- promocja
Cesarz - ebook
Cesarz - ebook
To miasto jest moje, ten kraj jest mój. Zdobyłem je własną krwią; tak wielką kupą szmalu, że zebrany w jednym miejscu przerósłby cuchnącą górę śmieci w Radiowie, a to podobno największe i najbardziej śmierdzące wysypisko w Europie.
Jednak moje pieniądze nikomu nie śmierdziały.
Cesarz miał wszystko i wszystkich, a jego wpływy i rozległe biznesy sięgały daleko poza Warszawę. Nie istniało dla niego niemożliwe, a słowo „niewykonalne” nie istniało. Jednak jedna zła decyzja potrafiła zrujnować to co budował przez lata, a niepozorne niesłuszne oskarżenie potrafi zrujnować imperium budowane przez dekady.
Minęły lata, a Cesarz powrócił do kraju z jedną myślą – odebrać wszystko to co należy do niego.
I będzie w tym bezwzględnie skuteczny.
Mariusz Zielke po raz kolejny wchodzi w świat polityki, biznesu oraz ogromnych pieniędzy i w niepodrabialny sposób tworzy historię w której pozorna fikcja być może ma w sobie więcej elementów prawdy, a niżeli myślimy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-9959-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To miasto jest moje, ten kraj jest mój. Zdobyłem je własną krwią; tak wielką kupą szmalu, że zebrany w jednym miejscu przerósłby cuchnącą górę śmieci w Radiowie, a to podobno największe i najbardziej śmierdzące wysypisko w Europie.
Moje pieniądze nikomu nie śmierdziały. Brali je ludzie mali i duzi, piękni i brzydcy, wspaniali i zwyczajni, wpływowi oraz tacy zupełnie bez znaczenia. W ilościach hurtowych i w detalu. Jedni zasłużyli, drudzy mniej. Część wystawiała rachunki lub faktury, większość jednak wolała transakcje _dżentelmens agriment._ Z ręki do ręki. Wyszeptane, niedomówione.
Dawniej polegało to na wręczaniu ciężkich skórzanych teczek, wypchanych białych i beżowych kopert, raz nawet musiałem wysłać forsę furgonetką w wielkich workach pocztowych.
Potem przyszły nowocześniejsze metody: konta numeryczne, karty do bankomatów i wpłatomatów, operacje na akcjach i obligacjach, udziały w zagranicznych spółkach tworzonych i zarządzanych przez godnych zaufania, dyskretnych, roztropnych, profesjonalnych do bólu adwokatów.
Milion sposobów, by opłacić tych, których trzeba było opłacić.
Poza pieniędzmi nie gardzono towarami. Przez całe zawodowe życie kupiłem niezliczone ilości zegarków, portfeli, kuponów podarunkowych, karnetów paliwowych, samochodów, motocykli, telefonów, komputerów, biletów na koncerty i mecze, pakietów sponsoringowych, wódy, łiskaczy, brandy, szampanów, koniaków, słodyczy, kaw, cygar, klejnotów, lalek dmuchanych i żywych, win tanich i drogich, obiadów, lanczy, kanapek, mandatów, noclegów hotelowych, domów letniskowych, apartamentów, willi, szkoleń.
Wywiezione na Radiowo mogłyby doprowadzić do katastrofy ekologicznej, za to kierownika jakiejkolwiek hurtowni przyprawiłyby o porządny ból głowy. Żaden magazyn w Polsce nie miał jednocześnie na stanie tyle luksusowego – i to nawet nietrefnego – towaru.
Nigdy nie dałem nikomu fantu pochodzącego z przestępstwa. Nigdy nikogo nie zadenuncjowałem, nie wrobiłem, nie zdradziłem. Mój towar zawsze był czysty, bez skazy, oryginalny i koszerny. Gdyby zapakowano go w kolorowe papierki i wsadzono na sanie, mógłbym objechać świat jako święty Mikołaj.
Czasem zresztą tak mnie nazywali. Wrogowie i przyjaciele.
Kiedy pięć lat temu próbowali mnie zamknąć tuż przed świętami, najpopularniejszym esemesem rozsyłanym wśród polityków, biznesmenów, urzędników i dziennikarzy był ten o treści: „W tym roku Mikołaja nie będzie…”.
Zapis tego esemesa znalazł się w aktach stu szesnastu postępowań kryminalnych, ale nigdy nie został przedstawiony w sądzie jako dowód (prawdopodobnie prokuratorzy uznali, że sądy są dość skostniałe i odporne na przenośnie).
Nie sposób wymienić wszystkich dziwactw, do jakich zmusiły mnie życie i kontrahenci.
Raz zapłaciłem jednej psiucie za tatuaż na całych plecach (w gratisie dostała motylka na szyi i minimodliszkę pod piersią). Dziary były dodatkowym kosztem sponsorowanego wyjazdu referencyjnego do Tajlandii, który miał z kolei skutkować kontraktem dla koncernu zbrojeniowego. Psiuta decydowała o podwykonawcach. Dobrze decydowała.
Innym razem musiałem wyjść z ważnej kolacji, żeby potwierdzić kierownikowi sprzedaży z Decathlonu, że pokryję koszt zakupu rowerów, ciężarków, piłek i innych dupereli, wartych łącznie dwadzieścia tysięcy i zapakowanych do wysyłki na życzenie dyrektora urzędu centralnego.
Facet się schlał i chciał się popisać przed dziewczyną, że zyskał takie koneksje i możliwości, a rzeczy miały być prezentami dla jej rodziny.
To po tym telefonie agenci CBA postawili mu przed domem specjalną, nafaszerowaną elektroniką i kamerami lampę uliczną i zaprogramowali drony na ciągłą obserwację z powietrza. Zamknęli go jednak dopiero rok później, tylko po to, żeby zrobić potem świadkiem koronnym i nie ukarać.
Gość nadzorował wydawanie prawie miliarda euro. Cała kasa poszła w błoto.
Kiedy jeszcze drony były tylko w filmach s-f, na początku mojej biznesowej drogi, jedna osoba poprosiła mnie o kupno psa za trzy tysiące (dla córeczki); dziesięć lat później zażądała już konia za pięćdziesiąt tysięcy (też dla córeczki). Euro. W międzyczasie moi ludzie sprowadzili dla niej węża, papugę, małpę i parkę dziwnych robaków, których nazwy nie pamiętam, tak obrzydliwych i rzadkich, że nawet nowi Ruscy byli pod wrażeniem.
Ta osoba nie miała nic wspólnego z pracą na rzecz zwierząt, odpowiadała za zakupy w koncernie paliwowym.
W jednym z gabinetów w moim domu, w potężnym akwarium wypełnionym prawie dziesięcioma tysiącami litrów wody oceanicznej, do dziś pływa półtorametrowy rekin, który miał ubarwiać egzotycznie przyjęcia w skrytej głęboko w puszczy willi ministra skarbu, ale chuj nas oszukał, zdradził, a potem umarł i rekin został u mnie. Całkiem się do niego przyzwyczaiłem i dziś nawet lubię osobiście go karmić specjalnie sprowadzanymi z Indonezji orleniami.
Patrzę, jak połyka je w całości albo rozrywa trójkątnymi zębami, i wyobrażam sobie, że tym pokarmem są ludzie, których nie lubię, a do których muszę się uśmiechać.
Rekinowi dałem na imię Gacek. Ma jakieś dziesięć lat, przeżyje jeszcze drugie tyle, może więcej. Gdyby był rekinem polarnym, mógłby doczekać nawet trzystu.
Wszyscy moi łapówkarze są długowieczni, czasem mam wrażenie, że nieśmiertelni. Nawet jeśli umierają, odradzają się w kolejnych wcieleniach. Mają zagwarantowane miejsce w łańcuchu pokarmowym. Nic ich nie zabija, nic nie wtrąca do więzień, nic nie napawa wstydem. Jeśli zostają złapani za rękę, w pierwszej mowie obronnej stanowczo zaprzeczają, że należy ona do nich. Potem, przytłoczeni dowodami, idą na współpracę i zrzucają winę na innych. Dzielą się wiedzą, pieniędzmi, zostają objęci programem ochrony świadków, tracą stare życie, zyskują nowe. Dla wielu z nich cała ta zabawa z korupcją okazuje się całkiem niezłą przygodą.
Dopóki nie nacisną komuś niewłaściwemu na odcisk, dopóki nie zgubi ich pazerność i poczucie bezkarności, za moje pieniądze wypoczywają, bawią się, opalają, zwiedzają świat, uczą się języków, biznesu, grają w ruletkę, ćpają i ruchają.
Zachowują się przy tym, jakby to się im należało.
Bo też może i się należy. W końcu płacę im, żeby zarabiać jeszcze szybciej i więcej. Z mojej perspektywy jest to zwykła inwestycja. Jako inwestor mam prawo nie myśleć o ich motywacjach, tylko o swoich. To usprawiedliwiające. Ja chcę tylko zarobić. Po to jestem biznesmenem, po to prowadzę biznes. Żeby zarobić.
Za darmo nic nikomu nie dałem. Zawsze pilnowałem, żeby wszystko, za co zapłaciłem, zostało zrobione według wynegocjowanych wymogów i wytycznych, z należytą dbałością i starannością, nawet jeśli to już nie miało żadnego znaczenia.
Starałem się uchodzić za człowieka z gestem, nieprzesadnie drobiazgowego, zasadniczego, pozbawionego genu upierdliwości i nadmiernej zachłanności, nieczepiającego się z byle powodu, nieskorego do niepotrzebnych kłótni. Może nie zawsze wychodziło.
Może dlatego jestem w miejscu, w jakim jestem.
Jest czternasty lutego, poniedziałek, późny wieczór, zimno. Na ulicach sucho. Wiosna się pospieszyła i nawet w górach nie ma śniegu. Jakieś pięć stopni na plusie, odczuwalnie znacznie mniej, bo wieje wiatr, za tydzień za to ma już być powyżej dziesięciu, wiatr się przy tym może wzmóc. W nocy zapowiadają przymrozki.
Dziś jest pierwszy z najważniejszych dni realizacji PLANU. Dni będzie wiele, bo plan jest długofalowy. Wymaga (jak każdy dobry plan) skrupulatności i konsekwencji. Został starannie przygotowany, drobiazgowo opisany i uszczegółowiony. Ubrany w ryzyka i koszty, w warianty A, B i C, opatrzony kalendarium, wpisany w sieci zależności, układów i stosunków.
Teraz nadszedł czas realizacji.
O planie więcej opowiem później. Nie dla stopniowania napięcia, tylko dlatego, że tak trzeba. Najpierw musicie poznać inne okoliczności, żeby zrozumieć, skąd wziął się plan i dlaczego jego realizacja stała się konieczna.
Dlaczego jest sprawą życia i śmierci, a może i większej wagi.
Jedziemy Ujazdowskimi w dół, w kierunku Mokotowa.
W samochodzie są ze mną Miłosz i dwóch ochroniarzy wyznaczonych przez Zośkę.
Zośka to legenda świata tajnych służb. Postrach gangusów, mafiosów, pomniejszych bandytów. Dawniej był żołnierzem, antyterrorystą, komandosem. Gościem od naprawdę ciężkich spraw. Gdyby pozostał w wojsku, pewnie dziś byłby generałem. Ale on chciał służyć krajowi, więc posłuchał jakiegoś cwaniaka z gwiazdkami i szlaczkami na pagonach i dał się przenieść do policji. A tam go wplątali w jakąś aferę, więc musiał pójść na swoje, to znaczy do mnie. Wcześniej zaliczył dwóch mniejszej wagi biznesmenów. Bardzo chciałem go mieć u siebie, bo pracuję z najlepszymi. To zdanie pojawi się tu pewnie nie raz. Uwielbiam mówić:
– Pracuję z najlepszymi. Koszty nie mają znaczenia.
Dla Zośki pieniądze chyba niespecjalnie się liczą. Sądzę, że intelektualnie nie dorósł do bycia obrzydliwie bogatym. A może jest na to za przyzwoity. Jest ponad kwestie własności i wartości pieniądza. Nie interesują go bankowe procenty, rynki akcji i obligacji, nawet emerytura. Nie myśli o niej. Chce po prostu dobrze wykonać robotę, bo kocha swoją pracę. Żyje dla niej. To jego pasja. Prywatnie uważa, że ludzie bez pasji nie są wiele warci, i w tym się z nim zdecydowanie zgadzam. Ja też w końcu żyję dla pasji, nawet jeśli inni ludzie uważają, że jest ona chora czy szkodliwa.
Ale wróćmy do Zośki, bo to człowiek wart znacznie więcej niż paru zdań. Nie jest tak wysoki i szeroki, jak wygląda na zdjęciach czy nagraniach wideo, ale to kawał bydlaka. Ma strasznie twarde, wręcz kamienne, nabite mięśnie. Są jak kamizelka kuloodporna; odnoszę wrażenie, że zatrzymałyby kulę wystrzeloną z normalnego pistoletu. Żeby go poważnie zranić, trzeba by użyć strzelby na słonie, takiej jak w trzeciej części _Jurassic Park_. Zośka jest trochę jak dinozaur. Rzadki, monumentalny, wzbudzający szacunek i ciekawość, śmiertelnie groźny. W sumie można byłoby go podzielić na dwóch i obaj robiliby wrażenie. Przypomina kolosa czy golema, ale przy tym jest znacznie sprawniejszy. Porusza się szybko i sprężyście. Przeszywa spojrzeniem. Patrzy tak, że nawet ja pierwszy odwracam wzrok.
Potrafi zabić każdą częścią ciała i każdym narzędziem. Przez dwadzieścia lat uczył się tylko tego. Zabijania i jak nie dać się zabić.
Dodatkowo dziś jest już dość medialny, sławny. Przynajmniej w środowiskach, w których ma to znaczenie. Kiedy wchodzi do knajpy, nocnego klubu czy jakiejś szulerni, wszystkie mendy wychodzą bez pytania. Widziałem raz taką scenę i żywcem przypominała te ze starych westernów, w których jest tylko dwóch głównych bohaterów: dobry i zły, a reszta służy za tło, chowa się, kiedy należy, ucieka z kadru drzwiami i oknami. Nie potrzebują instrukcji czy innych zachęt. Sława Zośki sprawia, że wiedzą, co robić. Reagują na zapachy i gesty, dzięki czemu unikają losu ofiar przemocy.
– Ludzie powinni znać swoje miejsce – mawia Zośka i to jedno z nielicznych zdań, które wypowiada.
Płacę mu dwa razy lepiej niż poprzedni pracodawca. Jest to bardzo dużo, nawet jak na tę branżę, więc mnie szanuje. Szanuje moje miejsce i swoje.
Zośka jedzie w drugim samochodzie, z tyłu, z trzema innymi typami. W sześciu zapewniają mi ochronę niemal taką, jaką ma premier czy prezydent, i o której mogą jedynie marzyć wszyscy chuje ministrowie razem wzięci. Z przyzwoitości używam tego „niemal”, bo głowom państw należy się szacunek, nawet jeśli są zwykłymi przekupnymi łajdakami. Tak naprawdę myślę, że moja ochrona jest znacznie lepsza. Borowiki w końcu mają mniejsze doświadczenie i mniej zarabiają. Rzadko kiedy rzeczywiście stawali ze śmiercią twarzą w twarz, jak Zośka i jego żołnierze. Poza tym raczej nie lubią swoich pracodawców, a ja – co by o mnie nie mówić – daję się lubić. Przynajmniej przez bliskich współpracowników i ludzi, na których mi zależy. Zawsze dbam o to, by pracownicy oddawali mi siebie nie tylko dla kasy. To jedno z najważniejszych źródeł mojego sukcesu.
Jestem człowiekiem, który wiele zyskuje przy osobistym poznaniu, którego zwyczajnie nie sposób nie lubić. Oczywiście, gdyby zrobiono anonimowy sondaż uliczny, wyszłoby, że dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa mnie statystycznie nienawidzi, a pozostałe dziesięć nie ma zdania. Prawdopodobnie nikt z pytanych nie odpowiedziałby: „podziwiam go” czy „wydaje się sympatyczny”. Ale to tylko dlatego, że poznać mnie może znikomy odsetek społeczeństwa. Większość z tych ludzi jest po prostu nieszczęśliwa, zraniona przez los, zawistna i zła na siebie, co przekłada się na złość na innych. To też powody, dla których muszę mieć dobrą ochronę.
Nie znam imion, ksywek, stopni, historii ludzi Zośki, choć z grzeczności próbowałem wykazać nimi pewne zainteresowanie. Zmieniają się jednak na tyle często i wyglądają tak podobnie, że w końcu zrezygnowałem. Zacząłem ich traktować jak elementy środowiska i skupiam się na Zośce.
On jest dla mnie najważniejszy.
Dla Miłosza też. To on skontaktował mnie z Zośką i przekonał, że warto go mieć u nas („Info pójdzie w świat”; „Niech chuje wiedzą, że czas zacząć się bać”).
Miłosz to mój najbliższy doradca. Ma trzydzieści pięć lat, wspaniałe zęby i jest cholernie przystojny. Wygląda jak macho, pachnie jak macho, zachowuje się jak macho. Tańczy tak, bije się, mówi, porusza, pieprzy. W każdym jego ruchu czuje się samca alfa. W każdym geście, spojrzeniu, z każdego fragmentu ciała biją feromony, które – gdyby mogły przemawiać do kobiet – wrzeszczałyby: „Jestem twoim najskrytszym marzeniem. Wypierdolę cię jak książę. Zaczaruję twoje życie i sprawię, że będziesz miała już tylko różowe sny. Zrobię z ciebie królową. Ze mną staniesz się najszlachetniejszym klejnotem nocy”.
Na mężczyzn też potrafi działać. Jeśli go nie kochają, to przynajmniej lubią. Jego pociągłą twarz, jednodniowy, gęsty, zwierzęcy zarost, jego klatę, jego sterczące, twarde pośladki, jego bicepsy i tricepsy, jego buty i długie palce. I te kurewskie zęby, trochę za duże i za białe, więc albo były z przeceny, albo rzeczywiście są prawdziwe.
Miłosz pięknie mówi w czterech językach, zna na pamięć ze sto najważniejszych cytatów, śpiewa karaoke, pisze wiersze, walczy w MMA, ma fynf-und-cwańcyś w bokserkach, a nawet potrafi zagrać kilka standardów na fortepianie.
W żadnej dziedzinie nie jest mistrzem świata i właśnie dzięki temu jest chodzącą (choć częściej jeżdżącą limuzynami) doskonałością. Wszystko robi właściwie przeciętnie, ale to sprawia, że ludzie go lubią, a kobiety za nim szaleją.
Zdrowa, pozytywna przeciętność (także ta umiejętnie pozorowana) jest najbardziej pożądana we współczesnym świecie. Nie wzbudza specjalnego podziwu ani zazdrości. Sprawia, że ludzie czują się swojsko. Chcą głosować, chcą popierać.
Miłosz, rzecz jasna, jest duszą towarzystwa. Zawsze wie, co należy robić. Kiedy zabluzgać, a kiedy powiedzieć wiersz. Kiedy się upić, a kiedy zamknąć za innymi drzwi. Kiedy polać i kiedy zrobić śniadanie do łóżka. Kiedy przeczytać książkę, a kiedy pójść na siłownię. Kiedy być twardzielem, kiedy przytulić.
Gdyby na ulicy pokazać jego zdjęcie, fragment wypowiedzi, nagrany głos i przeprowadzić podobną sondę, jak w moim przypadku, wynik byłby dokładnie odwrotny. Dziewięćdziesiąt procent ludzi stwierdziłoby, że mu ufa, a dziesięć, że nie ma zdania. Nikt nie powiedziałby, że go nienawidzi (mimo że pięknych osób zwykliśmy z zazdrości nienawidzić). Tu byłby pewien błąd, bo po prostu część ludzi nie przyznaje się do nienawiści. Ale i tak większość szczerze mówiłaby o nim z sympatią.
Miłosz zostanie w przyszłości premierem albo prezydentem, chyba że wcześniej umrze.
Ale najpierw, jak każdy, nawet największy talent, nawet najbardziej błyszczący brylant, musi odpracować swoje przy boku takich jak ja lub innych, którzy zdobyli świat, zanim Miłosz zdjął pieluchę. Którzy przygotowali mu grunt w czasach znacznie bardziej okrutnych i bezwzględnych, dzięki czemu on może teraz brylować. Którzy nauczą go tego, czego jeszcze nie umie, choć jemu wydaje się już, że posiadł wszystkie rozumy i już jest gotów do porządnego skoku w górę.
Spokojnie, wspinanie się po drabince wymaga nadepnięcia na każdy szczebel. Inaczej łatwo o potknięcie, można szybko spaść.
Tak czy inaczej, Miłosz zajmuje się tym, czym się zajmuje, to znaczy kojarzy ze sobą ludzi, którzy sami nie są w stanie się skojarzyć, którzy są zbyt dumni, by pierwsi zaproponowali skojarzenie, lub zbyt pazerni, by się bez konieczności skojarzenia podzielili. Jego niezwykle istotną zaletą jest wrodzona umiejętność dochodzenia do kompromisu. Uwielbia używać szwedzkiego słowa: „_lagom_”, co znaczy „w sam raz”, którego nauczył się od pewnego sympatycznego, zdolnego, polsko-skandynawskiego lobbysty starej daty. Zawsze chce znaleźć sposób na to, by obie strony doszły do porozumienia, żeby osiągnęły to coś, co sprawi, że uznają umowę za „akurat”.
Mam wielu doradców, prawników i wiele osób, które chwalą się możliwością szeptania mi do ucha, ale tylko jednego Miłosza. Jest moją prawą ręką i ma świadomość własnej pozycji. Lubi mówić: „Cesarz jest tylko jeden i ma dwie ręce. Jestem jego prawą i lewą ręką”.
Wciąż nie jest pewien, czy dobrze zrobił, związując się z kimś takim jak ja. Oligarchą, aferzystą, który po okresie niełaski wraca do kraju, by odbudować wpływy. Czasem myli się i mówi: „odbudować imperium”, ale wtedy go poprawiam, bo nie muszę odbudowywać żadnego imperium. Wciąż jestem najbogatszym Polakiem i jednym z najbogatszych ludzi w Europie. Mieszczę się także w rankingu światowym Forbesa, a to już coś.
Na wygnaniu nie roztrwoniłem zdobytego majątku. Wręcz przeciwnie, zarabiałem, a nie przejadałem, skorzystałem z koniunktury, trafiłem z inwestycjami, kupowałem kopalnie diamentów, pola naftowe, złoża metali. Zawsze uważałem, że siła tkwi w surowcach, to one decydują o biedzie i bogactwie, o pokoju i wojnie. To one przyciągają mocarstwa, tajne służby i mafie, jeśli w ogóle chcemy rozróżniać strefy wpływów.
Powiększałem stan posiadania. Rozsławiałem godło Polski w Azji, Afryce i na jeszcze dalszych rubieżach świata. Majątek rósł, a nie topniał. Portfel puchł, zamiast chudnąć. Byłem też znacznie ostrożniejszy i oszczędniejszy w korumpowaniu innych, bo choć świat wcale nie jest mniej zepsuty niż Polska, to jednak jest znacznie bardziej zaawansowany i cywilizowany w tym i innych procederach przestępczych.
Przeczekując, lepiej być ostrożnym. A ja wiedziałem, że przeczekuję. Wiedziałem, że moje wygnanie nie jest wieczne. Że wrócę, by paru ludziom coś udowodnić, a na innych się zemścić. By znów kupować ludzi za towary i pieniądze. By handlować, bo przecież taką mam naturę.
Dziś niczego nikomu nie muszę udowadniać. Po prostu przychodzę po swoje.
Ale rozumiem postawę Miłosza i innych. Rozumiem ich wstrzemięźliwość i obawy. Rozumiem nawet pewne zachowania, które dawniej prawdopodobnie uznałbym za ujmę, prztyczek, może nawet poważniejszą zniewagę.
– Niżej głowę, szefie – prosi ochroniarz.
Chce, by moje ciało było dokładnie pomiędzy nimi, by głowa nigdzie nie wystawała, na wypadek gdyby gdzieś czaił się snajper ze strzelbą na mamuty lub jakiś Ali z bazooką. Oczywiście nie wierzę w snajpera czy terrorystę, oni też pewnie nie, ale takie są procedury. Procedury są bardzo ważne, nawet gdy się jeździ opancerzoną limuzyną. Od nich często zależą sukces i życie. Świat już dawno to zrozumiał. Tylko w Polsce (i innych republikach bananowych czy krajach trzeciego świata) uważa się inaczej. Mówi się: „po chuj procedury, jakoś to będzie”. „Jakoś się wyprostuje, jakoś się zepnie, połączy, naprawi, jakoś się wystartuje, to i jakoś wyląduje”.
Poza tym moi ochroniarze mają prawo być trochę nerwowi. Minutę temu wyjechaliśmy spod kancelarii premiera, gdzie uścisnąłem dłonie dwóch podsekretarzy i czterech członków gabinetu politycznego, których jeszcze nigdy nie kupiłem i których już pewnie nie kupię. Wszyscy byli strasznie młodzi albo mi się wydawało. Wszyscy wyglądali na łazęgów, mieli złe garnitury i bardziej przypominali żołnierzy jakiejś biednej, słabej, komediowej mafii niż urzędników. Oczywiście to tym bardziej nie czyniło z nich groźnych. Nie, to nie oni zdenerwowali moich ochroniarzy, tylko to, co działo się na zewnątrz.
Tuż przed naszym przyjazdem do kancelarii jakiś człowiek chciał się podpalić. Oblał się benzyną z kanistra i usiłował podpalić zapalniczką. Wówczas nie byliśmy jeszcze pewni, czy to ma z nami jakiś związek. Nie miało. Szczęśliwie jeszcze nikt nie chce się przeze mnie publicznie zabijać.
Człowiek chciał się spalić przez premiera. Był urzędnikiem i poczuł się jak w powieści Kafki. Znalazł jakiś przekręt, a nikt mu nie wierzył, każdy go lekceważył. Na koniec, żeby go spacyfikować, uznano, że to on sam jest winien, przyciśnięto tak do muru, że uznał, iż jedynym sposobem zwrócenia uwagi na siebie i problemy, odwrócenia złej karmy, jedyną metodą na wyrwanie się z kręgu oczywistego bezwładu władzy i niesprawiedliwości, będzie samozapłon.
Nie udało się. Coś nie zadziałało albo miało nie zadziałać i ja – patrząc, jak straż pożarna czyści ulicę – zastanawiałem się teraz, czy on sfuszerował specjalnie, czy niecelowo. W sumie pewnie lepiej zadziałałoby spalenie, ale wówczas nie mógłby tak szeroko komentować zdarzenia w mediach. Kto wie, może w ogóle by o nim nie doniosły. A tak osiągnął efekt i zachował życie. Największe portale już po kwadransie od zdarzenia trąbiły: urzędnik próbował się podpalić, żeby zwrócić uwagę premiera. Kilka gazet zapowiedziało wywiady z desperatem.
Miłosz powiedział mi, że był to już trzeci podpalacz w tym roku i pierwszy, któremu nie udało się nawet zaprószyć ognia. O dwóch pozostałych gazety doniosły na przedostatniej stronie. Ten będzie miał jutro jedynkę w dziennikach, a potem jeszcze dziesiątki artykułów w różnych mediach.
Dziwne są prawidła rządzące tym światem.
Nie mamy wiele do przejechania, raptem kilkaset metrów, dwie sygnalizacje świetlne, dwa skrzyżowania, lecz droga dłuży się, przeciąga. Korek. Biało-czerwona rzeka świateł z góry pewnie wygląda imponująco, aż żałuję, że nie lecę helikopterem.
Kierujemy się do hotelu na rogu Spacerowej i Belwederskiej, gdzie zostanie mi wręczony złoty medal – Filar Polskiej Przedsiębiorczości. „Filarów” będzie dziesięciu. Z dziesięciu różnych branż. Będą goście od budownictwa, przemysłu ciężkiego, medycyny, nowych technologii, usług, samochodów, handlu, marketingu, a nawet kultury, choć myślałem, że ta dziedzina u nas zdechła zasłużenie i bezpowrotnie.
Uważam, że Polska nie potrzebuje kultury i wykształcenia. Polacy są od wkręcania śrubek i przenoszenia paczek. Mają chodzić w drelichach, ubabrani smarami, mówić w jednym języku, wypowiadać się prosto i z przecinkami, mają oglądać telewizję zamiast czytać; słuchać, co im mamy do powiedzenia, a nie szukać własnych ścieżek. Taki system edukacji jest potrzebny Polakom i skutecznie serwowany przez władzę od dwudziestu pięciu lat. Polakom nie potrzeba książek, Chopinów, Miłoszów, Szymborskich, Klatów, Twardochów, nie potrzeba wiedzy, ekonomii, samodzielnego myślenia, tworzenia, tylko disco-polo i kruszonów. Mają płacić podatki, wstawać rano, żreć parówki z serkiem topionym i pajdą chleba na zakwasie, zapierdalać dziesięć godzin wpisanych do protokołu jako osiem, iść na piwo i kłaść się wcześnie do łóżek, żeby płodzić kolejnych kretynów i nie zaspać na rano.
Na świecie cenią nas za fachowość w kwestii kładzenia płytek, czyszczenia rur i przenoszenia dużych ciężarów. Niech tak zostanie (z nielicznymi wyjątkami, bo nawet bandzie nieudaczników potrzeba elit i drogowskazów).
Zresztą w innych dziedzinach „Filary” też nie zachwycają. Praktycznie żaden z nich nie stworzył nic wartościowego. Powielają schematy, kradną patenty, kupują legalne licencje, wybierają franczyzę, zamiast stawiać na własne marki. Ale są filarami, wygrywają, rządzą. Ja też. Też nic nie stworzyłem, mimo sto razy większych możliwości, które dał mi los lub które sam sobie wywalczyłem. Może dlatego chcę tak bardzo podkreślać swój oszukańczy zapał do planu.
Większość laureatów Filarów znam z widzenia lub słyszenia, z częścią jesteśmy po imieniu. Mnie znają wszyscy.
Każdy z nas zapłacił od dwudziestu do stu tysięcy euro za zaszczyt przyjęcia wyróżnienia. Cóż, jeśli nie tworzy się niczego rzeczywiście wartościowego, trzeba kupować Filary.
Ceny były różne, zależne od wielu czynników. Medale są takie same dla każdego. Towarzyszą im identyczne dyplomy. Jedyną różnicą jest kategoria, w której zostały przyznane. To jednak ja dostanę swój krążek na samym końcu, jak na prawdziwego mistrza przystało, choć biorąc pod uwagę okoliczności, może powinienem napisać: prawdziwego nieudacznika.
Tak czy inaczej, taki był warunek i chyba nie wzbudził specjalnych emocji u organizatora oraz żadnego z moich towarzyszy czy konkurentów.
Zapłaciłem w końcu znacznie więcej niż pozostali. Po znajomości zostałem głównym sponsorem gali finałowej.
Całą tą szopką zarządza mój stary przyjaciel – Ledwoń. Człowiek bez skrupułów i moralności. Absolutnie doskonały produkt na te czasy. Były dziennikarz, który potem został „przedsiębiorcą”. Jego przedsiębiorczość polegała na tym, że znał, kogo trzeba, i wiedział, od kogo wyciągnąć. Nie wyprodukował w życiu nic poza fekaliami i innymi wydzielinami własnego ciała. Nawet felietony, które podpisywał, tworzyli za niego młodsi praktykanci, a on tylko je poprawiał albo i nie, dodawał swoje nazwisko i puszczał do druku. Nie bez znaczenia jest też fakt, że dawniej współpracował, szczerze i ochoczo donosił na przyjaciół, a nawet ówczesną dziewczynę, w aktach określaną mianem partnerki. Miał pseudonim Okoń.
Drań nad dranie, wyjątkowo pazerny, bezczelny i wpływowy. Z wyglądu ani gruby, ani chudy, wręcz zwyczajny. Lubi wsadzać od tyłu. W ogóle lubi wchodzić i wychodzić.
Zawsze w nienagannie skrojonym (ale niezbyt drogim) garniturze lub smokingu, w koszuli ze spinkami, w świecących butach, w markowych skarpetkach, pachnący, z portfelem kupionym w sklepie Harrodsa.
Człowiek, który nigdy nie zrobił nic za darmo i z sympatii, który wszystko przelicza na pieniądze i nie wierzy w bzdury takie jak miłość czy przyjaźń, nie mówiąc już o patriotyzmie czy dobru wspólnym. Jest chyba jeszcze gorszy ode mnie, i to w każdej kategorii. Pewnie dlatego tak się lubimy. Albo tak kłamiemy, że się lubimy, bo po prawdzie żaden z nas nie zawahałby się nawet chwili przed poderżnięciem gardła drugiemu, gdyby to się odpowiednio opłacało.
Szczęśliwie dla jednego, na razie się nie opłaca.
Jestem trochę zły na Ledwonia. W końcu pierdolił przez lata za moje pieniądze dziesiątki kurew, wypoczywał na kilku moich jachtach, doił najdroższe trunki w Ritzu i Casino Royal, latał moim samolotem i posyłał dzieci do drogich szkół. Zapłaciłem też za jego operację w klinice w Linzu, która miała mu uratować życie, a w rzeczywistości ratowała tylko męskość (ponoć bezskutecznie).
A mimo to, gdy się do mnie przyczepili, pierwszy wyłączył komórkę i udawał, że go nie ma, że mnie nie zna. A kiedy wróciłem, nie okazywał żadnej skruchy. Potraktował to wszystko jak zupełną normalkę. Ot, próbowali jebnąć Cesarza, nie udało się, Cesarz wrócił, wszystko wraca do normy.
W czym problem?
Jest problem – mam ochotę wykrzyczeć mu w oczy, przy wszystkich, na gali, do kamer, powiedzieć, co myślę, lecz wiem, że tego nie zrobię. Będę się uśmiechał, słuchał fałszywych pochlebstw, ściskał nieszczerze dłonie, przyjmował kłamliwe gratulacje i nawet nie zrobi mi się niedobrze. Taki po prostu jest mój świat.
Patrzę w bok, na Łazienki, w których nie byłem już z dziesięć lat. Dawno w ogóle nie byłem na spacerze w żadnym miejskim parku, czy tu w Warszawie, czy w Londynie, Paryżu, Nowym Jorku. Wszystkie te metropolie mają piękne, wspaniałe parki, a ja nie mam czasu i możliwości, by z nich korzystać. Tak jak z wydarzeń reklamowanych na artystycznych plakatach wywieszonych na parkowym płocie.
Jakim więc jestem władcą świata? Jakim cesarzem? Chyba kiepskim.
Po lewej majaczy pomnik Chopina. Myślę sobie, że gdyby żył w naszych czasach, uświetniłby wiele przyjęć dla moich gości, ludzi władzy, przeklętych łapówkarzy, drani, bandytów, hien. Ale jego by to nie obchodziło, bo jego interesowała tylko sztuka. Jego pracą, jego dziełem było tworzenie muzyki. Nieważne, czy grał dla bogatych, czy biednych. W ogóle się nad tym nie zastanawiał. To usprawiedliwiające, prawda? Tak samo pewnie usprawiedliwiają się wszyscy artyści, których wynajmowałem i będę wynajmował i którym płaciłem za granie, śpiewanie, tańczenie czy malowanie do kotleta. Wszyscy oni tworzyli sztukę i nie obchodziło ich, dla kogo to robią i w jakich okolicznościach, skoro moje pieniądze pozwalały im skupiać się na sztuce. Może słusznie. Choć w tym równamy do świata.
Ale myśląc o tym, mam inne pytanie: skoro artystom wolno więcej, to dlaczego nikt nie chce usprawiedliwiać mojego dzieła? Czy ktokolwiek zaprzeczy, że w tym, co robiłem (co robię), jestem artystą?
Chopin. Ledwie go widzę, może tylko jakimś odległym zmysłem, wspomnieniami. Za nim biały dom, w którym klepnąłem ostatecznie transakcję na offset do kontraktu na transportery opancerzone i zmówiłem się w sprawie prowizji za sprzedaż pewnego touroperatora.
Miliard czystego zysku na jednym, półtora na drugim kontrakcie. Ryzyko: zero. Własna inwestycja: żadna. Byłem tylko pośrednikiem. Człowiekiem od znajdowania kompromisów, wypisywania czeków dla właściwych ludzi i uścisków dłoni. _Lagom_.
Pałac Belwederski widać już dobrze za plecami marszałka Piłsudskiego. Tak jak i Pomarańczarnię. Ile potajemnych układów zawarłem w tych miejscach? Ile banków, ilu operatorów, ile budynków i sieci tam sprzedałem? W jakie wszedłem konszachty? Wolicie nie widzieć.
W Królewskim na Spacerowej jestem trzeci raz. Chyba jest najrzadziej odwiedzanym przeze mnie hotelem w Warszawie. Może dlatego, że nie lubię właściciela. My, miliarderzy, już tak mamy. Udajemy wielkich przyjaciół, ale zwykle nienawidzimy się jak dwie najlepsze koleżanki kochające tego samego rozgrywającego czy wokalistę szkolnej kapeli. Jesteśmy zawistni, złośliwi, pamiętliwi i mściwi.
Mimo to przy każdej sprzyjającej okoliczności ściskamy się jak bracia. Zawsze klepiemy się po ramionach i okłamujemy, jak to miło drugiego ponownie widzieć. Śmiejemy się z żenujących żartów typu: „To ty na wolności?”. Z równie wielką powagą chwalimy porażki, co współczujemy sukcesów.
Uroczystość prowadzi para prezenterów z telewizji. Rzadko oglądam telewizję, jeszcze rzadziej czytam gazety, ale te twarze musiały być bardzo znane, bo zapadły mi w pamięć. Mężczyzna ma donośny, dźwięczny głos, piękne białe zęby i postawę sportowca. Miłosz twierdzi, że bzykał żonę owego prezentera, jednak może mu się wydaje, że to była jego żona. Może się tylko chwali.
Wyobrażam sobie Miłosza na jego żonie, staram się, lecz zamiast spółkującej pary widzę tylko białe zęby. One zawładnęły moją wyobraźnią, opanowują ją do cna. Znów dziś myślę o białych zębach i uświadamiam sobie, że to jakiś mój fetysz. Myśląc o ludziach, zawsze najpierw myślę o ich zębach. To je dostrzegam, zanim zastanowię się nad innymi cechami. To w nie patrzę, zamiast spoglądać w oczy.
Kobieta przypomina mi nauczycielkę niemieckiego, w której kochałem się czterdzieści pięć lat temu. Była to miłość platoniczna i niespełniona. Zawsze wspominałem ją dobrze, więc o prezenterce też myślę ciepło. Zastanawiające, jak bardzo na nasze przyszłe wybory i sądy może oddziaływać w ogóle niezwiązana z nimi przeszłość.
Ma staranny makijaż, duże brązowe oczy i za krótkie nogi. Od pasa w górę jest perfekcyjna. Pół roku temu zmieniła stację, bo podobno inny znany prezenter molestował ją seksualnie. Zamiast, jak przystało na rzetelną, odważną dziennikarkę, nagrać go i skompromitować, odeszła i szkaluje teraz tego mężczyznę w kuluarach, a wszyscy słuchacze jej współczują, solidaryzują się z nią, publicznie okazują wsparcie, w głębi duszy nazywając ją kurwą lub głupią cipą, uważając, że sama sobie zasłużyła urodą, wyzywającym sposobem bycia, ubiorem i w ogóle wejściem do świata, w którym panują takie zepsute zasady, o czym powinna wiedzieć i co należało zaakceptować, zamiast teraz płakać.
Nikt nie mówił, że w szambie pachnie perfumami, paniusiu.
Myślę, że nie kłamie, ale zastanawiam się, co jest gorsze: jej konformizm i tchórzostwo, potrzeba współczucia i wyżalenia, pogodzenie z losem i twardymi zasadami tego świata czy postawa szefa. Pewnie w ogóle się nie przejmuje rozsiewanymi przez nią pogłoskami, pewnie inni go za nie klepią po ramionach w przerwach pomiędzy poklepywaniem pup innych podwładnych i wciąganiem kreski. Zuch chłopak.
Możemy się krygować, ile wlezie, ale i tak wszelkie prawidła tego świata sprowadzają się do jednego. Zawsze chodzi o to, by kogoś wydymać, samemu zostać wydymanym lub nie dać się wydymać.
Zastanawiam się przez chwilę, ile by mnie kosztowało zaproszenie prezenterki na czterdzieste pierwsze piętro, dla moich gości. Pewnie byłoby to niemożliwe, ale kto wie. Złożyłem w życiu wiele niemoralnych propozycji. Zadziwiająco dużo, ku mojemu szczeremu zdumieniu, zostało przyjętych. I wcale nie jestem pewien, czy przesądziły pieniądze, czy coś zupełnie innego.
Sala jest wypełniona po brzegi kobietami w sukniach wieczorowych i mężczyznami w smokingach; wydarzenie filmuje kilka profesjonalnych kamer.
Po artystycznym wstępie i przemówieniach oficjeli prowadzący rozpoczynają prezentację nominowanych. Zwycięzców w poszczególnych kategoriach wywołują w towarzystwie fanfar, a publiczność gorąco ich oklaskuje.
Mam wygrać w ostatniej, decydującej rundzie. Przedsiębiorca roku. Nie znam uzasadnienia i teraz zaczynam się nad nim usilnie głowić. Co powiedzą, by wytłumaczyć wybór? Naprawdę przemilczą wszystko to, co się wydarzyło, o czym było tak głośno, czego nie da się przecież zapomnieć? Poza tym, mogłem grać przedsiębiorcę dekady, dwudziestolecia, ale czy jestem rzeczywiście gigantem tego roku? Czy to nie wzbudzi tylko śmieszności, drwin, szyderstw? Dlaczego mam wygrać z tym czy z tamtym, skoro tak naprawdę ten rok spędziłem na plażach w Cannes i kasynach w Monaco w oczekiwaniu na lepszą koniunkturę? Skoro tylko przygotowywałem grunt pod to, co dopiero nadejdzie?
Sam jestem ciekaw.
– Pora na finał. Przedsiębiorcę roku przedstawi…
Ledwoń. Mistrz ceremonii wychodzi na scenę, zanim przebrzmi jego nazwisko. Dawno go nie widziałem. Wszystko dogadali doradcy i prawnicy. On pewnie też tęsknił. Za moim uściskiem i moimi pieniędzmi. Za niemoralnymi propozycjami, poczuciem humoru, za bezwzględnością i bezczelnością.
Pewnie nikt nie wpłacał tak terminowo, nikt nie dzielił się tak szczodrze, nikt go tak nie rozbawiał. Moje problemy pewnie i dla niego oznaczały kłopoty.
Mężczyzna staje przed mównicą i wyszukuje mnie wzrokiem. Uśmiecha się tak szeroko, jak tylko potrafi. Podły, nieszczery uśmiech. Powoli wyjmuje kartkę, rozkłada ją i zaczyna czytać. W tej samej chwili myślę, że powinien zrobić mnie w konia. Mimo opłaconej kasy, zwyczajnie oszukać. Powiedzieć te sto słów i zakończyć wywód zupełnie innym nazwiskiem. Żeby mnie ukarać i pokazać, że nie wszystko można kupić.
Że wróciłem w zupełnie inne miejsce, niż to, które zostawiłem. Że mogę wsadzić sobie w dupę cały swój plan, bo on i tak nie ma szans powodzenia. Ludzie nie zapominają. Co było, to było. Nie da się przekupić historii, pamięci, przyzwoitości. Można kupić urzędasów, dyplomy, medale, kontrakty, ale nie sposób wymazać faktów, które zagnieździły się w ludziach same przez się, przez swoją nieprzyzwoitość, bezczelność, a potem jeszcze zostały wzmocnione reklamami.
Naprawdę się nie da?
– …człowieka, którego za chwilę poproszę na scenę, nie trzeba przedstawiać. Wszyscy znamy jego historię, umiłowanie piękna, szczodrość, wielkoduszność, wspaniałomyślność, zapał, z jakim dąży do rozwoju, pasję, z jaką piętnuje przeciętność, żarliwość starań, by nasza gospodarka, przyszłość nas wszystkich rysowała się w innych, lepszych, nowocześniejszych, wspaniałych barwach. Przywołajmy, zaprośmy, powitajmy gorąco najwspanialszą osobę, jaką dane mi było poznać, przedsiębiorcę nie tylko tego roku, ale trzydziestolecia, ikonę całej transformacji, wspaniałego, jedynego, doskonałego…
Inne nazwisko, inne! Wymyśl kogoś innego!
– …Huberta Wolskiego!
Ulga. Jakby wielki ciężar zdjęto mi z piersi. Pewnie tak samo byłoby, gdyby Okoń uczynił zadość mojej niewypowiedzianej prośbie. Pewnie nawet ucieszyłbym się bardziej. Miałbym jakąś kolejną misję, coś do udowodnienia. A tak… Muszę po prostu wstać i wyjść na scenę. Przyjąć to kłamliwe wyróżnienie i powiedzieć kilka – przygotowanych przez Miłosza – równie kłamliwych zdań.
Klaszczą, gdy idę. Nikt nie gwiżdże. Wszyscy wstają. Naprawdę wstają i klaszczą z całych sił. Szczerze, do bólu. Coraz głośniej. Im jestem bliżej sceny, tym ten szum oklasków narasta i tym mocniej się z nim oswajam. Ani jednego gwizdu. Przecież wszystkich nie mógł kupić. Przecież ja żadnego z nich nie kupiłem. Więc klaszczą autentycznie. Naprawdę wierzą w te oklaski.
Szczerze mi gratulują.
Wtedy właśnie myślę po raz pierwszy, że mógłbym się zmienić. Naprawić. Zrobić coś nieprzewidywalnego, coś nieplanowanego, coś, czego nikt po mnie nie oczekuje i co przyniesie mi zupełnie nowe emocje. Coś…
…dla tego miasta, kraju, dla siebie.
Dla nich.
Dla Piotra i Małgorzaty.
Tylko po co, skoro i tak klaszczą?ROZDZIAŁ 2
Dość często mam mordercze myśli. Ochota, by kogoś zabić, nachodzi mnie zwykle w kajucie jachtu, w samolocie i w windach. Nie wiem, skąd się bierze to pragnienie, może wiąże się w pewien sposób z klaustrofobią, jest jakimś jej przejawem, choć dawniej nie bałem się ani małych przestrzeni, ani dużych. Nie miewałem lęków przed wysokością, zamkniętymi pomieszczeniami, ciemnością. Nie bałem się też pająków, węży, robactwa, obrzydliwości. W zasadzie ryzyko i różne osobliwości mnie zawsze fascynowały. Zdaniem Miłosza moje oczarowanie zwierzętami zabójczo niebezpiecznymi lub odrażającymi wiąże się również ze skłonnościami do przemocy lub towarzyszącymi agresji, gwałtom, terrorowi.
Prawdopodobnie wszystko to można sprowadzić do psychopatycznego charakteru. Spotkałem się z opinią, że każdy człowiek władzy musi być poniekąd psychopatą. Inaczej zostałby po drugiej stronie. Nie wszedłby do tej nielicznej, jednoprocentowej kasty decydentów, tylko zadowolił się bezpiecznym bytowaniem w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach klasy niewolniczej.
Jestem jednym z tych, którzy zawsze wydają rozkazy, nie przyjmują sprzeciwu, nie rozumieją odmowy. Jestem patologicznie przywiązany do władzy. Jestem drapieżcą.
Tak więc, uczciwie przyznaję, miewam ochotę zrobić komuś krzywdę. Za zasługi lub całkiem bezinteresownie. Trochę przypadkiem i z pełną premedytacją. Bezkrwawo i bezwonnie lub z całym inwentarzem oszałamiających jęków, krzyków, odgłosów i ujęć pękających kości, rozerwanych żył, wybebeszonych wnętrzności.
Prawdopodobnie każdy z nas miewa okresy owładnięcia przez zło, gdy demony szepczą nam do ucha, namawiają do przekroczenia granicy. Jednak większość opanowuje się w porę, głównie z powodu świadomości konsekwencji czynów i nieuchronnej odpowiedzialności. Wiemy, że zawsze zapłacimy, nawet jeśli pozornie nam się upiecze.
Ludzie władzy nie boją się odpowiedzialności. Mogą ją kupić albo kogoś zastraszyć. Albo oszukać w inny sposób. Mogą pozwolić sobie na więcej, bo są biegli w różnych grach, pojedynki na śmierć i życie nie są im obce. Życie jest więc tylko towarem, bardziej lub mniej wartościowym, czasem opodatkowanym, czasem przeterminowanym. Tylko towarem, którego okres przydatności i tak mija w określonym momencie, raz po stu latach, raz po zaledwie kilku tygodniach, a nawet dniach czy godzinach. Jest niby takie powiedzenie, że każdy z nas decyduje o swoim życiu, ale ja uważam, że to nieprawda. Towar nigdy nie decyduje o sobie.
Opowiem wam w tajemnicy jedną sytuację. Miała miejsce prawie piętnaście lat temu. Często wówczas podróżowałem pomiędzy Warszawą a Bielkowem, gdzie mieszkałem w pałacu ze złota i łez.
Mimo że byłem już bardzo bogaty – mój majątek obliczano w miliardach dolarów – wciąż jeździłem za kierownicą i uważałem tę czynność za jedną z pozostałych mi przyjemności, podobnie jak nie chciałem scedować na trenerów, masażystów i lekarzy możliwości posuwania swojej ówczesnej (drugiej) małżonki, co przyszło mi bez trudu z trzecią.
Lubiłem prowadzić. Lubiłem jeździć dobrymi, dużymi, ciężkimi samochodami. Lubiłem szybko jeździć.
Szkoliłem się nawet w sztuce prowadzenia u mistrzów kierownicy, rajdowych zawodowców. Uczyli mnie, jak wprowadzić pojazd w poślizg i jak z niego wyjść. Jak jeździć szybko i bezpiecznie, przynajmniej dla siebie. Spędziłem wśród kierowców rajdowych naprawdę dużo czasu.
Po szkoleniach często siadaliśmy z drinkiem i cygarem, i wtedy oni opowiadali swoje przygody z rajdowych torów, imprez, wypraw. Zwykle sprowadzały się one do seksu i fekaliów. Chwalili się podbojami i najbardziej nieprzyzwoitymi doświadczeniami. Na przykład jeden opowiadał o swoich odczuciach z rajdu Paryż-Dakar, gdy jadąc motocyklem, musiał sikać w gacie, a raz miał rozwolnienie, co skończyło się jeszcze nieprzyjemniej. Przekonywał mnie, że w stanach wyższej konieczności takie sytuacje są normalne i wcale nie wstydliwe. Potem wszyscy się z nich śmieją i dobrze je wspominają, nawet nie krzywiąc ust i nie łapiąc się za nosy.
Sporo rozmawialiśmy o śmierci, pewnie dlatego, że każdy z nich, startując w wyścigach, balansował na jej granicy, prowokował ją i zwodził. Każdy miał swoje doświadczenia z czarną damą o białym obliczu. Ja wówczas również, choć niechętnie o nich mówiłem. Oni słusznie uważali, że śmierć, obok miłości, jest najbardziej przejmującym ludzkim doświadczeniem, o którym warto gadać w męskim gronie, przy szklaneczce i fajeczce.