- promocja
Cesarz wszech chorób. Biografia raka - ebook
Cesarz wszech chorób. Biografia raka - ebook
Całe stulecia odkryć, porażek, zwycięstw i pomyłek... Książka "Cesarz wszech chorób" przedstawia historię onkologii, od pierwszych odnotowanych przypadków raka sprzed tysięcy lat na czasach współczesnych kończąc. Siddhartha Mukherjee, lekarz i naukowiec, bada ten temat z precyzją biologa molekularnego, perspektywą historyka i pasją biografa. W rezultacie powstała przejrzysta i niezwykle błyskotliwa kronika schorzenia, które towarzyszy ludzkości od ponad pięciu tysiącleci. "Cesarz wszech chorób", łącząc przystępnie przekazaną wiedzę naukową z opisem konkretnych - dawnych i współczesnych - przypadków, demistyfikuje tę najbardziej demonizowaną chorobę wszech czasów.
Książka amerykańskiego onkologa spotkała się ze znakomitym przyjęciem zarówno środowisk naukowych, jak i literackich. Potwierdzeniem jej klasy są znaczące wyróżnienia: Nagroda Pulitzera w kategorii literatura faktu, Literacka Nagroda PEN / E.O. Wilson dla Książek Naukowych, nagroda za najlepszy debiut przyznawana przez dziennik "The Guardian", nagroda "Książki dla Lepszego Życia". "Cesarz wszech chorób" został także uznany za jedną z dziesięciu najlepszych książek 2010 roku przez "The New York Times Book Review", magazyn "TIME" zaliczył go do stu najważniejszych książek stulecia, zaś "The New York Times" do stu najlepszych książek non-fiction wszech czasów.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Czytam wiele, w większości profesjonalnych artykułów, tych przynoszących czysto techniczne wyniki nowych badań klinicznych i podstawowych, wyprane z wszelkich emocji, skalkulowane i mam zawsze wrażenie, że to fragment ksiąg podatkowych. Można spytać, czy istnieje potrzeba rozmawiania i przedstawiania tej nieprawdopodobnie szybko rozwijającej się dyscypliny, jaką jest onkologia, w języku przystępnym, z refleksją nad historią? Po przeczytaniu "Cesarza wszech chorób" odpowiedź jest oczywista, myśmy wręcz marzyli o takiej książce. Opowiedzieć onkologię z pasją, pięknym literackim językiem to istotne zwłaszcza w Polsce - kraju, w którym dziedzina ta cierpi na brak specjalistów, w którym studiowanie i specjalizowanie się w tej dyscyplinie uważane jest za jeden z najtrudniejszych możliwych wyborów.
prof. Cezary Szczylik
Siddhartha Mukherjee dołącza do bractwa praktykujących lekarzy, którzy nie tylko umieją mówić o swym zawodzie, ale również wspaniale o nim pisać.
Tony Judt
Trudno jest wskazać książki skierowane do szerokiego grona odbiorców, które mówiłyby o współczesnej nauce tak błyskotliwe, przystępnie i tak poruszająco zarazem. "Cesarz wszech chorób" to niezwykłe osiągnięcie.
Steven Shapin, "The New Yorker"
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-669-3 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niniejsza książka to historia raka. Starodawnej choroby, niegdyś sekretnej, o której mówiło się wyłącznie szeptem, póki nie stała się śmiercionośnym zmiennokształtnym tworem o tak wielkim potencjale metaforycznym, medycznym, naukowym i politycznym, że często nazywa się ją dżumą naszego pokolenia. Ta książka jest najprawdziwszą biografią – próbą wniknięcia w umysł tej nieśmiertelnej choroby, zrozumienia jej osobowości, demistyfikacji jej zachowania. Moim najważniejszym celem jest jednak znalezienie odpowiedzi na pytanie, które wykracza poza ramy biografii: czy możemy sobie wyobrazić koniec raka w przyszłości? Czy uda nam się na zawsze usunąć tę chorobę z naszych ciał i społeczeństw?
Rak to nie jest jedna choroba, lecz wiele różnych. Na ich określenie używamy tej samej nazwy, ponieważ łączy je podstawowa cecha wspólna – patologiczne namnażanie się komórek. Ujęcie różnych wcieleń raka w jednej opowieści ma, poza podobieństwem na poziomie biologicznym, jeszcze jedno uzasadnienie: rozmaitych postaci tej choroby nie rozróżnia się w sferze kulturowej i politycznej. Opowiedzenie historii każdego rodzaju nowotworu osobno jest niemożliwe; ja postawiłem sobie cel, którym jest pokazanie najważniejszych wątków przewijających się w liczącej cztery tysiące lat historii tej choroby.
Mój zamysł, jak widać ogromny, wyrósł z czegoś dużo skromniejszego. Latem 2003 roku, po ukończeniu rezydentury w szpitalu i uzyskaniu dyplomu z immunologii onkologicznej, rozpocząłem specjalizację w dziedzinie onkologii w Dana-Farber Cancer Institute oraz Massachusetts General Hospital w Bostonie. Początkowo zamierzałem przez ten rok prowadzić dziennik – bieżące doniesienia o leczeniu nowotworów, taki „raport z linii frontu”. Ale pomysł prędko wyewoluował w większe i bardziej pogłębione przedsięwzięcie, tak że ostatecznie przyszło mi zagłębić się nie tylko w naukę i medycynę, ale też w kulturę, historię, literaturę i politykę, a również w przeszłość raka i w jego przyszłość.
W epicentrum tej historii znajdują się dwie postaci, mężczyzna i kobieta – niemal w tym samym wieku, oboje są idealistami, nieodrodnymi dziećmi boomu, który nastąpił po II wojnie światowej w amerykańskiej nauce i technologii, a także osobami nieugięcie, obsesyjnie dążącymi do wypowiedzenia ogólnokrajowej „wojny z rakiem”. Pierwsza z nich to Sidney Farber, ojciec współczesnej chemioterapii, który w analogu witaminy przypadkiem odkrywa substancję przeciwnowotworową o potężnej sile i zaczyna marzyć o uniwersalnym lekarstwie na nowotwory. Drugą jest Mary Lasker, przez kilkadziesiąt lat towarzysząca Farberowi w jego działaniach manhattańska lwica salonowa o legendarnej wprost energii do aktywności na arenie społecznej i politycznej. Ale Lasker i Farber jedynie egzemplifikują zacięcie, wyobraźnię, wynalazczość i entuzjazm pokoleń, które od czterech tysięcy lat toczą walkę z rakiem. W pewnym sensie jest to bowiem historia wojny – w której przeciwnik charakteryzuje się bezpostaciowością, ponadczasowością i wszechobecnością. Mamy tu zwycięstwa i porażki, setki kampanii, bohaterów i pyszałków, pierwszorzędne kwestie: jak wytrwać i przeżyć, a także, co nieuniknione, rannych, potępionych, zapomnianych i zmarłych. Rak wyłania się z tej opowieści, jak napisał pewien dziewiętnastowieczny chirurg na frontyspisie swojej książki, jako „cesarz wszech chorób, król tego, co najstraszniejsze”.
Uwaga: w nauce i w medycynie, dziedzinach, w których pierwszeństwo odkrycia ma olbrzymie znaczenie, miano wynalazcy czy odkrywcy otrzymuje się od społeczności naukowców i badaczy. Niniejsza książka opisuje historie wielu odkryć i wynalazków, jednak nie służą one temu, żeby komukolwiek przypisywać lub odbierać prawo do pierwszeństwa, i nie powinny być w ten sposób traktowane.
Jako autor tej książki stoję na barkach wielu innych osób. Moja praca opiera się na innych książkach, opublikowanych badaniach, artykułach w pismach naukowych, wspomnieniach i wywiadach. Korzystałem także z materiałów pochodzących od osób prywatnych, z bibliotek, kolekcji, zbiorów i archiwów, które wymieniam w podziękowaniach zamieszczonych na końcu niniejszego tomu.
Jednego podziękowania nie mogę jednak zostawić na koniec. Ta książka jest nie tylko wyprawą w przeszłość raka, lecz również osobistą podróżą, moim dojrzewaniem jako onkologa. Nie byłoby tej podróży, gdyby nie moi pacjenci – w stopniu znacznie większym niż pozostałe osoby, które przyczyniły się do powstania tej książki, uczyli mnie oni i inspirowali. Jestem im winien bezgraniczną wdzięczność.
Ale z każdym długiem wiążą się odsetki. Przytaczanie w książce historii pacjentów rodziło problemy związane z ochroną ich prywatności i godności. W tych przypadkach, w których wiedza o chorobie była już wcześniej upubliczniona (na przykład w formie wywiadu czy artykułu), używam prawdziwych nazwisk. W przypadkach zaś, które nie zostały podane do wiadomości publicznej, albo jeżeli pacjenci życzyli sobie zachowania anonimowości, posłużyłem się fikcyjnymi nazwiskami i umyślnie pozmieniałem daty oraz szczegóły życiorysów, żeby nie można było tych osób rozpoznać. Niemniej jednak są to prawdziwi pacjenci i prawdziwe rozmowy. Bardzo proszę czytelników o uszanowanie ich prywatności.Od polskiego wydawcy
Każdy polski lekarz, widząc podtytuł tej książki, powie, że rak nie jest dokładnym tłumaczeniem angielskiego cancer (mimo że łacińskie słowo cancer i starogreckie karkinos oznaczają właśnie raka – skorupiaka lub znak zodiaku). Gdybyśmy chcieli się posłużyć terminem medycznym, należałoby pisać o nowotworze albo wręcz nowotworach. Byłoby to jednak niezgodne z intencją autora – jego dzieło opowiada historię złowrogiego bytu, tajemniczej istoty, która zabijała i fascynowała ludzi, na długo zanim badacze ustalili, że nowotwory to nie jedna choroba, lecz wiele różnych.
Dlatego właśnie w polskim tłumaczeniu cesarz wszech chorób nosi imię Rak. Słowem tym przez wieki nazywano wszystkie nowotwory, a także niektóre trudno gojące się wrzody. Dopiero nie tak dawno nauka przejęła ten termin i nadała mu ścisłe, węższe znaczenie.
W samym tekście książki uszanowaliśmy jednak medyczną tradycję. Gdy mowa o konkretnych chorobach, a nie o raku w sensie historycznym, stosujemy poprawną terminologię. Słowa rak używamy zgodnie z naukową definicją raka, w pozostałych zaś przypadkach przeważnie pada słowo nowotwór lub nazwy poszczególnych schorzeń.Prolog
Jeśli
Choroba wkracza w ostateczne stadium,
Lekarz stosuje ostateczne środki Lub żadnych.
William Shakespeare, Hamlet²
Rak zaczyna się od człowieka i na człowieku się kończy. W natłoku naukowych abstrakcji można czasami zapomnieć o tym podstawowym fakcie. Lekarze leczą choroby, ale leczą również ludzi i ten warunek ich zawodowego istnienia czasami ciągnie ich w dwóch przeciwnych kierunkach.
June Goodfield³
Rankiem 19 maja 2004 roku Carla Reed, trzydziestoletnia przedszkolanka z Ipswich w stanie Massachusetts, matka trojga małych dzieci, obudziła się z bólem głowy. „Ale nie był to zwyczajny ból – wspominała później – tylko pewnego rodzaju odrętwienie głowy. Takie odrętwienie, które natychmiast sygnalizuje, że dzieje się coś bardzo złego”.
Coś bardzo złego działo się od blisko miesiąca. Pod koniec kwietnia Carla odkryła na plecach kilka sińców. Pojawiły się pewnego ranka, ni stąd, ni zowąd, jak jakieś stygmaty, później się rozrosły, a w ciągu kolejnych tygodni zbladły, zostawiając po sobie ślady przypominające mapę. Stopniowo, niemal niezauważalnie, Carli zaczęły blednąć dziąsła. Na początku maja ta energiczna, pełna życia kobieta, przyzwyczajona do spędzania wielu godzin z pięcio- i sześciolatkami, za którymi trzeba biegać po całej sali, ledwie miała siłę wejść po schodach na piętro. W niektóre poranki czuła się tak wyczerpana, że nie mogła ustać na nogach i z pokoju do pokoju przemieszczała się na czworakach. Sypiała niespokojnie po dwanaście, czternaście godzin na dobę, po czym budziła się tak skrajnie zmęczona, że musiała się znów położyć spać.
Podczas tych czterech tygodni Carla wraz z mężem zgłosiła się do lekarza ogólnego i dwa razy do pielęgniarki, ale z każdej z tych wizyt wyszła bez badań i bez diagnozy. Zaczęła odczuwać w kościach upiorne bóle, które przychodziły i odchodziły. Lekarka starała się znaleźć jakieś wytłumaczenie dla złego samopoczucia Carli. Stwierdziła, że to może być migrena, i kazała pacjentce zażywać aspirynę. Aspiryna tylko nasiliła krwawienie z bladych dziąseł.
Carla, osoba z natury otwarta, towarzyska i tryskająca energią, bardziej się dziwiła, niż przejmowała swoją pojawiającą się i znikającą chorobą. Nigdy wcześniej poważnie nie chorowała. Szpital był dla niej miejscem całkowicie abstrakcyjnym – nigdy nie miała styczności z lekarzem specjalistą, a co dopiero z onkologiem. Tłumaczyła sobie, że jej objawy mogą mieć różne przyczyny – przepracowanie, depresja, niestrawność, nerwica, bezsenność. Ale ostatecznie coś w niej – jakiś siódmy zmysł – dało znać, że w jej ciele dzieje się coś poważnego i groźnego.
19 maja po południu Carla zostawiła dzieci pod opieką sąsiadki, pojechała do kliniki i zażądała wykonania badań krwi. Lekarka zleciła standardowe badanie. Gdy pielęgniarz pobrał z żyły krew, wlepił wzrok w jej kolor, najwyraźniej zaintrygowany. Płyn, który wypływał z żyły Carli – jasny, rzadki i wodnisty – właściwie niczym krwi nie przypominał.
Do końca dnia Carla nie otrzymała żadnej wiadomości. Nazajutrz przed południem, kiedy robiła zakupy na targu rybnym, zadzwonił telefon.
– Musimy jeszcze raz pobrać pani krew – powiedziała pielęgniarka z kliniki.
– Kiedy mam przyjechać? – zapytała Carla, przypominając sobie jednocześnie plan gęsto wypełnionego obowiązkami dnia. Pamięta, że spojrzała na zegar. Ćwierćkilogramowy stek z łososia rozmrażał się w torbie i mógł się zepsuć, jeżeli nie trafi szybko do lodówki.
Na wspomnienia Carli z przebiegu choroby składają się właśnie takie banalne szczegóły: zegar, dzieci, grafik dowożenia ich do szkoły, fiolka jasnej krwi, tająca w słońcu ryba na obiad, nagłe napięcie w głosie w słuchawce. Carla nie pamięta dokładnie słów pielęgniarki, tylko ogólne wrażenie, że sprawa jest poważna.
– Natychmiast – tak chyba powiedziała pielęgniarka. – Proszę przyjechać natychmiast.
*
O przypadku Carli dowiedziałem się o siódmej rano 21 maja, w wagonie metra między stacjami Kendall Square a Charles Street w Bostonie. Zdanie, które wyświetliło mi się na pagerze, miało charakterystyczny rytm staccato i siłę przekazu poważnego przypadku medycznego: Carla Reed / nowa pacjentka, białaczka / 14 piętro / proszę odwiedzić zaraz po przyjściu. Gdy pociąg wystrzelił z długiego ciemnego tunelu, nagle ukazały mi się przeszklone wieże szpitala ogólnego, Massachusetts General Hospital, i okna sal na czternastym piętrze.
Domyślałem się, że Carla leży w jednej z nich, sama, przeraźliwie samotna. Na korytarzach już pewnie rozbrzmiewał szum gorączkowej aktywności. Między oddziałem a laboratorium na pierwszym piętrze krążyły probówki z krwią. Pielęgniarki nosiły próbki do badania, rezydenci zbierali dane do porannych sprawozdań, brzęczały dzwonki, wysyłano wiadomości na pagery lekarzy. Gdzieś w głębi szpitala ktoś włączał mikroskop i w jego okularze obraz komórek krwi Carli nabierał wyrazistości.
Opowiadam o tym wszystkim ze stosunkową pewnością, ponieważ pojawienie się pacjenta chorego na ostrą białaczkę wciąż sprawia, że całą klinikę przeszywa dreszcz – od oddziałów onkologicznych na górnych piętrach po laboratoria kliniczne mieszczące się głęboko w piwnicach. Białaczka to nowotwór białych krwinek – jedna z najbardziej gwałtownych, burzliwie przebiegających odmian raka. Jak lubiła przypominać pacjentom pewna pielęgniarka z oddziału onkologicznego, w przypadku tej choroby „nawet przecięcie skóry papierem to poważny wypadek”.
Dla onkologa szkolącego się w zawodzie ostra białaczka również stanowi wyjątkową odmianę raka. Jej nagłość, gwałtowność, błyskawiczny, niepowstrzymany rozwój wymuszają szybkie, często drastyczne decyzje; jest to choroba przerażająca dla tego, kto na nią cierpi, dla tego, kto patrzy na nią z boku, i dla tego, kto ją leczy. Ciało zaatakowane przez białaczkę zostaje doprowadzone do kruchych granic fizjologicznego funkcjonowania – każdy układ, serce, płuca i krew pracują na granicy swoich możliwości. Pielęgniarki uzupełniły luki w mojej wiedzy na temat przypadku Carli. Zlecone przez jej lekarkę badania krwi wykazały, że poziom czerwonych krwinek był krytycznie niski, poniżej jednej trzeciej normy. Zamiast normalnych białych krwinek w jej krwi znajdowały się miliony dużych, złośliwych białych komórek – w terminologii onkologicznej zwanych blastami. Lekarka, która wreszcie postawiła poprawną diagnozę, skierowała Carlę do Massachusetts General Hospital.
*
Idąc do sali Carli długim, pustym korytarzem, po antyseptycznie błyszczącej podłodze świeżo przetartej wodą ze środkiem dezynfekującym, przebiegałem w myślach listę badań, którym będzie trzeba poddać krew chorej, i ostatni raz powtórzyłem swoje kwestie w czekającej nas rozmowie. Pomyślałem z żalem, że w moim współczuciu jest coś wykalkulowanego, wręcz mechanicznego. Był to dziesiąty miesiąc mojego stażu na onkologii – dwuletniego intensywnego programu szkolenia specjalistów od nowotworów – i miałem poczucie, że osiągnąłem punkt, poniżej którego już się nie da zejść. Przez tych dziesięć nieopisanie trudnych, przejmujących miesięcy zmarły dziesiątki pacjentów, którymi się opiekowałem. Czułem, że powoli uodparniam się na śmierć i przygnębienie – jakbym dostał szczepionkę na ciągłą emocjonalną szarpaninę.
Takich stażystów jak ja było w szpitalu siedmiu. Na papierze wydawaliśmy się potężną siłą: byliśmy absolwentami pięciu uczelni medycznych i czterech klinik uniwersyteckich, mieliśmy za sobą łącznie sześćdziesiąt sześć lat pobierania nauk medycznych i mogliśmy się poszczycić dwunastoma dyplomami ukończenia studiów wyższych i podyplomowych. Ale ani lata nauki, ani dyplomy nie przygotowały nas do tego stażu. Uczelnia medyczna, specjalizacja i rezydentura były wyczerpujące fizycznie i emocjonalnie, ale pierwsze miesiące stażu zdmuchnęły ich wspomnienie, jakby to była tylko zabawa, zerówka przed prawdziwym szkoleniem na lekarza.
Rak był w naszym życiu wszechobecny. Zawładnął naszą wyobraźnią, opanował wspomnienia, przedostawał się do każdej rozmowy, przenikał każdą myśl. Skoro my, lekarze, mieliśmy poczucie, że rak całkowicie zapanował nad naszym życiem, to nasi pacjenci czuli zapewne, że praktycznie odebrał im życie. Paweł Nikołajewicz Rusanow, bohater powieści Aleksandra Sołżenicyna Oddział chorych na raka⁴, młody duchem Rosjanin po czterdziestce, odkrywa guz na szyi i zostaje natychmiast skierowany na oddział onkologiczny pewnego bezimiennego szpitala na mroźnej północy. Diagnoza – nie sama choroba, lecz jej stygmat – staje się dla Rusanowa wyrokiem śmierci. Choroba odbiera mu tożsamość. Przyodziewa go w szpitalną piżamę (strój tragikomicznie okrutny, nie mniej niż więzienny drelich) i zupełnie przejmuje kontrolę nad jego działaniem. Usłyszeć diagnozę: „rak” to – odkrywa Rusanow – znaleźć się w niemającym granic medycznym gułagu, państwie jeszcze bardziej opresyjnym i paraliżującym niż to, w którym bohater żył wcześniej. (Sołżenicyn chciał może, by jego absurdalnie totalitarny oddział onkologiczny stanowił paralelę absurdalnie totalitarnego świata poza murami szpitala, kiedy jednak zapytałem pewną kobietę chorą na raka szyjki macicy, co sądzi o tej paraleli, powiedziała z przekąsem: „Niestety, mnie przy tej książce nie były potrzebne żadne metafory. Dla mnie oddział onkologiczny rzeczywiście był państwem kontrolującym każdy ruch, więzieniem”).
Jako lekarz uczący się postępowania z pacjentami onkologicznymi owo poczucie bycia kontrolowanym i ograniczanym znałem tylko z pozycji obserwatora. Ale nawet z takiej zewnętrznej perspektywy wyraźnie czułem moc tego więzienia – tępą, uporczywą siłę przyciągania, która porywa w orbitę raka wszystkich i wszystko. W pierwszym tygodniu mojego stażu pewien kolega, który właśnie swój staż ukończył, wziął mnie na stronę i udzielił mi kilku rad. „To jest niby program intensywny – powiedział, ściszając głos. – Ale tak naprawdę to program zabójczo intensywny. Nie dopuść, żeby ta rzeczywistość przeniknęła wszystko, co robisz. Miej jakieś życie poza szpitalem. Przyda ci się. Inaczej to tutaj cię wessie”.
Ale nie można było nie dać się wessać. Co wieczór po obchodzie siedziałem przez jakiś czas w aucie na szpitalnym parkingu, w nieprzyjaznym betonowym labiryncie oświetlonym jarzeniówkami, otępiały i niezborny. Radio bezmyślnie trzeszczało w tle, a ja kompulsywnie usiłowałem odtworzyć wydarzenia minionego dnia. Głowę miałem pełną historii pacjentów, a podjęte decyzje chodziły za mną i nie dawały mi spokoju. Czy warto było zlecić kolejny cykl chemioterapii sześćdziesięciosześcioletniej aptekarce chorej na raka płuca, u której nie zadziałały żadne inne leki? Czy w przypadku dwudziestosześcioletniej kobiety chorej na ziarnicę złośliwą lepiej było wypróbować sprawdzone silne połączenie leków i ryzykować, że stanie się bezpłodna, czy raczej wybrać połączenie bardziej eksperymentalne, dzięki któremu zachowałaby szanse na urodzenie dziecka? Czy hiszpańskojęzyczną matkę trojga dzieci z rakiem jelita grubego powinno się włączyć do nowego programu klinicznego, skoro ledwo umie przeczytać formularz zgody na leczenie, napisany trudnym urzędowym językiem?
Pozostając w codziennym kontakcie z rakiem, nie widziałem nic poza życiem i losem swoich pacjentów, ukazującym mi się w przesyconych barwach niczym obraz w telewizorze, w którym ustawiono zbyt mocny kontrast. Nie umiałem się odsunąć od ekranu. Instynktownie wiedziałem, że moje doświadczenia stanowią element toczącej się na znacznie większą skalę walki z rakiem, ale ogarnięcie jej umysłem było zdecydowanie poza zasięgiem moich możliwości. Jak każdy nowicjusz byłem spragniony historii, ale też jak każdy nowicjusz nie potrafiłem jej sobie wyobrazić.
*
Gdy wyszedłem ze stanu dziwnego przygnębienia, w którym pogrążyłem się podczas dwuletniego stażu, wróciły i zaczęły domagać się odpowiedzi pytania o szerszy kontekst raka: Ile lat ma rak? Jakie są korzenie naszej walki z tą chorobą? Czy też – jak częstokroć formułowali to pytanie pacjenci – na jakim jesteśmy etapie „wojny” z rakiem? W jaki sposób doszliśmy do tego punktu? Czy jest jakiś koniec? Czy tę wojnę kiedykolwiek uda się wygrać?
Niniejsza książka wyrosła z prób odpowiedzi na te właśnie pytania. Zagłębiłem się w historię raka, żeby nadać kształt tej zmiennokształtnej chorobie, z którą postanowiłem się zmierzyć. Sięgałem do przeszłości, żeby rzucić światło na teraźniejszość. Osamotnienie i wściekłość, które ogarniają trzydziestosześcioletnią kobietę chorą na raka piersi w III stopniu zaawansowania, powtarzają jak echo uczucia znane już w starożytności: Atossa, królowa perska⁵, owijała chorą pierś, by ukryć ją przed ludzkim wzrokiem, aż wreszcie, w napadzie destrukcyjnej i proroczej furii, kazała niewolnikowi odciąć tę pierś nożem. Pragnienie pewnej pacjentki, by amputować sobie brzuch pełen przerzutów – „żeby absolutnie nic nie zostało”, jak to ujęła – przywodzi na myśl opętanego perfekcjonizmem dziewiętnastowiecznego chirurga Williama Halsteda, który ociosywał ciała pacjentów z raka, przeprowadzając coraz rozleglejsze i coraz bardziej deformujące operacje w nadziei, że im więcej się usunie, tym lepiej się wyleczy.
Pod medycznymi, kulturowymi i metaforycznymi interpretacjami raka przez całe wieki kryło się biologiczne rozumienie choroby – rozumienie, które zmieniało kształt, często radykalnie, z dekady na dekadę. Jak wiemy dzisiaj, rak to choroba wywołana niekontrolowanym rozwojem pojedynczej komórki. Przyczyną tego rozwoju są pewne specyficzne mutacje (zmiany w DNA), które powodują niepowstrzymane namnażanie się komórki. Podziałem i śmiercią zdrowej komórki zawiadują potężne mechanizmy genetyczne. W przypadku komórki rakowej te mechanizmy są popsute – w rezultacie komórka nie może przestać się dzielić.
Fakt, że owa pozornie prosta procedura – nieuznający żadnych przeszkód rozrost tkanki – może stanowić sedno tej surrealistycznej, wielowymiarowej choroby, świadczy o tym, jak niepojęta moc tkwi w mechanizmie rozwoju komórek. Dzięki ich podziałowi człowiek jako organizm rośnie i się rozwija, przystosowuje się do środowiska, wraca do siebie po chorobie – słowem, żyje. Kiedy proces podziału komórek ulega wypaczeniu i przestają go powściągać jakiekolwiek bariery, tkanki nowotworowe rosną, rozwijają się, przystosowują do środowiska, potrafią się bronić i naprawiać, gdy zostaną zaatakowane. Żyją kosztem naszego życia. Komórki raka potrafią się mnożyć szybciej niż normalne i prędzej adaptować do nowych warunków. Są doskonalszą wersją nas samych.
Sekret walki z rakiem polega zatem na znalezieniu sposobu, by zapobiegać występowaniu mutacji w podatnych na nie komórkach, lub też na znalezieniu metody eliminacji zmutowanych komórek bez szkody dla rozwoju zdrowych. Zwięzłość powyższych słów rażąco kontrastuje z ogromem opisanego nimi zadania. Rozrost złośliwy i normalny rozwój są pod względem genetycznym tak nierozerwalnie złączone, że rozplątanie ich to być może jedno z największych naukowych wyzwań dla ludzkości. Rak jest wbudowany w nasz genom: geny, które zakłócają normalny podział komórek, nie są w naszych ciałach czymś obcym, lecz zmutowanymi, zniekształconymi wersjami tych samych genów, które pełnią najistotniejsze funkcje komórkowe. Rak jest również trwale wpisany w nasze społeczeństwo: jako gatunek stale zwiększamy długość życia, co nieuchronnie wywołuje złośliwy rozwój komórek (mutacje onkogenów akumulują się z wiekiem; rak zatem nieuchronnie łączy się z procesem starzenia). Dążymy do nieśmiertelności i do tego samego celu – choć brzmi to dość przewrotnie – dążą komórki rakowe.
Tajemnicą pozostaje, jak dokładnie przyszłe pokolenia miałyby rozdzielić splecione ze sobą procesy rozwoju normalnego i złośliwego. („Wszechświat – jak lubił mawiać dwudziestowieczny biolog J. B. S. Haldane – jest nie tylko dziwniejszy, niż myślimy, ale dziwniejszy, niż w ogóle umiemy pomyśleć”⁶ – i to samo odnosi się do toku rozwoju nauki). Jedno jest pewne: niezależnie od tego, jak potoczy się historia, będzie w niej tkwiło nieusuwalne jądro przeszłości. Będzie to historia pomysłowości, odporności i nieugiętości wobec tego, co ktoś nazwał najbardziej „bezlitosnym i zdradliwym wrogiem” spośród ludzkich chorób. Ale będzie to również historia pychy, arogancji, protekcjonalności, pomyłek, płonnych nadziei i szumu medialnego – a wszystko to przeciwko chorobie, którą zaledwie trzydzieści lat temu okrzyknięto „uleczalną” w perspektywie najbliższych kilku lat.
*
W prawie pustej sali szpitalnej wentylowanej jałowym powietrzem Carla toczyła własną walkę z rakiem. Kiedy wszedłem, siedziała na łóżku, dziwnie spokojna, i pisała coś w notesie. („Ale co ja takiego mogłam pisać? – próbowała sobie później przypomnieć. – Po prostu zapisywałam w kółko te same myśli”). Po chwili do sali wpadła z impetem jej matka, prosto z lotniska po nocnym locie, z oczami zaczerwienionymi od płaczu i zmęczenia. Usiadła w milczeniu na krześle pod oknem i zaczęła się kołysać w przód i w tył. Personel wokół Carli krzątał się tak szybko, że postaci niemal rozmazywały się w oczach: pielęgniarki przynosiły i wynosiły różne płyny, rezydenci wkładali fartuchy i maski, na stojakach wieszano kroplówki z antybiotykami.
Wytłumaczyłem całą sytuację najlepiej, jak umiałem. Carlę czekał dzień wypełniony pobieraniem próbek, które trafią do kilku laboratoriów. Pobiorę jej szpik. Patolodzy przeprowadzą kolejne badania. Ale ze wstępnego rozpoznania wynika, że Carla cierpi na ALL – ostrą białaczkę limfoblastyczną. To nowotwór występujący głównie u dzieci, a u dorosłych bardzo rzadko. I, co ważne – tu spojrzałem Carli w oczy i zrobiłem krótką pauzę dla większego efektu – często jest wyleczalny.
Wyleczalny. Słysząc to, Carla skinęła głową, a w jej oczach pojawił się wyraz większego skupienia. W powietrzu wisiały nieuniknione pytania: W jakim stopniu wyleczalny? Jakie są szanse przeżycia? Jak długie to będzie leczenie? Podałem szacunkowe dane. Po potwierdzeniu diagnozy natychmiast rozpoczniemy chemioterapię, która potrwa ponad rok. Szanse Carli na wyzdrowienie wynoszą mniej więcej trzydzieści procent, czyli prawie jak jeden do trzech.
Rozmawialiśmy godzinę, może trochę dłużej. Była teraz dziewiąta trzydzieści rano. W dole, pod nami, miasto całkiem się rozbudziło. Gdy wychodziłem z sali, zanim zamknęły się za mną drzwi, podmuch powietrza wypchnął mnie na zewnątrz, a Carlę odciął od świata.Wyzwanie Farbera
Przez całe wieki ofiary tej choroby były poddawane niemal wszelkim formom eksperymentów, jakie tylko można sobie wyobrazić. W poszukiwaniu skutecznego środka, który przyniósłby ulgę w tym trudnym do leczenia schorzeniu, łupiono pola i lasy, apteki i świątynie. W historii bezowocnych poszukiwań leku na tę chorobę prawie żadne zwierzę nie uniknęło daniny na jej rzecz, w postaci sierści czy skóry, kłów czy pazurów, grasicy czy tarczycy, wątroby czy śledziony⁸⁰.
William Bainbridge
Poszukiwanie sposobu na wyeliminowanie tej plagi to podejmowane na chybił trafił próby leczenia i nieskoordynowane badania⁸¹.
„The Washington Post”, 1946
Dorchester, położone jedenaście kilometrów na południe od bostońskiego kompleksu szpitalnego Longwood, to miejscowość typowa dla Nowej Anglii, trójkąt zaklinowany między zanieczyszczonymi terenami przemysłowymi na zachodzie a szarozielonymi wodami Atlantyku na wschodzie. Pod koniec lat czterdziestych Dorchester przeżyło kilka fal imigracji żydowskiej i irlandzkiej. Przybysze – stoczniowcy, odlewnicy, inżynierowie kolejnictwa, rybacy i robotnicy fabryczni – zasiedlali domki szeregowe z desek i cegły wzniesione po obu stronach pnącej się po zboczu głównej alei miasteczka. Później Dorchester przekształciło się w typowe miasto rodzinne – nad rzeką powstały parki i place zabaw, zbudowano pole golfowe, kościół i synagogę. W niedzielne popołudnia rodziny ciągnęły do Franklin Park, żeby pospacerować alejami w cieniu drzew albo poobserwować strusie, niedźwiedzie polarne i tygrysy w tamtejszym zoo.
16 sierpnia 1947 roku w jednym z domów nieopodal zoo dziecko robotnika z bostońskiej stoczni zapadło na tajemniczą chorobę – przez dwa tygodnie bez żadnej zauważalnej prawidłowości pojawiała się i znikała niewysoka gorączka, której towarzyszyły osłabienie i bladość. Robert Sandler miał dwa lata⁸². Elliott, jego brat bliźniak, był żwawym cherubinkiem w pełni zdrowia.
Dziesięć dni po pierwszej gorączce stan Roberta znacznie się pogorszył. Temperatura podskoczyła. Cera zmieniła kolor z różowego na mlecznobiały, jak u ducha. Chłopca przywieziono do bostońskiego Children’s Hospital. Jego śledziona, narząd wielkości pięści, który magazynuje i wytwarza białe krwinki, zwykle ledwo wyczuwalny pod żebrami, była wyraźnie powiększona, zwisała jak wypełniony cieczą wór. Kropla krwi pacjenta ujawniła pod mikroskopem Farbera tożsamość choroby – tysiące białaczkowych limfoblastów dzieliły się w szalonym tempie, ich chromosomy zbijały się ciasno i zaraz rozchodziły, niczym zaciskające się i rozluźniające piąstki.
Robert Sandler trafił do szpitala zaledwie kilka tygodni po tym, jak Farber otrzymał pierwszą przesyłkę z Lederle Labs. 6 września 1947 roku Farber zaczął podawać chłopcu zastrzyki aminoanfolu (kwasu pteroiloasparaginowego), pierwszego z antyfolianów Subbarao⁸³. (Zgoda na uczestnictwo w testach klinicznych nowego leku – nawet toksycznego – zazwyczaj nie była wymagana. Rodziców czasami zdawkowo informowano o próbie; dzieci nie informowano prawie nigdy, nie pytano ich też o zdanie. Kodeks norymberski regulujący przeprowadzanie eksperymentów na ludziach, wymagający od pacjentów wyraźnej dobrowolnej zgody, powstał 9 sierpnia 1947 roku, niecały miesiąc przed eksperymentem z aminoanfolem. Wątpliwe, żeby Farbera doszły słuchy o zapisach wymagających zgody pacjenta).
Leczenie aminoanfolem właściwie nie przyniosło skutku. Przez następny miesiąc Robert Sandler coraz bardziej opadał z sił. Zaczął też utykać na skutek powstania nacieków białaczkowych uciskających rdzeń kręgowy. Pojawiły się bóle stawów i silne bóle wędrujące. Później naciek białaczkowy pojawił się w kości udowej, powodując jej pęknięcie i ból nie do opisania. W grudniu przypadek Roberta wydawał się beznadziejny. Krawędź śledziony chłopca, jeszcze bardziej wypełnionej komórkami białaczki, sięgnęła miednicy. Pacjent był wycofany, apatyczny, opuchnięty i blady. Stał na progu śmierci.
Ale 28 grudnia Farber dostał od Subbarao i Kiltie nowy rodzaj anty-folianu, aminopterynę, substancję o strukturze dość podobnej do aminoanfolu. Natychmiast zaczął podawać chłopcu zastrzyki nowego leku, spodziewając się, że w najlepszym razie uda się przynieść pacjentowi ulgę w cierpieniu.
Reakcja na lek była wyraźna. Liczba białych krwinek, która dotąd zwiększała się w astronomicznym tempie – we wrześniu było ich dziesięć tysięcy, w listopadzie – dwadzieścia tysięcy, a w grudniu – blisko siedemdziesiąt tysięcy – nagle przestała rosnąć i utrzymywała się mniej więcej na stałym poziomie. A potem, co było jeszcze bardziej niezwykłe, zaczęła maleć. Białaczkowych blastów we krwi stopniowo ubywało, aż wreszcie niemal całkowicie zniknęły. W ostatni dzień grudnia poziom białych krwinek spadł do prawie jednej szóstej najwyższej zanotowanej w przebiegu choroby wartości, do poziomu zbliżonego do normalnego. Nowotwór nie zniknął – pod mikroskopem nadal widać było złośliwe białe krwinki – ale tymczasowo osłabł; tej mroźnej bostońskiej zimy zastygł w hematologicznym impasie.
13 stycznia 1948 roku Robert Sandler wrócił do kliniki, po raz pierwszy od dwóch miesięcy idąc o własnych siłach. Jego śledziona i wątroba zmniejszyły się tak zauważalnie, że – jak zanotował Farber – ubrania pacjenta stały się „luźne w okolicy brzucha”. Krwawienie ustało. Chłopiec miał wilczy apetyt, tak jakby chciał nadrobić wszystkie posiłki, które opuścił przez pół roku. Z notatek Farbera wynika, że w lutym uwaga chłopca, jego poziom odżywienia i aktywności były takie same jak u brata bliźniaka. Bodaj przez miesiąc Robert i Elliott znów wydawali się identyczni.
*
Remisja, która nastąpiła u Roberta Sandlera – zjawisko wówczas bez precedensu w historii białaczki – zdopingowała Farbera do gorączkowej aktywności. Na początku zimy 1948 roku w jego klinice pojawili się nowi pacjenci, na przykład trzyletni chłopiec przywieziony z powodu bólu gardła czy dwuipółletnia dziewczynka z guzami na głowie i szyi; u wszystkich zdiagnozowano ostatecznie ostrą dziecięcą białaczkę limfatyczną. Farber, mając pod dostatkiem antyfolianów od Yelli, i pacjentów, którzy rozpaczliwie ich potrzebowali, zwerbował do pomocy hematologa Louisa Diamonda oraz zespół asystentów: Jamesa Wolffa, Roberta Mercera i Roberta Sylvestera.
Już pierwsze badanie kliniczne Farbera rozwścieczyło kierownictwo Children’s Hospital. Tym razem uznano, że przebrał miarę. Personel szpitala przegłosował wniosek, żeby usunąć wszystkich stażystów pediatrycznych z oddziału chemioterapii białaczki (atmosfera na oddziałach, na których leczono dzieci chore na białaczkę, była, jak zgodnie uznano, zdecydowanie zbyt przygnębiająca i zbyt eksperymentalna, a tym samym nie sprzyjała edukacji medycznej). W ten sposób pozostawiono właściwie całą opiekę nad pacjentami Farberowi i jego asystentom⁸⁴. Dzieci chore na nowotwory, jak napisał pewien chirurg, zazwyczaj „upychano w najciemniejszych zakamarkach szpitali”⁸⁵. Zdaniem pediatrów tak czy owak znajdowały się one już na łożu śmierci – czy nie byłoby bardziej humanitarnie, jak uporczywie twierdzili niektórzy, po prostu „pozwolić im umrzeć w spokoju”⁸⁶? Gdy jeden z klinicystów Farbera zaproponował, żeby jego nowatorskie „chemikalia” podawać chorym na białaczkę dzieciom tylko w ostateczności, Farber, doskonale pamiętając swoje poprzednie wcielenie patologa, odparował: „Wtedy chemikalia będą już zbędne, poza jednym – płynem do balsamowania zwłok”⁸⁷.
Urządził sobie prowizoryczną pracownię w ostatniej sali oddziału, tuż przy łazienkach. Jego mały zespół rozlokował się w najróżniejszych nieużywanych pomieszczeniach zakładu patologii – na zapleczach, na klatkach schodowych i w pustych gabinetach⁸⁸. Ze strony szpitala otrzymywał minimalne wsparcie. Asystenci Farbera samodzielnie ostrzyli sobie igły do biopsji szpiku, co już wtedy było praktyką równie przestarzałą jak ostrzenie skalpeli przez chirurgów⁸⁹. Zespół Farbera drobiazgowo śledził postępy choroby u każdego pacjenta – należało wszystko zapisywać: każdy wynik badania krwi, każdą transfuzję, każdą gorączkę. Skoro białaczka miała zostać pokonana, Farber chciał zachować dla potomności sprawozdanie z każdej minuty tej walki – nawet jeśli nikogo poza samym Farberem ono nie interesowało.
*
Zima 1948 roku była w Bostonie ostra i mroźna. Burze śnieżne sparaliżowały pracę kliniki Farbera. Wąska asfaltowa droga prowadząca do Longwood Avenue była zawalona hałdami brudnego śniegu i błotem pośniegowym, a w korytarzach w suterenie szpitala, gdzie nawet jesienią było chłodno, teraz panował ziąb nie do zniesienia. Codzienne podawanie zastrzyków z antyfolianów było niemożliwe, zespół Farbera poprzestawał więc na trzech dawkach tygodniowo. W lutym, kiedy burze śnieżne ustały, znów podjęto podawanie leku co dzień.
Tymczasem wieści o próbach leczenia białaczki dziecięcej zaczęły się szerzyć i do kliniki Farbera ciągnął sznur pacjentów. W każdym kolejnym przypadku powtarzał się dokładnie ten sam niewiarygodny wzorzec: antyfoliany obniżały liczbę komórek białaczkowych, a czasami doprowadzały wręcz do całkowitego ich zniknięcia – przynajmniej na jakiś czas. Zdarzały się remisje równie spektakularne jak w przypadku Roberta Sandlera. Dwóch chłopców leczonych aminopteryną wróciło do szkoły⁹⁰. Inne dziecko, dwuipółletnia dziewczynka, po siedmiu miesiącach leżenia w łóżku zaczęła się bawić i biegać⁹¹. Normalność obrazu krwi niemal przywracała, na chwilę krótką jak mgnienie oka, normalność dzieciństwu.
Ale za każdym razem w pewnym momencie pojawiał się ten sam problem. Po kilku miesiącach remisji nowotwór nawracał i ostatecznie nie mogły go zwalczyć nawet najsilniejsze z nadsyłanych przez Yellę leków. Komórki białaczki znów pojawiały się w szpiku, po czym przedostawały do krwiobiegu i nawet najbardziej aktywne antyfoliany nie mogły zatrzymać ich rozwoju. Robert Sandler zmarł w 1948 roku, choć wcześniej przez kilka miesięcy wydawało się, że jest zdrowy.
Remisje były wprawdzie tymczasowe, niemniej jednak autentyczne – i miały historyczne znaczenie. Do kwietnia 1948 roku zebrano dość danych, żeby napisać artykuł do „New England Journal of Medicine”⁹². Zespół Farbera leczył szesnaścioro dzieci. Dziesięcioro zareagowało na leczenie. Pięcioro zaś – czyli blisko jedna trzecia badanej grupy – żyło jeszcze od czterech do nawet sześciu miesięcy od chwili postawienia diagnozy. W przypadku białaczki była to cała wieczność.
*
Artykuł Farbera, opublikowany 3 czerwca 1948 roku, liczy siedem stron i jest najeżony tabelami, liczbami, fotografiami spod mikroskopu, wartościami uzyskanymi w badaniach laboratoryjnych i wynikami badań krwi. Napisany jest sztywnym, formalnym i oschłym naukowym żargonem. Ale mimo to, jak wszystkie przełomowe artykuły z dziedziny medycyny, czyta się go niczym thriller. Wciąga w swoją rzeczywistość jak prawdziwa powieść: nawet dzisiaj czytelnik przenosi się za kulisy burzliwej codzienności bostońskiej kliniki, gdzie pacjenci kurczowo trzymają się życia, podczas gdy Farber i jego asystenci usiłują znaleźć nowe leki na straszliwą chorobę, która na jakiś czas znika, po czym powraca. Artykuł ma klasyczną fabułę, z początkiem, rozwinięciem i, niestety, również zakończeniem.
Tekst przyjęto, jak wspomina pewien naukowiec, „ze sceptycyzmem, niedowierzaniem i oburzeniem”⁹³. Z punktu widzenia Farbera jego badanie kliniczne niosło optymistyczny przekaz: w leczeniu nowotworu, i to w jednej z najbardziej agresywnych jego postaci, z powodzeniem zastosowano substancję chemiczną. W ciągu sześciu miesięcy, na przełomie lat 1947 i 1948, Farber widział więc, jak otwierają się przed nim drzwi, na mgnienie oka ukazują, co się za nimi kryje – po czym znów z hukiem się zatrzaskują. Przez tę krótką chwilę dojrzał oszałamiające możliwości. To, że udało się za pomocą sztucznie uzyskanego leku wyeliminować ogólnoustrojowy nowotwór złośliwy, było w historii nowotworów wydarzeniem właściwie bezprecedensowym. Latem 1948 roku, kiedy jeden z asystentów Farbera wykonał biopsję szpiku kostnego dziecka chorego na białaczkę, które leczono aminopteryną, nie mógł uwierzyć w otrzymane wyniki. Napisał: „Szpik wyglądał tak normalnie, że można było marzyć o ostatecznym wyleczeniu choroby”⁹⁴.
I Farber o tym marzył. O specyficznych lekach przeciwnowotworowych, które będą zabijały komórki złośliwe, i o normalnych komórkach, które będą się odnawiać i odzyskiwać swoją fizjologiczną przestrzeń; marzył o gamie sztucznie uzyskanych substancji-antagonistów, które dziesiątkowałyby złośliwe komórki; marzył o tym, że uda się całkowicie wyleczyć białaczkę za pomocą leków chemicznych, a potem wykorzystać zdobyte doświadczenie w leczeniu powszechniejszych nowotworów. Rzucał onkologii poważne wyzwanie. Podjęcie tego wyzwania należało do całego pokolenia lekarzy i naukowców.