Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Cesarz wszech chorób. Biografia raka - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
23 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cesarz wszech chorób. Biografia raka - ebook

Całe stulecia odkryć, porażek, zwycięstw i pomyłek... Książka "Cesarz wszech chorób" przedstawia historię onkologii, od pierwszych odnotowanych przypadków raka sprzed tysięcy lat na czasach współczesnych kończąc. Siddhartha Mukherjee, lekarz i naukowiec, bada ten temat z precyzją biologa molekularnego, perspektywą historyka i pasją biografa. W rezultacie powstała przejrzysta i niezwykle błyskotliwa kronika schorzenia, które towarzyszy ludzkości od ponad pięciu tysiącleci. "Cesarz wszech chorób", łącząc przystępnie przekazaną wiedzę naukową z opisem konkretnych - dawnych i współczesnych - przypadków, demistyfikuje tę najbardziej demonizowaną chorobę wszech czasów.

Książka amerykańskiego onkologa spotkała się ze znakomitym przyjęciem zarówno środowisk naukowych, jak i literackich. Potwierdzeniem jej klasy są znaczące wyróżnienia: Nagroda Pulitzera w kategorii literatura faktu, Literacka Nagroda PEN / E.O. Wilson dla Książek Naukowych, nagroda za najlepszy debiut przyznawana przez dziennik "The Guardian", nagroda "Książki dla Lepszego Życia". "Cesarz wszech chorób" został także uznany za jedną z dziesięciu najlepszych książek 2010 roku przez "The New York Times Book Review", magazyn "TIME" zaliczył go do stu najważniejszych książek stulecia, zaś "The New York Times" do stu najlepszych książek non-fiction wszech czasów.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Czytam wiele, w większości profesjonalnych artykułów, tych przynoszących czysto techniczne wyniki nowych badań klinicznych i podstawowych, wyprane z wszelkich emocji, skalkulowane i mam zawsze wrażenie, że to fragment ksiąg podatkowych. Można spytać, czy istnieje potrzeba rozmawiania i przedstawiania tej nieprawdopodobnie szybko rozwijającej się dyscypliny, jaką jest onkologia, w języku przystępnym, z refleksją nad historią? Po przeczytaniu "Cesarza wszech chorób" odpowiedź jest oczywista, myśmy wręcz marzyli o takiej książce. Opowiedzieć onkologię z pasją, pięknym literackim językiem to istotne zwłaszcza w Polsce - kraju, w którym dziedzina ta cierpi na brak specjalistów, w którym studiowanie i specjalizowanie się w tej dyscyplinie uważane jest za jeden z najtrudniejszych możliwych wyborów.

prof. Cezary Szczylik

Siddhartha Mukherjee dołącza do bractwa praktykujących lekarzy, którzy nie tylko umieją mówić o swym zawodzie, ale również wspaniale o nim pisać.

Tony Judt

Trudno jest wskazać książki skierowane do szerokiego grona odbiorców, które mówiłyby o współczesnej nauce tak błyskotliwe, przystępnie i tak poruszająco zarazem. "Cesarz wszech chorób" to niezwykłe osiągnięcie.

Steven Shapin, "The New Yorker"

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7536-669-3
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autora

Ni­niej­sza książ­ka to hi­sto­ria raka. Sta­ro­daw­nej cho­ro­by, nie­gdyś se­kret­nej, o któ­rej mó­wi­ło się wy­łącz­nie szep­tem, póki nie sta­ła się śmier­cio­no­śnym zmien­no­kształt­nym two­rem o tak wiel­kim po­ten­cja­le me­ta­fo­rycz­nym, me­dycz­nym, na­uko­wym i po­li­tycz­nym, że czę­sto na­zy­wa się ją dżu­mą na­sze­go po­ko­le­nia. Ta książ­ka jest naj­praw­dziw­szą bio­gra­fią – pró­bą wnik­nię­cia w umysł tej nie­śmier­tel­nej cho­ro­by, zro­zu­mie­nia jej oso­bo­wo­ści, de­mi­sty­fi­ka­cji jej za­cho­wa­nia. Moim naj­waż­niej­szym ce­lem jest jed­nak zna­le­zie­nie od­po­wie­dzi na py­ta­nie, któ­re wy­kra­cza poza ramy bio­gra­fii: czy mo­że­my so­bie wy­obra­zić ko­niec raka w przy­szło­ści? Czy uda nam się na za­wsze usu­nąć tę cho­ro­bę z na­szych ciał i spo­łe­czeństw?

Rak to nie jest jed­na cho­ro­ba, lecz wie­le róż­nych. Na ich okre­śle­nie uży­wa­my tej sa­mej na­zwy, po­nie­waż łą­czy je pod­sta­wo­wa ce­cha wspól­na – pa­to­lo­gicz­ne na­mna­ża­nie się ko­mó­rek. Uję­cie róż­nych wcie­leń raka w jed­nej opo­wie­ści ma, poza po­do­bień­stwem na po­zio­mie bio­lo­gicz­nym, jesz­cze jed­no uza­sad­nie­nie: roz­ma­itych po­sta­ci tej cho­ro­by nie roz­róż­nia się w sfe­rze kul­tu­ro­wej i po­li­tycz­nej. Opo­wie­dze­nie hi­sto­rii każ­de­go ro­dza­ju no­wo­two­ru osob­no jest nie­moż­li­we; ja po­sta­wi­łem so­bie cel, któ­rym jest po­ka­za­nie naj­waż­niej­szych wąt­ków prze­wi­ja­ją­cych się w li­czą­cej czte­ry ty­sią­ce lat hi­sto­rii tej cho­ro­by.

Mój za­mysł, jak wi­dać ogrom­ny, wy­rósł z cze­goś dużo skrom­niej­sze­go. La­tem 2003 roku, po ukoń­cze­niu re­zy­den­tu­ry w szpi­ta­lu i uzy­ska­niu dy­plo­mu z im­mu­no­lo­gii on­ko­lo­gicz­nej, roz­po­czą­łem spe­cja­li­za­cję w dzie­dzi­nie on­ko­lo­gii w Dana-Far­ber Can­cer In­sti­tu­te oraz Mas­sa­chu­setts Ge­ne­ral Ho­spi­tal w Bo­sto­nie. Po­cząt­ko­wo za­mie­rza­łem przez ten rok pro­wa­dzić dzien­nik – bie­żą­ce do­nie­sie­nia o le­cze­niu no­wo­two­rów, taki „ra­port z li­nii fron­tu”. Ale po­mysł pręd­ko wy­ewo­lu­ował w więk­sze i bar­dziej po­głę­bio­ne przed­się­wzię­cie, tak że osta­tecz­nie przy­szło mi za­głę­bić się nie tyl­ko w na­ukę i me­dy­cy­nę, ale też w kul­tu­rę, hi­sto­rię, li­te­ra­tu­rę i po­li­ty­kę, a rów­nież w prze­szłość raka i w jego przy­szłość.

W epi­cen­trum tej hi­sto­rii znaj­du­ją się dwie po­sta­ci, męż­czy­zna i ko­bie­ta – nie­mal w tym sa­mym wie­ku, obo­je są ide­ali­sta­mi, nie­odrod­ny­mi dzieć­mi bo­omu, któ­ry na­stą­pił po II woj­nie świa­to­wej w ame­ry­kań­skiej na­uce i tech­no­lo­gii, a tak­że oso­ba­mi nie­ugię­cie, ob­se­syj­nie dą­żą­cy­mi do wy­po­wie­dze­nia ogól­no­kra­jo­wej „woj­ny z ra­kiem”. Pierw­sza z nich to Sid­ney Far­ber, oj­ciec współ­cze­snej che­mio­te­ra­pii, któ­ry w ana­lo­gu wi­ta­mi­ny przy­pad­kiem od­kry­wa sub­stan­cję prze­ciw­no­wo­two­ro­wą o po­tęż­nej sile i za­czy­na ma­rzyć o uni­wer­sal­nym le­kar­stwie na no­wo­two­ry. Dru­gą jest Mary La­sker, przez kil­ka­dzie­siąt lat to­wa­rzy­szą­ca Far­be­ro­wi w jego dzia­ła­niach man­hat­tań­ska lwi­ca sa­lo­no­wa o le­gen­dar­nej wprost ener­gii do ak­tyw­no­ści na are­nie spo­łecz­nej i po­li­tycz­nej. Ale La­sker i Far­ber je­dy­nie eg­zem­pli­fi­ku­ją za­cię­cie, wy­obraź­nię, wy­na­laz­czość i en­tu­zjazm po­ko­leń, któ­re od czte­rech ty­się­cy lat to­czą wal­kę z ra­kiem. W pew­nym sen­sie jest to bo­wiem hi­sto­ria woj­ny – w któ­rej prze­ciw­nik cha­rak­te­ry­zu­je się bez­po­sta­cio­wo­ścią, po­nad­cza­so­wo­ścią i wszech­obec­no­ścią. Mamy tu zwy­cię­stwa i po­raż­ki, set­ki kam­pa­nii, bo­ha­te­rów i py­szał­ków, pierw­szo­rzęd­ne kwe­stie: jak wy­trwać i prze­żyć, a tak­że, co nie­unik­nio­ne, ran­nych, po­tę­pio­nych, za­po­mnia­nych i zmar­łych. Rak wy­ła­nia się z tej opo­wie­ści, jak na­pi­sał pe­wien dzie­więt­na­sto­wiecz­ny chi­rurg na fron­ty­spi­sie swo­jej książ­ki, jako „ce­sarz wszech cho­rób, król tego, co naj­strasz­niej­sze”.

Uwa­ga: w na­uce i w me­dy­cy­nie, dzie­dzi­nach, w któ­rych pierw­szeń­stwo od­kry­cia ma ol­brzy­mie zna­cze­nie, mia­no wy­na­laz­cy czy od­kryw­cy otrzy­mu­je się od spo­łecz­no­ści na­ukow­ców i ba­da­czy. Ni­niej­sza książ­ka opi­su­je hi­sto­rie wie­lu od­kryć i wy­na­laz­ków, jed­nak nie słu­żą one temu, żeby ko­mu­kol­wiek przy­pi­sy­wać lub od­bie­rać pra­wo do pierw­szeń­stwa, i nie po­win­ny być w ten spo­sób trak­to­wa­ne.

Jako au­tor tej książ­ki sto­ję na bar­kach wie­lu in­nych osób. Moja pra­ca opie­ra się na in­nych książ­kach, opu­bli­ko­wa­nych ba­da­niach, ar­ty­ku­łach w pi­smach na­uko­wych, wspo­mnie­niach i wy­wia­dach. Ko­rzy­sta­łem tak­że z ma­te­ria­łów po­cho­dzą­cych od osób pry­wat­nych, z bi­blio­tek, ko­lek­cji, zbio­rów i ar­chi­wów, któ­re wy­mie­niam w po­dzię­ko­wa­niach za­miesz­czo­nych na koń­cu ni­niej­sze­go tomu.

Jed­ne­go po­dzię­ko­wa­nia nie mogę jed­nak zo­sta­wić na ko­niec. Ta książ­ka jest nie tyl­ko wy­pra­wą w prze­szłość raka, lecz rów­nież oso­bi­stą po­dró­żą, moim doj­rze­wa­niem jako on­ko­lo­ga. Nie by­ło­by tej po­dró­ży, gdy­by nie moi pa­cjen­ci – w stop­niu znacz­nie więk­szym niż po­zo­sta­łe oso­by, któ­re przy­czy­ni­ły się do po­wsta­nia tej książ­ki, uczy­li mnie oni i in­spi­ro­wa­li. Je­stem im wi­nien bez­gra­nicz­ną wdzięcz­ność.

Ale z każ­dym dłu­giem wią­żą się od­set­ki. Przy­ta­cza­nie w książ­ce hi­sto­rii pa­cjen­tów ro­dzi­ło pro­ble­my zwią­za­ne z ochro­ną ich pry­wat­no­ści i god­no­ści. W tych przy­pad­kach, w któ­rych wie­dza o cho­ro­bie była już wcze­śniej upu­blicz­nio­na (na przy­kład w for­mie wy­wia­du czy ar­ty­ku­łu), uży­wam praw­dzi­wych na­zwisk. W przy­pad­kach zaś, któ­re nie zo­sta­ły po­da­ne do wia­do­mo­ści pu­blicz­nej, albo je­że­li pa­cjen­ci ży­czy­li so­bie za­cho­wa­nia ano­ni­mo­wo­ści, po­słu­ży­łem się fik­cyj­ny­mi na­zwi­ska­mi i umyśl­nie po­zmie­nia­łem daty oraz szcze­gó­ły ży­cio­ry­sów, żeby nie moż­na było tych osób roz­po­znać. Nie­mniej jed­nak są to praw­dzi­wi pa­cjen­ci i praw­dzi­we roz­mo­wy. Bar­dzo pro­szę czy­tel­ni­ków o usza­no­wa­nie ich pry­wat­no­ści.Od polskiego wydawcy

Każ­dy pol­ski le­karz, wi­dząc pod­ty­tuł tej książ­ki, po­wie, że rak nie jest do­kład­nym tłu­ma­cze­niem an­giel­skie­go can­cer (mimo że ła­ciń­skie sło­wo can­cer i sta­ro­grec­kie kar­ki­nos ozna­cza­ją wła­śnie raka – sko­ru­pia­ka lub znak zo­dia­ku). Gdy­by­śmy chcie­li się po­słu­żyć ter­mi­nem me­dycz­nym, na­le­ża­ło­by pi­sać o no­wo­two­rze albo wręcz no­wo­two­rach. By­ło­by to jed­nak nie­zgod­ne z in­ten­cją au­to­ra – jego dzie­ło opo­wia­da hi­sto­rię zło­wro­gie­go bytu, ta­jem­ni­czej isto­ty, któ­ra za­bi­ja­ła i fa­scy­no­wa­ła lu­dzi, na dłu­go za­nim ba­da­cze usta­li­li, że no­wo­two­ry to nie jed­na cho­ro­ba, lecz wie­le róż­nych.

Dla­te­go wła­śnie w pol­skim tłu­ma­cze­niu ce­sarz wszech cho­rób nosi imię Rak. Sło­wem tym przez wie­ki na­zy­wa­no wszyst­kie no­wo­two­ry, a tak­że nie­któ­re trud­no go­ją­ce się wrzo­dy. Do­pie­ro nie tak daw­no na­uka prze­ję­ła ten ter­min i nada­ła mu ści­słe, węż­sze zna­cze­nie.

W sa­mym tek­ście książ­ki usza­no­wa­li­śmy jed­nak me­dycz­ną tra­dy­cję. Gdy mowa o kon­kret­nych cho­ro­bach, a nie o raku w sen­sie hi­sto­rycz­nym, sto­su­je­my po­praw­ną ter­mi­no­lo­gię. Sło­wa rak uży­wa­my zgod­nie z na­uko­wą de­fi­ni­cją raka, w po­zo­sta­łych zaś przy­pad­kach prze­waż­nie pada sło­wo no­wo­twór lub na­zwy po­szcze­gól­nych scho­rzeń.Prolog

Je­śli

Cho­ro­ba wkra­cza w osta­tecz­ne sta­dium,

Le­karz sto­su­je osta­tecz­ne środ­ki Lub żad­nych.

Wil­liam Sha­ke­spe­are, Ham­let²

Rak za­czy­na się od czło­wie­ka i na czło­wie­ku się koń­czy. W na­tło­ku na­uko­wych abs­trak­cji moż­na cza­sa­mi za­po­mnieć o tym pod­sta­wo­wym fak­cie. Le­ka­rze le­czą cho­ro­by, ale le­czą rów­nież lu­dzi i ten wa­ru­nek ich za­wo­do­we­go ist­nie­nia cza­sa­mi cią­gnie ich w dwóch prze­ciw­nych kie­run­kach.

June Go­od­field³

Ran­kiem 19 maja 2004 roku Car­la Reed, trzy­dzie­sto­let­nia przed­szko­lan­ka z Ip­swich w sta­nie Mas­sa­chu­setts, mat­ka troj­ga ma­łych dzie­ci, obu­dzi­ła się z bó­lem gło­wy. „Ale nie był to zwy­czaj­ny ból – wspo­mi­na­ła póź­niej – tyl­ko pew­ne­go ro­dza­ju odrę­twie­nie gło­wy. Ta­kie odrę­twie­nie, któ­re na­tych­miast sy­gna­li­zu­je, że dzie­je się coś bar­dzo złe­go”.

Coś bar­dzo złe­go dzia­ło się od bli­sko mie­sią­ca. Pod ko­niec kwiet­nia Car­la od­kry­ła na ple­cach kil­ka siń­ców. Po­ja­wi­ły się pew­ne­go ran­ka, ni stąd, ni zo­wąd, jak ja­kieś styg­ma­ty, póź­niej się roz­ro­sły, a w cią­gu ko­lej­nych ty­go­dni zbla­dły, zo­sta­wia­jąc po so­bie śla­dy przy­po­mi­na­ją­ce mapę. Stop­nio­wo, nie­mal nie­zau­wa­żal­nie, Car­li za­czę­ły bled­nąć dzią­sła. Na po­cząt­ku maja ta ener­gicz­na, peł­na ży­cia ko­bie­ta, przy­zwy­cza­jo­na do spę­dza­nia wie­lu go­dzin z pię­cio- i sze­ścio­lat­ka­mi, za któ­ry­mi trze­ba bie­gać po ca­łej sali, le­d­wie mia­ła siłę wejść po scho­dach na pię­tro. W nie­któ­re po­ran­ki czu­ła się tak wy­czer­pa­na, że nie mo­gła ustać na no­gach i z po­ko­ju do po­ko­ju prze­miesz­cza­ła się na czwo­ra­kach. Sy­pia­ła nie­spo­koj­nie po dwa­na­ście, czter­na­ście go­dzin na dobę, po czym bu­dzi­ła się tak skraj­nie zmę­czo­na, że mu­sia­ła się znów po­ło­żyć spać.

Pod­czas tych czte­rech ty­go­dni Car­la wraz z mę­żem zgło­si­ła się do le­ka­rza ogól­ne­go i dwa razy do pie­lę­gniar­ki, ale z każ­dej z tych wi­zyt wy­szła bez ba­dań i bez dia­gno­zy. Za­czę­ła od­czu­wać w ko­ściach upior­ne bóle, któ­re przy­cho­dzi­ły i od­cho­dzi­ły. Le­kar­ka sta­ra­ła się zna­leźć ja­kieś wy­tłu­ma­cze­nie dla złe­go sa­mo­po­czu­cia Car­li. Stwier­dzi­ła, że to może być mi­gre­na, i ka­za­ła pa­cjent­ce za­ży­wać aspi­ry­nę. Aspi­ry­na tyl­ko na­si­li­ła krwa­wie­nie z bla­dych dzią­seł.

Car­la, oso­ba z na­tu­ry otwar­ta, to­wa­rzy­ska i try­ska­ją­ca ener­gią, bar­dziej się dzi­wi­ła, niż przej­mo­wa­ła swo­ją po­ja­wia­ją­cą się i zni­ka­ją­cą cho­ro­bą. Nig­dy wcze­śniej po­waż­nie nie cho­ro­wa­ła. Szpi­tal był dla niej miej­scem cał­ko­wi­cie abs­trak­cyj­nym – nig­dy nie mia­ła stycz­no­ści z le­ka­rzem spe­cja­li­stą, a co do­pie­ro z on­ko­lo­giem. Tłu­ma­czy­ła so­bie, że jej ob­ja­wy mogą mieć róż­ne przy­czy­ny – prze­pra­co­wa­nie, de­pre­sja, nie­straw­ność, ner­wi­ca, bez­sen­ność. Ale osta­tecz­nie coś w niej – ja­kiś siód­my zmysł – dało znać, że w jej cie­le dzie­je się coś po­waż­ne­go i groź­ne­go.

19 maja po po­łu­dniu Car­la zo­sta­wi­ła dzie­ci pod opie­ką są­siad­ki, po­je­cha­ła do kli­ni­ki i za­żą­da­ła wy­ko­na­nia ba­dań krwi. Le­kar­ka zle­ci­ła stan­dar­do­we ba­da­nie. Gdy pie­lę­gniarz po­brał z żyły krew, wle­pił wzrok w jej ko­lor, naj­wy­raź­niej za­in­try­go­wa­ny. Płyn, któ­ry wy­pły­wał z żyły Car­li – ja­sny, rzad­ki i wod­ni­sty – wła­ści­wie ni­czym krwi nie przy­po­mi­nał.

Do koń­ca dnia Car­la nie otrzy­ma­ła żad­nej wia­do­mo­ści. Na­za­jutrz przed po­łu­dniem, kie­dy ro­bi­ła za­ku­py na tar­gu ryb­nym, za­dzwo­nił te­le­fon.

– Mu­si­my jesz­cze raz po­brać pani krew – po­wie­dzia­ła pie­lę­gniar­ka z kli­ni­ki.

– Kie­dy mam przy­je­chać? – za­py­ta­ła Car­la, przy­po­mi­na­jąc so­bie jed­no­cze­śnie plan gę­sto wy­peł­nio­ne­go obo­wiąz­ka­mi dnia. Pa­mię­ta, że spoj­rza­ła na ze­gar. Ćwierć­ki­lo­gra­mo­wy stek z ło­so­sia roz­mra­żał się w tor­bie i mógł się ze­psuć, je­że­li nie tra­fi szyb­ko do lo­dów­ki.

Na wspo­mnie­nia Car­li z prze­bie­gu cho­ro­by skła­da­ją się wła­śnie ta­kie ba­nal­ne szcze­gó­ły: ze­gar, dzie­ci, gra­fik do­wo­że­nia ich do szko­ły, fiol­ka ja­snej krwi, ta­ją­ca w słoń­cu ryba na obiad, na­głe na­pię­cie w gło­sie w słu­chaw­ce. Car­la nie pa­mię­ta do­kład­nie słów pie­lę­gniar­ki, tyl­ko ogól­ne wra­że­nie, że spra­wa jest po­waż­na.

– Na­tych­miast – tak chy­ba po­wie­dzia­ła pie­lę­gniar­ka. – Pro­szę przy­je­chać na­tych­miast.

*

O przy­pad­ku Car­li do­wie­dzia­łem się o siód­mej rano 21 maja, w wa­go­nie me­tra mię­dzy sta­cja­mi Ken­dall Squ­are a Char­les Stre­et w Bo­sto­nie. Zda­nie, któ­re wy­świe­tli­ło mi się na pa­ge­rze, mia­ło cha­rak­te­ry­stycz­ny rytm stac­ca­to i siłę prze­ka­zu po­waż­ne­go przy­pad­ku me­dycz­ne­go: Car­la Reed / nowa pa­cjent­ka, bia­łacz­ka / 14 pię­tro / pro­szę od­wie­dzić za­raz po przyj­ściu. Gdy po­ciąg wy­strze­lił z dłu­gie­go ciem­ne­go tu­ne­lu, na­gle uka­za­ły mi się prze­szklo­ne wie­że szpi­ta­la ogól­ne­go, Mas­sa­chu­setts Ge­ne­ral Ho­spi­tal, i okna sal na czter­na­stym pię­trze.

Do­my­śla­łem się, że Car­la leży w jed­nej z nich, sama, prze­raź­li­wie sa­mot­na. Na ko­ry­ta­rzach już pew­nie roz­brzmie­wał szum go­rącz­ko­wej ak­tyw­no­ści. Mię­dzy od­dzia­łem a la­bo­ra­to­rium na pierw­szym pię­trze krą­ży­ły pro­bów­ki z krwią. Pie­lę­gniar­ki no­si­ły prób­ki do ba­da­nia, re­zy­den­ci zbie­ra­li dane do po­ran­nych spra­woz­dań, brzę­cza­ły dzwon­ki, wy­sy­ła­no wia­do­mo­ści na pa­ge­ry le­ka­rzy. Gdzieś w głę­bi szpi­ta­la ktoś włą­czał mi­kro­skop i w jego oku­la­rze ob­raz ko­mó­rek krwi Car­li na­bie­rał wy­ra­zi­sto­ści.

Opo­wia­dam o tym wszyst­kim ze sto­sun­ko­wą pew­no­ścią, po­nie­waż po­ja­wie­nie się pa­cjen­ta cho­re­go na ostrą bia­łacz­kę wciąż spra­wia, że całą kli­ni­kę prze­szy­wa dreszcz – od od­dzia­łów on­ko­lo­gicz­nych na gór­nych pię­trach po la­bo­ra­to­ria kli­nicz­ne miesz­czą­ce się głę­bo­ko w piw­ni­cach. Bia­łacz­ka to no­wo­twór bia­łych krwi­nek – jed­na z naj­bar­dziej gwał­tow­nych, burz­li­wie prze­bie­ga­ją­cych od­mian raka. Jak lu­bi­ła przy­po­mi­nać pa­cjen­tom pew­na pie­lę­gniar­ka z od­dzia­łu on­ko­lo­gicz­ne­go, w przy­pad­ku tej cho­ro­by „na­wet prze­cię­cie skó­ry pa­pie­rem to po­waż­ny wy­pa­dek”.

Dla on­ko­lo­ga szko­lą­ce­go się w za­wo­dzie ostra bia­łacz­ka rów­nież sta­no­wi wy­jąt­ko­wą od­mia­nę raka. Jej na­głość, gwał­tow­ność, bły­ska­wicz­ny, nie­po­wstrzy­ma­ny roz­wój wy­mu­sza­ją szyb­kie, czę­sto dra­stycz­ne de­cy­zje; jest to cho­ro­ba prze­ra­ża­ją­ca dla tego, kto na nią cier­pi, dla tego, kto pa­trzy na nią z boku, i dla tego, kto ją le­czy. Cia­ło za­ata­ko­wa­ne przez bia­łacz­kę zo­sta­je do­pro­wa­dzo­ne do kru­chych gra­nic fi­zjo­lo­gicz­ne­go funk­cjo­no­wa­nia – każ­dy układ, ser­ce, płu­ca i krew pra­cu­ją na gra­ni­cy swo­ich moż­li­wo­ści. Pie­lę­gniar­ki uzu­peł­ni­ły luki w mo­jej wie­dzy na te­mat przy­pad­ku Car­li. Zle­co­ne przez jej le­kar­kę ba­da­nia krwi wy­ka­za­ły, że po­ziom czer­wo­nych krwi­nek był kry­tycz­nie ni­ski, po­ni­żej jed­nej trze­ciej nor­my. Za­miast nor­mal­nych bia­łych krwi­nek w jej krwi znaj­do­wa­ły się mi­lio­ny du­żych, zło­śli­wych bia­łych ko­mó­rek – w ter­mi­no­lo­gii on­ko­lo­gicz­nej zwa­nych bla­sta­mi. Le­kar­ka, któ­ra wresz­cie po­sta­wi­ła po­praw­ną dia­gno­zę, skie­ro­wa­ła Car­lę do Mas­sa­chu­setts Ge­ne­ral Ho­spi­tal.

*

Idąc do sali Car­li dłu­gim, pu­stym ko­ry­ta­rzem, po an­ty­sep­tycz­nie błysz­czą­cej pod­ło­dze świe­żo prze­tar­tej wodą ze środ­kiem de­zyn­fe­ku­ją­cym, prze­bie­ga­łem w my­ślach li­stę ba­dań, któ­rym bę­dzie trze­ba pod­dać krew cho­rej, i ostat­ni raz po­wtó­rzy­łem swo­je kwe­stie w cze­ka­ją­cej nas roz­mo­wie. Po­my­śla­łem z ża­lem, że w moim współ­czu­ciu jest coś wy­kal­ku­lo­wa­ne­go, wręcz me­cha­nicz­ne­go. Był to dzie­sią­ty mie­siąc mo­je­go sta­żu na on­ko­lo­gii – dwu­let­nie­go in­ten­syw­ne­go pro­gra­mu szko­le­nia spe­cja­li­stów od no­wo­two­rów – i mia­łem po­czu­cie, że osią­gną­łem punkt, po­ni­żej któ­re­go już się nie da zejść. Przez tych dzie­sięć nie­opi­sa­nie trud­nych, przej­mu­ją­cych mie­się­cy zmar­ły dzie­siąt­ki pa­cjen­tów, któ­ry­mi się opie­ko­wa­łem. Czu­łem, że po­wo­li uod­par­niam się na śmierć i przy­gnę­bie­nie – jak­bym do­stał szcze­pion­kę na cią­głą emo­cjo­nal­ną szar­pa­ni­nę.

Ta­kich sta­ży­stów jak ja było w szpi­ta­lu sied­miu. Na pa­pie­rze wy­da­wa­li­śmy się po­tęż­ną siłą: by­li­śmy ab­sol­wen­ta­mi pię­ciu uczel­ni me­dycz­nych i czte­rech kli­nik uni­wer­sy­tec­kich, mie­li­śmy za sobą łącz­nie sześć­dzie­siąt sześć lat po­bie­ra­nia nauk me­dycz­nych i mo­gli­śmy się po­szczy­cić dwu­na­sto­ma dy­plo­ma­mi ukoń­cze­nia stu­diów wyż­szych i po­dy­plo­mo­wych. Ale ani lata na­uki, ani dy­plo­my nie przy­go­to­wa­ły nas do tego sta­żu. Uczel­nia me­dycz­na, spe­cja­li­za­cja i re­zy­den­tu­ra były wy­czer­pu­ją­ce fi­zycz­nie i emo­cjo­nal­nie, ale pierw­sze mie­sią­ce sta­żu zdmuch­nę­ły ich wspo­mnie­nie, jak­by to była tyl­ko za­ba­wa, ze­rów­ka przed praw­dzi­wym szko­le­niem na le­ka­rza.

Rak był w na­szym ży­ciu wszech­obec­ny. Za­wład­nął na­szą wy­obraź­nią, opa­no­wał wspo­mnie­nia, prze­do­sta­wał się do każ­dej roz­mo­wy, prze­ni­kał każ­dą myśl. Sko­ro my, le­ka­rze, mie­li­śmy po­czu­cie, że rak cał­ko­wi­cie za­pa­no­wał nad na­szym ży­ciem, to nasi pa­cjen­ci czu­li za­pew­ne, że prak­tycz­nie ode­brał im ży­cie. Pa­weł Ni­ko­ła­je­wicz Ru­sa­now, bo­ha­ter po­wie­ści Alek­san­dra Soł­że­ni­cy­na Od­dział cho­rych na raka⁴, mło­dy du­chem Ro­sja­nin po czter­dzie­st­ce, od­kry­wa guz na szyi i zo­sta­je na­tych­miast skie­ro­wa­ny na od­dział on­ko­lo­gicz­ny pew­ne­go bez­i­mien­ne­go szpi­ta­la na mroź­nej pół­no­cy. Dia­gno­za – nie sama cho­ro­ba, lecz jej styg­mat – sta­je się dla Ru­sa­no­wa wy­ro­kiem śmier­ci. Cho­ro­ba od­bie­ra mu toż­sa­mość. Przy­odzie­wa go w szpi­tal­ną pi­ża­mę (strój tra­gi­ko­micz­nie okrut­ny, nie mniej niż wię­zien­ny dre­lich) i zu­peł­nie przej­mu­je kon­tro­lę nad jego dzia­ła­niem. Usły­szeć dia­gno­zę: „rak” to – od­kry­wa Ru­sa­now – zna­leźć się w nie­ma­ją­cym gra­nic me­dycz­nym gu­ła­gu, pań­stwie jesz­cze bar­dziej opre­syj­nym i pa­ra­li­żu­ją­cym niż to, w któ­rym bo­ha­ter żył wcze­śniej. (Soł­że­ni­cyn chciał może, by jego ab­sur­dal­nie to­ta­li­tar­ny od­dział on­ko­lo­gicz­ny sta­no­wił pa­ra­le­lę ab­sur­dal­nie to­ta­li­tar­ne­go świa­ta poza mu­ra­mi szpi­ta­la, kie­dy jed­nak za­py­ta­łem pew­ną ko­bie­tę cho­rą na raka szyj­ki ma­ci­cy, co są­dzi o tej pa­ra­le­li, po­wie­dzia­ła z prze­ką­sem: „Nie­ste­ty, mnie przy tej książ­ce nie były po­trzeb­ne żad­ne me­ta­fo­ry. Dla mnie od­dział on­ko­lo­gicz­ny rze­czy­wi­ście był pań­stwem kon­tro­lu­ją­cym każ­dy ruch, wię­zie­niem”).

Jako le­karz uczą­cy się po­stę­po­wa­nia z pa­cjen­ta­mi on­ko­lo­gicz­ny­mi owo po­czu­cie by­cia kon­tro­lo­wa­nym i ogra­ni­cza­nym zna­łem tyl­ko z po­zy­cji ob­ser­wa­to­ra. Ale na­wet z ta­kiej ze­wnętrz­nej per­spek­ty­wy wy­raź­nie czu­łem moc tego wię­zie­nia – tępą, upo­rczy­wą siłę przy­cią­ga­nia, któ­ra po­ry­wa w or­bi­tę raka wszyst­kich i wszyst­ko. W pierw­szym ty­go­dniu mo­je­go sta­żu pe­wien ko­le­ga, któ­ry wła­śnie swój staż ukoń­czył, wziął mnie na stro­nę i udzie­lił mi kil­ku rad. „To jest niby pro­gram in­ten­syw­ny – po­wie­dział, ści­sza­jąc głos. – Ale tak na­praw­dę to pro­gram za­bój­czo in­ten­syw­ny. Nie do­puść, żeby ta rze­czy­wi­stość prze­nik­nę­ła wszyst­ko, co ro­bisz. Miej ja­kieś ży­cie poza szpi­ta­lem. Przy­da ci się. In­a­czej to tu­taj cię we­ssie”.

Ale nie moż­na było nie dać się we­ssać. Co wie­czór po ob­cho­dzie sie­dzia­łem przez ja­kiś czas w au­cie na szpi­tal­nym par­kin­gu, w nie­przy­ja­znym be­to­no­wym la­bi­ryn­cie oświe­tlo­nym ja­rze­niów­ka­mi, otę­pia­ły i nie­zbor­ny. Ra­dio bez­myśl­nie trzesz­cza­ło w tle, a ja kom­pul­syw­nie usi­ło­wa­łem od­two­rzyć wy­da­rze­nia mi­nio­ne­go dnia. Gło­wę mia­łem peł­ną hi­sto­rii pa­cjen­tów, a pod­ję­te de­cy­zje cho­dzi­ły za mną i nie da­wa­ły mi spo­ko­ju. Czy war­to było zle­cić ko­lej­ny cykl che­mio­te­ra­pii sześć­dzie­się­cio­sze­ścio­let­niej ap­te­kar­ce cho­rej na raka płu­ca, u któ­rej nie za­dzia­ła­ły żad­ne inne leki? Czy w przy­pad­ku dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­niej ko­bie­ty cho­rej na ziar­ni­cę zło­śli­wą le­piej było wy­pró­bo­wać spraw­dzo­ne sil­ne po­łą­cze­nie le­ków i ry­zy­ko­wać, że sta­nie się bez­płod­na, czy ra­czej wy­brać po­łą­cze­nie bar­dziej eks­pe­ry­men­tal­ne, dzię­ki któ­re­mu za­cho­wa­ła­by szan­se na uro­dze­nie dziec­ka? Czy hisz­pań­sko­ję­zycz­ną mat­kę troj­ga dzie­ci z ra­kiem je­li­ta gru­be­go po­win­no się włą­czyć do no­we­go pro­gra­mu kli­nicz­ne­go, sko­ro le­d­wo umie prze­czy­tać for­mu­larz zgo­dy na le­cze­nie, na­pi­sa­ny trud­nym urzę­do­wym ję­zy­kiem?

Po­zo­sta­jąc w co­dzien­nym kon­tak­cie z ra­kiem, nie wi­dzia­łem nic poza ży­ciem i lo­sem swo­ich pa­cjen­tów, uka­zu­ją­cym mi się w prze­sy­co­nych bar­wach ni­czym ob­raz w te­le­wi­zo­rze, w któ­rym usta­wio­no zbyt moc­ny kon­trast. Nie umia­łem się od­su­nąć od ekra­nu. In­stynk­tow­nie wie­dzia­łem, że moje do­świad­cze­nia sta­no­wią ele­ment to­czą­cej się na znacz­nie więk­szą ska­lę wal­ki z ra­kiem, ale ogar­nię­cie jej umy­słem było zde­cy­do­wa­nie poza za­się­giem mo­ich moż­li­wo­ści. Jak każ­dy no­wi­cjusz by­łem spra­gnio­ny hi­sto­rii, ale też jak każ­dy no­wi­cjusz nie po­tra­fi­łem jej so­bie wy­obra­zić.

*

Gdy wy­sze­dłem ze sta­nu dziw­ne­go przy­gnę­bie­nia, w któ­rym po­grą­ży­łem się pod­czas dwu­let­nie­go sta­żu, wró­ci­ły i za­czę­ły do­ma­gać się od­po­wie­dzi py­ta­nia o szer­szy kon­tekst raka: Ile lat ma rak? Ja­kie są ko­rze­nie na­szej wal­ki z tą cho­ro­bą? Czy też – jak czę­sto­kroć for­mu­ło­wa­li to py­ta­nie pa­cjen­ci – na ja­kim je­ste­śmy eta­pie „woj­ny” z ra­kiem? W jaki spo­sób do­szli­śmy do tego punk­tu? Czy jest ja­kiś ko­niec? Czy tę woj­nę kie­dy­kol­wiek uda się wy­grać?

Ni­niej­sza książ­ka wy­ro­sła z prób od­po­wie­dzi na te wła­śnie py­ta­nia. Za­głę­bi­łem się w hi­sto­rię raka, żeby nadać kształt tej zmien­no­kształt­nej cho­ro­bie, z któ­rą po­sta­no­wi­łem się zmie­rzyć. Się­ga­łem do prze­szło­ści, żeby rzu­cić świa­tło na te­raź­niej­szość. Osa­mot­nie­nie i wście­kłość, któ­re ogar­nia­ją trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­nią ko­bie­tę cho­rą na raka pier­si w III stop­niu za­awan­so­wa­nia, po­wta­rza­ją jak echo uczu­cia zna­ne już w sta­ro­żyt­no­ści: Atos­sa, kró­lo­wa per­ska⁵, owi­ja­ła cho­rą pierś, by ukryć ją przed ludz­kim wzro­kiem, aż wresz­cie, w na­pa­dzie de­struk­cyj­nej i pro­ro­czej fu­rii, ka­za­ła nie­wol­ni­ko­wi od­ciąć tę pierś no­żem. Pra­gnie­nie pew­nej pa­cjent­ki, by am­pu­to­wać so­bie brzuch pe­łen prze­rzu­tów – „żeby ab­so­lut­nie nic nie zo­sta­ło”, jak to uję­ła – przy­wo­dzi na myśl opę­ta­ne­go per­fek­cjo­ni­zmem dzie­więt­na­sto­wiecz­ne­go chi­rur­ga Wil­lia­ma Hal­ste­da, któ­ry ocio­sy­wał cia­ła pa­cjen­tów z raka, prze­pro­wa­dza­jąc co­raz roz­le­glej­sze i co­raz bar­dziej de­for­mu­ją­ce ope­ra­cje w na­dziei, że im wię­cej się usu­nie, tym le­piej się wy­le­czy.

Pod me­dycz­ny­mi, kul­tu­ro­wy­mi i me­ta­fo­rycz­ny­mi in­ter­pre­ta­cja­mi raka przez całe wie­ki kry­ło się bio­lo­gicz­ne ro­zu­mie­nie cho­ro­by – ro­zu­mie­nie, któ­re zmie­nia­ło kształt, czę­sto ra­dy­kal­nie, z de­ka­dy na de­ka­dę. Jak wie­my dzi­siaj, rak to cho­ro­ba wy­wo­ła­na nie­kon­tro­lo­wa­nym roz­wo­jem po­je­dyn­czej ko­mór­ki. Przy­czy­ną tego roz­wo­ju są pew­ne spe­cy­ficz­ne mu­ta­cje (zmia­ny w DNA), któ­re po­wo­du­ją nie­po­wstrzy­ma­ne na­mna­ża­nie się ko­mór­ki. Po­dzia­łem i śmier­cią zdro­wej ko­mór­ki za­wia­du­ją po­tęż­ne me­cha­ni­zmy ge­ne­tycz­ne. W przy­pad­ku ko­mór­ki ra­ko­wej te me­cha­ni­zmy są po­psu­te – w re­zul­ta­cie ko­mór­ka nie może prze­stać się dzie­lić.

Fakt, że owa po­zor­nie pro­sta pro­ce­du­ra – nie­uzna­ją­cy żad­nych prze­szkód roz­rost tkan­ki – może sta­no­wić sed­no tej sur­re­ali­stycz­nej, wie­lo­wy­mia­ro­wej cho­ro­by, świad­czy o tym, jak nie­po­ję­ta moc tkwi w me­cha­ni­zmie roz­wo­ju ko­mó­rek. Dzię­ki ich po­dzia­ło­wi czło­wiek jako or­ga­nizm ro­śnie i się roz­wi­ja, przy­sto­so­wu­je się do śro­do­wi­ska, wra­ca do sie­bie po cho­ro­bie – sło­wem, żyje. Kie­dy pro­ces po­dzia­łu ko­mó­rek ule­ga wy­pa­cze­niu i prze­sta­ją go po­wścią­gać ja­kie­kol­wiek ba­rie­ry, tkan­ki no­wo­two­ro­we ro­sną, roz­wi­ja­ją się, przy­sto­so­wu­ją do śro­do­wi­ska, po­tra­fią się bro­nić i na­pra­wiać, gdy zo­sta­ną za­ata­ko­wa­ne. Żyją kosz­tem na­sze­go ży­cia. Ko­mór­ki raka po­tra­fią się mno­żyć szyb­ciej niż nor­mal­ne i prę­dzej ad­ap­to­wać do no­wych wa­run­ków. Są do­sko­nal­szą wer­sją nas sa­mych.

Se­kret wal­ki z ra­kiem po­le­ga za­tem na zna­le­zie­niu spo­so­bu, by za­po­bie­gać wy­stę­po­wa­niu mu­ta­cji w po­dat­nych na nie ko­mór­kach, lub też na zna­le­zie­niu me­to­dy eli­mi­na­cji zmu­to­wa­nych ko­mó­rek bez szko­dy dla roz­wo­ju zdro­wych. Zwię­złość po­wyż­szych słów ra­żą­co kon­tra­stu­je z ogro­mem opi­sa­ne­go nimi za­da­nia. Roz­rost zło­śli­wy i nor­mal­ny roz­wój są pod wzglę­dem ge­ne­tycz­nym tak nie­ro­ze­rwal­nie złą­czo­ne, że roz­plą­ta­nie ich to być może jed­no z naj­więk­szych na­uko­wych wy­zwań dla ludz­ko­ści. Rak jest wbu­do­wa­ny w nasz ge­nom: geny, któ­re za­kłó­ca­ją nor­mal­ny po­dział ko­mó­rek, nie są w na­szych cia­łach czymś ob­cym, lecz zmu­to­wa­ny­mi, znie­kształ­co­ny­mi wer­sja­mi tych sa­mych ge­nów, któ­re peł­nią naj­istot­niej­sze funk­cje ko­mór­ko­we. Rak jest rów­nież trwa­le wpi­sa­ny w na­sze spo­łe­czeń­stwo: jako ga­tu­nek sta­le zwięk­sza­my dłu­gość ży­cia, co nie­uchron­nie wy­wo­łu­je zło­śli­wy roz­wój ko­mó­rek (mu­ta­cje on­ko­ge­nów aku­mu­lu­ją się z wie­kiem; rak za­tem nie­uchron­nie łą­czy się z pro­ce­sem sta­rze­nia). Dą­ży­my do nie­śmier­tel­no­ści i do tego sa­me­go celu – choć brzmi to dość prze­wrot­nie – dążą ko­mór­ki ra­ko­we.

Ta­jem­ni­cą po­zo­sta­je, jak do­kład­nie przy­szłe po­ko­le­nia mia­ły­by roz­dzie­lić sple­cio­ne ze sobą pro­ce­sy roz­wo­ju nor­mal­ne­go i zło­śli­we­go. („Wszech­świat – jak lu­bił ma­wiać dwu­dzie­sto­wiecz­ny bio­log J. B. S. Hal­da­ne – jest nie tyl­ko dziw­niej­szy, niż my­śli­my, ale dziw­niej­szy, niż w ogó­le umie­my po­my­śleć”⁶ – i to samo od­no­si się do toku roz­wo­ju na­uki). Jed­no jest pew­ne: nie­za­leż­nie od tego, jak po­to­czy się hi­sto­ria, bę­dzie w niej tkwi­ło nie­usu­wal­ne ją­dro prze­szło­ści. Bę­dzie to hi­sto­ria po­my­sło­wo­ści, od­por­no­ści i nie­ugię­to­ści wo­bec tego, co ktoś na­zwał naj­bar­dziej „bez­li­to­snym i zdra­dli­wym wro­giem” spo­śród ludz­kich cho­rób. Ale bę­dzie to rów­nież hi­sto­ria py­chy, aro­gan­cji, pro­tek­cjo­nal­no­ści, po­my­łek, płon­nych na­dziei i szu­mu me­dial­ne­go – a wszyst­ko to prze­ciw­ko cho­ro­bie, któ­rą za­le­d­wie trzy­dzie­ści lat temu okrzyk­nię­to „ule­czal­ną” w per­spek­ty­wie naj­bliż­szych kil­ku lat.

*

W pra­wie pu­stej sali szpi­tal­nej wen­ty­lo­wa­nej ja­ło­wym po­wie­trzem Car­la to­czy­ła wła­sną wal­kę z ra­kiem. Kie­dy wsze­dłem, sie­dzia­ła na łóż­ku, dziw­nie spo­koj­na, i pi­sa­ła coś w no­te­sie. („Ale co ja ta­kie­go mo­głam pi­sać? – pró­bo­wa­ła so­bie póź­niej przy­po­mnieć. – Po pro­stu za­pi­sy­wa­łam w kół­ko te same my­śli”). Po chwi­li do sali wpa­dła z im­pe­tem jej mat­ka, pro­sto z lot­ni­ska po noc­nym lo­cie, z ocza­mi za­czer­wie­nio­ny­mi od pła­czu i zmę­cze­nia. Usia­dła w mil­cze­niu na krze­śle pod oknem i za­czę­ła się ko­ły­sać w przód i w tył. Per­so­nel wo­kół Car­li krzą­tał się tak szyb­ko, że po­sta­ci nie­mal roz­ma­zy­wa­ły się w oczach: pie­lę­gniar­ki przy­no­si­ły i wy­no­si­ły róż­ne pły­ny, re­zy­den­ci wkła­da­li far­tu­chy i ma­ski, na sto­ja­kach wie­sza­no kro­plów­ki z an­ty­bio­ty­ka­mi.

Wy­tłu­ma­czy­łem całą sy­tu­ację naj­le­piej, jak umia­łem. Car­lę cze­kał dzień wy­peł­nio­ny po­bie­ra­niem pró­bek, któ­re tra­fią do kil­ku la­bo­ra­to­riów. Po­bio­rę jej szpik. Pa­to­lo­dzy prze­pro­wa­dzą ko­lej­ne ba­da­nia. Ale ze wstęp­ne­go roz­po­zna­nia wy­ni­ka, że Car­la cier­pi na ALL – ostrą bia­łacz­kę lim­fo­bla­stycz­ną. To no­wo­twór wy­stę­pu­ją­cy głów­nie u dzie­ci, a u do­ro­słych bar­dzo rzad­ko. I, co waż­ne – tu spoj­rza­łem Car­li w oczy i zro­bi­łem krót­ką pau­zę dla więk­sze­go efek­tu – czę­sto jest wy­le­czal­ny.

Wy­le­czal­ny. Sły­sząc to, Car­la ski­nę­ła gło­wą, a w jej oczach po­ja­wił się wy­raz więk­sze­go sku­pie­nia. W po­wie­trzu wi­sia­ły nie­unik­nio­ne py­ta­nia: W ja­kim stop­niu wy­le­czal­ny? Ja­kie są szan­se prze­ży­cia? Jak dłu­gie to bę­dzie le­cze­nie? Po­da­łem sza­cun­ko­we dane. Po po­twier­dze­niu dia­gno­zy na­tych­miast roz­pocz­nie­my che­mio­te­ra­pię, któ­ra po­trwa po­nad rok. Szan­se Car­li na wy­zdro­wie­nie wy­no­szą mniej wię­cej trzy­dzie­ści pro­cent, czy­li pra­wie jak je­den do trzech.

Roz­ma­wia­li­śmy go­dzi­nę, może tro­chę dłu­żej. Była te­raz dzie­wią­ta trzy­dzie­ści rano. W dole, pod nami, mia­sto cał­kiem się roz­bu­dzi­ło. Gdy wy­cho­dzi­łem z sali, za­nim za­mknę­ły się za mną drzwi, po­dmuch po­wie­trza wy­pchnął mnie na ze­wnątrz, a Car­lę od­ciął od świa­ta.Wyzwanie Farbera

Przez całe wie­ki ofia­ry tej cho­ro­by były pod­da­wa­ne nie­mal wszel­kim for­mom eks­pe­ry­men­tów, ja­kie tyl­ko moż­na so­bie wy­obra­zić. W po­szu­ki­wa­niu sku­tecz­ne­go środ­ka, któ­ry przy­niósł­by ulgę w tym trud­nym do le­cze­nia scho­rze­niu, łu­pio­no pola i lasy, ap­te­ki i świą­ty­nie. W hi­sto­rii bez­owoc­nych po­szu­ki­wań leku na tę cho­ro­bę pra­wie żad­ne zwie­rzę nie unik­nę­ło da­ni­ny na jej rzecz, w po­sta­ci sier­ści czy skó­ry, kłów czy pa­zu­rów, gra­si­cy czy tar­czy­cy, wą­tro­by czy śle­dzio­ny⁸⁰.

Wil­liam Ba­in­brid­ge

Po­szu­ki­wa­nie spo­so­bu na wy­eli­mi­no­wa­nie tej pla­gi to po­dej­mo­wa­ne na chy­bił tra­fił pró­by le­cze­nia i nie­sko­or­dy­no­wa­ne ba­da­nia⁸¹.

„The Wa­shing­ton Post”, 1946

Do­rche­ster, po­ło­żo­ne je­de­na­ście ki­lo­me­trów na po­łu­dnie od bo­stoń­skie­go kom­plek­su szpi­tal­ne­go Lon­gwo­od, to miej­sco­wość ty­po­wa dla No­wej An­glii, trój­kąt za­kli­no­wa­ny mię­dzy za­nie­czysz­czo­ny­mi te­re­na­mi prze­my­sło­wy­mi na za­cho­dzie a sza­ro­zie­lo­ny­mi wo­da­mi Atlan­ty­ku na wscho­dzie. Pod ko­niec lat czter­dzie­stych Do­rche­ster prze­ży­ło kil­ka fal imi­gra­cji ży­dow­skiej i ir­landz­kiej. Przy­by­sze – stocz­niow­cy, od­lew­ni­cy, in­ży­nie­ro­wie ko­lej­nic­twa, ry­ba­cy i ro­bot­ni­cy fa­brycz­ni – za­sie­dla­li dom­ki sze­re­go­we z de­sek i ce­gły wznie­sio­ne po obu stro­nach pną­cej się po zbo­czu głów­nej alei mia­stecz­ka. Póź­niej Do­rche­ster prze­kształ­ci­ło się w ty­po­we mia­sto ro­dzin­ne – nad rze­ką po­wsta­ły par­ki i pla­ce za­baw, zbu­do­wa­no pole gol­fo­we, ko­ściół i sy­na­go­gę. W nie­dziel­ne po­po­łu­dnia ro­dzi­ny cią­gnę­ły do Fran­klin Park, żeby po­spa­ce­ro­wać ale­ja­mi w cie­niu drzew albo po­ob­ser­wo­wać stru­sie, niedź­wie­dzie po­lar­ne i ty­gry­sy w tam­tej­szym zoo.

16 sierp­nia 1947 roku w jed­nym z do­mów nie­opo­dal zoo dziec­ko ro­bot­ni­ka z bo­stoń­skiej stocz­ni za­pa­dło na ta­jem­ni­czą cho­ro­bę – przez dwa ty­go­dnie bez żad­nej za­uwa­żal­nej pra­wi­dło­wo­ści po­ja­wia­ła się i zni­ka­ła nie­wy­so­ka go­rącz­ka, któ­rej to­wa­rzy­szy­ły osła­bie­nie i bla­dość. Ro­bert San­dler miał dwa lata⁸². El­liott, jego brat bliź­niak, był żwa­wym che­ru­bin­kiem w peł­ni zdro­wia.

Dzie­sięć dni po pierw­szej go­rącz­ce stan Ro­ber­ta znacz­nie się po­gor­szył. Tem­pe­ra­tu­ra pod­sko­czy­ła. Cera zmie­ni­ła ko­lor z ró­żo­we­go na mlecz­no­bia­ły, jak u du­cha. Chłop­ca przy­wie­zio­no do bo­stoń­skie­go Chil­dren’s Ho­spi­tal. Jego śle­dzio­na, na­rząd wiel­ko­ści pię­ści, któ­ry ma­ga­zy­nu­je i wy­twa­rza bia­łe krwin­ki, zwy­kle le­d­wo wy­czu­wal­ny pod że­bra­mi, była wy­raź­nie po­więk­szo­na, zwi­sa­ła jak wy­peł­nio­ny cie­czą wór. Kro­pla krwi pa­cjen­ta ujaw­ni­ła pod mi­kro­sko­pem Far­be­ra toż­sa­mość cho­ro­by – ty­sią­ce bia­łacz­ko­wych lim­fo­bla­stów dzie­li­ły się w sza­lo­nym tem­pie, ich chro­mo­so­my zbi­ja­ły się cia­sno i za­raz roz­cho­dzi­ły, ni­czym za­ci­ska­ją­ce się i roz­luź­nia­ją­ce piąst­ki.

Ro­bert San­dler tra­fił do szpi­ta­la za­le­d­wie kil­ka ty­go­dni po tym, jak Far­ber otrzy­mał pierw­szą prze­sył­kę z Le­der­le Labs. 6 wrze­śnia 1947 roku Far­ber za­czął po­da­wać chłop­cu za­strzy­ki ami­no­an­fo­lu (kwa­su pte­ro­ilo­aspa­ra­gi­no­we­go), pierw­sze­go z an­ty­fo­lia­nów Sub­ba­rao⁸³. (Zgo­da na uczest­nic­two w te­stach kli­nicz­nych no­we­go leku – na­wet tok­sycz­ne­go – za­zwy­czaj nie była wy­ma­ga­na. Ro­dzi­ców cza­sa­mi zdaw­ko­wo in­for­mo­wa­no o pró­bie; dzie­ci nie in­for­mo­wa­no pra­wie nig­dy, nie py­ta­no ich też o zda­nie. Ko­deks no­rym­ber­ski re­gu­lu­ją­cy prze­pro­wa­dza­nie eks­pe­ry­men­tów na lu­dziach, wy­ma­ga­ją­cy od pa­cjen­tów wy­raź­nej do­bro­wol­nej zgo­dy, po­wstał 9 sierp­nia 1947 roku, nie­ca­ły mie­siąc przed eks­pe­ry­men­tem z ami­no­an­fo­lem. Wąt­pli­we, żeby Far­be­ra do­szły słu­chy o za­pi­sach wy­ma­ga­ją­cych zgo­dy pa­cjen­ta).

Le­cze­nie ami­no­an­fo­lem wła­ści­wie nie przy­nio­sło skut­ku. Przez na­stęp­ny mie­siąc Ro­bert San­dler co­raz bar­dziej opa­dał z sił. Za­czął też uty­kać na sku­tek po­wsta­nia na­cie­ków bia­łacz­ko­wych uci­ska­ją­cych rdzeń krę­go­wy. Po­ja­wi­ły się bóle sta­wów i sil­ne bóle wę­dru­ją­ce. Póź­niej na­ciek bia­łacz­ko­wy po­ja­wił się w ko­ści udo­wej, po­wo­du­jąc jej pęk­nię­cie i ból nie do opi­sa­nia. W grud­niu przy­pa­dek Ro­ber­ta wy­da­wał się bez­na­dziej­ny. Kra­wędź śle­dzio­ny chłop­ca, jesz­cze bar­dziej wy­peł­nio­nej ko­mór­ka­mi bia­łacz­ki, się­gnę­ła mied­ni­cy. Pa­cjent był wy­co­fa­ny, apa­tycz­ny, opuch­nię­ty i bla­dy. Stał na pro­gu śmier­ci.

Ale 28 grud­nia Far­ber do­stał od Sub­ba­rao i Kil­tie nowy ro­dzaj anty-fo­lia­nu, ami­nop­te­ry­nę, sub­stan­cję o struk­tu­rze dość po­dob­nej do ami­no­an­fo­lu. Na­tych­miast za­czął po­da­wać chłop­cu za­strzy­ki no­we­go leku, spo­dzie­wa­jąc się, że w naj­lep­szym ra­zie uda się przy­nieść pa­cjen­to­wi ulgę w cier­pie­niu.

Re­ak­cja na lek była wy­raź­na. Licz­ba bia­łych krwi­nek, któ­ra do­tąd zwięk­sza­ła się w astro­no­micz­nym tem­pie – we wrze­śniu było ich dzie­sięć ty­się­cy, w li­sto­pa­dzie – dwa­dzie­ścia ty­się­cy, a w grud­niu – bli­sko sie­dem­dzie­siąt ty­się­cy – na­gle prze­sta­ła ro­snąć i utrzy­my­wa­ła się mniej wię­cej na sta­łym po­zio­mie. A po­tem, co było jesz­cze bar­dziej nie­zwy­kłe, za­czę­ła ma­leć. Bia­łacz­ko­wych bla­stów we krwi stop­nio­wo uby­wa­ło, aż wresz­cie nie­mal cał­ko­wi­cie znik­nę­ły. W ostat­ni dzień grud­nia po­ziom bia­łych krwi­nek spadł do pra­wie jed­nej szó­stej naj­wyż­szej za­no­to­wa­nej w prze­bie­gu cho­ro­by war­to­ści, do po­zio­mu zbli­żo­ne­go do nor­mal­ne­go. No­wo­twór nie znik­nął – pod mi­kro­sko­pem nadal wi­dać było zło­śli­we bia­łe krwin­ki – ale tym­cza­so­wo osłabł; tej mroź­nej bo­stoń­skiej zimy za­stygł w he­ma­to­lo­gicz­nym im­pa­sie.

13 stycz­nia 1948 roku Ro­bert San­dler wró­cił do kli­ni­ki, po raz pierw­szy od dwóch mie­się­cy idąc o wła­snych si­łach. Jego śle­dzio­na i wą­tro­ba zmniej­szy­ły się tak za­uwa­żal­nie, że – jak za­no­to­wał Far­ber – ubra­nia pa­cjen­ta sta­ły się „luź­ne w oko­li­cy brzu­cha”. Krwa­wie­nie usta­ło. Chło­piec miał wil­czy ape­tyt, tak jak­by chciał nad­ro­bić wszyst­kie po­sił­ki, któ­re opu­ścił przez pół roku. Z no­ta­tek Far­be­ra wy­ni­ka, że w lu­tym uwa­ga chłop­ca, jego po­ziom od­ży­wie­nia i ak­tyw­no­ści były ta­kie same jak u bra­ta bliź­nia­ka. Bo­daj przez mie­siąc Ro­bert i El­liott znów wy­da­wa­li się iden­tycz­ni.

*

Re­mi­sja, któ­ra na­stą­pi­ła u Ro­ber­ta San­dle­ra – zja­wi­sko wów­czas bez pre­ce­den­su w hi­sto­rii bia­łacz­ki – zdo­pin­go­wa­ła Far­be­ra do go­rącz­ko­wej ak­tyw­no­ści. Na po­cząt­ku zimy 1948 roku w jego kli­ni­ce po­ja­wi­li się nowi pa­cjen­ci, na przy­kład trzy­let­ni chło­piec przy­wie­zio­ny z po­wo­du bólu gar­dła czy dwu­ipół­let­nia dziew­czyn­ka z gu­za­mi na gło­wie i szyi; u wszyst­kich zdia­gno­zo­wa­no osta­tecz­nie ostrą dzie­cię­cą bia­łacz­kę lim­fa­tycz­ną. Far­ber, ma­jąc pod do­stat­kiem an­ty­fo­lia­nów od Yel­li, i pa­cjen­tów, któ­rzy roz­pacz­li­wie ich po­trze­bo­wa­li, zwer­bo­wał do po­mo­cy he­ma­to­lo­ga Lo­uisa Dia­mon­da oraz ze­spół asy­sten­tów: Ja­me­sa Wolf­fa, Ro­ber­ta Mer­ce­ra i Ro­ber­ta Sy­lve­ste­ra.

Już pierw­sze ba­da­nie kli­nicz­ne Far­be­ra roz­wście­czy­ło kie­row­nic­two Chil­dren’s Ho­spi­tal. Tym ra­zem uzna­no, że prze­brał mia­rę. Per­so­nel szpi­ta­la prze­gło­so­wał wnio­sek, żeby usu­nąć wszyst­kich sta­ży­stów pe­dia­trycz­nych z od­dzia­łu che­mio­te­ra­pii bia­łacz­ki (at­mos­fe­ra na od­dzia­łach, na któ­rych le­czo­no dzie­ci cho­re na bia­łacz­kę, była, jak zgod­nie uzna­no, zde­cy­do­wa­nie zbyt przy­gnę­bia­ją­ca i zbyt eks­pe­ry­men­tal­na, a tym sa­mym nie sprzy­ja­ła edu­ka­cji me­dycz­nej). W ten spo­sób po­zo­sta­wio­no wła­ści­wie całą opie­kę nad pa­cjen­ta­mi Far­be­ro­wi i jego asy­sten­tom⁸⁴. Dzie­ci cho­re na no­wo­two­ry, jak na­pi­sał pe­wien chi­rurg, za­zwy­czaj „upy­cha­no w naj­ciem­niej­szych za­ka­mar­kach szpi­ta­li”⁸⁵. Zda­niem pe­dia­trów tak czy owak znaj­do­wa­ły się one już na łożu śmier­ci – czy nie by­ło­by bar­dziej hu­ma­ni­tar­nie, jak upo­rczy­wie twier­dzi­li nie­któ­rzy, po pro­stu „po­zwo­lić im umrzeć w spo­ko­ju”⁸⁶? Gdy je­den z kli­ni­cy­stów Far­be­ra za­pro­po­no­wał, żeby jego no­wa­tor­skie „che­mi­ka­lia” po­da­wać cho­rym na bia­łacz­kę dzie­ciom tyl­ko w osta­tecz­no­ści, Far­ber, do­sko­na­le pa­mię­ta­jąc swo­je po­przed­nie wcie­le­nie pa­to­lo­ga, od­pa­ro­wał: „Wte­dy che­mi­ka­lia będą już zbęd­ne, poza jed­nym – pły­nem do bal­sa­mo­wa­nia zwłok”⁸⁷.

Urzą­dził so­bie pro­wi­zo­rycz­ną pra­cow­nię w ostat­niej sali od­dzia­łu, tuż przy ła­zien­kach. Jego mały ze­spół roz­lo­ko­wał się w naj­róż­niej­szych nie­uży­wa­nych po­miesz­cze­niach za­kła­du pa­to­lo­gii – na za­ple­czach, na klat­kach scho­do­wych i w pu­stych ga­bi­ne­tach⁸⁸. Ze stro­ny szpi­ta­la otrzy­my­wał mi­ni­mal­ne wspar­cie. Asy­sten­ci Far­be­ra sa­mo­dziel­nie ostrzy­li so­bie igły do biop­sji szpi­ku, co już wte­dy było prak­ty­ką rów­nie prze­sta­rza­łą jak ostrze­nie skal­pe­li przez chi­rur­gów⁸⁹. Ze­spół Far­be­ra dro­bia­zgo­wo śle­dził po­stę­py cho­ro­by u każ­de­go pa­cjen­ta – na­le­ża­ło wszyst­ko za­pi­sy­wać: każ­dy wy­nik ba­da­nia krwi, każ­dą trans­fu­zję, każ­dą go­rącz­kę. Sko­ro bia­łacz­ka mia­ła zo­stać po­ko­na­na, Far­ber chciał za­cho­wać dla po­tom­no­ści spra­woz­da­nie z każ­dej mi­nu­ty tej wal­ki – na­wet je­śli ni­ko­go poza sa­mym Far­be­rem ono nie in­te­re­so­wa­ło.

*

Zima 1948 roku była w Bo­sto­nie ostra i mroź­na. Bu­rze śnież­ne spa­ra­li­żo­wa­ły pra­cę kli­ni­ki Far­be­ra. Wą­ska as­fal­to­wa dro­ga pro­wa­dzą­ca do Lon­gwo­od Ave­nue była za­wa­lo­na hał­da­mi brud­ne­go śnie­gu i bło­tem po­śnie­go­wym, a w ko­ry­ta­rzach w su­te­re­nie szpi­ta­la, gdzie na­wet je­sie­nią było chłod­no, te­raz pa­no­wał ziąb nie do znie­sie­nia. Co­dzien­ne po­da­wa­nie za­strzy­ków z an­ty­fo­lia­nów było nie­moż­li­we, ze­spół Far­be­ra po­prze­sta­wał więc na trzech daw­kach ty­go­dnio­wo. W lu­tym, kie­dy bu­rze śnież­ne usta­ły, znów pod­ję­to po­da­wa­nie leku co dzień.

Tym­cza­sem wie­ści o pró­bach le­cze­nia bia­łacz­ki dzie­cię­cej za­czę­ły się sze­rzyć i do kli­ni­ki Far­be­ra cią­gnął sznur pa­cjen­tów. W każ­dym ko­lej­nym przy­pad­ku po­wta­rzał się do­kład­nie ten sam nie­wia­ry­god­ny wzo­rzec: an­ty­fo­lia­ny ob­ni­ża­ły licz­bę ko­mó­rek bia­łacz­ko­wych, a cza­sa­mi do­pro­wa­dza­ły wręcz do cał­ko­wi­te­go ich znik­nię­cia – przy­najm­niej na ja­kiś czas. Zda­rza­ły się re­mi­sje rów­nie spek­ta­ku­lar­ne jak w przy­pad­ku Ro­ber­ta San­dle­ra. Dwóch chłop­ców le­czo­nych ami­nop­te­ry­ną wró­ci­ło do szko­ły⁹⁰. Inne dziec­ko, dwu­ipół­let­nia dziew­czyn­ka, po sied­miu mie­sią­cach le­że­nia w łóż­ku za­czę­ła się ba­wić i bie­gać⁹¹. Nor­mal­ność ob­ra­zu krwi nie­mal przy­wra­ca­ła, na chwi­lę krót­ką jak mgnie­nie oka, nor­mal­ność dzie­ciń­stwu.

Ale za każ­dym ra­zem w pew­nym mo­men­cie po­ja­wiał się ten sam pro­blem. Po kil­ku mie­sią­cach re­mi­sji no­wo­twór na­wra­cał i osta­tecz­nie nie mo­gły go zwal­czyć na­wet naj­sil­niej­sze z nad­sy­ła­nych przez Yel­lę le­ków. Ko­mór­ki bia­łacz­ki znów po­ja­wia­ły się w szpi­ku, po czym prze­do­sta­wa­ły do krwio­bie­gu i na­wet naj­bar­dziej ak­tyw­ne an­ty­fo­lia­ny nie mo­gły za­trzy­mać ich roz­wo­ju. Ro­bert San­dler zmarł w 1948 roku, choć wcze­śniej przez kil­ka mie­się­cy wy­da­wa­ło się, że jest zdro­wy.

Re­mi­sje były wpraw­dzie tym­cza­so­we, nie­mniej jed­nak au­ten­tycz­ne – i mia­ły hi­sto­rycz­ne zna­cze­nie. Do kwiet­nia 1948 roku ze­bra­no dość da­nych, żeby na­pi­sać ar­ty­kuł do „New En­gland Jo­ur­nal of Me­di­ci­ne”⁹². Ze­spół Far­be­ra le­czył szes­na­ścio­ro dzie­ci. Dzie­się­cio­ro za­re­ago­wa­ło na le­cze­nie. Pię­cio­ro zaś – czy­li bli­sko jed­na trze­cia ba­da­nej gru­py – żyło jesz­cze od czte­rech do na­wet sze­ściu mie­się­cy od chwi­li po­sta­wie­nia dia­gno­zy. W przy­pad­ku bia­łacz­ki była to cała wiecz­ność.

*

Ar­ty­kuł Far­be­ra, opu­bli­ko­wa­ny 3 czerw­ca 1948 roku, li­czy sie­dem stron i jest na­je­żo­ny ta­be­la­mi, licz­ba­mi, fo­to­gra­fia­mi spod mi­kro­sko­pu, war­to­ścia­mi uzy­ska­ny­mi w ba­da­niach la­bo­ra­to­ryj­nych i wy­ni­ka­mi ba­dań krwi. Na­pi­sa­ny jest sztyw­nym, for­mal­nym i oschłym na­uko­wym żar­go­nem. Ale mimo to, jak wszyst­kie prze­ło­mo­we ar­ty­ku­ły z dzie­dzi­ny me­dy­cy­ny, czy­ta się go ni­czym thril­ler. Wcią­ga w swo­ją rze­czy­wi­stość jak praw­dzi­wa po­wieść: na­wet dzi­siaj czy­tel­nik prze­no­si się za ku­li­sy burz­li­wej co­dzien­no­ści bo­stoń­skiej kli­ni­ki, gdzie pa­cjen­ci kur­czo­wo trzy­ma­ją się ży­cia, pod­czas gdy Far­ber i jego asy­sten­ci usi­łu­ją zna­leźć nowe leki na strasz­li­wą cho­ro­bę, któ­ra na ja­kiś czas zni­ka, po czym po­wra­ca. Ar­ty­kuł ma kla­sycz­ną fa­bu­łę, z po­cząt­kiem, roz­wi­nię­ciem i, nie­ste­ty, rów­nież za­koń­cze­niem.

Tekst przy­ję­to, jak wspo­mi­na pe­wien na­uko­wiec, „ze scep­ty­cy­zmem, nie­do­wie­rza­niem i obu­rze­niem”⁹³. Z punk­tu wi­dze­nia Far­be­ra jego ba­da­nie kli­nicz­ne nio­sło opty­mi­stycz­ny prze­kaz: w le­cze­niu no­wo­two­ru, i to w jed­nej z naj­bar­dziej agre­syw­nych jego po­sta­ci, z po­wo­dze­niem za­sto­so­wa­no sub­stan­cję che­micz­ną. W cią­gu sze­ściu mie­się­cy, na prze­ło­mie lat 1947 i 1948, Far­ber wi­dział więc, jak otwie­ra­ją się przed nim drzwi, na mgnie­nie oka uka­zu­ją, co się za nimi kry­je – po czym znów z hu­kiem się za­trza­sku­ją. Przez tę krót­ką chwi­lę doj­rzał osza­ła­mia­ją­ce moż­li­wo­ści. To, że uda­ło się za po­mo­cą sztucz­nie uzy­ska­ne­go leku wy­eli­mi­no­wać ogól­no­ustro­jo­wy no­wo­twór zło­śli­wy, było w hi­sto­rii no­wo­two­rów wy­da­rze­niem wła­ści­wie bez­pre­ce­den­so­wym. La­tem 1948 roku, kie­dy je­den z asy­sten­tów Far­be­ra wy­ko­nał biop­sję szpi­ku kost­ne­go dziec­ka cho­re­go na bia­łacz­kę, któ­re le­czo­no ami­nop­te­ry­ną, nie mógł uwie­rzyć w otrzy­ma­ne wy­ni­ki. Na­pi­sał: „Szpik wy­glą­dał tak nor­mal­nie, że moż­na było ma­rzyć o osta­tecz­nym wy­le­cze­niu cho­ro­by”⁹⁴.

I Far­ber o tym ma­rzył. O spe­cy­ficz­nych le­kach prze­ciw­no­wo­two­ro­wych, któ­re będą za­bi­ja­ły ko­mór­ki zło­śli­we, i o nor­mal­nych ko­mór­kach, któ­re będą się od­na­wiać i od­zy­ski­wać swo­ją fi­zjo­lo­gicz­ną prze­strzeń; ma­rzył o ga­mie sztucz­nie uzy­ska­nych sub­stan­cji-an­ta­go­ni­stów, któ­re dzie­siąt­ko­wa­ły­by zło­śli­we ko­mór­ki; ma­rzył o tym, że uda się cał­ko­wi­cie wy­le­czyć bia­łacz­kę za po­mo­cą le­ków che­micz­nych, a po­tem wy­ko­rzy­stać zdo­by­te do­świad­cze­nie w le­cze­niu po­wszech­niej­szych no­wo­two­rów. Rzu­cał on­ko­lo­gii po­waż­ne wy­zwa­nie. Pod­ję­cie tego wy­zwa­nia na­le­ża­ło do ca­łe­go po­ko­le­nia le­ka­rzy i na­ukow­ców.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: