Cesarskie orły. Ciemne chmury - ebook
Cesarskie orły. Ciemne chmury - ebook
9 rok n.e. Rzymski centurion Lucjusz Tullus stacjonuje ze swoim oddziałem w pobliżu Renu. Na drugim brzegu rzeki dzikie plemiona germańskie szykują się do krwawej zemsty. Nad imperium rzymskim zbierają się ciemne chmury. Tullus przeczuwa, że jego oddział jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wie też, że o przetrwaniu jego ludzi zadecyduje nie tylko ich siła i sprawność, lecz także jego talent przywódczy.
Jednak nie zdaje sobie sprawy, że przyjdzie mu stanąć do walki z charyzmatycznym wodzem i zaufanym sojusznikiem Rzymu – Arminiusem. Dowodzeni przez niego Germanie, chcący wyzwolić się spod rzymskiego jarzma, przygotowują zasadzkę. Tylko bogowie mogą uratować Rzymian…
Ben Kane powraca z kolejną trzymającą w napięciu serią. „Ciemne chmury”, pierwsza część trylogii „Cesarskie orły”, to opowieść o jednej z największych klęsk militarnych imperium rzymskiego w historii.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-7784-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bitwa w Lesie Teutoburskim, która zapisała się w pamięci współczesnych jako niesławna _Clades Variana_, została stoczona w lasach Germanii we wrześniu 9 r. n.e. Po serii zasadzek i niezwykle zażartych, krwawych potyczek zjednoczone plemiona germańskie starły z powierzchni ziemi trzy legiony. Rzym poniósł wówczas jedną z największych klęsk militarnych w swojej historii. Cios, który wówczas otrzymało cesarstwo, spowodował, że imperium rzymskie nigdy już nie zdecydowało się na podbój i przyłączenie do Rzymu ziem leżących na wschód od Renu.
Wszystkie powieści historyczne, które napisałem, zrodziły się z mojej obsesji na punkcie historii Rzymu, a ta książka nie jest żadnym wyjątkiem. Przygotowując się do pracy, przeżyłem wspaniałą, niezwykle emocjonującą przygodę. Długo gromadziłem materiały do stworzenia serii książek o czasach poprzedzających konflikt, o samej bitwie i jej konsekwencjach. Dwa razy wybrałem się do Niemiec i odwiedziłem miejsca, w których mogła odbyć się ta bitwa, oraz liczne lokalne muzea. Widziałem sprzęt, broń i monety z tamtych czasów, a nawet kości legionistów, którzy zginęli w germańskich lasach. Te obrazy nie tylko przemawiały do mojej wyobraźni, lecz także poruszały duszę.
_Ciemne chmury_ to pierwsza książka trylogii _Cesarskie orły_, poświęconej klęsce legionów Warusa. Chociaż jej fabuła jest czystą fikcją literacką, pojawiają się w niej postaci znane z annałów kronikarskich. Bazuję też na prawdziwych wydarzeniach. Mam nadzieję, że tak jak ja poczujesz potrzebę poznania tej niesamowitej historii i zanurzenia się w realia tamtych czasów, aby zrozumieć, dlaczego historią Rzymu na całym świecie wciąż pasjonuje się tak wielu ludzi. Może spróbujesz wyobrazić sobie, jak się czuli tamtego deszczowego dnia legioniści Warusa, stojąc po łydki w błocie zmieszanym z krwią towarzyszy, świadomi, że dali się wciągnąć przez Arminiusza w pułapkę i że śmierć niechybnie weźmie ich w swe szpony.
Więcej informacji na temat moich książek znajdziesz na stronie: www.benkane.net.
Ben Kane, kwiecień 2015 r.Prolog
Germania 12 r. p.n.e.
Chłopiec pogrążony był w głębokim śnie, ale uporczywe potrząsanie jego ramieniem w końcu przyniosło efekty. Zaspany otworzył klejące się jeszcze oczy, niejasno zdając sobie sprawę, że pochyla się nad nim jakaś postać. Słabe światło pochodni za jej plecami sprawiało, że twarz kryła się w cieniu. Chłopiec widział jednak wyraźnie gęstą brodę i wwiercające się w niego oczy. Gęste włosy poskręcane w warkoczyki dopełniały wizerunku, który w pierwszej chwili wydał mu się przerażający. Drgnął zlękniony.
– Nie bój się, mały niedźwiedziu. Nie jestem demonem.
– Co się dzieje, ojcze?
– Chcę ci coś pokazać.
Chłopiec oderwał wzrok od imponującej sylwetki ojca i spojrzał ponad jego ramieniem. Ujrzał twarz matki. Nawet w półmroku długiego domu, przez płaszcz sennej mgły, która wciąż jeszcze nie opadła z jego oczu, zorientował się, że jest zaniepokojona. Wrócił spojrzeniem do ojca.
– Czy matka idzie z nami?
– Nie. To coś przeznaczone jest tylko dla oczu mężczyzn.
– Mam tylko siedem lat…
– To nie ma znaczenia. Chcę, żebyś mi towarzyszył. Wyskakuj z łóżka i się ubieraj.
Słowo ojca było prawem. Wyślizgnąwszy się spod ciepłej niedźwiedziej skóry, chłopiec wsunął owinięte szmatami stopy w buty stojące tuż przy niskim łóżku. Poszukał po omacku płaszcza, który w nocy pełnił rolę drugiego koca, po czym szybko zarzucił go na plecy.
– Jestem gotowy.
– Idziemy.
Gdy wyminęli matkę, ta z wahaniem wyciągnęła rękę, jakby chcąc zagrodzić im drogę.
– Segimerze. To nie w porządku – rzekła niepewnie.
Ojciec chłopca obrócił się do niej i odrzekł z przekonaniem:
– Musi to zobaczyć.
– Jest za młody.
– Nie próbuj podważać moich decyzji, kobieto! Bogowie patrzą.
Matka zacisnęła usta i zrezygnowała z dalszych protestów.
Chłopiec udawał, że nie słyszał tej wymiany zdań, jakby w ogóle nie widział całego zajścia. Szedł pokornie za ojcem, prześlizgnął się obok śpiących niewolników, płonącego ognia, stosu naczyń służących do gotowania i drewnianych skrzyń. Dwa wejścia z długiego domu znajdowały się w bocznych ścianach naprzeciwko siebie, dokładnie pośrodku budynku. Ze szpary pod jednymi z nich czuł powiew ciepłego powietrza przynoszącego różne zapachy i dźwięki zwierząt domowych: rogacizny, świń i owiec.
Przed progiem ojciec zdmuchnął płomień niewielkiej lampy oliwnej, którą trzymał w dłoni. Obejrzał się za plecy.
– No chodź, nie ociągaj się…
Chłopak zwlekał z tym ostatnim krokiem. Na niebie skrzyły się gwiazdy, ale mrok nocy go onieśmielał. W gruncie rzeczy cały ten pomysł niespecjalnie mu się podobał. Ojciec kiwnął na niego zniecierpliwiony. Ruszył przed siebie, wciągając głęboko rześkie, wilgotne powietrze. Zmroziło mu nozdrza, przypominając o tym, że zima już depcze jesieni po piętach.
– Dokąd idziemy?
– Do lasu.
Zesztywniał, słysząc te słowa. Uwielbiał hasać wśród drzew. Ale za dnia! Gdy mógł się bawić z przyjaciółmi w polowanie albo wtedy, gdy sprawdzali, kto najlepiej radzi sobie z odnajdywaniem tropów jelenia. Jeszcze nigdy nie był w lesie w nocy. Po zachodzie słońca ciemny bór stawał się światem cieni, duchów, groźnych zwierząt i bogowie tylko wiedzieli, czego jeszcze. Wiele razy budziły go wilki wyjące do księżyca. A co, jeśli natkną się na watahę?
– Pospiesz się!
Ojciec znajdował się już w połowie ścieżki prowadzącej przez osadę.
Myśl, że za chwilę zostanie sam w ciemności, sprawiła, że zniknęły wszystkie jego lęki przed tym, co czekało na niego w mroku za domami osady. Popędził za ojcem ile sił w nogach.
Chciał zapytać, czy może złapać go za rękę, choć w zasadzie dobrze wiedział, jak brzmiałaby odpowiedź. Musiała mu wystarczyć sama obecność ojca. To lepsze niż nic. Długi miecz Segimera, który wyróżniał go jako majętnego członka plemienia, obijał się o jego udo podczas ruchu. Broń przypominała chłopcu, że ojciec jest wielkim wojownikiem, budzącym postrach, równym, a może nawet lepszym od innych wojowników plemienia Cherusków.
– Co będziemy robić w lesie? – Ośmielił się zapytać po dłuższej chwili milczenia, gdy wróciła mu odwaga.
Segimer spojrzał na niego poważnie.
– Będziemy uczestniczyć w obrzędzie składania ofiary dla bogów. Takiej, jakiej nigdy jeszcze nie widziałeś.
Czuł dziwny ciężar ekscytacji zmieszanej ze strachem rozlewającym się po brzuchu. Chciał wypytać ojca o wszystkie szczegóły. Jednak osobliwie uroczysty ton głosu, z którego przebijało jakieś uniesienie, oraz nietypowy pośpiech rodzica sadzącego wielkie susy sprawiły, że zdecydował, iż lepiej trzymać język za zębami. Musiał dotrzymać ojcu kroku.
Błoto mlaskało pod podeszwami ich butów, gdy mijali dziesiątki długich domów. Za opłotkami jakiegoś gospodarstwa zaczął ujadać pies. Jakby na ten sygnał odezwał się chór innych psich głosów. Mimo czynionego przez nie hałasu wioska wyglądała na wyludnioną. Chłopiec uświadomił sobie, że o tej porze wszyscy ich współplemieńcy pewnie smacznie chrapią w łóżkach. Było naprawdę późno.
Uśmiechnął się pod nosem, nagle zachwycony nocną eskapadą. Zamarudzenie do późna, aby jak najdłużej uczestniczyć w weselnych obrzędach z przyjaciółmi to jedno, a wyprawa do lasu w samym środku nocy to całkiem inna sprawa. Prawdziwy wyczyn! A przecież był z ojcem, którego ubóstwiał. To jeszcze lepiej! Segimer był dobrym rodzicem, nie tak okrutnym, jak niektórzy ojcowie jego kolegów. A jednak syn i ojciec nie spędzali razem zbyt wiele czasu. Segimer zawsze wydawał się jakiś zamyślony. Zdystansowany. Odległy. Wiecznie zajęty ważnymi sprawami plemienia lub innych szlachetnie urodzonych. Albo przebywał właśnie na polowaniu, albo gdzieś daleko, walcząc z Rzymianami. Chłopiec powtarzał sobie, że tym bardziej powinien docenić te wspólne chwile.
Ścieżka prowadząca do lasu wiodła na południe. Segimer opowiadał synowi, że ziemie Cherusków, jak okiem sięgnąć, otaczały gęste bory i knieje. Wokół większych wiosek drzewa jednak wykarczowano pod uprawy i hodowlę. Na zachodzie mieli rzekę, źródło czystej wody i wielu gatunków ryb. Na wschodzie i zachodzie rozciągała się mozaika małych pól obsianych zbożem, warzywami, a także pastwisk dla zwierząt. Lasy na południu zapewniały im drewno na opał, bogactwo zwierzyny łownej, jeleni i dzików, dzięki którym nie głodowali na przednówku. A na południu leżały święte gaje kapłanów, w których ci rozmawiali z bogami.
Chłopiec uznał, że muszą kierować się do jednego z takich chramów. Ta myśli sprawiła, że znów poczuł się nieswojo. Dziękował ciemności nocy za to, że ojciec nie widział, jak strach zmienia jego twarz. Nigdy nie odważył się wejść do świętego gaju. Raz chyba zapędzili się z przyjaciółmi tak daleko, że dotarli do bramy siedziby jednego z kapłanów zwanych też kąciną. Czaszki z rogami przybite do drzew w pobliżu wejścia wystawiły ich odwagę na wielką próbę. Zawrócili jak niepyszni do wioski, milcząc przez całą drogę. Ale dzisiejszej nocy bez wątpienia przekroczą granice świętego gaju.
Kiedy weszli do lasu, chłopiec poczuł pot spływający mu po plecach. Powtarzał sobie: _Bądź dzielny_. _Nie możesz okazać, że się boisz. Ani teraz, ani później. Coś takiego mogłoby przynieść wstyd rodzinie, wprawić w zakłopotanie ojca_.
Mimo wielkiej determinacji aż podskoczył, gdy nagle jakaś postać wyłoniła się zza drzewa. Zamaskowany mężczyzna z włócznią w dłoni uniósł rękę w pokojowym pozdrowieniu.
– Segimerze.
– Witaj, Tudrusie…
Chłopiec odetchnął z ulgą. Tudrus był jednym z najbardziej zaufanych wojowników z drużyny ojca, człowiekiem, którego znał od czasu, gdy był jeszcze oseskiem.
– Widzę, że obudziłeś małego niedźwiedzia.
– Tak… – Ręka Segimera musnęła ramię chłopca. Rzadki to był gest, za który w tej chwili był ojcu niezwykle wdzięczny.
– Czy jesteś gotowy, młodzieńcze? – zwrócił się do chłopca Tudrus.
Nie wiedział, na co się właściwie zgadza, ale skinął głową.
– Świetnie.
Segimer spojrzał na ścieżkę, która prowadziła z zachodu i łączyła się z szerszym traktem prowadzącym do wioski.
– Czekamy jeszcze na kogoś?
– Wszyscy są na miejscu. Wojownicy Brukterów, Chattów, Angrywarów i Tenkterów. Nawet Marsowie przysłali jednego ze swoich nobilów.
– Obecność tak wielu wspaniałych wiernych wyznawców niewątpliwie ucieszy Donara – stwierdził z przekonaniem Segimer, spoglądając w rozgwieżdżone niebo. – Lepiej się pospieszmy. Niedługo księżyc znajdzie się w zenicie. Kapłan powiedział, że właśnie wtedy mają umrzeć.
Tudrus poparł go basowym pomrukiem.
_Właśnie wtedy mają umrzeć._ Chłopiec znów musiał wyciągać nogi, aby nadążyć za dorosłymi, tłumiąc rosnący niepokój wywołany tym, co właśnie usłyszał.
_BUUUUUUUU!_
Chłopiec instynktownie zrobił krok do przodu, poruszony i przestraszony dźwiękiem trąb. Szybko jednak odzyskał panowanie nad sobą. Zdążył jeszcze kątem oka zauważyć, że na ustach Tudrusa wykwitł uśmiech. Jego ojciec za to zmarszczył brwi, jednoznacznie dając mu do zrozumienia, że nie może okazywać strachu.
_BUUUUUUUU! BUUUUUUUU!_
Tym razem nawet nie drgnął. Ten przejmujący dźwięk musiał pochodzić z rogu kapłana, ale w chłodnym powietrzu nocy brzmiał tak, jakby to był głos jakiegoś demona albo jakby któryś z bogów sam dął w instrument w świętym zagajniku, oznajmiając swoje przybycie.
Naliczył dziesięć uderzeń serca, potem dwadzieścia… Ale nikt się nie pojawił. Próbował dostrzec coś w ścianie mroku, wodząc wzrokiem od lewej do prawej. Pełna rozmazanych cieni przestrzeń onieśmielała i przytłaczała. Nie spodziewał się tego. Droga prowadząca do świętego gaju i tak stała się dla niego źródłem niesamowitych przeżyć: kręta, błotnista ścieżka wiła się wśród bagien we wszystkich kierunkach. Brama wejściowa do chramu, drewniana rama z surowego, nieociosanego drewna, ozdobiona czaszkami bydła, też zrobiła na nim w ciemnościach ogromne wrażenie. W końcu dotarli do szerokiego na pięćdziesiąt kroków świętego kręgu dębów. A oczekiwanie u boku ojca i Tudrusa w dużej grupie wojowników z różnych plemion sprawiało, że ze zniecierpliwienia i niepewności rozbolał go brzuch.
W samym środku świętego gaju znajdowały się bliźniacze ołtarze. Ogromne płyty z kamienia wyglądały jak wykute przez gigantów. Na płaskiej powierzchni jednego z nich ustawiono stos całopalny. Powierzchnię drugiego znaczyły ciemnobrązowe plamy przywodzące na myśl okropne obrazy podsuwane przez wyobraźnię. Przed ołtarzami rozpalono duże ognisko. Było to jedyne źródło światła w zagajniku. Na jednym z dwóch stołów znajdujących się obok zgromadzono imponujący zbiór narzędzi: krótkie ostrza, ząbkowane noże, sondy, kleszcze i młotki. Drugi był pusty. Jednak do jego czterech nóg przywiązano liny, które teraz zwisały smętnie poniżej blatu. Na tej podstawie można było domyśleć się jego przeznaczenia.
Chłopiec się spodziewał, że zobaczy też uwiązane zwierzęta ofiarne. Uczestnicząc w różnych obrzędach religijnych ważnych dla plemienia, kilka razy widział ofiarę z wołu lub z owcy, zabijnych dla zyskania przychylności bogów. Raz nawet był świadkiem składania ofiary z dzika. Po dziś dzień słyszy jego przeraźliwe piski.
_BUUUUUUUUUU! BUUUUU! BUUUUUUUUU!_
Tym razem dźwięk rogu można było łatwo zlokalizować. Dochodził bezpośrednio zza ołtarzy.
– Nadchodzą – szepnął ojciec.
Chłopca rozpalała ciekawość, która stłumiła jego niepokój. Stanął na palcach, wyciągając szyję, żeby zobaczyć, kto nadchodzi.
Od strony drzew zbliżała się procesja prowadzona przez dwóch kapłanów w długich szatach, którzy co chwila dęli w wielkie rogi. Następnie z cieni wyłoniły się dwie wspaniałe białe klacze, prowadzone przez akolitów. Zaprzężono je do wozu, na którym stał starszy, zgarbiony żerca. Starzec był pochylony, a chłopiec wiedział, że wsłuchuje się w odgłosy wydawane przez święte konie. Ważne wiadomości od bogów ukryte były między seriami ich rżeń i parsknięć. Za rydwanem podążało czterech kolejnych kapłanów, dmących w rogi, ale oczy chłopca otworzyły się szeroko ze zdumienia dopiero na widok wynędzniałych postaci na końcu pochodu, które powłócząc nogami, zamykały pochód.
Ośmiu mężczyzn związanych było sznurami na szyjach i nadgarstkach. Siedmiu miało na sobie białawe tuniki kończące się powyżej kolana, a ostatni wyróżniał się czerwienią ubioru i hełmem z imponującym poprzecznym grzebieniem z barwionych na czerwono i biało włosów.
– Rzymianie… – wyszeptał z mieszaniną lęku i podziwu chłopiec.
Widział już ciała wrogów swojego ludu, gdy zostawiono je, by sczezły w lesie, po udanej zasadzce zaplanowanej przez jego ojca i innych wojowników plemienia Cherusków. Ale ci ludzie byli pierwszymi żywymi Rzymianami, jakich spotkał. Nie dało się jednak powiedzieć, by byli w najlepszej formie. Nawet z daleka i przy słabym świetle widać było, że ich ciała pokrywają siniaki i strupy. Za grupą więźniów krążyło kilkunastu młodych akolitów, uzbrojonych w długie włócznie.
Chłopiec poczuł w trzewiach nieprzyjemne łaskotanie. Cokolwiek stanie się z tymi ludźmi, nie będzie to nic dobrego.
Jego ojciec złapał go za ramię, pochylił głowę i wyszeptał mu do ucha:
– Widzisz tych nikczemników? – Chłopiec skinął głową. – Rzymianie są kwintesencją wszystkiego, czemu my jesteśmy przeciwni, synu. Ich imperium rozciąga się tak daleko, że w ciągu roku nie dojdziesz z jednej granicy do drugiej. A jednak ciągle im mało. Nieustannie wyciągają łapska po nowe ziemie. Od dziesięcioleci ich przywódca… _Augustus_… – ojciec wypowiedział to łacińskie imię z nieskrywaną nienawiścią – próbuje założyć nam pęta. Umyślił sobie rządzić też naszymi braćmi, Chattami, Marsami i Angrywarami. Chce uczynić nas swoimi poddanymi. Myśli, że wdepcze nas w ziemię podeszwami butów swoich żołnierzy. Nigdy mu się to nie uda!
– Nigdy, ojcze – zgodził się chłopiec. Słyszał, co się stało, gdy Rzymianie pojawili się jakiś czas temu w okolicy. Pobliska osada została spalona do gołej ziemi. Mieszkańców wyrżnięto w pień. Wśród ofiar tej rzezi znaleźli się również dwaj kuzyni chłopca oraz ciotka. – Powstrzymamy ich.
– Właśnie tak, synu. Zatrzymamy rzymskiego władcę oraz jego przeklęte legiony. I taką właśnie przysięgę złożę wraz z wojownikami innych plemion. Donar będzie nam świadkiem. – Spojrzał na chłopca znacząco, uśmiechając się lekko. – Ty też złożysz takie śluby.
– Ja, ojcze? – zapytał z niedowierzaniem, przekrzywiając głowę.
– Tak, mały niedźwiedziu. Dlatego tu jesteś.
Segimer położył palec na ustach, a potem pokazał, żeby wrócili do obserwowania procesji.
Kapłani z rogami prześlizgnęli się obok ołtarzy, zajmując miejsca po bokach procesji. Instrumenty zamilkły. Wszystkie oczy wpatrywały się w siwego arcykapłana, który powoli zbliżał się do ogniska. Konie zostały odprowadzone, a popychani przez akolitów więźniowie stanęli przy stołach ofiarnych.
– Dziękujemy ci, Wielki Donarze, za twoją łaskę i opiekę. – Rozległ się głos żercy, zaskakująco silny i donośny, niepasujący do niepozornego i kruchego ciała. – Twoje pioruny chronią nas, a zsyłana przez ciebie burza przynosi deszcz, bez którego nasze uprawy uschłyby i obumarły. Gdy walczymy z wrogami, wspierasz nas w tych wysiłkach. Zawsze będziemy ci wdzięczni.
Wojownicy zaszemrali, potwierdzając jego słowa. Pocierali amulety w kształcie młotów, zmawiając szeptem krótkie modlitwy.
– Ostatnimi czasy każdego lata potrzebowaliśmy twojej pomocy. Szkodniki takie jak ci tutaj… – żerca wyprostował rękę, wskazując długim paznokciem więźniów – tysiącami ciągną na nasze ziemie. Plądrują je i plugawią. Nikt nie może czuć się bezpieczny. Grabież i żądza krwi okrutnych Rzymian są wszechobecne. Mężczyźni, kobiety, dzieci, starzy, chorzy… giną lub zostają zniewoleni. Rzymianie puszczają wioski z dymem, rabują plony i zabierają ze sobą zwierzęta hodowlane.
Rozległ się gniewny pomruk wojowników. Kłykcie Segimera zbielały zaciśnięte na rękojeści miecza. Chłopiec poczuł, że krew zaczyna się gotować w jego żyłach. Bardzo dobrze wspominał ciotkę i swoich kuzynów. To byli ulubieni towarzysze jego zabaw. Rzymianie muszą ponieść karę.
– Zebraliśmy się tu dzisiejszej nocy, aby złożyć ofiarę, Wielki Donarze – ciągnął śpiewnie arcykapłan. – Prosić o pomoc w walce z najeźdźcami. Chcemy mieć pewność, że opuszczą nasze ziemie pokonani, umykając aż na drugą stronę wielkiej rzeki, którą nazywają Rhenus. Składamy ofiarę, aby mieć pewność, że nigdy nie wrócą na twoje i nasze ziemie.
– DONAR! – zawołał Segimer.
– DO-NAR! DO-NAR! DO-NAR! – zaczęli skandować wojownicy. Chłopiec dołączył do krzyków, ale jego piskliwy głos ginął całkowicie w ogłuszającej wrzawie. – DO-NAR! DO-NAR! DO-NAR!
– Wypowiedzcie słowa przysięgi – rozkazał kapłan, gdy tumult ucichł.
Chłopiec pęczniał z dumy, gdy zorientował się, że pierwszy przed szereg wychodzi Segimer.
– Ja, Segimer z plemienia Cherusków, przysięgam przed Donarem, że nigdy nie spocznę, dopóki Rzymianie nie zostaną na zawsze wypędzeni z naszych ziem. Niech bogowie powalą mnie swoją mocą, jeśli kiedykolwiek zejdę z tej ścieżki.
Arcykapłan obserwował w milczeniu, jak wojownicy jeden po drugim składali przysięgę, obiecując, że nie ustaną w wysiłkach pokonania i odrzucenia Rzymian za rzekę. Dopiero po dłuższym czasie przyszła kolej chłopca. W obecności tylu prześwietnych wojów czuł tak ogromne zdenerwowanie, że głos mu falował, ale na szczęście nikt się nie roześmiał, nikt nie wyglądał na zirytowanego jego niepewnością. Gdy było po wszystkim i cofnął się z powrotem na miejsce w szeregu, nawet arcykapłan skinął mu głową z aprobatą, a ojciec ścisnął go mocno za ramię.
Kapłan uniósł rękę, dając akolitom znak. Czterech jego pomocników chwyciło najbliższego jeńca, niskiego Rzymianina o pucołowatej twarzy. Pociągnęli go bliżej ogniska, chociaż kopał i walczył. Bez chwili wahania rzucili go na pusty stół, a potem unieruchomili jego ręce i nogi.
Zapadła pełna oczekiwania cisza, którą zakłócały tylko pojękiwania Rzymian.
Chłopiec wciąż nie był do końca przekonany, że to, co widzi, dzieje się naprawdę. Gdy przeniósł spojrzenie na otaczające go twarze, twarde i okrutne, zrozumiał, że nic mu się nie śni. Spojrzał znów na stół, na którym leżała rozciągnięta ofiara.
Arcykapłan chwycił zakrzywiony żelazny pręt. Uniósł go w powietrze.
– Bez oczu Rzymianie będą ślepi. Nie dostrzegą ukrytych w zasadzkach wojowników ani naszych obozów skrytych głęboko w lasach. – Pełne emocji _ahhhhh_ uniosło się nad głowami obserwujących.
_On przecież chyba nie zamierza…_
Chłopiec zadrżał.
Dwaj akolici unieruchomili głowę więźnia tak, że mógł spoglądać tylko bezradnie na zbliżającego się do niego głównego kapłana. Jego jęki przybrały na sile.
Nagle chłopiec usłyszał głęboki głos. Ktoś krzyknął w języku, którego nie rozumiał. Rzymianin w hełmie wysunął się przed grupkę jeńców. Wołał coś do arcykapłana, zgromadzonych wojowników oraz akolitów.
– Co on mówi, ojcze? – zapytał szeptem chłopiec. – Tudrusie?
– Twierdzi, że są żołnierzami – syknął Segimer. – Ludźmi honoru, którzy nie zasłużyli na to, aby traktowano ich jak zwierzęta. Prosi, aby ofiarować im godną śmierć.
– Ma rację?
Oczy Segimera przypominały dwie bryłki lodu.
– Czy pozwolili umrzeć z honorem twoim kuzynom? Twojej ciotce? Albo dziesiątkom nieuzbrojonych wieśniaków, którzy zginęli tamtego dnia?
Chłopiec nie wiedział, jak zginęli jego krewni. Nie rozumiał też wiele z tego, co starsi mówili na temat okrucieństwa Rzymian, ale był pewien, że zamordowanie z zimną krwią kobiety w ciąży było złe. Nie znalazł więc w swoim sercu ani odrobiny miłosierdzia.
– Nie, ojcze.
– Dlatego należy im się tylko śmierć, którą zadaje się dzikim zwierzętom.
_Nie zasługują na nic lepszego_ – uznał chłopiec.
Krzyki Rzymianina nagle ucichły, gdy rzuciło się na niego kilku akolitów. Szybko powalili go na ziemię. Wcisnęli w usta knebel. Dopiero wtedy żerca pochylił się znowu nad mężczyzną rozciągniętym teraz na stole.
Powietrze przeszył ohydny, przenikliwy skrzek. Dźwięk przybierał na sile i narastał. Chłopiec nigdy nie słyszał niczego podobnego. Po chwili arcykapłan położył coś małego, czerwonego i mokrego na stole z boku mężczyzny, który nagle się uspokoił, jakby pogodzony z losem. Nie na długo jednak, bo już po chwili żerca znów sięgnął po instrument, którego ostrze zagłębiło się w drugim oczodole ofiary przy akompaniamencie drażniącego bębenki pisku.
Dzierżąc w spływającej szkarłatem dłoni dwie małe kulki, arcykapłan odwrócił się w stronę wojowników.
– Oślepiony Rzymianin nie może nas zobaczyć! Przyjmij tę ofiarę, Wielki Donarze!
– DO-NAR! DO-NAR! DO-NAR! – Chłopiec krzyczał tak długo, aż poczuł, że pali go gardło. Gdy arcykapłan wrzucił gałki oczne do ognia, nad ogniskiem uniosły się skry.
– DONAR! – zakrzyknęli jeszcze raz wojownicy.
Po chwili arcykapłan odłożył wąski pręt, chwytając za nóż o długim ostrzu. Ciemna krew trysnęła na jego ręce, gdy grzebał w ustach ofiary. Rzymianin rzucał się na stole, bełkocząc coś niezrozumiale i skamląc z przerażenia.
– Bez języków Rzymianie nie będą mogli rozsiewać swoich kłamstw!
Kawałek mięsa pofrunął w płomienie.
Chłopiec zamknął oczy. _Więzień musi umrzeć. Przecież to nawet on mógł własnoręcznie uśmiercić moich kuzynów._ W tej samej chwili poczuł silne uderzenie łokciem. Ojciec chciał, żeby wszystko uważnie obserwował i nie zamykał oczu.
– DONAR!
Arcykapłan wbił ostrze w pierś jeńca. Ciął z zapamiętaniem w prawo i w lewo. Rzymianin wierzgał nogami coraz szybciej i szybciej, wybijając równy rytm na nogach stołu, aż wreszcie opadł bezwładnie. Zanim kapłan odrzucił nóż i chwycił piłę, zupełnie przestał się ruszać. Klatka piersiowa mężczyzny została otwarta z wielką wprawą, a żerca wyciągnął serce ofiary, wydostając je z plątaniny żył i naczyń krwionośnych. Wymachiwał małym, krwawym ochłapem w stronę wojowników, jakby pokazywał im jakieś trofeum.
– Bez serca Rzymianom zabraknie odwagi! Braknie im sił!
– DO-NAR! DO-NAR! DO-NAR!
Chłopiec dziękował w duchu za to, że skandowanie tłumiło wszelkie inne odgłosy. Chociaż nienawidził Rzymian, ten krwawy spektakl sprawił, że zaczęło go mdlić. Patrzył spod na wpół przymkniętych powiek, jak akolici zdejmują ciało ofiary ze stołu i rzucają je na stos, który po chwili podpalono.
Czas płynął. Drugi i trzeci, a potem czwarty Rzymianin podzielił los pierwszej ofiary. W końcu Segimer zauważył, że syn traci koncentrację.
– Obserwuj uważnie wszystko, co tu się dzieje!
Usłuchał ojca, choć zbierało mu się na wymioty.
Znów poczuł przy uchu gorący oddech Segimera.
– Czy wiesz, jak zginął jeden z twoich kuzynów?
Chciał odpowiedzieć, ale miał wrażenie, że język stwardniał, przemieniając się w drewniany kołek w suchych ustach. Pokręcił głową.
– Próbował bronić matki, twojej ciotki. Oczywiście był tylko małym chłopcem, więc Rzymianie rozbroili go z łatwością. Powalili go na ziemię, a jeden z legionistów wbił mu włócznię prosto w odbyt. Nie na tyle głęboko, żeby stracił przytomność i od razu wyzionął ducha. Leżał bezradny na ziemi, wykrwawiając się. Mógł obserwować, jak ci zwyrodnialcy mordowali jego brata i hańbili matkę. Na jego oczach.
Po policzku chłopca spływały gorące łzy wściekłości i zgrozy. Ale ojciec jeszcze nie skończył.
– Biedak żył jeszcze, gdy wieczorem tamtego dnia dotarliśmy do wioski. Jego ojcu, twojemu wujowi, nie pozostało nic innego, jak tylko zakończyć jego cierpienia. – Segimer ujął ręką mocno podbródek chłopca, zmuszając go, żeby spojrzał mu w oczy. – Takimi właśnie pełnymi honoru istotami są Rzymianie. Rozumiesz już?
– Tak, ojcze.
– Czy chciałbyś, żeby coś takiego przytrafiło się twojej matce lub młodszemu bratu? Twojej babce?
– Nie!
– Zrozum zatem, że ofiarowanie życia tych Rzymian Donarowi… W taki właśnie sposób. To jest dobre. Tak trzeba. Jeśli będziemy mieli po naszej stronie boga piorunów, nie możemy z nimi przegrać.
– Rozumiem, ojcze.
Segimer wpatrywał się w oczy chłopca z wielką intensywnością. Ten nie odwrócił wzroku. W końcu ojciec skinął głową z zadowoleniem.
Obserwował całą krwawą ceremonię do samego końca. Stół ofiarny pokryło runo z zakrzepłej krwi, a powietrze długo jeszcze drżało od kakofonii wrzasków umierających, wypełniając się mdlącym zapachem przypiekanego ludzkiego ciała.
Ilekroć żołądek chłopca dawał o sobie znać, wracał myślami do podsuwanych mu przez wyobraźnię obrazów nabitego na włócznię kuzyna, który musiał bezradnie patrzeć na agonię brata i upokorzenie matki, maltretowanych, a w końcu bezlitośnie zaszlachtowanych. Te obrazy w jego umyśle sprawiały, że bladły wszystkie inne, które zobaczył tej nocy. Kipiał z wściekłości na myśl o okropieństwach, jakich dopuścili się rzymscy żołnierze na bogom ducha winnych wieśniakach z nieodległej osady. Gotów był chwycić za nóż kapłana i wrazić ostrze w ciało pierwszego Rzymianina, który stanąłby mu na drodze.
_Zapamiętam tę noc na zawsze_ – przyrzekł sobie. _Pewnego dnia, niech Donar będzie moim świadkiem, dam Rzymianom lekcję, której nigdy nie zapomną._
_Ja, Ermin z plemienia Cherusków, składam solenną obietnicę._I
Arminiusz siedział okrakiem na pięknym kasztanku, obserwując manewry podlegających mu ośmiu _turmae_. Jeźdźcy galopowali raz w jedną, raz w drugą stronę po rozległym placu ćwiczeń za palisadą obozu warownego Ara Ubiorum. Był piękny poranek, chłodny i rześki. Zniknęły ostatnie ślady zimy, a żyzne ziemie wokół obozu mieniły się już różnymi odcieniami zieleni. Skowronki śmigały nad ich głowami, ale ich delikatne głosy były zagłuszane przez huk setek kopyt stąpających po twardej ziemi oraz krzyki młodszych oficerów Arminiusza, wydających kolejne rozkazy.
Tak jak jego żołnierze, Arminiusz miał na sobie osobliwą mieszankę rzymsko-germańskich elementów stroju i uzbrojenia: kolczuga i posrebrzany hełm kawalerii kontrastowały z wełnianym płaszczem używanym przez wojowników wywodzących się z plemion Germanii, tuniką, wzorzystymi spodniami i butami do kostek. Dobrej jakości _spatha_, czyli długi miecz używany przez jeźdźców, wisiał na pozłacanym pasie przechodzącym przez ramię. Arminiusz był mężczyzną w sile wieku, mocno zbudowanym, o chłodnym i groźnym spojrzeniu intensywnie szarych oczu. Czarnowłosy, z długą ciemną brodą wyróżniał się na tle legionistów.
Pięciuset podległych mu cheruskańskich jeźdźców tworzyło _ala_, czyli oddział pomocniczy konnicy oddelegowanej do Legionu XVII. Cheruskowie pełnili zwykle służbę zwiadowczą. Podczas przemarszu zapewniali legionowi osłonę na skrzydłach klasycznej formacji marszowej, ale musieli być gotowi do podjęcia walki w każdych warunkach, także w walnej bitwie. A to oznaczało, że regularna musztra stawała się nieodzownym elementem wojennego rzemiosła germańskiej jazdy. Arminiusz zaś znany był z tego, że nie folgował swoim ludziom podczas ćwiczeń. Obserwował je niezliczoną liczbę razy i wyczuwał intuicyjnie każdy ruch formacji. Jego dobrze wyszkoleni jeźdźcy rzadko jednak popełniali błędy. Dlatego po jakimś czasie jego myśli zaczęły błądzić daleko od placu apelowego.
Poprzedniego dnia spędził trochę czasu w pewnej wiosce na drugim brzegu Renu. Przywódca lokalnej społeczności narzekał na nowy podatek cesarski. Arminiusz nie po raz pierwszy wysłuchiwał takich utyskiwań. Tutaj, w Galii, w oddziałach pomocniczych przydzielonych do legionów służyli tylko Germanie. Dobrze im płacono i w zasadzie nie mieli na co narzekać. Jednak na drugim brzegu, wśród okolicznych plemion, sytuacja wyglądała zgoła inaczej.
_Namiestnik Warus i jego zausznicy nie zdają sobie sprawy z rosnącego poziomu niezadowolenia lokalnych plemion_ – pomyślał Arminiusz. _Wydaje im się, że romanizacja Germanii przebiega bez większych problemów._
Na terenach znajdujących się pod kontrolą Rzymu, na rozległym obszarze o długości ponad trzystu i szerokości stu pięćdziesięciu mil znajdowało się wiele obozów wojskowych, rozrzuconych w sposób, zdawałoby się, przypadkowy. Co najmniej połowa zamieszkujących te tereny plemion sprzymierzyła się z imperium lub zawarła z nim mniej lub bardziej skomplikowane traktaty i przymierza. Jeśli nie liczyć kilku małych potyczek, na tych ziemiach od wielu lat panował pokój. Każdego lata inżynierowie legionów utwardzali kolejne szlaki. Jedna osada – Pons Laugona – wkrótce miała stać się pierwszym rzymskim miastem z prawdziwego zdarzenia na wschód od Renu, z klasycznym forum, budynkami komunalnymi i systemem kanalizacji. Włodarze innych miejscowości patrzyli na działania sąsiadów z zazdrością, gotowi ich naśladować. Nawet w mniejszych wsiach i siołach regularnie odbywały się jarmarki. Rzymskie prawodawstwo przenikało do systemu praw lokalnych społeczności. Sędziowie z Ara Ubiorum i innych rzymskich obozów na zachód od Renu często i regularnie wybierali się za rzekę, aby rozstrzygać kłótnie o ziemię i inne spory.
_Te zmiany społeczne nie podobały się niektórym członkom tutejszych plemion_.
Niemniej duża część plemion cieszyła się z takiego stanu rzeczy. Głównie dlatego, że dzięki Rzymianom rósł poziom życia. Obecność legionów gwarantowała stabilny rozwój handlu żywnością. Jak grzyby po deszczu wszędzie wyrastały nowe karczmy i sklepy, bo legioniści nie tylko jedli i pili, ale i potrzebowali ubrań oraz innych rzeczy. Rolnicy mieszkający w pobliżu obozów mogli sprzedawać Rzymianom zwierzęta, zboże i warzywa, wełnę i skórę. Kobiety handlowały ubraniami, a jeśli tylko chciały, nawet swoimi włosami. Jeńcy wzięci do niewoli w potyczkach z innymi plemionami byli sprzedawani w niewolę i – uwięzieni w klatkach z dzikimi zwierzętami – zapewniali rozrywkę w amfiteatrach, które również powstawały w pobliżu obozów wojskowych. A handel niewolnikami przynosił spore zyski. Młodzi mężczyźni mogli zaciągnąć się do rzymskiej armii, uciekając w ten sposób od nudnego życia w gospodarstwach. W pobliżu baz wojskowych i kontrolowanych przez Rzymian szlaków co bardziej przedsiębiorcze osoby otwierały tawerny i inne tego typu przybytki albo znajdowały zatrudnienie za wałami w administracji obozów.
_Owszem, bycie częścią imperium przynosi sporo korzyści_ – rozumował Arminiusz – _ale za to wszystko przychodzi płacić wysoką cenę_.
Po pierwsze, trzeba uznać władzę absolutną, którą dzierżył _Imperator Caesar Divi Filius Augustus_ – Oktawian August. Człowiek, któremu wszyscy musieli bić pokłony. Człowiek, którego czczono niemal jak boga. Germańskie plemiona miały wprawdzie starszyznę czy radę wodzów, ale nie traktowano ich tak, jak Augusta. Szanowano ich. Owszem, niektórzy budzili lęk. Czczono? Może i tak. Kochano? To równie prawdopodobne. Ale czy ci ludzie uważali się za lepszych od innych? Nigdy. Przywódca, który wywyższał się nad pobratymców, nie utrzymałby się zbyt długo u steru władzy w żadnym plemieniu. Wojownicy szli za wodzami dlatego, że ich szanowali. I jeśli z jakiegoś powodu ten ktoś stracił ich szacunek, odchodzili i popierali innego wodza. Jako wojownik i książę plemienia Cherusków Arminiusz dobrze wiedział o tym, jak ważne jest uzyskanie wsparcia ludu, gdyż spędził większość swego życia poza domem, w służbie legionów.
_Innym kosztem związanym z byciem częścią imperium_ – Arminiusz uśmiechnął się do swoich myśli, unosząc kąciki ust – _właśnie tak, bo to wszak koszt… jest ten jak najbardziej wymierny, liczony w monetach. Podatki._
Tego lata po raz pierwszy podatki miały zostać zebrane również z terenów leżących po drugiej stronie Renu. Chociaż sekretarze będą zbierać pieniądze i towary nadające się do wymiany handlowej zamiast monet, to właśnie bliska obecność legionów miała być gwarancją tego, że pobór podatku przebiegnie bez zakłóceń. Wódz, z którym poprzedniego wieczora rozmawiał, uznawszy go najwidoczniej za godnego zaufania, nie przebierał w słowach: „Ta danina to rozbój w biały dzień! Ja mogę sobie jeszcze pozwolić na zapłacenie takiego haraczu, ale wielu moim ludziom trudno będzie zebrać towary o wartości porównywalnej z kwotą, o której tu słyszymy. Nie rozumiem w ogóle, dlaczego mielibyśmy płacić!”.
Arminiusz wybąkał wtedy kilka frazesów dotyczących bezpieczeństwa zapewnianego przez imperium i ogromnych korzyści dla wszystkich poddanych cesarza, ale robił to niezbyt przekonująco. Odniósł wrażenie, że naczelnik tamtej wioski dostrzegł dwuznaczność jego zachowania. Ów podatek miały zapłacić nie tylko plemiona żyjące w strefie przygranicznej około trzydziestu mil na wschód od Renu, ale wszystkie społeczności znajdujące się pod mniejszym lub większym wpływem Rzymu na zachód od rzeki. Wprawdzie niektóre plemiona przywykły już do wysyłania swoich synów, by służyli w legionach, a ludzie przyzwyczajali się do innych aspektów rzymskiej dominacji. _Jednak dobrowolna uległość to jedno –_ pomyślał Arminiusz – _a nałożenie takiego trybutu godnego królów pod przymusem to zupełnie inna sprawa._ W jego sercu zamigotał dobrze znany płomień gniewu, podsycana latami nienawiść do Rzymu.
Do rzeczywistości przywołał go przybierający na sile huk końskich kopyt. Skoncentrował uwagę na swoich ludziach. Jeźdźcy pędzili przed siebie, by we właściwym momencie wykonać zwrot, zawrócić i powtórzyć manewr, raz za razem ćwicząc tworzenie tych samych formacji. W zwartym szyku szarżowali prosto na ułożony w stos ekwipunek treningowy. To była „włócznia”, formacja o ostrym szpicu, która miała rozbić linię wroga. Z tego układu gładko przechodzili w luźniejszy szyk klinowy przypominający odwróconą do góry nogami łacińską literę „V”. Formację klina stosowano do tego samego celu, ale najczęściej wtedy, gdy konnica atakowała nieprzygotowanych do obrony nieprzyjaciół, którzy nie zdążyli ustawić się w szyku obronnym. Trzeci szyk był najprostszy: szeroka, równa linia szarżujących jeźdźców, którzy jechali tak blisko siebie, że niemal dotykali się kostkami.
Podczas kolejnej szarży sygnalista zajmujący miejsce w centrum formacji uniósł róg do ust. Zadął z całej siły: _BUUUUUUUUU! BUUUU! BUUUUUUU!_
Taki atak jazdy na piechotę wroga, wsparty dźwiękami rogów wpływającymi na morale obrońców, kończył się niemal za każdym razem pełnym sukcesem. Z jakiegoś powodu – Arminiusz nie był pewien, czy chodziło o okazanie śmiałości, chęć zaimponowania mu, czy po prostu była to konsekwencja słabej kontroli jednego z oficerów nad podwładnymi – jego jeźdźcy zbliżyli się na jakieś sto kroków do kohorty składającej się z legionistów ze świeżego poboru.
Rzymianie musieli wiedzieć, że w pobliżu ćwiczą sojusznicy z konnych oddziałów pomocniczych, a mimo to w pewnym momencie złamali szyk, jakby niepewni intencji jeźdźców. Dopiero wściekłe wrzaski centurionów – skierowane zarówno do jeźdźców, jak i własnych żołnierzy – pozwoliły przywrócić porządek na placu ćwiczeń. Żołnierze czym prędzej odtworzyli właściwą formację i wznowili musztrę. Nie było jednak wątpliwości, że szarża jazdy po raz kolejny okazała się skuteczna i… No cóż, musiała wywołać irytację oficerów kohorty.
_Udało się to_ – pomyślał Arminiusz nie bez satysfakcji – _bo kawaleria wzbudziła strach_. Wielu jeźdźców nosiło posrebrzane hełmy, nie tak bogato zdobione, jak jego własny, ale o podobnej konstrukcji. Z przodu na zawiasach znajdowała się odwzorowująca rysy twarzy jeźdźca maska. Podobnie jak reszta hełmu, także i ona została pokryta cienką warstwą srebrnej folii. Po osłonięciu twarzy żołnierz na koniu miał mniejsze pole widzenia, co oznaczało, że mogli tych masek używać tylko najbardziej doświadczeni jeźdźcy. Jednak warto było zdecydować się na takie poświęcenie dla efektu demoralizującego, bo w oczach obserwatorów jeździec zmieniał się w jakąś nieludzką istotę, stworzenie, które mogło wypełznąć wprost z podziemi. Zdeterminowana grupa jeźdźców, nawet niewielka liczebnie, szarżująca przy akompaniamencie ogłuszających trąb, mogła sprawić, że nawet najodważniejsi przeciwnicy drżeli ze strachu.
Arminiusz od tak dawna służył w legionach, że dobrze wiedział, jak skuteczne bywają poszczególne formacje, które właśnie obserwował. Przekonał się, że ćwiczone na placu manewry przynoszą oczekiwane efekty, jeśli tylko zastosować je we właściwym czasie. Taktyczne wykorzystanie jazdy stało się jednym z elementów imponującej skuteczności rzymskiej machiny wojennej, której najważniejszą siłą od zawsze były te cholerne linie ciężkozbrojnej piechoty legionów.
Skupił wzrok na jednostce, którą nastraszyli jego ludzie.
Ciągle dziwnie się czuł, myśląc o Rzymianach jako swoich sojusznikach. A przecież minęło już osiem lat od chwili, gdy dołączył do legionów. Kampanie i niezliczone bitwy, w których brał udział po stronie Rzymu, sprawiły, że odczuwał wobec legionów zdrowy respekt, i to zarówno jeśli chodzi o zwykłych szarych żołnierzy, jak i dowodzących nimi oficerów. Ich niezwykła odwaga, dyscyplina i niewzruszoność w obliczu wroga zasługiwały na szacunek. Niejednokrotnie on i jego ludzie byli ratowani z opresji dzięki interwencji tej lub innej jednostki piechoty. Arminiusz znosił ciężkie przemarsze, upijał się z oficerami do nieprzytomności, a nawet brał udział we wspólnych wyprawach do lupanarów. Jego lojalność wobec imperium sprawiła, że w końcu najpierw został nagrodzony obywatelstwem, a potem uzyskał nawet awans do stanu ekwitów, stając się jednym z członków średnio zamożnej klasy społecznej.
Jednak mimo tych doświadczeń i wszystkich zaszczytów Arminiusz czuł mniejszy związek z Rzymianami, niż można by się było tego spodziewać. Głównie dlatego, że w głębi duszy nadal odczuwał dumę, mogąc uważać się za Germanina. Stosunek do niego niektórych Rzymian bardzo ułatwiał mu pielęgnowanie tej odrębności. Chociaż oficjalnie był ekwitą, wielu Rzymian traktowało go niewiele lepiej niż oswojonego dzikusa w futrach. On i jego ludzie byli wystarczająco dobrzy, by walczyć i umierać dla chwały Rzymu, ale to nie wystarczało, aby uznać ich za równych „prawdziwym” Rzymianom. Ta świadomość była wystarczająco trudna do zniesienia podczas wielu lat, gdy służył w armii rzymskiej w innych prowincjach, a teraz, gdy znalazł się tak blisko ojczyzny, czuł się jeszcze gorzej. Niecałe dwie mile stąd, na wschodnim brzegu Renu, zaczynały się ziemie germańskich plemion. Do siedzib jego ludu, Cherusków, było o wiele dalej, ale mimo wszystko miał znacznie więcej wspólnego z najbliższym plemieniem – Uzypetami – niż z Rzymianami. Wyznają te same wartości, mówią podobnymi językami, czczą tych samych bogów.
Arminiusz przywołał wspomnienie tamtej pamiętnej nocy w świętym gaju. To wystarczyło, aby po kręgosłupie spłynęła mu kropla potu. Gdy legiony przekraczały rzekę, aby ukarać plemiona, które powstały przeciwko imperium, żołnierze nie zabijali Daków, Iliryjczyków ani Traków. Zabijali Germanów. Takich jak on, takich jak jego wojownicy. Jak jego dawno zmarła ciotka i kuzyni. Ludzi, którzy mieli prawo do wolności. Do życia. Dlaczego mieliby zostać poddanymi jakiegoś Augusta, rządzącego nimi z Rzymu, miasta odległego o wiele setek mil? Arminiusz zadawał sobie podobne pytanie. _Dlaczego ja miałbym mu służyć?_
Minęło dwadzieścia jeden lat, odkąd stanął wśród świętych drzew przy boku ojca, ale słowa przysięgi były teraz równie żywe w jego umyśle, jak wtedy, gdy wypowiadał je po raz pierwszy. _Pewnego dnia, niech Donar będzie moim świadkiem, dam Rzymianom lekcję, której nigdy nie zapomną. Ja, Ermin z plemienia Cherusków, składam solenną obietnicę._
Uniósł głowę na błękit nieba, po którym powoli sunęły postrzępione chmury przypominające kłębki owczej wełny. Promienie słońca ogrzewały już budzącą się do życia ziemię, ale nie było jeszcze za gorąco. Skowronki wciąż unosiły się wysoko, radośnie oświadczając wszem wobec, że wiosna ma się ku końcowi i zbliża się lato. Wkrótce nadejdzie. A kiedy zrobi się cieplej, Publiusz Kwinktyliusz Warus, namiestnik Germanii, poprowadzi swoją armię na wschód. Przez Ren i dalej, aż do rzeki Visurgis, żeby zebrać podatki z jak najrozleglejszych terenów.
_Tylko ci cholerni Rzymianie mogli wymyślić coś takiego jak pieprzone podatki. Srebro ukradzione plemionom posłuży do ozłocenia jeszcze większej liczby posągów cesarza i budowania utwardzonych dróg, po których rzymskie armie będą mogły przemieszczać się jeszcze szybciej. Wielki Donarze –_ modlił się – _wiele lat czekałem, aby wypełnić moją przysięgę. Chcę zemścić się za tych członków mojego plemienia, którzy zginęli, bo się ośmielili sprzeciwić Rzymowi. Proszę, spraw, aby w tym roku nadarzyła się odpowiednia okazja._
To stanie się tego lata.
– Bądź pozdrowiony! – zawołał starszy centurion. Miał na sobie zbroję łuskową i hełm z poprzecznym grzebieniem z farbowanego na czerwono włosia. Przemieszczał się szybko
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.