­na po­wie­dzieć, że kra­sno­lu­dy są w pe­wien spo­sób ucie­le­śnie­niem mo­je­go świa­to­po­glą­du i mo­ral­ne­go ide­ału. A opo­wia­da­nia za­war­te w tym zbio­rze czę­sto będą do­ty­czyć wła­śnie mo­ral­no­ści oraz prze­róż­nych war­to­ści waż­nych w ży­ciu kra­sno­lu­dów – i w moim.

Ten li­te­rac­ki de­biut jest dla mnie po­wo­dem wiel­kiej ra­do­ści, ale tak­że po pro­stu owo­cem pa­sji. Jak już wspo­mi­na­łem – pi­szę, bo spra­wia mi to przy­jem­ność. Na tej jed­nej pu­bli­ka­cji się za­tem nie skoń­czy. Już te­raz pla­nu­ję po­wieść osa­dzo­ną w tym sa­mym świe­cie, w któ­rej po­ja­wi się wie­lu obec­nych w ni­niej­szym zbio­rze bo­ha­te­rów, za­tem je­śli pew­ne wy­da­rze­nia lub po­sta­ci wy­da­dzą się nie­do­sta­tecz­nie roz­wi­nię­te, cał­kiem moż­li­we, że opo­wiem o nich wię­cej w na­stęp­nym moim dzie­le. Zo­ba­czy­my, co przy­nie­sie przy­szłość.

Na ko­niec chciał­bym po­dzię­ko­wać To­bie, Czy­tel­ni­ku, któ­ry ze­chciał się­gnąć po tę książ­kę – mam na­dzie­ję, że pod­czas lek­tu­ry bę­dziesz się ba­wić przy­naj­mniej w po­ło­wie tak do­brze, jak ja ba­wi­łem się w trak­cie two­rze­nia.

Niech two­ja bro­da ro­śnie aż do zie­mi, a twój ho­nor za­wsze lśni tak ja­sno jak twój to­pór.

Ma­ciekVor­ga­ard

Świat po­grą­żo­ny w nie­usta­ją­cych woj­nach i kon­flik­tach. Prze­siąk­nię­ty ma­gią i wy­peł­nio­ny nie­zwy­kły­mi stwo­rze­nia­mi. Za­miesz­ka­ny przez lu­dzi, elfy, ar­lok­ki, or­ków i wie­le in­nych ro­zum­nych ras. W tym tak­że przez kra­sno­lu­dy.

Lu­dzie od da­wien daw­na po­wia­da­ją, że ci ni­scy bro­da­cze to pro­ste, cza­sem wręcz pro­stac­kie isto­ty. Pi­ja­cy i pie­nia­cze znaj­du­ją­cy szczę­ście w pry­mi­tyw­nych roz­ryw­kach i nie­prze­rwa­nej li­ba­cji. Lu­dzie jed­nak – jak to czę­sto bywa – nie mają ra­cji.

Kra­sno­lu­dy są sta­ro­żyt­nym, dłu­go­wiecz­nym i dum­nym lu­dem ce­nią­cym so­bie do­świad­cze­nie, rze­mio­sło, bo­gac­two i umie­jęt­no­ści, któ­re po­zwa­la­ją owo bo­gac­two osią­gnąć. To isto­ty pa­mię­tli­we za­rów­no wo­bec wro­gów, jak i so­jusz­ni­ków. Nie­prze­jed­na­ne w swym gnie­wie i nie­zrów­na­ne w wier­no­ści swym przy­ja­cio­łom. Nade wszyst­ko jed­nak ce­nią so­bie ho­nor i więk­szość z nich woli zgi­nąć, niż go stra­cić. To, co uzna­ją za słusz­ne, sta­no­wi dla nich naj­wyż­szą war­tość, w imię któ­rej są zdol­ne do wiel­kie­go po­świę­ce­nia, nie­opi­sa­ne­go mę­stwa i god­ne­go pie­śni he­ro­izmu.

Znaj­dą się tu hi­sto­rie o war­to­ściach waż­nych w ży­ciu kra­sno­lu­dów, o roli, jaką peł­nią, o ich zna­cze­niu – i o tra­gicz­nych sy­tu­acjach, w któ­rych wcho­dzą ze sobą w kon­flikt. Ho­nor jest wszyst­kim, ale cza­sem może się oka­zać, że ceną ho­no­ru jest hań­ba…

Cena ho­no­ru

Rok 2252

we­dle ra­chu­by kra­sno­lu­dów

Thor­mar Mistrz Kuź­ni otarł pot z czo­ła, prze­kra­cza­jąc próg swe­go do­mo­stwa, po czym za­mknął za sobą drzwi. Żar pa­nu­ją­cy w ser­cu An­ga­zgron, Kuź­ni An­ga­za – sto­li­cy kra­sno­lu­dów na­zwa­nej tak na cześć boga-ko­wa­la i stwór­cy tej rasy – był w isto­cie pie­kiel­ny, choć Thor­mar zauważał to je­dy­nie wte­dy, gdy po­rów­ny­wał go do przy­jem­ne­go chło­du gru­bych, ka­mien­nych ścian. Kra­sno­lud wcią­gnął w noz­drza za­pach mię­snej po­lew­ki i skie­ro­wał wzrok ku pa­le­ni­sku. Jego usta roz­cią­gnę­ły się w mi­mo­wol­nym uśmie­chu. Przy ogniu sta­ła kra­sno­ludz­ka ko­bie­ta. Nie byle jaka ko­bie­ta, na­le­ża­ło do­dać. Była nie­co wyż­sza i szczu­plej­sza od ty­po­wych przed­sta­wi­cie­lek Wiel­kie­go Kla­nu Mło­to­dzierż­ców, do któ­re­go na­le­żał Thor­mar. Syl­wet­kę mia­ła przy­jem­nie za­okrą­glo­ną, zaś pło­mien­no­ru­de, dłu­gie wło­sy opa­da­ły swo­bod­nie na ra­mio­na i uro­czo kon­tra­sto­wa­ły z ciem­ną skó­rą.

– Pach­nie wspa­nia­le, uko­cha­na – rzekł kra­sno­lud, zbli­ża­jąc się. – Cho­ciaż po dzi­siej­szym dniu po­żarł­bym pew­nie na­wet ba­ra­na z ko­py­ta­mi. Na su­ro­wo!

Ko­wa­lo­wi od­po­wie­dział szcze­ry, ra­do­sny śmiech.

– Wiem. Ale póź­niej bę­dziesz mu­siał sam cią­gnąć te wszyst­kie wóz­ki z rudą. Zresz­tą nie­waż­ne. Ktoś… cze­kał na cie­bie – od­po­wie­dzia­ła kra­sno­lud­ka i uśmiech­nę­ła się. Po­szła do dru­giej izby, zaś gdy po­wró­ci­ła, trzy­ma­ła w ra­mio­nach dziec­ko.

Thor­ma­ro­wi za­drża­ły ręce, gdy wy­cią­gnął je, by chwy­cić chłop­ca. Jak za­wsze.

To tyl­ko dziec­ko – skar­cił się w my­ślach. – Nie. Nie tyl­ko dziec­ko – po­pra­wił się po chwi­li. – Moje dziec­ko. Mój syn.

Mistrz Kuź­ni był po­staw­nym kra­sno­lu­dem, rów­nie sze­ro­kim, co wy­so­kim. De­ka­dy spę­dzo­ne nad ko­wa­dłem uwi­docz­ni­ły pod jego skó­rą gru­be wę­zły mię­śni. Co praw­da nie do­rów­ny­wał swo­je­mu przod­ko­wi, któ­ry pierw­szy zy­skał to mia­no, do­wo­dząc swo­ich le­gen­dar­nych zdol­no­ści, i stwo­rzył tym sa­mym nowy klan, ale mimo to Thor­mar po­zo­sta­wał zdol­nym ko­wa­lem, wy­ko­nu­ją­cym swo­ją pra­cę z wy­trwa­ło­ścią i dumą. Prze­ma­wiał na zgro­ma­dze­niach ce­chu przed set­ka­mi po­dob­nych so­bie, a na­le­ża­ło wie­dzieć, że dys­ku­sje nie­rzad­ko by­wa­ły go­rą­ce. I nie cho­dzi­ło by­naj­mniej o pie­kiel­ny żar pa­nu­ją­cy w kra­sno­ludz­kich kuź­niach.

Kie­dy tyl­ko wzy­wa­no Thor­ma­ra, brał udział w boju prze­ciw­ko ar­lok­kom i in­nym stwo­rom, któ­re sta­wa­ły na dro­dze jego po­bra­tym­com. Sło­wem – wy­cho­dził na­prze­ciw każ­de­mu wy­zwa­niu, a nie­pew­ność nie na­le­ża­ła do uczuć, któ­rych czę­sto do­świad­czał.

A jed­nak te­raz, trzy­ma­jąc w drżą­cych rę­kach swo­je dziec­ko, nie wie­dział, co ma ro­bić. Nie po­tra­fił zna­leźć słów. I nie mu­siał, bo żad­ne nie były po­trzeb­ne. Mały kra­sno­lud pa­trzył na nie­go wiel­ki­mi, brą­zo­wy­mi oczy­ma spod krza­cza­stych – przy­naj­mniej jak na dziec­ko – brwi. Jego skó­ra, choć gład­ka, była ra­czej bla­da, a wręcz nie­co sza­ra­wa – wy­pad­ko­wa mię­dzy bądź co bądź dość kon­tra­sto­wy­mi od­cie­nia­mi cery oboj­ga ro­dzi­ców. Wplótł pal­ce w buj­ną, czar­ną bro­dę ojca i po­cią­gnął, chi­cho­cząc, za­pew­ne na wi­dok wy­ra­zu twa­rzy ro­dzi­cie­la. Thor­mar uniósł ką­cik ust i spoj­rzał na żonę, któ­ra od­po­wie­dzia­ła mu pro­mien­nym uśmie­chem – biel jej zę­bów błysz­cza­ła wy­raź­nie na tle ciem­nej skó­ry.

Wszyst­ko było tak, jak na­le­ży.

Thor­mar szedł sze­ro­ki­mi uli­ca­mi, któ­re tego dnia wy­da­wa­ły się nie­po­ko­ją­co pu­ste. Inne kra­sno­lu­dy mi­ja­ły go w po­śpie­chu, nie po­świę­ca­jąc mu wię­cej cza­su, niż wy­ma­ga­ło krót­kie spoj­rze­nie. W mie­ście było ci­szej niż za­zwy­czaj – a w miej­scu ta­kim jak An­ga­zgron, któ­re nie za­sy­pia­ło ni­g­dy i któ­re­go miesz­kań­cy pra­co­wa­li w po­cie czo­ła przez całą dobę, ci­sza mo­gła ozna­czać kło­po­ty. Zmia­na. To sło­wo nie na­le­ża­ło do po­wszech­nie wy­po­wia­da­nych w An­ga­zgron. Zmia­na – odej­ście od daw­nych wie­rzeń, od tra­dy­cji, od gło­su przod­ków. Bluź­nier­stwo. A jed­nak – nie­któ­re zmia­ny oka­zy­wa­ły się nie­unik­nio­ne. Wład­ca An­ga­zgron, Król Pod Górą, Wiel­ki Tan Van­dar Iskrzą­cy Młot, był mar­twy. Jego je­dy­ny syn i dzie­dzic za­gi­nął wśród gór­skich szczy­tów wie­le mie­się­cy temu.

Zmia­na.

Ko­wa­la mi­nę­ła gru­pa żoł­nie­rzy w cięż­kich pły­to­wych zbro­jach. Nie­śli tar­cze ozdo­bio­ne sym­bo­lem mło­ta bo­jo­we­go. Szli rów­nym kro­kiem, ra­mię przy ra­mie­niu i tar­cza przy tar­czy, a ich prze­marsz od­bi­jał się echem w pod­ziem­nych ko­ry­ta­rzach. Wiel­ki Klan Mło­to­dzierż­ców – sły­ną­cy z sil­nej, zdy­scy­pli­no­wa­nej ar­mii i nie­zwy­kłej wa­lecz­no­ści – kon­tro­lo­wał więk­szą część mia­sta. Wietrz­no­sto­pi, któ­rzy ce­ni­li so­bie wiatr na po­licz­kach, pięk­no gór­skich szczy­tów i da­le­kie po­dró­że, żyli głów­nie na sto­kach po­ni­żej. Mrocz­ne Ko­wa­dła, naj­lep­si spo­śród kra­sno­ludz­kich rze­mieśl­ni­ków, ar­chi­tek­tów i ko­wa­li, za­miesz­ki­wa­li jesz­cze głę­biej, w cze­lu­ściach zie­mi. Po­wia­da­no, że od­da­wa­li się tam prak­ty­kom nie przy­sta­ją­cym żad­ne­mu kra­sno­lu­do­wi.

Thor­mar obu­rzał się, sły­sząc te oskar­że­nia – klan jego żony pe­łen był zdol­nych rze­mieśl­ni­ków i god­nych za­ufa­nia kra­sno­lu­dów. Zły owoc moż­na było zaś zna­leźć wszę­dzie. A jed­nak te­raz, gdy na­pię­cie wy­peł­nia­ło po­wie­trze, a ka­mien­nym ha­lom bra­ko­wa­ło wład­cy, Mistrz Kuź­ni mu­siał zno­sić krzy­we spoj­rze­nia wła­snych po­bra­tym­ców, gdy tyl­ko od­wa­żył się na głos bro­nić współ­bra­ci swej mał­żon­ki. Pro­ble­my w mie­ście wy­ra­sta­ły jak grzy­by po desz­czu, a utarcz­ki i dys­ku­sje przy­bie­ra­ły na gwał­tow­no­ści.

Kwe­stia suk­ce­sji była oczy­wi­ście naj­bar­dziej ży­wot­ną spo­śród tych, o któ­rych go­rą­co roz­pra­wia­no w do­mach, w karcz­mach i na uli­cach. Wie­lu twier­dzi­ło, iż Iskrzą­cy Młot był naj­ści­ślej po­wią­za­ny z Mło­to­dzierż­ca­mi. A to, w po­łą­cze­niu z ich do­mi­na­cją w An­ga­zgron, pro­wa­dzi­ło do dal­szych zmian. Na­wo­ły­wa­no do igno­ro­wa­nia wy­ro­bów Wietrz­no­sto­pych – rze­ko­mo wy­ko­ny­wa­nych bez wła­ści­we­go po­sza­no­wa­nia dla tra­dy­cji i przod­ków. Sami Wietrz­no­sto­pi nie wy­ka­zy­wa­li też po­dob­no „na­leż­nych kra­sno­lu­dom” zdol­no­ści do pra­cy z ka­mie­niem i me­ta­lem, co­kol­wiek mia­ło­by to zna­czyć. Po­wierzch­nio­we po­wie­trze wy­peł­nia­ło ich gło­wy pust­ką, jak twier­dzi­li nie­któ­rzy, a miej­sce praw­dzi­we­go kra­sno­lu­da jest pod zie­mią.

Mrocz­ne Ko­wa­dła zaś… Mó­wio­no, że prak­ty­ku­ją ma­gię. Kra­sno­lu­dy ni­g­dy nie ufa­ły tej mi­stycz­nej, ta­jem­ni­czej sile, choć to­wa­rzy­szy­ła ona świa­tu od jego po­cząt­ków. „Ufaj sta­li i ka­mie­nio­wi” – po­wia­da­li wie­ko­wi dłu­go­bro­dzi. Ka­mień i stal za­wsze były przy­ja­ciół­mi kra­sno­lu­dów, a ma­gia zaś ułu­dą i uciecz­ką dla sła­bych umy­słów.

Po­dej­rza­ne ge­sty i beł­ko­tli­we za­klę­cia – to nie rze­czy god­ne kra­sno­lu­da. Praw­dzi­wą pra­cę, tę god­ną sza­cun­ku, wy­ko­nu­je się w po­cie czo­ła, w bólu i krwi. A jed­nak – Mrocz­ne Ko­wa­dła po­sia­da­ły w swych sze­re­gach tych, któ­rzy zgłę­bia­li taj­ni­ki sztuk ma­gicz­nych czy to z na­tu­ral­nej cie­ka­wo­ści, czy dla wspo­mo­że­nia rze­mio­sła oraz – jak po­wta­rza­no pół­gło­sem po ką­tach – tak­że w in­nych, bar­dziej zło­wiesz­czych ce­lach. Mrocz­ne Ko­wa­dła wła­da­ły ma­gią. I to na­wet nie tą, któ­rą po­słu­gi­wa­ły się elfy z da­le­kich kra­in. Ma­gią… in­ne­go ro­dza­ju. Ma­gią spra­wia­ją­cą, że jej użyt­kow­nik nie tyl­ko nie był go­dzien na­zy­wać się kra­sno­lu­dem, ale na­wet tra­cił pra­wo do ist­nie­nia.

Mrocz­ne Ko­wa­dła. Ciem­nia­cy. Bluź­nier­cy. Ścier­wa.

Thor­mar wy­szedł z kuź­ni. Czuł nie­przy­ja­zne spoj­rze­nia, któ­ry­mi był od­pro­wa­dza­ny. A może tyl­ko mu się wy­da­wa­ło? Może at­mos­fe­ra w mie­ście zgęst­nia­ła do tego stop­nia, że każ­de spoj­rze­nie zda­wa­ło się wro­gie, a każ­de sło­wo rzu­co­ne pół­gło­sem przy­po­mi­na­ło obe­lgę?

Do­tarł wresz­cie do domu i po­wiódł wzro­kiem po fa­sa­dzie. Jed­no z okien było zbi­te – naj­praw­do­po­dob­niej ka­mie­niem lub ce­głą.

Ko­wal za­zgrzy­tał zę­ba­mi ze zło­ści i ru­szył w stro­nę drzwi. Gdy na nie spoj­rzał, mi­mo­wol­nie za­ci­snął pięść, wbi­ja­jąc wzrok w sło­wo wy­ry­te w drew­nie kra­sno­ludz­ki­mi ru­na­mi.

ZDRAJ­CA

Wło­żył ostrze do wody, by za­har­to­wać me­tal, i pa­trzył, jak para uno­si się z wia­dra. Chciał­by, żeby jej sy­cze­nie było w sta­nie za­głu­szyć inne od­gło­sy, ale tak się nie dzia­ło. Na­wet z wnę­trza kuź­ni sły­szał da­le­kie okrzy­ki, a w wy­obraź­ni do­łą­czał do nich zgrzyt sta­li i bi­tew­ny zgiełk.

Po­trze­ba było wie­le bro­ni – Wietrz­no­sto­pi wciąż trzy­ma­li bit­ne od­dzia­ły na wyż­szych po­zio­mach mia­sta, na­to­miast po­ni­żej czy­ha­ły Mrocz­ne Ko­wa­dła. Mło­to­dzierż­cy kon­tro­lo­wa­li Wiel­ką Bra­mę, moż­na było więc są­dzić, że mie­li prze­wa­gę. W isto­cie jed­nak zo­sta­li ści­śnię­ci po­mię­dzy dwo­ma nie­przy­ja­ciół­mi, za­ata­ko­wa­ni z obu stron.

Thor­mar nie wie­dział, jak to wszyst­ko się za­czę­ło. Nie brał udzia­łu w Wiel­kiej Ra­dzie, któ­ra mia­ła być po­ko­jo­wym spo­tka­niem trzech kla­nów zwo­ła­nym w celu osta­tecz­ne­go usta­le­nia kwe­stii suk­ce­sji i przy­szło­ści rasy kra­sno­lu­dów. Miast tego za­mie­ni­ła się w bi­twę. W ma­sa­krę, jak po­wia­da­li nie­któ­rzy. Osta­tecz­nie zaś w woj­nę, któ­ra po­chło­nę­ła całe An­ga­zgron wie­le mie­się­cy temu – i wy­glą­da­ło na to, że do­pie­ro się roz­po­czy­na­ła.

Sto­li­cę za­miesz­ki­wa­ły dzie­siąt­ki, a może na­wet set­ki ty­się­cy kra­sno­lu­dów i każ­de­go dnia do walk do­łą­cza­li ko­lej­ni, pcha­ni na­przód po­czu­ciem obo­wiąz­ku wo­bec swych kla­nów bądź lę­kiem o ży­cie swo­je i naj­bliż­szych. Na­wet naj­bar­dziej za­go­rza­ły zwo­len­nik po­ko­ju zmie­niał czę­sto zda­nie, gdy jego dom zbu­rzo­no, a cia­ła bli­skich sta­wa­ły się że­rem dla ro­bac­twa.

Thor­mar nie miał zbyt wie­lu wie­ści spo­za An­ga­zgron, ale po­dob­no tam tak­że to­czy­ły się wal­ki. Za­rów­no mię­dzy mia­sta­mi kon­tro­lo­wa­ny­mi przez po­szcze­gól­ne Wiel­kie Kla­ny, jak i w ob­rę­bie ich sa­mych, je­śli za­miesz­ki­wa­ła je lud­ność mie­sza­ne­go po­cho­dze­nia – tam są­sie­dzi mor­do­wa­li się na­wza­jem albo gi­nę­li, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc po­wstrzy­mać żą­dzę krwi swo­ich po­bra­tym­ców.

Dla Thor­ma­ra była to woj­na strasz­liw­sza niż ja­ka­kol­wiek, któ­rej wcze­śniej do­świad­czył – brat sta­wał prze­ciw­ko bra­tu, a wal­ki to­czo­no w cie­niu po­tęż­nych gór i w ciem­no­ści, z dala od oczu lu­dzi, el­fów i in­nych istot ży­ją­cych w pro­mie­niach słoń­ca.

W imię lo­jal­no­ści i ho­no­ru po­su­wa­no się do naj­ohyd­niej­szych zbrod­ni – nie ma bo­wiem rze­czy strasz­liw­szych nad to, co może uczy­nić oso­ba prze­ko­na­na o wła­snej słusz­no­ści.

Thor­mar Mistrz Kuź­ni, ko­wal i pod­da­ny Wiel­kie­go Tana Kar­dro­sa Mło­to­dzierż­cy, sie­dział w mil­cze­niu przy sto­le, wśród ka­mien­nych ścian. Ich chłód, za­zwy­czaj tak przy­jem­ny, te­raz prze­ni­kał go do ko­ści. Do jego uszu do­bie­ga­ły da­le­kie od­gło­sy starć, zaś noz­drza wy­peł­niał gry­zą­cy dym. Szczę­śli­wym zrzą­dze­niem losu dziel­ni­ca, w któ­rej miesz­kał, nie wi­dzia­ła już walk od dłuż­sze­go cza­su – z pew­no­ścią dla­te­go, że obec­nie była nie­mal cał­ko­wi­cie i nie­po­dziel­nie kon­tro­lo­wa­na przez Mło­to­dzierż­ców. Tym nie­mniej gdy tyl­ko do­sły­szał zbli­ża­ją­ce się cięż­kie kro­ki, na­tych­miast po­de­rwał się z krze­sła i oparł dłoń na sty­li­sku to­po­ra. Ofia­ro­wał w my­ślach krót­ką mo­dli­twę Ven­drze, Wiel­kiej Mat­ce i bo­gi­ni ży­cia oraz ogni­ska do­mo­we­go, aby oto­czy­ła jego ro­dzi­nę opie­ką.

– Scho­waj się. Tam, gdzie za­wsze – rzu­cił do swej mał­żon­ki.

I ona nie była bez­bron­na – cho­ciaż w jed­nej ręce trzy­ma­ła za­wi­nię­te w pie­lu­chy dziec­ko, w dru­giej dzier­ży­ła nie­wiel­ki to­pór.

– Mogę wal­czyć. Nie je­stem ja­kąś ludz­ką ko­bie­tą, któ­ra nie­ustan­nie po­trze­bu­je ochro­ny – od­po­wie­dział ko­wa­lo­wi zi­ry­to­wa­ny, ale na­dal uro­czy głos kra­sno­lud­ki.

– Wiem o tym. Ale po­myśl o nim. O na­szym synu. Idź. – Thor­mar ru­szył w stro­nę drzwi, go­tów za­gro­dzić je wła­sną pier­sią, gdy te otwar­ły się gwał­tow­nie i z hu­kiem. Do środ­ka wbie­gła piąt­ka opan­ce­rzo­nych kra­sno­lu­dów no­szą­cych go­dło Mło­to­dzierż­ców na na­pier­śni­kach i tar­czach. Je­den z nich trzy­mał ogrom­ny, po­kry­ty ru­na­mi to­pór. Inny zwra­cał uwa­gę ogo­lo­ną gład­ko, po­kry­tą strasz­li­wy­mi bli­zna­mi czasz­ką, a wszy­scy wy­glą­da­li na go­to­wych do wal­ki. Łysy kra­sno­lud no­szą­cy na ra­mie­niu ge­ne­ral­skie ozna­cze­nia wy­stą­pił na­przód.

– Ta ciem­na dziw­ka… – wark­nął. – Wie­my, że tu jest i szpie­gu­je dla swo­ich par­szy­wych po­bra­tym­ców. Wy­daj ją, jak na­ka­zu­je ci ho­nor i obo­wią­zek! – głos kra­sno­lu­da był szorst­ki i roz­ka­zu­ją­cy.

– Nie mam po­ję­cia, o czym mó­wisz. Nie ma tu żad­nych szpie­gów, a ja je­stem lo­jal­nym słu­gą mego kla­nu. Moż­li­we, że nie­któ­re z to­po­rów two­ich wła­snych żoł­nie­rzy wy­szły spod mo­jej ręki – od­parł Thor­mar spo­koj­nym gło­sem.

– Stoi przed tobą Bar­din Ka­mien­ny Cze­rep, ge­ne­rał i pra­wa ręka Wiel­kie­go Tana Kar­dro­sa. Moje sło­wo jest jego sło­wem. A jego sło­wo dla cie­bie jest pra­wem! Zbyt dłu­go po­zwa­la­no, byś hań­bił nas swo­imi czy­na­mi! – mó­wił na­dal do­wód­ca. – Przy­się­ga­łeś wier­ność Mło­to­dzierż­com. Wy­peł­nij roz­kaz swe­go Tana albo umrzyj jako zdraj­ca, zhań­bio­ny na wie­ki wraz z resz­tą twe­go kla­nu.

Dla Thor­ma­ra czas się za­trzy­mał. Chwi­la, któ­rą za­ję­ło mu pod­ję­cie de­cy­zji, wy­da­wa­ła się wiecz­no­ścią, choć w rze­czy­wi­sto­ści nie była na­wet mi­nu­tą.

Wy­peł­nij roz­kaz swe­go Tana albo umrzyj jako zdraj­ca, zhań­bio­ny na wie­ki…

Pod czasz­ką ło­mo­ta­ło mu sło­wo, któ­re­go zna­cze­nia jed­no­cze­śnie bał się i któ­rym po­gar­dzał od naj­młod­szych lat. Sło­wo, któ­re dla każ­de­go kra­sno­lu­da ozna­cza­ło osta­tecz­ne prze­kleń­stwo, los gor­szy od ka­lec­twa i od sa­mej śmier­ci. Hań­ba. Hań­ba. HAŃ­BA.

– Co jest hań­bą? – sło­wa ucie­kły z jego ust nie­za­mie­rze­nie, naj­cich­szym szep­tem. Mil­czał przez ko­lej­ną chwi­lę. Uła­mek se­kun­dy póź­niej jed­nak Thor­mar uniósł gło­wę i prze­mó­wił gło­śniej, pro­stu­jąc się: – Je­śli to wła­śnie na­zy­wa­cie ho­no­rem… to wolę umrzeć zhań­bio­ny.

– Niech tak bę­dzie. Za­bij­cie go! – rzu­cił szorst­ko do­wód­ca.

Zbroj­ni za­wa­ha­li się jed­nak, nie ru­sza­jąc od razu do ata­ku. Sta­ry wo­jow­nik dzier­żą­cy po­kry­ty lśnią­cy­mi ru­na­mi to­pór ode­zwał się ci­cho:

– Czy to… ko­niecz­ne, ge­ne­ra­le? Może wy­star­czy, je­śli go po…

Łysy kra­sno­lud ob­ró­cił się gwał­tow­nie, by spoj­rzeć mu w oczy.

– Czyż­byś i ty miał za nic lo­jal­ność? Od­mó­wił wy­ko­na­nia mo­je­go roz­ka­zu, a tym sa­mym sprze­ci­wił się Wiel­kie­mu Ta­no­wi, w któ­re­go imie­niu prze­ma­wiam! Jak ina­czej moż­na to na­zwać, je­śli nie zdra­dą? Przy­po­mnij mi, żoł­nie­rzu, jaka jest kara za zdra­dę!

Sta­ry wo­jow­nik mil­czał chwi­lę, za­nim się ode­zwał, a gdy to zro­bił, jego głos był szorst­ki i po­nu­ry:

– Karą za zdra­dę jest śmierć, ge­ne­ra­le.

– Do­kład­nie. Roz­kaz wy­ko­nać!

Thor­mar nie dał im cza­su na re­ak­cję. Jego to­pór świ­snął w po­wie­trzu, wbił się w krtań ge­ne­ra­ła, a na­stęp­nie za­mie­nił bark ko­lej­ne­go kra­sno­lu­da w krwa­wą mia­zgę – po­mi­mo cięż­kie­go pan­ce­rza. Po­zo­sta­ła trój­ka od­stą­pi­ła oszo­ło­mio­na, gwał­tow­nie za­sła­nia­jąc się tar­cza­mi. Thor­mar za­wi­nął to­po­rem w po­wie­trzu z wpra­wą i kunsz­tem, pod­ju­dza­jąc wro­gów do ata­ku.

Tak… Tak za­pew­ne mo­gło­by to wy­glą­dać, gdy­by Thor­mar był Urga­nem z Gór, zwa­nym póź­niej Łu­skoz­dzie­ra­czem. Mąż ten, tyl­ko z po­mo­cą swe­go wier­ne­go wil­ka i cięż­kiej ku­szy, za­bił smo­ka Set­tha­ro­xa. Albo gdy­by na­zy­wa­no go Eh­ran­nem Gro­mo­bro­dym, któ­ry, choć cięż­ko ran­ny, ściął w bi­twie pod Mroź­nym Szczy­tem trzy łby ar­lok­ków jed­nym ude­rze­niem.

Był jed­nak tyl­ko ko­wa­lem i le­d­wie zdą­żył unieść broń, za­nim ostrza wro­gów po­rą­ba­ły go na ka­wał­ki.

Chwi­lę póź­niej Bar­din Ka­mien­ny Cze­rep splu­nął na skrwa­wio­ne zwło­ki.

– Tak koń­czą zdraj­cy. Prze­szu­kać dom. Zna­leźć mi tę sukę z Mrocz­nych Ko­wa­deł.

Jego pod­wład­ni na­tych­miast ru­szy­li do dzia­ła­nia, prze­wra­ca­jąc me­ble, zry­wa­jąc ze ścian go­be­li­ny, a z pod­łóg dy­wa­ny. Osta­tecz­nie je­den z nich – kra­sno­lud o dłu­giej, nie­gdyś ru­dej, a obec­nie nie­mal cał­ko­wi­cie si­wej bro­dzie – od­na­lazł ukry­tą w po­sadz­ce kla­pę, otwo­rzył ją i po chwi­li wa­ha­nia zszedł ni­żej po dra­bi­nie. Po­miesz­cze­nie na dole oka­za­ło się schow­kiem, w któ­rym za­le­ga­ły sta­re skrzy­nie i wor­ki, poza tym jed­nak było pu­ste…

…je­śli nie li­czyć ko­bie­ty ści­ska­ją­cej w jed­nej dło­ni nie­wiel­ki to­pór, w dru­giej ręce zaś trzy­ma­ją­cej dziec­ko. Kra­sno­lu­dy do­sko­na­le wi­dzia­ły na­wet w cał­ko­wi­tych ciem­no­ściach, wo­jow­nik mógł więc wy­raź­nie do­strzec jej spoj­rze­nie – bę­dą­ce cha­rak­te­ry­stycz­nym dla za­pę­dzo­nych w róg zwie­rząt po­łą­cze­niem odro­bi­ny stra­chu i ca­łej masy wście­kło­ści, a tak­że tej sza­lo­nej, nie­po­wstrzy­ma­nej od­wa­gi, jaką daje de­spe­ra­cja. A ra­czej mógł­by do­strzec. Ale nie pa­trzył na ko­bie­tę – pa­trzył wła­śnie na dziec­ko. Kra­sno­ludz­kie­go chłop­ca spo­czy­wa­ją­ce­go spo­koj­nie w ra­mio­nach mat­ki, być może prze­ko­na­ne­go, że to ja­kaś ko­lej­na za­ba­wa i że jego oj­ciec lada mo­ment wy­sko­czy gdzieś zza rogu, śmie­jąc się tu­bal­nie.

Ką­ci­ki ust żoł­nie­rza za­drża­ły, po­dob­nie jak to­pór w jego dło­niach. Wie­dział, że po­wi­nien coś zro­bić. Po­in­for­mo­wać swe­go do­wód­cę. Wy­ko­nać roz­kaz. Przy­nieść chlu­bę swe­mu kla­no­wi wier­ną służ­bą tak, jak przy­się­gał. Lecz nie był w sta­nie. Jego nogi przy­po­mi­na­ły wy­ku­te w ka­mie­niu i przy­twier­dzo­ne na sta­łe do po­sadz­ki.

Dziec­ko. Jak to moż­li­we, że dziec­ko mia­ło tak głę­bo­kie spoj­rze­nie? W jaki spo­sób jego oczy były w sta­nie pa­trzyć na nie­go tak prze­ni­kli­wie? Sta­ry wo­jow­nik przy­po­mniał so­bie wła­sne­go syna. Te­raz był już do­ro­słym kra­sno­lu­dem, ale kie­dyś… wy­glą­dał tak samo. W ten sam spo­sób z nie­za­chwia­ną uf­no­ścią wtu­lał się w jego ra­mię. A on od­dał­by wszyst­ko, byle tyl­ko go ochro­nić. Tak samo jak ona.

Kim je­ste­śmy? Czym jest ho­nor? Kim uczy­ni­ła nas ta woj­na? Jak wy­so­ka jest cena, któ­rą je­ste­śmy w sta­nie za­pła­cić za zwy­cię­stwo? I czy je­śli się na nią zgo­dzi­my, bę­dzie ono co­kol­wiek war­te…?

Set­ki py­tań bez od­po­wie­dzi prze­my­ka­ły przez gło­wę wo­jow­ni­ka. Jego uchwyt na to­po­rze, tak pew­ny na dzie­siąt­kach skrwa­wio­nych pól bi­tew, pod­czas se­tek po­ty­czek, po­now­nie osłabł. Przez twarz – po­ora­ną dzie­siąt­ka­mi blizn – prze­mknął dziw­ny gry­mas. Gnie­wu? Stra­chu? Może wsty­du?

Od­wró­cił gło­wę, nie mo­gąc dłu­żej pa­trzyć w te po­god­ne, brą­zo­we oczy wy­zie­ra­ją­ce z nie­wiel­kiej twa­rzy. Oczy, któ­re wy­da­wa­ły się w ja­kiś spo­sób prze­ni­kać na wskroś jego du­szę i do­ty­kać sa­mej esen­cji tego, co czy­ni­ło go tym, kim był.

– Ka­mien­no­rę­ki! Co ty tam ro­bisz na dole? Jest tam coś?! – do­biegł z góry szorst­ki głos do­wód­cy.

Sta­ry kra­sno­lud wa­hał się przez chwi­lę wpa­trzo­ny w po­sadz­kę i we wła­sne oku­te sta­lą sto­py. Wresz­cie usły­szał w my­ślach sło­wa ko­wa­la, jak­by sam mar­twy kra­sno­lud wró­cił do ży­cia, by mu je przy­po­mnieć.

Je­śli to wła­śnie na­zy­wa­cie ho­no­rem… to wolę umrzeć zhań­bio­ny.

Wy­szedł po dra­bi­nie i za­trza­snął kla­pę.

– Nie. Nic nie ma. Mu­sia­ła uciec wcze­śniej – po­wie­dział, a głos nie­mal mu nie za­drżał.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij