Cesarzowa Sisi - ebook
Cesarzowa Sisi - ebook
Powieść Cesarzowa Sisi to olśniewające, nowe ujęcie historii miłości jednej z najbardziej znanych par: Sisi oraz cesarza Austrii Franciszka.
Jest rok 1853; bawarska księżniczka Elżbieta, nazywana Sisi, wie, czego chce: albo wielka, prawdziwa miłość, o jakiej piszą poeci, albo żadna. Helena, jej starsza siostra, gorliwie przestrzega rad matki i szykuje się do poślubienia cesarza Austrii Franciszka Józefa, lecz Sisi nie zamierza wieść podobnej, ofiarnej, uładzonej egzystencji. Wie, że w życiu chodzi o coś więcej niż obiady i gorsety – byle tylko pozwolono jej wszystkiego doświadczać.
Tymczasem w Austrii cesarz dochodzi do siebie po próbie zamachu na jego życie. Starając się utrzymać pokój, Franciszek wypełnia obowiązki – i obiecuje, że podczas zbliżających się uroczystości jak należy będzie zabiegał o względy układnej bawarskiej księżniczki Heleny. Czyż może być lepszy sposób zjednoczenia imperium niż ogłoszenie wiadomości o nowej cesarzowej?
Ale kiedy Sisi i Franciszek niespodziewanie spotykają się w pałacowych ogrodach, z dala od ciekawskich oczu i nieustających krytycznych ocen dworu, rodzi się między nimi więź, której nie mogą się oprzeć. A gdy ich potajemne rozmowy stają się czymś więcej, muszą wybierać między oczekiwaniami rodzin i wierności temu, w co naprawdę wierzą…
Pokazywany na Netfliksie serial Cesarzowa Sisi to urzekająca, żywa i niezwykle współczesna opowieść o zakochaniu i podążaniu za marzeniami.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-862-0 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ 1
Matka niczym furia, w popłochu, szumiąc spódnicami i wychylając sznapsy, mknęła przez pokoje i grzmiała, jakby zamierzała obudzić umarłego. – Sisi!
Elżbieta nienawidziła tego infantylnego zdrobnienia. Matka o tym wiedziała, ale mogła dzięki niemu traktować ją jak dziecko.
– Sisi, gdzie jesteś? – głos był coraz bliżej.
Elżbieta schowała się za wytworną kotarą zwisającą od sufitu do podłogi; błękitną, dopasowaną do intensywnie niebieskich pluszowych foteli, które z kolei świetnie komponowały się z głęboką orzechową barwą parkietu w salonie – wszystko zgodnie z upodobaniem matki do przepychu. Reszta domu wyglądała podobnie: drzwi i sklepione przejścia w pastelowych lazurach, mieniące się głębokimi barwami narzuty, ciepłe, drewniane podłogi przykryte dywanami, wszędzie chmury kwiatów i sploty pnączy.
Spatz, dziesięcioletnia siostra, wśliznęła się konspiracyjnie za kotarę tuż obok. Elżbieta zmarszczyła czoło na widok drobnej, wielkookiej dziewczynki i przytknęła palec do ust. Ale Spatz nie trzeba było przypominać, że ma być cicho. Doskonale znała zabawę w chowanego przed matką. Wszystkie ją znały. Tylko Helena ostatnio zrobiła się bardzo poważna i przestała się bawić.
Na myśl o tym Elżbieta mimo woli zamknęła oczy. Właśnie wczoraj Helena upomniała ją, że najwyższy czas dorosnąć. – Mówisz jak nasza guwernantka – odcięła się odruchowo; nie potrafiła się powstrzymać. Helena nie odzywała się teraz do niej przez pół dnia.
– Si – si! – wołała matka, jakby rozdzielając sylaby imienia, mogła wyciągnąć córkę z ukrycia.
Elżbieta wiedziała, że matka chce zabrać się za jej włosy. Wyobraziła sobie dwie najbliższe godziny: – Siedź spokojnie, Sisi! Nie wierć się! Pozwól, że będziemy szarpać ci głową na wszystkie strony i dźgać cię szpilkami! – Nawet kiedy starała się wypełniać polecenia, zawsze było za mało. Jeśli westchnęła, słyszała, że się wierci. Nie mogła drgnąć, bo znaczyłoby to, że narzeka. Próbowała – naprawdę próbowała – ostatni raz, kiedy zjawił się książę w sprawie zaręczyn, ale skończyło się jak zawsze: matka wpadła w złość, a książę wyjechał.
Dzisiaj wolała się schować.
Potarła kciukiem grubą, jedwabistą materię kotary, na karku czuła lekki powiew z otwartego okna za sobą. Wszystkie trzy wiele razy wychodziły tędy, gdy bawiły się w chowanego, a także wtedy, kiedy trzeba było błyskawicznie zniknąć. Helena pewnie nie zniży się już teraz, kiedy straciła zainteresowanie przygodami, do zjeżdżania w dół, na trawę, po trejażu. Teraz, gdy ma podobno poślubić cesarza.
Co gorsza, uświadomiła sobie, Helena straci fantazję, nabierze dystansu i wyjedzie. Ślub z cesarzem oznacza, że zamieszka w Wiedniu. I zostawi Elżbietę z…
– Gdzie jesteś? – wołanie i natychmiast po nim dźwięki świadczące o irytacji i przerażeniu rozległy się tak blisko, że Elżbieta drgnęła, a Spatz zakryła usta, tłumiąc chichot. Matce udało się wejść do salonu cicho; nie usłyszały jej – niemal cud, zważywszy, że zwykle stąpała ciężko.
Elżbieta opanowała się i mrugnęła do siostry.
– Na litość boską, Sisi. Książę będzie tu lada chwila.
Książę. Wielkie rojenia matki o przyszłości Elżbiety i jeden z najbardziej napuszonych ludzi na ziemi. Matka ma nadzieję, że się dziś oświadczy; Elżbieta chciałaby, żeby po drodze spadł z konia.
Kolejne szybkie kroki w salonie. Na pewno pokojówka. Helena już nigdy nie zniży się do pośpiechu.
– Jeszcze nieubrana? Niemożliwe! Książę może tu być za moment.
Elżbieta wzniosła oczy w górę. Za moment to gruba przesada. Książę nie pojawi się wcześniej niż za parę godzin. Uśmiechnęła się do Spatz. Obie były nieubrane – w koszulach nocnych, bose, z potarganymi włosami.
Ośmielone, zerknęły zza kotary. Pokojówka trzymała przygotowaną na dziś suknię Elżbiety – wytworną, falbaniastą, ozdobioną wstążkami i tak sztywno wykrochmaloną, że mogłaby stać o własnych siłach. Może to byłby sposób na dzisiejsze kłopoty: suknia w zastępstwie Elżbiety. Wątpliwe, by książę zauważył jej brak w środku. A nawet kto wie, czy nie uznałby, że tak jest lepiej.
Widziały, jak matka dramatycznym gestem chwyta się za bok i ciężko opiera na biednej, udręczonej pokojówce, z trudem utrzymującej i ją, i sztywną kreację.
Mimo zdenerwowania, w ciemnozielonej sukni z głębokim dekoltem i bufiastymi rękawami prezentowała się jak zwykle perfekcyjnie. Naszyjnik z motywem kwiatów podkreślał jej delikatną szyję i doskonałą linię kości. Miała miodowo połyskujące włosy i wytworne rysy, zupełnie inne niż ciemne loki i rozbawione buzie Elżbiety i Spatz. To Helena odziedziczyła złotawą tonację i pełne wdzięku ruchy matki, a teraz przejęła po niej także wierność konwenansom.
Błyskawicznie zniknęły za kotarą, bo matka mogła w każdej chwili odwrócić się i je przyłapać. A kiedy oba kobiece głosy oddaliły się do sąsiedniego pokoju, Elżbieta teatralnym gestem chwyciła się za bok. – Wykrwawię się na śmierć przez to dziecko! Podaj mi sznapsa!
Spatz zachichotała z dłonią na ustach.
Gdzieś z oddali wciąż słyszały przenikliwy głos matki, tym razem skierowany do Heleny, która niefortunnie wybrała ten właśnie moment, by wyjść ze swojego pokoju do holu.
– Nie pozwolę, by cokolwiek poszło nie tak – tym razem nie, nie w ostatnim momencie.
Jednak na tym właśnie polegał problem: książę źle trafił od samego początku, jego względy były niepożądane, zanim jeszcze przekroczył próg. Ale nieważne jak uprzejmie Elżbieta o tym mówiła, i tak nikt jej nie słuchał.
Spatz spojrzała na starszą siostrę z zaciekawieniem.
– Mama mówi, że on chce ci się oświadczyć.
– Może się sobie oświadczać do woli – Elżbieta nachyliła się konspiracyjnie do małej – a ja i tak go nie chcę.
Uśmiechnęła się drwiąco i zmierzwiła dłonią ciemne, potargane włosy Spatz, tak podobnej do niej samej, gdy była w jej wieku: orli nos, blada cera, policzki zaróżowione od dokazywania. Tylko oczy miały inne: Elżbieta tajemniczej barwy niebieskozielonej, Spatz – ciemne, piwne i lśniące – jak dno lasu po deszczu.
– Dlaczego?
Elżbieta szturchnęła siostrę i szepnęła z udawanym przerażeniem:
– Widziałaś, jak on się ubiera?
Przy pierwszym spotkaniu, podczas bardzo krępującej kolacji, książę miał na sobie tak namarszczony kołnierz, że wyglądał jak indyk. Co gorsza, przez cały czas mówił w kółko tylko o sobie, po czym pewnym ruchem właściciela położył pod stołem rękę na kolanie Elżbiety. O tym jednak Spatz nie musiała wiedzieć. Najmłodsza z księżniczek miała zapamiętać strój.
Spatz na to wspomnienie wywróciła oczy do góry.
Elżbieta, już spoważniała, odgarnęła delikatnie lok z twarzy siostry.
– Nie kocham go i chcę decydować sama.
Spatz z przekonaniem kiwnęła głową, ale nim zdążyła zadać następne pytanie, przez otwarte okno dobiegł znajomy odgłos karety toczącej się po żwirowanym podjeździe. Elżbieta nie kryła zdumienia. Sądziła, że lamenty matki o „lada chwili” są przesadne. Jak zwykle. Teraz jednak książę już się pojawił – właśnie wysiadał. Mignął jej spoza drzew rosnących między oknami i podjazdem. Jej mniemany luby: blada cera, podkręcone wąsy i mina komicznie zadowolona, jak na człowieka noszącego na głowie kapelusz z największym pióropuszem, jaki Elżbieta w życiu widziała. Patrzyła za nim, aż zniknął za rogiem domu.
Odwróciła się od okna, ujęła w dłonie twarzyczkę siostry i pochyliła się, by spojrzeć głęboko w jej zaciekawione oczy.
– Chcę mężczyzny, który zaspokoi moją duszę. Rozumiesz?
Spatz kiwnęła potakująco, potem zaprzeczyła ruchem głowy i zachichotała.
– Dla ciebie też tego chcę – kiedyś. – Elżbieta ucałowała siostrę w czoło, ciepłe, suche i pachnące miodem i herbatą, z których zrobione były ich mydła.
– Sisi! – głos matki znów był blisko. Zbyt blisko.
Uprzedzając zdemaskowanie i marsz na szafot, Elżbieta uniosła spódnicę, przełożyła nogi przez parapet i zeskoczyła na zimną od rosy trawę.
Jeszcze za rogiem domu usłyszała przenikliwy pisk matki:
– Gdzie ona jest?
I Spatz, kochaną, cudowną Spatz, mówiącą poważnie:
– Powiedziała, że chce mężczyzny, który zaspokoi jej duszę.
Tak, siostrzyczko. Albo wielka miłość, albo żadnego mężczyzny w ogóle. Taką granicę wyznaczyła sobie Elżbieta i jej nie przekroczy.Rozdział 2
ROZDZIAŁ 2
Franciszek kochał wszystko, co miało związek z fechtunkiem: chłodny powiew wiatru na szyi, napięcie ramion jak cięciwy łuku, słodki zapach wilgotnej trawy i zawężanie się świata aż do momentu, gdy pozostawało tylko natarcie i przeciwnatarcie. Jedynie w takich chwilach czuł się naprawdę dobrze i całkowicie pewnie. Gdy nikt dookoła nie prosił, by pomyślał o takim czy owym sojuszu albo dygnitarzu, albo o miłej dzieweczce, która mogłaby zostać cichą i uległą cesarzową. Każdy czegoś od niego chciał, a Franciszek był zmęczony. Fechtując się, mógł zapomnieć o wszystkim, mógł przez chwilę być po prostu sobą. Nie cesarzem. Nie Habsburgiem. Nie źródłem pieniędzy, poparcia, następców. Po prostu mężczyzną, który wśród wysokich krzewów i na śnieżnobiałych kamiennych ścieżkach królewskich ogrodów z bronią w ręku dowodzi swej inteligencji, sprytu i sprawności. Sam jeden, tylko z przeciwnikiem i osobistym służącym Teo gdzieś z boku.
– Aa…ha! – przeciwnik z okrzykiem triumfu zrobił wypad i pchnięcie, wykorzystując chwilę, gdy Franciszek się odsłonił. Ale jak zwykle odsłonięcie było zamierzone. Franciszek odparował i zaatakował.
– Aa…ha! – odkrzyknął, pewien trafienia.
Ale nie. Przeciwnik z łatwością zablokował pchnięcie i z werwą przeszedł do przeciwnatarcia.
– I co teraz? – dobiegł zza maski znajomy głos. – Nie zawsze się wygrywa, co?
Franciszek żachnął się, zaskoczony i zły, napiął mięśnie. Sądził, że trenuje z fechmistrzem; nie odzywali się do siebie, bo tak się między nimi utarło, od kiedy uznał, że darują sobie formalności. Ale to, co usłyszał, nie było niskim, spokojnym głosem trenera. Ostrzejszy ton, tak ostry, że mógł należeć tylko do braciszka, Maksa.
Ale od kiedy to Maks jest znów w pałacu? Najmniej odpowiedzialny z Habsburgów przebywał od miesięcy nie wiadomo gdzie, zajęty nie wiadomo kim. Franciszek wysłał go z misją rozpoznawczą do Italii, ale Maks jak zwykle zaniedbał korespondencję i nikt nie wiedział, gdzie się aktualnie obraca.
Zacisnął szczękę. Maks oczywiście musiał się pojawić, by mu dokuczyć w jedynym momencie, gdy Franciszek po prostu mógł _być._ Nie potrafił zostawić go po prostu samego. I to właśnie dziś, kiedy bardziej niż kiedykolwiek potrzebuje spokoju.
Stopy poruszyły się niecierpliwie same, jakby bez jego woli, gdy zrobił wypad i pchnięcie. Maks będzie nie do wytrzymania, jeśli wygra. Zwycięstwo stało się nagle ważniejsze od etykiety.
Broń szczęknęła; bracia zwarli się w skomplikowanym tańcu: dwa kroki w przód, w tył, w tył, naprzód i w tył. Franciszek napierał, atakował, omal się nie zachwiał. I nagle…
Dopadł go. W końcu szpada Franciszka trafiła w serce Maksa, stępiony czubek musnął ubranie na piersi brata.
– Jest! – Cofnął się zdyszany i podniósł maskę.
Maks opuścił ramiona, pozwolił masce opaść na trawę i niedbale przejechał dłonią po jasnych włosach. Wydawał się nieporuszony, Franciszek chciałby wyglądać tak beztrosko jak on. Gdyby nie znał go tak dobrze, pomyślałby, że nie przejmuje się przegraną. Ale Maks przejmował się zawsze. Byli tacy sami. Rywalizacja jest siłą napędową młodych mężczyzn. Tak uważała ich matka i tak ich wychowała. Żaden z nich nie był w stanie znieść porażki.
– Nie zaniedbywałeś treningów, bracie. – Maks uśmiechał się, ale wzrok miał poważny. – Widzę, że pogłoski o twoim zejściu były przesadzone.
– Miło, że te pogłoski i troska o moje zdrowie przygnały cię z powrotem już parę miesięcy temu. – Odpowiedź była cięta. Franciszek nie mógł pozwolić, by Maks go uraził, znał jego nonszalancję aż za dobrze. Przecież _był_ ranny. Leżał na łożu śmierci, a brat wcale wtedy się nie pojawił.
Maks lekceważąco machnął ręką.
– Niestety, coś mnie zatrzymało, a zresztą odrodziłeś się z popiołów niczym cholerny Feniks, czego zresztą byłem pewny.
Istotnie. Lekarze patrzyli z niedowierzaniem, jak szybko Franciszek wraca do zdrowia. Przyłożono mu nóż do szyi, a on wstał z łóżka, chodził, ćwiczył i rządził znacznie wcześniej, niż zakładali.
Rzecz w tym, że musiał. Gdyby nie podniósł się z łoża boleści, rozkleiłby się na dobre. Skóra na karku mogła z powrotem się zrosnąć, ale rana w duszy się nie goiła. Lada dźwięk, zapach, błysk światła wystarczały, by piekło wróciło. Dzień w dzień czuł ostrze wcinające się w ciało, uchodzące życie i nienawiść, jaka się za tym czynem kryła. Jedynym lekarstwem były ciągły ruch i całkowite opanowanie.
Rozluźnił barki, otrząsnął się z myśli. Właśnie dziś nie mógł sobie pozwolić na rozważania. Miał nadzieję, że wyglądało to, jakby się przeciągał. Nie wolno było okazać przed Maksem ani cienia słabości.
– Wasza Cesarska Mość. Już pora.
Odwrócił się do Teo, w ostatnich kilku miesiącach powiernika; jedynego człowieka w pałacu, który znał jego sekrety i śmiał się z jego żartów. Teraz zaledwie lekko skinęli sobie głowami, ale już to dało Franciszkowi poczucie pewności i wsparcia. Nie wiadomo, jak przetrwałby te minione miesiące, gdyby nie Teo.
Przeniósł wzrok ze służącego na odległy pałac. W świetle wczesnego poranka biała elewacja nabrała ciepłego złocistego odcienia, a dachy lśniły metaliczną zielenią. Piękna budowla kryła jednak w sobie jakiś chłód i surowość. Zacisnął pięść.
Maks czujnie go obserwował, Franciszek więc jeszcze raz rozluźnił ramiona i spróbował się uśmiechnąć. Niezbyt dobrze mu to wyszło, brak praktyki.
Brat sięgnął po maskę, odwrócił się i ruszył za Teo pod górę. Franciszek szedł tuż za nim, powoli i niechętnie. Gdy wychodził z ogrodu, serce nagle przyspieszyło, wróciło kłujące poczucie zagrożenia. Wyciągnął rękę, musnął jedwabiście miękkie płatki róży, żeby uświadomić sobie, gdzie jest.
Nie umierasz, Franciszku. Nic ci nie grozi.
Idziesz tylko na egzekucję.Rozdział 3
ROZDZIAŁ 3
Teraz to Elżbieta gnała jak wicher. Szalona i wolna, na grzbiecie Puka, który rozpędził się i przeszedł w galop. Koszula oblepiała jej ciało, włosy podskakiwały w rytm ruchów konia. Byle dalej od zadufanych książąt, od matki usiłującej wtłoczyć ją w swoje ramki, zasznurować jej duszę w ciasny gorset. Nie podda się, dla nikogo. Wiedziała, że pewnego dnia się zakocha i że to nie odbierze, a doda jej sił i energii. Pisała kiedyś o tym wiersze, a ulubione linijki mocno zapadły jej w duszę. Cwałując przez las i przeskakując kręte strumienie, powtarzała je teraz:
W głębokich, skalistych jarach,
We wnękach oplecionych pnączami
Dusza szuka zawsze
Tego jedynego.
Tego jedynego. Elżbieta w głębi serca była pewna, że rozpozna go, kiedy tylko go spotka. Jej dusza pokona dzielącą ich przestrzeń i spośród innych wybierze jego duszę nieomylnie. Wie, że nie będzie to nadęty książę, dlatego teraz galopuje. Daleko, daleko, jak najdalej. Niczym wichura, huragan, nawałnica. Wspinała się na wzgórza, z których we wszystkie strony rozpościerały się niskie zarośla, pofałdowane pola i jeziora lśniące jak zwierciadła.
Gdybyż tylko mogła zabrać tu ze sobą Helenę, by znów była taka jak kiedyś. Mogłyby szukać jagód, chodzić w sukniach mokrych od rosy. Leżeć pod gwiazdami w nocy. Żyć, oddychać, nigdy już nie zmuszać się, by być kimś innym, bo i po co? Nic nie jest warte zatraty samego siebie – ani kaprysy matki, ani nawet cesarz. To właśnie powiedziała Helenie przed tygodniem, kiedy podczas lekcji etykiety siostra pomyliła nazwy sztućców. „Jeżeli nie kocha cię dla ciebie samej, nie jest ciebie wart”. Jeżeli masz być bez przerwy sztywna i znać nazwę każdego widelca, nie udusisz się przypadkiem w pudełeczku, do którego chcą cię wcisnąć?
Poza tym Elżbieta słyszała rozmowę. Był zamach na cesarza. Helena zasługuje na kogoś skromnego i wrażliwego, a nie na człowieka, któremu ktoś chce zrobić krzywdę. Zasługuje na prawdziwą miłość, nie na polityczne małżeństwo, które ma podreperować wizerunek cesarza. Elżbiecie serce skręcało się w piersi na myśl, że zaręczyny mogą na siostrę ściągnąć zagrożenie.
Skróciła wodze i Puk przyspieszył. Była wcieleniem dzikości, niepohamowanej jak burza, jak ogień. Nigdy nie dopuści do tego, by stać się, tak jak to sobie umyśliła matka, dziewczyną pozbawioną nadziei, marzeń i miłości. Któregoś dnia spotka swoją wielką miłość i razem będą nie do poskromienia.
Dziś tylko jeden jedyny Puk rozumie jej uczucia. Ukochany koń, tylko on zna ją naprawdę, rozumie, co znaczy wolność. Ogarnęła ją fala czułości. Zwolniła, gdy wspięli się na górę. Z obu stron grzbietu widniały strome, skaliste urwiska; daleko przed sobą miała różowozłotą kulę słońca.
Zamknęła oczy, rozkoszowała się ciepłem promieni na skórze, zapachem sosnowego lasu, siłą dosiadanego konia. Gdybyż tylko całe życie mogło być takie – tak intensywne, tak prawdziwe.
I nagle świat zawirował. Puk szarpnął i Elżbieta wyleciała w powietrze, na tyle tylko przytomna, by wylądować na czworakach. Krzyknęła, upadając na kolana i kurczowo chwytając się trawy, jakby delikatne zielone pędy mogły wczepić ją w ziemię.
Kiedy podniosła wzrok, Puk znikał szalonym pędem na ścieżce wzdłuż grani, czymś wystraszony.
Zaskroniec. Niejadowity, ale Puk o tym nie wiedział. Nienawidził węży, tak jak ona nienawidziła książąt. Oboje uciekali przed ukąszeniem.
– Puk! – zawołała zrezygnowanym tonem. Był już daleko. Nie szkodzi. Ważne, że żadnemu z nich nic się nie stało. Odszuka go i wszystko będzie dobrze. Przy okazji łatwiej wytłumaczy, dlaczego nie było jej w domu w czasie wizyty księcia.
– Wszystko będzie dobrze – powtarzała sobie po cichu, schodząc ścieżką ze wzgórza. Puk stał nad brzegiem stawu, kasztanowata sierść lśniła w słońcu, wyglądał pięknie. Jakże go kocha.
A potem się odwrócił. I wcale nie było dobrze.
Ojciec spał, kiedy weszła do jego sypialni, ale nie był sam. Leżały obok niego dwie kobiety, nie jedna, i żadną z nich nie była matka. W pokoju, wytwornie urządzonym, jak wszystko, czego tknęła się księżna, walały się kieliszki do wina i puste butelki. Elżbieta wśliznęła się w mrok, ostrożnie przekraczając ubrania, które powinny mieć na sobie obie panie, choć najwyraźniej było inaczej. Ojca oplatały ramiona, nogi, piersi i obnażone uda. Wzgórki i krągłości, które poprawiały mu samopoczucie, nie były dokładnie tym, czego szukała.
Pachniało seksem, zwietrzałym winem i cygarami. Elżbieta mimo woli zmarszczyła nos, stając w nogach łóżka, skąd wyjrzały ku niej sutki trzeciej kobiety; tej w pierwszej chwili nie zauważyła.
Właśnie dlatego nie zgadza się na małżeństwo bez miłości. Nie chce żyć tak jak matka, udająca, że nie widzi, jak mąż przyjmuje w jej własnym domu obce kobiety. Ani jak ojciec, który nieustannie szuka pocieszenia gdzie indziej, bo nigdy, ani przez jeden dzień nie kochał swojej żony.
Nie chodzi o seks. Nigdy jeszcze sama nie była z mężczyzną, ale niefrasobliwe postępowanie ojca sprawiło, że wiedziała już na ten temat dużo. Nie była pruderyjna ani się nie bała. Z nienawiścią patrzyła tylko, jak obnaża to i uwydatnia brak miłości między rodzicami – dwojgiem ludzi, którzy przede wszystkim winni kochać się nawzajem.
Tego ranka nie było jednak czasu na rozmyślania. Puk zranił się w nogę. Zresztą nie po raz pierwszy i zapewne nie ostatni zastawała ojca w takiej sytuacji. Poza tym należało działać szybko.
– Tato? Musisz mi pomóc – rzuciła w ciemność.
Otworzył oczy półprzytomny. Jak zwykle, nie był zmieszany. Raczej bezwstydny. Jej ojciec, rozpustnik.
– Puk się skaleczył – szepnęła.
Nie odpowiedział. Usiadł tylko i zaczął wydobywać się z plątaniny rąk i nóg. Elżbieta odwróciła się. Zobaczyła wystarczająco dużo.
Pojawił się w zasięgu jej wzroku już ubrany, z cygarem i strzelbą, z którymi prawie nigdy się nie rozstawał. Gestem pokazał, by prowadziła do wyjścia.
– Co się stało? – spytał, gdy już byli na zewnątrz.
– Coś z nogą… nie chce chodzić – Elżbieta z ulgą stwierdziła, że panuje nad sobą i mówi spokojnie.
– Zobaczymy. – Ojciec ruszył energicznie, uśmiechnął się, przypomniawszy sobie, jaki to dzień, odwrócił się i popatrzył na średnią córkę. – Wydawało mi się, że dziś rano się zaręczasz. Matka z księciem nie czekają przypadkiem na ciebie?
Spojrzała na niego z ukosa.
– Ciekaw jestem, co za cudactwo dziś na siebie włoży. – Popatrzył na nią spod brwi; zaśmiała się, trochę smutnawo. Papa był dziwnym i zmiennym sprzymierzeńcem, ale przynajmniej dostrzegał śmieszne strony jej konkurentów.
– Mógłbyś to przecież przerwać i wszystkich ich odesłać.
Machnął ręką z lekceważeniem.
– Wiesz, że te rzeczy należą do matki. Ja nie mam tu nic do roboty. – Zawsze ta sama odpowiedź. Jasne, ojciec uczył je jeździć konno i śmiał się serdecznie z ich błazenad. W sprawy naprawdę ważne nigdy się nie wtrącał. Nie wiadomo czemu wciąż liczyła, że będzie inaczej.
Doszli wreszcie na miejsce. Puk stał z jedną nogą podniesioną nad ziemią. Oddychał teraz ciężej, pierś mu drżała, w oczach miał szaleństwo. Wyglądał znacznie gorzej, niż jej się zdawało. Spojrzała na ojca. Zmrużył oczy, kąciki warg mu opadły. Serce jej zadrżało. To jej wina. Zabrała Puka, żeby poczuć na twarzy swobodny wiatr i teraz…
Teraz zostanie im tylko głupawy książę.
Ojciec podszedł obejrzeć nogę.
– Złamana – oświadczył, raczej zirytowany niż zasmucony. Dla Elżbiety koń mógł być przyjacielem, dla niego mieniem. Które trzeba wymienić na nowe.
Łzy napłynęły jej do oczu, ale ojciec potrząsnął głową.
– Złamał nogę, Elżbieto. Wiesz, co się robi, kiedy koń złamie nogę. Nie będzie mógł biegać. Nie będziesz mogła na nim jeździć.
_Jeździć._ Tyle dla niego znaczy Puk. Środek transportu, koń roboczy, nic więcej.
Kiedy była mała, ojciec powiedział jej, że konia, który złamał nogę, trzeba zastrzelić, bo nigdy już nie będzie mógł żyć pełnią życia. Ale była to raczej wymówka, beznamiętna decyzja biznesowa. Dlaczego ojciec ma decydować, czym dla Puka jest pełnia i możliwości życia?
Ojciec odbezpieczył strzelbę i podał jej; poczuła w dłoniach znajomy ciężar.
– Masz. – Głową wskazał konia.
Zlodowaciała, ręce jej dygotały. Puk był jej wierzchowcem, jej przyjacielem, ukojeniem przez z górą dziesięć lat.
– Nie mogę – szepnęła.
– Twoja wina, musisz zapłacić.
Potrafił wywołać poczucie winy. Nie przejmując się własnymi wadami. Elżbieta zagryzła policzek.
– Puk nie jest zepsutą rzeczą, którą można wyrzucić. To mój przyjaciel. – Wiedziała, co usłyszy w odpowiedzi, ale Puk wart był walki. Nawet przegranej.
– To koń, Elżbieto. Nie człowiek. A ciebie nawet nie powinno tu być. – Odebrał jej strzelbę i wycelował w Puka. Jej biednego, najdroższego, dzikiego, wolnego Puka.
Elżbieta chwyciła lufę.
– Nie, zaczekaj. To się zagoi. Na pewno. – Nie miała nadziei, ale prosiła mimo wszystko. Gdyby mówiła głośno, może byłaby maleńka szansa, że ojciec uwierzy. Albo zapomni na dłużej, na tyle, by Puk dożył sobie spokojnie swoich dni w wygodnej zagrodzie, podjadając jabłka z ręki Elżbiety.
Ojciec stał sztywno, nieporuszony, Elżbiecie zaparło dech, odebrało mowę. Czas zwolnił, zatrzymał się, zamarł. Umilkły ptaki, ustał wiatr – nawet natura ucichła na chwilę dla jej kochanego, słodkiego Puka.
Podeszła do niego ostatni raz, objęła dłońmi głowę, przytuliła policzek do miękkich chrap. Chciała, żeby zrozumiał jej myśli. _Przepraszam, Puk, będę za tobą tęsknić._
– Odsuń się, Elżbieto – usłyszała za sobą.
Odeszła. A potem się rozpłakała.Rozdział 4
ROZDZIAŁ 4
Całe szczęście, że habsburski mundur był sztywny i twardy jak stal, bo Franciszek trząsł się w nim niczym osika. Ze złością uświadamiał sobie, że nie może przestać. Miał nadzieję, że nikt tego nie zauważy; jakoś się opanuje. Kołnierz koszuli ocierający się o szyję drażnił bliznę, która nie pozwalała zapomnieć, ale przynajmniej była ukryta. Nie można pozwolić, by ta hołota widziała skutki swego czynu – nie zobaczy ani blizny, ani drżenia. Stał u siebie w pokoju, a armia upomadowanych służących w białych rękawiczkach od kwadransa wciskała go w straszliwy uniform. W wiszącym po lewej stronie lustrze w złotej ramie kątem oka widział wytworną, królewską postać. Ale sama komnata, ponure tapety, sztywne kotary w tonie głębokiej umbry ciążyły mu dziś podobnie jak ubiór. Dziwne, jak wnętrze może odbijać nastrój właściciela.
Gorzej niż Franciszek czuł się w tym pokoju jedynie nowy służący, który stał na baczność koło lustra. Kukła czy żywy człowiek? Podobny był do wepchniętego do kąta wypchanego niedźwiedzia, którego przysłano dziś rano z życzeniami od cara Rosji i który przypominał, że jest jeszcze coś, czego oczekuje się od Franciszka: pomoc wojskowa.
– Teo, mam prośbę – przerwał ciszę.
– Oczywiście, Wasza Cesarska Mość.
– Sprawdź, czy ten nowy jeszcze oddycha. – Mimo poważnego tonu Teo uśmiechnął się z żartu i Franciszek poczuł się odrobinę lepiej.
Wziął głęboki oddech i poprawił kołnierz. Nowy służący trochę przypominał Maksa – miał coś podobnego w oczach i w zarysie szczęki – i Franciszek zaczął się zastanawiać, gdzie jest teraz brat i czy matka spróbuje ściągnąć go na egzekucję. On sam oczywiście musi być obecny, ale Maks, jak należało się spodziewać, po ich meczu przepadł. Franciszek nigdy nie mógł sobie na to pozwolić; Maks był wolny jak ptak. A nawet bardziej. Ptaki muszą jednak budować gniazda i karmić młode. Dla Maksa gniazda budowali inni, a jeśli nawet, co Franciszek podejrzewał, gdzieś tam kwiliły jakieś dzieci o oczach jego brata, Maks z pewnością nie zajmował się ich karmieniem.
W hallu rozległy się kroki matki. Zawsze miała coś do załatwienia, który to zwyczaj w dzieciństwie, kiedy Franciszek starał się unikać różnych obowiązków, bardzo mu odpowiadał. Teraz na ten sygnał stanął na baczność.
Hrabina Esterházy, ulubiona towarzyszka matki, odklepywała wyraźnym, chłodnym głosem plan dnia.
– Po śniadaniu krótka audiencja dla delegacji czeskiej, później przymiarka zimowej garderoby. Ale najpierw egzekucja.
Nagle kroki ucichły. Franciszek ze zdumienia otworzył szeroko oczy. Wahanie przed egzekucją? To nie w stylu matki. Czyżby wyczuwała niepokój w jego sercu?
Ruszyła po chwili. Ale jej oburzenie dotyczyło czegoś innego.
– Znowu przymiarki? Przełóż na kiedy indziej.
Matka: arcyksiężna Zofia Habsburg, pragmatyczka. Mówią o niej: „jedyny mężczyzna w Hofburgu”. Mógłby uznać to za afront, ale wcale go to nie obchodzi. Mają rację. Jest najlepszym strategiem, najbystrzejszym umysłem w całym Wiedniu. Niemal jak jasnowidz potrafi przewidzieć, co należy zrobić, dostrzega niebezpieczeństwo, nim się pojawi na horyzoncie. Wtedy, w dniu zamachu, mówiła mu, żeby nie wychodził, że są rozruchy i coś mu może grozić.
Jego wina, że nie posłuchał. Że wziął tylko jednego człowieka ze straży. Jeśli więc chodzą plotki, że jest jej posłuszny, przetrzyma to. Jest jej to winien.
Odwrócił się ku drzwiom. Weszła, jak zwykle olśniewająca, w czarnej sukni z wysokim sztywnym kołnierzem. I jak zawsze jej siła i spokój wypełniały każdy cal przestrzeni.
– Matko.
Zamarkowała ukłon i uśmiech.
– Wasza Cesarska Mość.
Podszedł i ucałował jej dłoń. Z ulgą stwierdził, że ręce przestały mu drżeć.
– Słyszałam, że już wychodziłeś. Spałeś dziś w ogóle, kochanie?
Potrząsnął głową. Nie przespał w całości ani jednej nocy od dnia, kiedy go zraniono. Zastanawiał się, czy po egzekucji będzie spał, świadom, że uderza w rewolucję, która chciała go zabić. Nie ma co jednak zawracać tym głowy matce, nie zrozumie.
– Wyglądasz doskonale, Franciszku. – Zofia ruszyła ku drzwiom, on obok. W lśniącym marmurowym hallu ich głośne kroki odbijały się echem od wysokiego sufitu.
Może kiedyś matka stanie i zachwyci się detalami pałacu – wiszącymi w szeregach portretami przodków, misterną linią kamiennych kolumn – ale nie dziś. Dziś jest uosobieniem działania. Zatrzymała się w pół kroku, z powagą popatrzyła na niego.
– To nie będzie miły poranek, ale musisz się do tego przyzwyczaić.
Wytrzymał jej spojrzenie.
– Sądzę, że są rzeczy, do których nie da się przyzwyczaić nigdy.
Godzinę później stali oboje na placu, gdzie ustawiono szubienice. Na podwyższeniu z surowego drewna czekało pięciu mężczyzn o kamiennych twarzach. Za nimi wisiało pięć pętli. Byli brudni, Franciszek patrzył na ich dłonie, paznokcie mieli czarne albo fioletowe albo nie mieli ich wcale. Zastanawiał się, czy od zawsze, czy to dzieło jego straży. Zrobiło mu się niedobrze. Czy spotkanie cierpienia dwóch stron przysparza jeszcze więcej cierpień?
– Niech cię widzą – doszedł go przez nawał myśli głos matki. – Są chwile, kiedy władca musi okazać siłę.
Starał się zachować spokojne oblicze, gdy przenosił wzrok z dłoni mężczyzn na ich twarze. Poczuł pod czapką i kołnierzem krople potu. Spłynęły mu po karku i plecach; gorące, a po chwili lodowato zimne. Wciągnął powietrze nosem, wypuścił przez usta, ale oddech wciąż był krótki, a serce mocno biło w piersi. Wróciło mrowienie górnej wargi. Wiedział – choć tylko on jeden, nikt poza nim – że jest bliski zemdlenia. To zdarzało się czasem, gdy nachodziło go wspomnienie tamtego dnia. Zaczynało się od drętwienia, pole widzenia się zawężało, po czym zapadała ciemność. Dotychczas spotykało go tylko, gdy był sam. _Boże, błagam, nie pozwól, by to się stało teraz._
Dookoła tłum gwizdał, szydził, głosy rosły i zlewały się w niezrozumiały ryk. Działało to na niego źle, trudniej mu było kontrolować oddech. Matka, stojąca obok, skinęła głową szefowi policji.
– Stryczki! – wrzasnął tamten i Franciszek omal nie podskoczył, gdy funkcjonariusze rzucili się zakładać pętle na szyje.
Sięgnął do klapy munduru, oderwał jeden z przypiętych medali i ścisnął go tak, by poszarpane krawędzie wbiły się w dłoń. _Skup się, Franciszku. Poczuj ostrze na skórze. Jesteś teraz tutaj. Nie wtedy, nie tam._ Jeśli będzie to sobie powtarzał w nieskończoność, może któregoś dnia jego ciało uwierzy, może skończy się mrowienie, ustaną przerażające powroty w przeszłość.
– Zostaliście skazani na śmierć za obrazę majestatu, wywrotowe działania, kradzież i zdradę stanu – oznajmił szef policji. – Tylko Jego Cesarska Mość ma władzę ułaskawienia skazanych na śmierć.
Franciszek mocniej ścisnął w pięści medal, ostre krawędzie przecinały skórę. Patrzył wprost w oczy buntownika stojącego w środku, przywódcy ruchu, który chciał go zabić.
Żaden z tych ludzi nie rzucił się na niego z nożem. Ale wszyscy stanowili zagrożenie. Zaplanowali to. Zaaprobowali. Uosabiali ferment wśród ludu, jego zbrojne ramię, które uderzyło w serce monarchii Habsburgów.
– Czy skazani chcą coś powiedzieć? – spytał szef policji. Tłum zamilkł. Franciszek czuł w uszach łomot serca.
– Siedzisz w swoim pałacu, a my żyjemy w gnoju – przemówił ten w środku. – Nie mamy co jeść. Nie mamy zapasów. Nie mamy jak zdobyć najpotrzebniejszych rzeczy. Nie obchodzi cię to, że cierpimy. Nie obchodzi cię twój lud.
Franciszek zmusił się do zachowania nieporuszonej twarzy.
– Wasza Cesarska Mość – dodał tamten szyderczo, z lekkim ukłonem, niezdarnym, bo na szyi miał pętlę. – Możesz nas zabić, ale to niczego nie zmieni. Lud powstanie przeciw tobie.
Chóralne „tak” przeleciało złowieszczo przez tłum. Franciszek skupił się na oddechu, metal kaleczył zaciśniętą dłoń; czuł lepkość krwi tam, gdzie wbijał się zbyt mocno.
Jeszcze jedno potwierdzenie tego, o czym chciałby zapomnieć. _Wciąż nie jest bezpieczny._ Kolejny nóż, może tym razem rewolwer, miecz, sto pięści stu głodnych ludzi, ich głosy wznoszące się jak ocean. Matka wymieniła spojrzenia z szefem policji. Wiedział, że tak jak jego, zaskoczyła ją reakcja tłumu. Tłum powinien być po ich stronie, a jednak stanął za tymi, którzy mieli umrzeć.
– Ginę za lud – ciągnął mężczyzna.
Tłum wydał ryk uznania.
I wtedy, wśród grzmotu, otwarła się zapadnia, rozległ się trzask i słowa skazańca się urwały. Franciszek starał się stać nieruchomo, ale czuł ten dźwięk w kościach, w końcach palców rąk i stóp. Poszły w ruch pozostałe dźwignie i reszta buntowników podążyła za swoim przywódcą.
Tłum milczał. Obsługa zeszła z podwyższenia.
Skończyło się.Rozdział 5
ROZDZIAŁ 5
W_dech. Wydech_. Elżbieta stała przy drzwiach salonu. Powtarzała sobie te dwa słowa, próbując uspokoić rwany oddech i nierówne bicie serca. Puk nie żyje. Poplamiła koszulę trawą i jego krwią, kiedy go objęła. Twarz miała ściągniętą od słonych łez. Tam, za ścianą, siedzi śmieszny mężczyzna, który chce się z nią ożenić. Zaczynała dzień w dobrym humorze, ale teraz zmęczenie zbyt mocno dawało się we znaki.
To było jedno z jej ulubionych miejsc w domu. Wysokie stropy i kamienne schody łagodnie prowadzące na piętro. Wnętrze eleganckie w swojej prostocie; jedyna przestrzeń, której nie spowiły w całości ulubione przez matkę ciężkie materie i złote liście. Drewniana balustrada schodów, rzeźbiona w róże i winogrona, miała drobne sęczki, jakby świat z zewnątrz wtargnął radosnym tanecznym krokiem do środka. Zazwyczaj cieszył ją ten widok. Dziś ją przytłaczał. Prowadził ku życiu, którego nie chciała.
Przez drzwi słyszała matkę.
– Sisi będzie niebawem. Przykłada wielką wagę do porannych modlitw.
Elżbieta wywróciłaby oczy w górę, gdyby miała na to siłę.
– Ostatniego lata rozkwitła, dojrzała. Jest gotowa do małżeństwa…
Matka paplała, jak zwykle. Elżbieta nie znosiła, kiedy przedstawiała ją nie taką, jaką w rzeczywistości jest, ale jaką być powinna. Ciekawe, co mogłoby skłonić matkę, by powiedziała, że córka jest błyskotliwa, szalona albo spontaniczna. W obliczu tego rodzaju prawdy jej wrzód zapewne pękłby natychmiast.
– Moja córka została obdarzona bystrym umysłem, ale nie nadmiernie bystrym, oczywiście.
Elżbieta wydała ciche, smętne westchnienie.
– A co najważniejsze, jest skromna i podporządkuje się we wszystkim pańskiej woli.
Odwróciła się gwałtownie. Matka może sobie kłamać, ale to nie znaczy, że ona będzie tego słuchać.
– Sisi! – Helena wpadła na nią u dołu schodów. – Książę chyba za chwilę odjedzie.
Elżbieta uważnie przyglądała się starszej siostrze: idealnie upiętym jasnym włosom, zaróżowionej cerze, świetnie dopasowanej sukni w radosnym żółtym kolorze. Kilka miesięcy temu, kiedy przybył z wizytą pewien książę, Helena ukryła Elżbietę w kufrze, teraz jednak stała zdecydowanie po stronie matki. Po stronie powinności i obowiązków. Ta strata głęboko zraniła serce Elżbiety.
– Nie obchodzi mnie to, Néné – miękko, zrezygnowanym tonem zwróciła się do niej domowym zdrobnieniem.
Helena lekko potrząsnęła głową.
– Ależ wszystko jest ustalone. Przyjechał się zaręczyć.
– No to weź go sobie – głos miała zmęczony i ochrypły z żalu. Nie ma matki, która kochałaby ją taką, jaką jest, nie ma siostry, która by ją wsparła, ani ojca, który mógłby interweniować. A teraz nawet konia, na którym mogłaby uciec.
Nim zdążyła prześliznąć się obok Heleny na schody, drzwi salonu otworzyły się z trzaskiem i ukazali się w nich matka i książę.
Elżbieta odwróciła się ku nim od schodów. Przyglądała się księciu. Dziś do żółtego pióropusza dobrał żółte pończochy, żółtą kamizelkę i purpurowy żakiet. Wyglądał jeszcze bardziej komicznie niż ostatnim razem.
Matka na jej widok głośno się zachłysnęła, ale Elżbieta tylko złożyła ukłon.
– Książę.
– Ach, jest tutaj – matka zaskrzeczała, wytrzeszczyła oczy i usiłowała udawać, że jej najdroższa córeczka na wydaniu nie ma na sobie plam z zaschniętego błota, krwi i łez. – Sisi, pamiętasz księcia Fryderyka Anhalckiego. Książę bardzo chciałby omówić z tobą pewną ważną sprawę…
Odwróciła się do księcia, jakby było w tej sytuacji coś romantycznego, jakby nadal zamierzał się oświadczyć. Elżbieta nie była pewna, czy chce jej się śmiać, płakać, czy krzyczeć.
Książę zamilkł, nie odzywał się przez długą chwilę, po czym ryknął śmiechem. Trząsł mu się brzuch, podrygiwały ramiona. Był w szoku. Elżbieta uznała, że lepsze to niż oświadczyny, ale jednak bezczelne.
– Śmiejesz się pan ze mnie? – nie wytrzymała. – Mając coś takiego na głowie?
Śmiech zamarł mu w gardle. Ze wstydu spurpurowiał i – nie składając najlżejszego nawet ukłonu – jak burza wypadł z domu.
Gdyby wzrok mógł zabijać, Elżbieta leżałaby już dwa metry pod ziemią. Matka zdążyła jednak rzucić jej tylko przelotne spojrzenie, bo pobiegła za księciem, coś tam plotąc, że Elżbieta nie jest dziś całkiem sobą.
– Nie możesz wciąż tak się zachowywać, Sisi – Elżbieta usłyszała za sobą zmęczony głos Heleny i odwróciła się do siostry. – Szkodzisz nam wszystkim.
Tylko tyle obchodziło teraz Néné? Elżbieta chciała, by siostra spytała ją, czy dobrze się czuje, czy nie cierpi. I co takiego się wydarzyło rano, że tak się pobrudziła.
Nie mogła zrozumieć, dlaczego jakiś niechciany książę i nigdy w życiu niewidziany cesarz są ważniejsi od siostry o złamanym sercu i w pokrwawionej koszuli nocnej.
Kilka minut później weszła do salonu na rozmowę z matką. Jasne, białe ściany irytująco kontrastowały z jej przygnębieniem. Helena, która weszła razem z nią, na polecenie matki zamknęła drzwi i stanęła z boku. Była kompletnym przeciwieństwem Elżbiety. Nie chodziła boso z ubłoconymi stopami. Nie wyrzucała z siebie słów w pośpiechu. Serce Elżbiety wyrywało się do niej z daleka. _Tęsknię za tobą, Néné. Gdzie się podziałaś?_
Otworzyła usta i zamknęła je, niepewna, co ma powiedzieć. Poza tym nie miało to sensu. Matka jasno dała do zrozumienia, że nie interesują jej opinie Elżbiety.
Stała teraz daleko, przy oknie, obok wnęki, w której Elżbieta często się ukrywała, by marzyć i pisać. Miejsce to, z widokiem na otoczenie pałacu, idealnie nadawało się do układania wierszy o miłości, pragnieniach, o górach i niebie – ale teraz wypełniała je złość matki. Paląca i odpychająca jak rozżarzone węgle.
Księżna odwróciła się gwałtownie, przemierzyła pokój i nachyliła się nad Elżbietą.
– Odstraszyłaś dwóch hrabiów i dwóch książąt. Bardzo odpowiednich mężczyzn! – rzuciła jej w twarz.
Ile razy by matka to powtarzała, niesprawiedliwość jej słów zapierała Elżbiecie dech. Pierwszy z książąt rozpiął spodnie, kiedy jedli ciasto. Drugi uważał, że na każde dziesięć słów wypowiedzianych przez mężczyznę kobieta może powiedzieć jedno. Czy to, zdaniem matki, byli odpowiedni mężczyźni? Własnego męża ganiła za to, że podobny jest do pierwszego z nich. To zakłamanie było szokujące. Książęta i hrabiowie mogli zachowywać się tak źle, jak im się podobało, ale to Elżbietę obarczano winą i karano.
– Wiesz, że mam wrzód – ciągnęła matka; oskarżała, nie informowała. – Doktor powiedział, że może pęknąć i wtedy wykrwawię się w środku na śmierć. Wszystko przez ciebie, Sisi. – Cofnęła się i ciężko oparła o fotel.
Elżbieta zawsze była źródłem cierpień matki. Dlatego, że miała odwagę odrzucać rozpustników, zarozumialców i mężczyzn dwa razy od siebie starszych. Być może także dlatego, że nie chciała tego, czego chciała matka i nie była taka jak ona. Miała dość.
– Mam na imię Elżbieta – powiedziała powoli i wyraźnie.
Matka spojrzała na nią, w pierwszej chwili zszokowana, a potem wściekła. Uniosła spódnicę i w mgnieniu oka znalazła się przy niej, z podniesioną ręką. Elżbieta wyczuła furię i impet uderzenia, nim padło. Jakby policzkowano ją nie tylko za dziś, ale za wszystkie zniewagi, jakich dopuściła się w życiu. Spięła się, czekając i na cios, i na pogardę, jaką miał wyrażać, złość i rozczarowanie.
Ale…
Helena ruszyła z miejsca, oddychała nierówno.
– Mamo – szepnęła, podając kieliszek – może coś na orzeźwienie?
Matka opuściła rękę, sięgnęła po czerwonawe sherry i wycelowała dłoń w Elżbietę.
– Dlaczego nie możesz być taka jak siostra? Co ona robi, kiedy jest nieszczęśliwa?
Elżbieta spojrzała na Helenę. Czekała, że się odezwie, że coś odpowie.
Milczenie. Elżbieta odwróciła się do matki.
– Nie wiem.
– Ja też nie wiem! I tak powinno być!
Elżbieta jeszcze raz powoli nabrała powietrza i spróbowała wypowiedzieć swoje zdanie.
– Chcę sama decydować. Chcę żyć pełnią życia. Co w tym złego?
– I co chcesz zrobić ze swoim życiem – pisać wiersze?
– A dlaczego nie? – Dlaczego nie miałaby mieć swoich wierszy, swoich marzeń? Lepsze to niż przepijać życie, jak matka, czy marnować je na bezsensowne romanse, jak ojciec.
Matka potrząsnęła głową.
– Nie masz pojęcia, jaki naprawdę jest świat.
– Wiem, że coś mnie czeka – szepnęła Elżbieta niemal do siebie.
Matka urwała, zmrużyła oczy.
– Kochana dziewczynko – słowa były jak nóż wymierzony w serce córki – uwierz mi, nie czeka na ciebie absolutnie nic i nikt.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki