Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Cesarzowa Sisi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Cesarzowa Sisi - ebook

Powieść Cesarzowa Sisi to olśniewające, nowe ujęcie historii miłości jednej z najbardziej znanych par: Sisi oraz cesarza Austrii Franciszka.

Jest rok 1853; bawarska księżniczka Elżbieta, nazywana Sisi, wie, czego chce: albo wielka, prawdziwa miłość, o jakiej piszą poeci, albo żadna. Helena, jej starsza siostra, gorliwie przestrzega rad matki i szykuje się do poślubienia cesarza Austrii Franciszka Józefa, lecz Sisi nie zamierza wieść podobnej, ofiarnej, uładzonej egzystencji. Wie, że w życiu chodzi o coś więcej niż obiady i gorsety – byle tylko pozwolono jej wszystkiego doświadczać.

Tymczasem w Austrii cesarz dochodzi do siebie po próbie zamachu na jego życie. Starając się utrzymać pokój, Franciszek wypełnia obowiązki – i obiecuje, że podczas zbliżających się uroczystości jak należy będzie zabiegał o względy układnej bawarskiej księżniczki Heleny. Czyż może być lepszy sposób zjednoczenia imperium niż ogłoszenie wiadomości o nowej cesarzowej?

Ale kiedy Sisi i Franciszek niespodziewanie spotykają się w pałacowych ogrodach, z dala od ciekawskich oczu i nieustających krytycznych ocen dworu, rodzi się między nimi więź, której nie mogą się oprzeć. A gdy ich potajemne rozmowy stają się czymś więcej, muszą wybierać między oczekiwaniami rodzin i wierności temu, w co naprawdę wierzą…

Pokazywany na Netfliksie serial Cesarzowa Sisi to urzekająca, żywa i niezwykle współczesna opowieść o zakochaniu i podążaniu za marzeniami.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-862-0
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

ROZ­DZIAŁ 1

Matka niczym furia, w popło­chu, szu­miąc spód­ni­cami i wychy­la­jąc sznapsy, mknęła przez pokoje i grzmiała, jakby zamie­rzała obu­dzić umar­łego. – Sisi!

Elż­bieta nie­na­wi­dziła tego infan­tyl­nego zdrob­nie­nia. Matka o tym wie­działa, ale mogła dzięki niemu trak­to­wać ją jak dziecko.

– Sisi, gdzie jesteś? – głos był coraz bli­żej.

Elż­bieta scho­wała się za wytworną kotarą zwi­sa­jącą od sufitu do pod­łogi; błę­kitną, dopa­so­waną do inten­syw­nie nie­bie­skich plu­szo­wych foteli, które z kolei świet­nie kom­po­no­wały się z głę­boką orze­chową barwą par­kietu w salo­nie – wszystko zgod­nie z upodo­ba­niem matki do prze­py­chu. Reszta domu wyglą­dała podob­nie: drzwi i skle­pione przej­ścia w paste­lo­wych lazu­rach, mie­niące się głę­bo­kimi bar­wami narzuty, cie­płe, drew­niane pod­łogi przy­kryte dywa­nami, wszę­dzie chmury kwia­tów i sploty pną­czy.

Spatz, dzie­się­cio­let­nia sio­stra, wśli­znęła się kon­spi­ra­cyj­nie za kotarę tuż obok. Elż­bieta zmarsz­czyła czoło na widok drob­nej, wiel­ko­okiej dziew­czynki i przy­tknęła palec do ust. Ale Spatz nie trzeba było przy­po­mi­nać, że ma być cicho. Dosko­nale znała zabawę w cho­wa­nego przed matką. Wszyst­kie ją znały. Tylko Helena ostat­nio zro­biła się bar­dzo poważna i prze­stała się bawić.

Na myśl o tym Elż­bieta mimo woli zamknęła oczy. Wła­śnie wczo­raj Helena upo­mniała ją, że naj­wyż­szy czas doro­snąć. – Mówisz jak nasza guwer­nantka – odcięła się odru­chowo; nie potra­fiła się powstrzy­mać. Helena nie odzy­wała się teraz do niej przez pół dnia.

– Si – si! – wołała matka, jakby roz­dzie­la­jąc sylaby imie­nia, mogła wycią­gnąć córkę z ukry­cia.

Elż­bieta wie­działa, że matka chce zabrać się za jej włosy. Wyobra­ziła sobie dwie naj­bliż­sze godziny: – Siedź spo­koj­nie, Sisi! Nie wierć się! Pozwól, że będziemy szar­pać ci głową na wszyst­kie strony i dźgać cię szpil­kami! – Nawet kiedy sta­rała się wypeł­niać pole­ce­nia, zawsze było za mało. Jeśli wes­tchnęła, sły­szała, że się wierci. Nie mogła drgnąć, bo zna­czy­łoby to, że narzeka. Pró­bo­wała – naprawdę pró­bo­wała – ostatni raz, kiedy zja­wił się książę w spra­wie zarę­czyn, ale skoń­czyło się jak zawsze: matka wpa­dła w złość, a książę wyje­chał.

Dzi­siaj wolała się scho­wać.

Potarła kciu­kiem grubą, jedwa­bi­stą mate­rię kotary, na karku czuła lekki powiew z otwar­tego okna za sobą. Wszyst­kie trzy wiele razy wycho­dziły tędy, gdy bawiły się w cho­wa­nego, a także wtedy, kiedy trzeba było bły­ska­wicz­nie znik­nąć. Helena pew­nie nie zniży się już teraz, kiedy stra­ciła zain­te­re­so­wa­nie przy­go­dami, do zjeż­dża­nia w dół, na trawę, po tre­jażu. Teraz, gdy ma podobno poślu­bić cesa­rza.

Co gor­sza, uświa­do­miła sobie, Helena straci fan­ta­zję, nabie­rze dystansu i wyje­dzie. Ślub z cesa­rzem ozna­cza, że zamieszka w Wied­niu. I zostawi Elż­bietę z…

– Gdzie jesteś? – woła­nie i natych­miast po nim dźwięki świad­czące o iry­ta­cji i prze­ra­że­niu roz­le­gły się tak bli­sko, że Elż­bieta drgnęła, a Spatz zakryła usta, tłu­miąc chi­chot. Matce udało się wejść do salonu cicho; nie usły­szały jej – nie­mal cud, zwa­żyw­szy, że zwy­kle stą­pała ciężko.

Elż­bieta opa­no­wała się i mru­gnęła do sio­stry.

– Na litość boską, Sisi. Książę będzie tu lada chwila.

Książę. Wiel­kie roje­nia matki o przy­szło­ści Elż­biety i jeden z naj­bar­dziej napu­szo­nych ludzi na ziemi. Matka ma nadzieję, że się dziś oświad­czy; Elż­bieta chcia­łaby, żeby po dro­dze spadł z konia.

Kolejne szyb­kie kroki w salo­nie. Na pewno poko­jówka. Helena już ni­gdy nie zniży się do pośpie­chu.

– Jesz­cze nie­ubrana? Nie­moż­liwe! Książę może tu być za moment.

Elż­bieta wznio­sła oczy w górę. Za moment to gruba prze­sada. Książę nie pojawi się wcze­śniej niż za parę godzin. Uśmiech­nęła się do Spatz. Obie były nie­ubrane – w koszu­lach noc­nych, bose, z potar­ga­nymi wło­sami.

Ośmie­lone, zer­k­nęły zza kotary. Poko­jówka trzy­mała przy­go­to­waną na dziś suk­nię Elż­biety – wytworną, fal­ba­nia­stą, ozdo­bioną wstąż­kami i tak sztywno wykroch­ma­loną, że mogłaby stać o wła­snych siłach. Może to byłby spo­sób na dzi­siej­sze kło­poty: suk­nia w zastęp­stwie Elż­biety. Wąt­pliwe, by książę zauwa­żył jej brak w środku. A nawet kto wie, czy nie uznałby, że tak jest lepiej.

Widziały, jak matka dra­ma­tycz­nym gestem chwyta się za bok i ciężko opiera na bied­nej, udrę­czo­nej poko­jówce, z tru­dem utrzy­mu­ją­cej i ją, i sztywną kre­ację.

Mimo zde­ner­wo­wa­nia, w ciem­no­zie­lo­nej sukni z głę­bo­kim dekol­tem i bufia­stymi ręka­wami pre­zen­to­wała się jak zwy­kle per­fek­cyj­nie. Naszyj­nik z moty­wem kwia­tów pod­kre­ślał jej deli­katną szyję i dosko­nałą linię kości. Miała mio­dowo poły­sku­jące włosy i wytworne rysy, zupeł­nie inne niż ciemne loki i roz­ba­wione buzie Elż­biety i Spatz. To Helena odzie­dzi­czyła zło­tawą tona­cję i pełne wdzięku ruchy matki, a teraz prze­jęła po niej także wier­ność kon­we­nan­som.

Bły­ska­wicz­nie znik­nęły za kotarą, bo matka mogła w każ­dej chwili odwró­cić się i je przy­ła­pać. A kiedy oba kobiece głosy odda­liły się do sąsied­niego pokoju, Elż­bieta teatral­nym gestem chwy­ciła się za bok. – Wykrwa­wię się na śmierć przez to dziecko! Podaj mi sznapsa!

Spatz zachi­cho­tała z dło­nią na ustach.

Gdzieś z oddali wciąż sły­szały prze­ni­kliwy głos matki, tym razem skie­ro­wany do Heleny, która nie­for­tun­nie wybrała ten wła­śnie moment, by wyjść ze swo­jego pokoju do holu.

– Nie pozwolę, by cokol­wiek poszło nie tak – tym razem nie, nie w ostat­nim momen­cie.

Jed­nak na tym wła­śnie pole­gał pro­blem: książę źle tra­fił od samego początku, jego względy były nie­po­żą­dane, zanim jesz­cze prze­kro­czył próg. Ale nie­ważne jak uprzej­mie Elż­bieta o tym mówiła, i tak nikt jej nie słu­chał.

Spatz spoj­rzała na star­szą sio­strę z zacie­ka­wie­niem.

– Mama mówi, że on chce ci się oświad­czyć.

– Może się sobie oświad­czać do woli – Elż­bieta nachy­liła się kon­spi­ra­cyj­nie do małej – a ja i tak go nie chcę.

Uśmiech­nęła się drwiąco i zmierz­wiła dło­nią ciemne, potar­gane włosy Spatz, tak podob­nej do niej samej, gdy była w jej wieku: orli nos, blada cera, policzki zaró­żo­wione od doka­zy­wa­nia. Tylko oczy miały inne: Elż­bieta tajem­ni­czej barwy nie­bie­sko­zie­lo­nej, Spatz – ciemne, piwne i lśniące – jak dno lasu po desz­czu.

– Dla­czego?

Elż­bieta szturch­nęła sio­strę i szep­nęła z uda­wa­nym prze­ra­że­niem:

– Widzia­łaś, jak on się ubiera?

Przy pierw­szym spo­tka­niu, pod­czas bar­dzo krę­pu­ją­cej kola­cji, książę miał na sobie tak namarsz­czony koł­nierz, że wyglą­dał jak indyk. Co gor­sza, przez cały czas mówił w kółko tylko o sobie, po czym pew­nym ruchem wła­ści­ciela poło­żył pod sto­łem rękę na kola­nie Elż­biety. O tym jed­nak Spatz nie musiała wie­dzieć. Naj­młod­sza z księż­ni­czek miała zapa­mię­tać strój.

Spatz na to wspo­mnie­nie wywró­ciła oczy do góry.

Elż­bieta, już spo­waż­niała, odgar­nęła deli­kat­nie lok z twa­rzy sio­stry.

– Nie kocham go i chcę decy­do­wać sama.

Spatz z prze­ko­na­niem kiw­nęła głową, ale nim zdą­żyła zadać następne pyta­nie, przez otwarte okno dobiegł zna­jomy odgłos karety toczą­cej się po żwi­ro­wa­nym pod­jeź­dzie. Elż­bieta nie kryła zdu­mie­nia. Sądziła, że lamenty matki o „lada chwili” są prze­sadne. Jak zwy­kle. Teraz jed­nak książę już się poja­wił – wła­śnie wysia­dał. Mignął jej spoza drzew rosną­cych mię­dzy oknami i pod­jaz­dem. Jej mnie­many luby: blada cera, pod­krę­cone wąsy i mina komicz­nie zado­wo­lona, jak na czło­wieka noszą­cego na gło­wie kape­lusz z naj­więk­szym pió­ro­pu­szem, jaki Elż­bieta w życiu widziała. Patrzyła za nim, aż znik­nął za rogiem domu.

Odwró­ciła się od okna, ujęła w dło­nie twa­rzyczkę sio­stry i pochy­liła się, by spoj­rzeć głę­boko w jej zacie­ka­wione oczy.

– Chcę męż­czy­zny, który zaspo­koi moją duszę. Rozu­miesz?

Spatz kiw­nęła pota­ku­jąco, potem zaprze­czyła ruchem głowy i zachi­cho­tała.

– Dla cie­bie też tego chcę – kie­dyś. – Elż­bieta uca­ło­wała sio­strę w czoło, cie­płe, suche i pach­nące mio­dem i her­batą, z któ­rych zro­bione były ich mydła.

– Sisi! – głos matki znów był bli­sko. Zbyt bli­sko.

Uprze­dza­jąc zde­ma­sko­wa­nie i marsz na sza­fot, Elż­bieta unio­sła spód­nicę, prze­ło­żyła nogi przez para­pet i zesko­czyła na zimną od rosy trawę.

Jesz­cze za rogiem domu usły­szała prze­ni­kliwy pisk matki:

– Gdzie ona jest?

I Spatz, kochaną, cudowną Spatz, mówiącą poważ­nie:

– Powie­działa, że chce męż­czy­zny, który zaspo­koi jej duszę.

Tak, sio­strzyczko. Albo wielka miłość, albo żad­nego męż­czy­zny w ogóle. Taką gra­nicę wyzna­czyła sobie Elż­bieta i jej nie prze­kro­czy.Rozdział 2

ROZ­DZIAŁ 2

Fran­ci­szek kochał wszystko, co miało zwią­zek z fech­tun­kiem: chłodny powiew wia­tru na szyi, napię­cie ramion jak cię­ciwy łuku, słodki zapach wil­got­nej trawy i zawę­ża­nie się świata aż do momentu, gdy pozo­sta­wało tylko natar­cie i przeciwnatar­cie. Jedy­nie w takich chwi­lach czuł się naprawdę dobrze i cał­ko­wi­cie pew­nie. Gdy nikt dookoła nie pro­sił, by pomy­ślał o takim czy owym soju­szu albo dygni­ta­rzu, albo o miłej dzie­weczce, która mogłaby zostać cichą i ule­głą cesa­rzową. Każdy cze­goś od niego chciał, a Fran­ci­szek był zmę­czony. Fech­tu­jąc się, mógł zapo­mnieć o wszyst­kim, mógł przez chwilę być po pro­stu sobą. Nie cesa­rzem. Nie Habs­bur­giem. Nie źró­dłem pie­nię­dzy, popar­cia, następ­ców. Po pro­stu męż­czy­zną, który wśród wyso­kich krze­wów i na śnież­no­bia­łych kamien­nych ścież­kach kró­lew­skich ogro­dów z bro­nią w ręku dowo­dzi swej inte­li­gen­cji, sprytu i spraw­no­ści. Sam jeden, tylko z prze­ciw­ni­kiem i oso­bi­stym słu­żą­cym Teo gdzieś z boku.

– Aa…ha! – prze­ciw­nik z okrzy­kiem triumfu zro­bił wypad i pchnię­cie, wyko­rzy­stu­jąc chwilę, gdy Fran­ci­szek się odsło­nił. Ale jak zwy­kle odsło­nię­cie było zamie­rzone. Fran­ci­szek odpa­ro­wał i zaata­ko­wał.

– Aa…ha! – odkrzyk­nął, pewien tra­fie­nia.

Ale nie. Prze­ciw­nik z łatwo­ścią zablo­ko­wał pchnię­cie i z werwą prze­szedł do prze­ciw­na­tar­cia.

– I co teraz? – dobiegł zza maski zna­jomy głos. – Nie zawsze się wygrywa, co?

Fran­ci­szek żach­nął się, zasko­czony i zły, napiął mię­śnie. Sądził, że tre­nuje z fech­mi­strzem; nie odzy­wali się do sie­bie, bo tak się mię­dzy nimi utarło, od kiedy uznał, że darują sobie for­mal­no­ści. Ale to, co usły­szał, nie było niskim, spo­koj­nym gło­sem tre­nera. Ostrzej­szy ton, tak ostry, że mógł nale­żeć tylko do bra­ciszka, Maksa.

Ale od kiedy to Maks jest znów w pałacu? Naj­mniej odpo­wie­dzialny z Habs­bur­gów prze­by­wał od mie­sięcy nie wia­domo gdzie, zajęty nie wia­domo kim. Fran­ci­szek wysłał go z misją roz­po­znaw­czą do Ita­lii, ale Maks jak zwy­kle zanie­dbał kore­spon­den­cję i nikt nie wie­dział, gdzie się aktu­al­nie obraca.

Zaci­snął szczękę. Maks oczy­wi­ście musiał się poja­wić, by mu doku­czyć w jedy­nym momen­cie, gdy Fran­ci­szek po pro­stu mógł _być._ Nie potra­fił zosta­wić go po pro­stu samego. I to wła­śnie dziś, kiedy bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek potrze­buje spo­koju.

Stopy poru­szyły się nie­cier­pli­wie same, jakby bez jego woli, gdy zro­bił wypad i pchnię­cie. Maks będzie nie do wytrzy­ma­nia, jeśli wygra. Zwy­cię­stwo stało się nagle waż­niej­sze od ety­kiety.

Broń szczęk­nęła; bra­cia zwarli się w skom­pli­ko­wa­nym tańcu: dwa kroki w przód, w tył, w tył, naprzód i w tył. Fran­ci­szek napie­rał, ata­ko­wał, omal się nie zachwiał. I nagle…

Dopadł go. W końcu szpada Fran­ciszka tra­fiła w serce Maksa, stę­piony czu­bek musnął ubra­nie na piersi brata.

– Jest! – Cof­nął się zdy­szany i pod­niósł maskę.

Maks opu­ścił ramiona, pozwo­lił masce opaść na trawę i nie­dbale prze­je­chał dło­nią po jasnych wło­sach. Wyda­wał się nie­po­ru­szony, Fran­ci­szek chciałby wyglą­dać tak bez­tro­sko jak on. Gdyby nie znał go tak dobrze, pomy­ślałby, że nie przej­muje się prze­graną. Ale Maks przej­mo­wał się zawsze. Byli tacy sami. Rywa­li­za­cja jest siłą napę­dową mło­dych męż­czyzn. Tak uwa­żała ich matka i tak ich wycho­wała. Żaden z nich nie był w sta­nie znieść porażki.

– Nie zanie­dby­wa­łeś tre­nin­gów, bra­cie. – Maks uśmie­chał się, ale wzrok miał poważny. – Widzę, że pogło­ski o twoim zej­ściu były prze­sa­dzone.

– Miło, że te pogło­ski i tro­ska o moje zdro­wie przy­gnały cię z powro­tem już parę mie­sięcy temu. – Odpo­wiedź była cięta. Fran­ci­szek nie mógł pozwo­lić, by Maks go ura­ził, znał jego non­sza­lan­cję aż za dobrze. Prze­cież _był_ ranny. Leżał na łożu śmierci, a brat wcale wtedy się nie poja­wił.

Maks lek­ce­wa­żąco mach­nął ręką.

– Nie­stety, coś mnie zatrzy­mało, a zresztą odro­dzi­łeś się z popio­łów niczym cho­lerny Feniks, czego zresztą byłem pewny.

Istot­nie. Leka­rze patrzyli z nie­do­wie­rza­niem, jak szybko Fran­ci­szek wraca do zdro­wia. Przy­ło­żono mu nóż do szyi, a on wstał z łóżka, cho­dził, ćwi­czył i rzą­dził znacz­nie wcze­śniej, niż zakła­dali.

Rzecz w tym, że musiał. Gdyby nie pod­niósł się z łoża bole­ści, roz­kle­iłby się na dobre. Skóra na karku mogła z powro­tem się zro­snąć, ale rana w duszy się nie goiła. Lada dźwięk, zapach, błysk świa­tła wystar­czały, by pie­kło wró­ciło. Dzień w dzień czuł ostrze wci­na­jące się w ciało, ucho­dzące życie i nie­na­wiść, jaka się za tym czy­nem kryła. Jedy­nym lekar­stwem były cią­gły ruch i cał­ko­wite opa­no­wa­nie.

Roz­luź­nił barki, otrzą­snął się z myśli. Wła­śnie dziś nie mógł sobie pozwo­lić na roz­wa­ża­nia. Miał nadzieję, że wyglą­dało to, jakby się prze­cią­gał. Nie wolno było oka­zać przed Mak­sem ani cie­nia sła­bo­ści.

– Wasza Cesar­ska Mość. Już pora.

Odwró­cił się do Teo, w ostat­nich kilku mie­sią­cach powier­nika; jedy­nego czło­wieka w pałacu, który znał jego sekrety i śmiał się z jego żar­tów. Teraz zale­d­wie lekko ski­nęli sobie gło­wami, ale już to dało Fran­cisz­kowi poczu­cie pew­no­ści i wspar­cia. Nie wia­domo, jak prze­trwałby te minione mie­siące, gdyby nie Teo.

Prze­niósł wzrok ze słu­żą­cego na odle­gły pałac. W świe­tle wcze­snego poranka biała ele­wa­cja nabrała cie­płego zło­ci­stego odcie­nia, a dachy lśniły meta­liczną zie­le­nią. Piękna budowla kryła jed­nak w sobie jakiś chłód i suro­wość. Zaci­snął pięść.

Maks czuj­nie go obser­wo­wał, Fran­ci­szek więc jesz­cze raz roz­luź­nił ramiona i spró­bo­wał się uśmiech­nąć. Nie­zbyt dobrze mu to wyszło, brak prak­tyki.

Brat się­gnął po maskę, odwró­cił się i ruszył za Teo pod górę. Fran­ci­szek szedł tuż za nim, powoli i nie­chęt­nie. Gdy wycho­dził z ogrodu, serce nagle przy­spie­szyło, wró­ciło kłu­jące poczu­cie zagro­że­nia. Wycią­gnął rękę, musnął jedwa­bi­ście mięk­kie płatki róży, żeby uświa­do­mić sobie, gdzie jest.

Nie umie­rasz, Fran­ciszku. Nic ci nie grozi.

Idziesz tylko na egze­ku­cję.Rozdział 3

ROZ­DZIAŁ 3

Teraz to Elż­bieta gnała jak wicher. Sza­lona i wolna, na grzbie­cie Puka, który roz­pę­dził się i prze­szedł w galop. Koszula oble­piała jej ciało, włosy pod­ska­ki­wały w rytm ruchów konia. Byle dalej od zadu­fa­nych ksią­żąt, od matki usi­łu­ją­cej wtło­czyć ją w swoje ramki, zasznu­ro­wać jej duszę w cia­sny gor­set. Nie podda się, dla nikogo. Wie­działa, że pew­nego dnia się zako­cha i że to nie odbie­rze, a doda jej sił i ener­gii. Pisała kie­dyś o tym wier­sze, a ulu­bione linijki mocno zapa­dły jej w duszę. Cwa­łu­jąc przez las i prze­ska­ku­jąc kręte stru­mie­nie, powta­rzała je teraz:

W głę­bo­kich, ska­li­stych jarach,

We wnę­kach ople­cio­nych pną­czami

Dusza szuka zawsze

Tego jedy­nego.

Tego jedy­nego. Elż­bieta w głębi serca była pewna, że roz­po­zna go, kiedy tylko go spo­tka. Jej dusza pokona dzie­lącą ich prze­strzeń i spo­śród innych wybie­rze jego duszę nie­omyl­nie. Wie, że nie będzie to nadęty książę, dla­tego teraz galo­puje. Daleko, daleko, jak naj­da­lej. Niczym wichura, hura­gan, nawał­nica. Wspi­nała się na wzgó­rza, z któ­rych we wszyst­kie strony roz­po­ście­rały się niskie zaro­śla, pofał­do­wane pola i jeziora lśniące jak zwier­cia­dła.

Gdy­byż tylko mogła zabrać tu ze sobą Helenę, by znów była taka jak kie­dyś. Mogłyby szu­kać jagód, cho­dzić w suk­niach mokrych od rosy. Leżeć pod gwiaz­dami w nocy. Żyć, oddy­chać, ni­gdy już nie zmu­szać się, by być kimś innym, bo i po co? Nic nie jest warte zatraty samego sie­bie – ani kaprysy matki, ani nawet cesarz. To wła­śnie powie­działa Hele­nie przed tygo­dniem, kiedy pod­czas lek­cji ety­kiety sio­stra pomy­liła nazwy sztuć­ców. „Jeżeli nie kocha cię dla cie­bie samej, nie jest cie­bie wart”. Jeżeli masz być bez prze­rwy sztywna i znać nazwę każ­dego widelca, nie udu­sisz się przy­pad­kiem w pude­łeczku, do któ­rego chcą cię wci­snąć?

Poza tym Elż­bieta sły­szała roz­mowę. Był zamach na cesa­rza. Helena zasłu­guje na kogoś skrom­nego i wraż­li­wego, a nie na czło­wieka, któ­remu ktoś chce zro­bić krzywdę. Zasłu­guje na praw­dziwą miłość, nie na poli­tyczne mał­żeń­stwo, które ma pod­re­pe­ro­wać wize­ru­nek cesa­rza. Elż­bie­cie serce skrę­cało się w piersi na myśl, że zarę­czyny mogą na sio­strę ścią­gnąć zagro­że­nie.

Skró­ciła wodze i Puk przy­spie­szył. Była wcie­le­niem dzi­ko­ści, nie­po­ha­mo­wa­nej jak burza, jak ogień. Ni­gdy nie dopu­ści do tego, by stać się, tak jak to sobie umy­śliła matka, dziew­czyną pozba­wioną nadziei, marzeń i miło­ści. Któ­re­goś dnia spo­tka swoją wielką miłość i razem będą nie do poskro­mie­nia.

Dziś tylko jeden jedyny Puk rozu­mie jej uczu­cia. Uko­chany koń, tylko on zna ją naprawdę, rozu­mie, co zna­czy wol­ność. Ogar­nęła ją fala czu­ło­ści. Zwol­niła, gdy wspięli się na górę. Z obu stron grzbietu wid­niały strome, ska­li­ste urwi­ska; daleko przed sobą miała różo­wo­złotą kulę słońca.

Zamknęła oczy, roz­ko­szo­wała się cie­płem pro­mieni na skó­rze, zapa­chem sosno­wego lasu, siłą dosia­da­nego konia. Gdy­byż tylko całe życie mogło być takie – tak inten­sywne, tak praw­dziwe.

I nagle świat zawi­ro­wał. Puk szarp­nął i Elż­bieta wyle­ciała w powie­trze, na tyle tylko przy­tomna, by wylą­do­wać na czwo­ra­kach. Krzyk­nęła, upa­da­jąc na kolana i kur­czowo chwy­ta­jąc się trawy, jakby deli­katne zie­lone pędy mogły wcze­pić ją w zie­mię.

Kiedy pod­nio­sła wzrok, Puk zni­kał sza­lo­nym pędem na ścieżce wzdłuż grani, czymś wystra­szony.

Zaskro­niec. Nie­ja­do­wity, ale Puk o tym nie wie­dział. Nie­na­wi­dził węży, tak jak ona nie­na­wi­dziła ksią­żąt. Oboje ucie­kali przed uką­sze­niem.

– Puk! – zawo­łała zre­zy­gno­wa­nym tonem. Był już daleko. Nie szko­dzi. Ważne, że żad­nemu z nich nic się nie stało. Odszuka go i wszystko będzie dobrze. Przy oka­zji łatwiej wytłu­ma­czy, dla­czego nie było jej w domu w cza­sie wizyty księ­cia.

– Wszystko będzie dobrze – powta­rzała sobie po cichu, scho­dząc ścieżką ze wzgó­rza. Puk stał nad brze­giem stawu, kasz­ta­no­wata sierść lśniła w słońcu, wyglą­dał pięk­nie. Jakże go kocha.

A potem się odwró­cił. I wcale nie było dobrze.

Ojciec spał, kiedy weszła do jego sypialni, ale nie był sam. Leżały obok niego dwie kobiety, nie jedna, i żadną z nich nie była matka. W pokoju, wytwor­nie urzą­dzo­nym, jak wszystko, czego tknęła się księżna, walały się kie­liszki do wina i puste butelki. Elż­bieta wśli­znęła się w mrok, ostroż­nie prze­kra­cza­jąc ubra­nia, które powinny mieć na sobie obie panie, choć naj­wy­raź­niej było ina­czej. Ojca opla­tały ramiona, nogi, piersi i obna­żone uda. Wzgórki i krą­gło­ści, które popra­wiały mu samo­po­czu­cie, nie były dokład­nie tym, czego szu­kała.

Pach­niało sek­sem, zwie­trza­łym winem i cyga­rami. Elż­bieta mimo woli zmarsz­czyła nos, sta­jąc w nogach łóżka, skąd wyj­rzały ku niej sutki trze­ciej kobiety; tej w pierw­szej chwili nie zauwa­żyła.

Wła­śnie dla­tego nie zga­dza się na mał­żeń­stwo bez miło­ści. Nie chce żyć tak jak matka, uda­jąca, że nie widzi, jak mąż przyj­muje w jej wła­snym domu obce kobiety. Ani jak ojciec, który nie­ustan­nie szuka pocie­sze­nia gdzie indziej, bo ni­gdy, ani przez jeden dzień nie kochał swo­jej żony.

Nie cho­dzi o seks. Ni­gdy jesz­cze sama nie była z męż­czy­zną, ale nie­fra­so­bliwe postę­po­wa­nie ojca spra­wiło, że wie­działa już na ten temat dużo. Nie była pru­de­ryjna ani się nie bała. Z nie­na­wi­ścią patrzyła tylko, jak obnaża to i uwy­dat­nia brak miło­ści mię­dzy rodzi­cami – dwoj­giem ludzi, któ­rzy przede wszyst­kim winni kochać się nawza­jem.

Tego ranka nie było jed­nak czasu na roz­my­śla­nia. Puk zra­nił się w nogę. Zresztą nie po raz pierw­szy i zapewne nie ostatni zasta­wała ojca w takiej sytu­acji. Poza tym nale­żało dzia­łać szybko.

– Tato? Musisz mi pomóc – rzu­ciła w ciem­ność.

Otwo­rzył oczy pół­przy­tomny. Jak zwy­kle, nie był zmie­szany. Raczej bez­wstydny. Jej ojciec, roz­pust­nik.

– Puk się ska­le­czył – szep­nęła.

Nie odpo­wie­dział. Usiadł tylko i zaczął wydo­by­wać się z plą­ta­niny rąk i nóg. Elż­bieta odwró­ciła się. Zoba­czyła wystar­cza­jąco dużo.

Poja­wił się w zasięgu jej wzroku już ubrany, z cyga­rem i strzelbą, z któ­rymi pra­wie ni­gdy się nie roz­sta­wał. Gestem poka­zał, by pro­wa­dziła do wyj­ścia.

– Co się stało? – spy­tał, gdy już byli na zewnątrz.

– Coś z nogą… nie chce cho­dzić – Elż­bieta z ulgą stwier­dziła, że panuje nad sobą i mówi spo­koj­nie.

– Zoba­czymy. – Ojciec ruszył ener­gicz­nie, uśmiech­nął się, przy­po­mniaw­szy sobie, jaki to dzień, odwró­cił się i popa­trzył na śred­nią córkę. – Wyda­wało mi się, że dziś rano się zarę­czasz. Matka z księ­ciem nie cze­kają przy­pad­kiem na cie­bie?

Spoj­rzała na niego z ukosa.

– Cie­kaw jestem, co za cudac­two dziś na sie­bie włoży. – Popa­trzył na nią spod brwi; zaśmiała się, tro­chę smut­nawo. Papa był dziw­nym i zmien­nym sprzy­mie­rzeń­cem, ale przy­naj­mniej dostrze­gał śmieszne strony jej kon­ku­ren­tów.

– Mógł­byś to prze­cież prze­rwać i wszyst­kich ich ode­słać.

Mach­nął ręką z lek­ce­wa­że­niem.

– Wiesz, że te rze­czy należą do matki. Ja nie mam tu nic do roboty. – Zawsze ta sama odpo­wiedź. Jasne, ojciec uczył je jeź­dzić konno i śmiał się ser­decz­nie z ich bła­ze­nad. W sprawy naprawdę ważne ni­gdy się nie wtrą­cał. Nie wia­domo czemu wciąż liczyła, że będzie ina­czej.

Doszli wresz­cie na miej­sce. Puk stał z jedną nogą pod­nie­sioną nad zie­mią. Oddy­chał teraz cię­żej, pierś mu drżała, w oczach miał sza­leń­stwo. Wyglą­dał znacz­nie gorzej, niż jej się zda­wało. Spoj­rzała na ojca. Zmru­żył oczy, kąciki warg mu opa­dły. Serce jej zadrżało. To jej wina. Zabrała Puka, żeby poczuć na twa­rzy swo­bodny wiatr i teraz…

Teraz zosta­nie im tylko głu­pawy książę.

Ojciec pod­szedł obej­rzeć nogę.

– Zła­mana – oświad­czył, raczej ziry­to­wany niż zasmu­cony. Dla Elż­biety koń mógł być przy­ja­cie­lem, dla niego mie­niem. Które trzeba wymie­nić na nowe.

Łzy napły­nęły jej do oczu, ale ojciec potrzą­snął głową.

– Zła­mał nogę, Elż­bieto. Wiesz, co się robi, kiedy koń zła­mie nogę. Nie będzie mógł bie­gać. Nie będziesz mogła na nim jeź­dzić.

_Jeź­dzić._ Tyle dla niego zna­czy Puk. Śro­dek trans­portu, koń robo­czy, nic wię­cej.

Kiedy była mała, ojciec powie­dział jej, że konia, który zła­mał nogę, trzeba zastrze­lić, bo ni­gdy już nie będzie mógł żyć peł­nią życia. Ale była to raczej wymówka, bez­na­miętna decy­zja biz­ne­sowa. Dla­czego ojciec ma decy­do­wać, czym dla Puka jest peł­nia i moż­li­wo­ści życia?

Ojciec odbez­pie­czył strzelbę i podał jej; poczuła w dło­niach zna­jomy cię­żar.

– Masz. – Głową wska­zał konia.

Zlo­do­wa­ciała, ręce jej dygo­tały. Puk był jej wierz­chow­cem, jej przy­ja­cie­lem, uko­je­niem przez z górą dzie­sięć lat.

– Nie mogę – szep­nęła.

– Twoja wina, musisz zapła­cić.

Potra­fił wywo­łać poczu­cie winy. Nie przej­mu­jąc się wła­snymi wadami. Elż­bieta zagry­zła poli­czek.

– Puk nie jest zepsutą rze­czą, którą można wyrzu­cić. To mój przy­ja­ciel. – Wie­działa, co usły­szy w odpo­wie­dzi, ale Puk wart był walki. Nawet prze­gra­nej.

– To koń, Elż­bieto. Nie czło­wiek. A cie­bie nawet nie powinno tu być. – Ode­brał jej strzelbę i wyce­lo­wał w Puka. Jej bied­nego, naj­droż­szego, dzi­kiego, wol­nego Puka.

Elż­bieta chwy­ciła lufę.

– Nie, zacze­kaj. To się zagoi. Na pewno. – Nie miała nadziei, ale pro­siła mimo wszystko. Gdyby mówiła gło­śno, może byłaby maleńka szansa, że ojciec uwie­rzy. Albo zapo­mni na dłu­żej, na tyle, by Puk dożył sobie spo­koj­nie swo­ich dni w wygod­nej zagro­dzie, pod­ja­da­jąc jabłka z ręki Elż­biety.

Ojciec stał sztywno, nie­po­ru­szony, Elż­bie­cie zaparło dech, ode­brało mowę. Czas zwol­nił, zatrzy­mał się, zamarł. Umil­kły ptaki, ustał wiatr – nawet natura uci­chła na chwilę dla jej kocha­nego, słod­kiego Puka.

Pode­szła do niego ostatni raz, objęła dłońmi głowę, przy­tu­liła poli­czek do mięk­kich chrap. Chciała, żeby zro­zu­miał jej myśli. _Prze­pra­szam, Puk, będę za tobą tęsk­nić._

– Odsuń się, Elż­bieto – usły­szała za sobą.

Ode­szła. A potem się roz­pła­kała.Rozdział 4

ROZ­DZIAŁ 4

Całe szczę­ście, że habs­bur­ski mun­dur był sztywny i twardy jak stal, bo Fran­ci­szek trząsł się w nim niczym osika. Ze zło­ścią uświa­da­miał sobie, że nie może prze­stać. Miał nadzieję, że nikt tego nie zauważy; jakoś się opa­nuje. Koł­nierz koszuli ocie­ra­jący się o szyję draż­nił bli­znę, która nie pozwa­lała zapo­mnieć, ale przy­naj­mniej była ukryta. Nie można pozwo­lić, by ta hołota widziała skutki swego czynu – nie zoba­czy ani bli­zny, ani drże­nia. Stał u sie­bie w pokoju, a armia upo­ma­do­wa­nych słu­żą­cych w bia­łych ręka­wicz­kach od kwa­dransa wci­skała go w strasz­liwy uni­form. W wiszą­cym po lewej stro­nie lustrze w zło­tej ramie kątem oka widział wytworną, kró­lew­ską postać. Ale sama kom­nata, ponure tapety, sztywne kotary w tonie głę­bo­kiej umbry cią­żyły mu dziś podob­nie jak ubiór. Dziwne, jak wnę­trze może odbi­jać nastrój wła­ści­ciela.

Gorzej niż Fran­ci­szek czuł się w tym pokoju jedy­nie nowy słu­żący, który stał na bacz­ność koło lustra. Kukła czy żywy czło­wiek? Podobny był do wepchnię­tego do kąta wypcha­nego niedź­wie­dzia, któ­rego przy­słano dziś rano z życze­niami od cara Rosji i który przy­po­mi­nał, że jest jesz­cze coś, czego ocze­kuje się od Fran­ciszka: pomoc woj­skowa.

– Teo, mam prośbę – prze­rwał ciszę.

– Oczy­wi­ście, Wasza Cesar­ska Mość.

– Sprawdź, czy ten nowy jesz­cze oddy­cha. – Mimo poważ­nego tonu Teo uśmiech­nął się z żartu i Fran­ci­szek poczuł się odro­binę lepiej.

Wziął głę­boki oddech i popra­wił koł­nierz. Nowy słu­żący tro­chę przy­po­mi­nał Maksa – miał coś podob­nego w oczach i w zary­sie szczęki – i Fran­ci­szek zaczął się zasta­na­wiać, gdzie jest teraz brat i czy matka spró­buje ścią­gnąć go na egze­ku­cję. On sam oczy­wi­ście musi być obecny, ale Maks, jak nale­żało się spo­dzie­wać, po ich meczu prze­padł. Fran­ci­szek ni­gdy nie mógł sobie na to pozwo­lić; Maks był wolny jak ptak. A nawet bar­dziej. Ptaki muszą jed­nak budo­wać gniazda i kar­mić młode. Dla Maksa gniazda budo­wali inni, a jeśli nawet, co Fran­ci­szek podej­rze­wał, gdzieś tam kwi­liły jakieś dzieci o oczach jego brata, Maks z pew­no­ścią nie zaj­mo­wał się ich kar­mie­niem.

W hallu roz­le­gły się kroki matki. Zawsze miała coś do zała­twie­nia, który to zwy­czaj w dzie­ciń­stwie, kiedy Fran­ci­szek sta­rał się uni­kać róż­nych obo­wiąz­ków, bar­dzo mu odpo­wia­dał. Teraz na ten sygnał sta­nął na bacz­ność.

Hra­bina Esterházy, ulu­biona towa­rzyszka matki, odkle­py­wała wyraź­nym, chłod­nym gło­sem plan dnia.

– Po śnia­da­niu krótka audien­cja dla dele­ga­cji cze­skiej, póź­niej przy­miarka zimo­wej gar­de­roby. Ale naj­pierw egze­ku­cja.

Nagle kroki uci­chły. Fran­ci­szek ze zdu­mie­nia otwo­rzył sze­roko oczy. Waha­nie przed egze­ku­cją? To nie w stylu matki. Czyżby wyczu­wała nie­po­kój w jego sercu?

Ruszyła po chwili. Ale jej obu­rze­nie doty­czyło cze­goś innego.

– Znowu przy­miarki? Prze­łóż na kiedy indziej.

Matka: arcy­księżna Zofia Habs­burg, prag­ma­tyczka. Mówią o niej: „jedyny męż­czy­zna w Hofburgu”. Mógłby uznać to za afront, ale wcale go to nie obcho­dzi. Mają rację. Jest naj­lep­szym stra­te­giem, naj­by­strzej­szym umy­słem w całym Wied­niu. Nie­mal jak jasno­widz potrafi prze­wi­dzieć, co należy zro­bić, dostrzega nie­bez­pie­czeń­stwo, nim się pojawi na hory­zon­cie. Wtedy, w dniu zama­chu, mówiła mu, żeby nie wycho­dził, że są roz­ru­chy i coś mu może gro­zić.

Jego wina, że nie posłu­chał. Że wziął tylko jed­nego czło­wieka ze straży. Jeśli więc cho­dzą plotki, że jest jej posłuszny, prze­trzyma to. Jest jej to winien.

Odwró­cił się ku drzwiom. Weszła, jak zwy­kle olśnie­wa­jąca, w czar­nej sukni z wyso­kim sztyw­nym koł­nie­rzem. I jak zawsze jej siła i spo­kój wypeł­niały każdy cal prze­strzeni.

– Matko.

Zamar­ko­wała ukłon i uśmiech.

– Wasza Cesar­ska Mość.

Pod­szedł i uca­ło­wał jej dłoń. Z ulgą stwier­dził, że ręce prze­stały mu drżeć.

– Sły­sza­łam, że już wycho­dzi­łeś. Spa­łeś dziś w ogóle, kocha­nie?

Potrzą­snął głową. Nie prze­spał w cało­ści ani jed­nej nocy od dnia, kiedy go zra­niono. Zasta­na­wiał się, czy po egze­ku­cji będzie spał, świa­dom, że ude­rza w rewo­lu­cję, która chciała go zabić. Nie ma co jed­nak zawra­cać tym głowy matce, nie zro­zu­mie.

– Wyglą­dasz dosko­nale, Fran­ciszku. – Zofia ruszyła ku drzwiom, on obok. W lśnią­cym mar­mu­ro­wym hallu ich gło­śne kroki odbi­jały się echem od wyso­kiego sufitu.

Może kie­dyś matka sta­nie i zachwyci się deta­lami pałacu – wiszą­cymi w sze­re­gach por­tre­tami przod­ków, misterną linią kamien­nych kolumn – ale nie dziś. Dziś jest uoso­bie­niem dzia­ła­nia. Zatrzy­mała się w pół kroku, z powagą popa­trzyła na niego.

– To nie będzie miły pora­nek, ale musisz się do tego przy­zwy­czaić.

Wytrzy­mał jej spoj­rze­nie.

– Sądzę, że są rze­czy, do któ­rych nie da się przy­zwy­czaić ni­gdy.

Godzinę póź­niej stali oboje na placu, gdzie usta­wiono szu­bie­nice. Na pod­wyż­sze­niu z suro­wego drewna cze­kało pię­ciu męż­czyzn o kamien­nych twa­rzach. Za nimi wisiało pięć pętli. Byli brudni, Fran­ci­szek patrzył na ich dło­nie, paznok­cie mieli czarne albo fio­le­towe albo nie mieli ich wcale. Zasta­na­wiał się, czy od zawsze, czy to dzieło jego straży. Zro­biło mu się nie­do­brze. Czy spo­tka­nie cier­pie­nia dwóch stron przy­spa­rza jesz­cze wię­cej cier­pień?

– Niech cię widzą – doszedł go przez nawał myśli głos matki. – Są chwile, kiedy władca musi oka­zać siłę.

Sta­rał się zacho­wać spo­kojne obli­cze, gdy prze­no­sił wzrok z dłoni męż­czyzn na ich twa­rze. Poczuł pod czapką i koł­nie­rzem kro­ple potu. Spły­nęły mu po karku i ple­cach; gorące, a po chwili lodo­wato zimne. Wcią­gnął powie­trze nosem, wypu­ścił przez usta, ale oddech wciąż był krótki, a serce mocno biło w piersi. Wró­ciło mro­wie­nie gór­nej wargi. Wie­dział – choć tylko on jeden, nikt poza nim – że jest bli­ski zemdle­nia. To zda­rzało się cza­sem, gdy nacho­dziło go wspo­mnie­nie tam­tego dnia. Zaczy­nało się od drę­twie­nia, pole widze­nia się zawę­żało, po czym zapa­dała ciem­ność. Dotych­czas spo­ty­kało go tylko, gdy był sam. _Boże, bła­gam, nie pozwól, by to się stało teraz._

Dookoła tłum gwiz­dał, szy­dził, głosy rosły i zle­wały się w nie­zro­zu­miały ryk. Dzia­łało to na niego źle, trud­niej mu było kon­tro­lo­wać oddech. Matka, sto­jąca obok, ski­nęła głową sze­fowi poli­cji.

– Stryczki! – wrza­snął tam­ten i Fran­ci­szek omal nie pod­sko­czył, gdy funk­cjo­na­riu­sze rzu­cili się zakła­dać pętle na szyje.

Się­gnął do klapy mun­duru, ode­rwał jeden z przy­pię­tych medali i ści­snął go tak, by poszar­pane kra­wę­dzie wbiły się w dłoń. _Skup się, Fran­ciszku. Poczuj ostrze na skó­rze. Jesteś teraz tutaj. Nie wtedy, nie tam._ Jeśli będzie to sobie powta­rzał w nie­skoń­czo­ność, może któ­re­goś dnia jego ciało uwie­rzy, może skoń­czy się mro­wie­nie, ustaną prze­ra­ża­jące powroty w prze­szłość.

– Zosta­li­ście ska­zani na śmierć za obrazę maje­statu, wywro­towe dzia­ła­nia, kra­dzież i zdradę stanu – oznaj­mił szef poli­cji. – Tylko Jego Cesar­ska Mość ma wła­dzę uła­ska­wie­nia ska­za­nych na śmierć.

Fran­ci­szek moc­niej ści­snął w pię­ści medal, ostre kra­wę­dzie prze­ci­nały skórę. Patrzył wprost w oczy bun­tow­nika sto­ją­cego w środku, przy­wódcy ruchu, który chciał go zabić.

Żaden z tych ludzi nie rzu­cił się na niego z nożem. Ale wszy­scy sta­no­wili zagro­że­nie. Zapla­no­wali to. Zaapro­bo­wali. Uosa­biali fer­ment wśród ludu, jego zbrojne ramię, które ude­rzyło w serce monar­chii Habs­bur­gów.

– Czy ska­zani chcą coś powie­dzieć? – spy­tał szef poli­cji. Tłum zamilkł. Fran­ci­szek czuł w uszach łomot serca.

– Sie­dzisz w swoim pałacu, a my żyjemy w gnoju – prze­mó­wił ten w środku. – Nie mamy co jeść. Nie mamy zapa­sów. Nie mamy jak zdo­być naj­po­trzeb­niej­szych rze­czy. Nie obcho­dzi cię to, że cier­pimy. Nie obcho­dzi cię twój lud.

Fran­ci­szek zmu­sił się do zacho­wa­nia nie­po­ru­szo­nej twa­rzy.

– Wasza Cesar­ska Mość – dodał tam­ten szy­der­czo, z lek­kim ukło­nem, nie­zdar­nym, bo na szyi miał pętlę. – Możesz nas zabić, ale to niczego nie zmieni. Lud powsta­nie prze­ciw tobie.

Chó­ralne „tak” prze­le­ciało zło­wiesz­czo przez tłum. Fran­ci­szek sku­pił się na odde­chu, metal kale­czył zaci­śniętą dłoń; czuł lep­kość krwi tam, gdzie wbi­jał się zbyt mocno.

Jesz­cze jedno potwier­dze­nie tego, o czym chciałby zapo­mnieć. _Wciąż nie jest bez­pieczny._ Kolejny nóż, może tym razem rewol­wer, miecz, sto pię­ści stu głod­nych ludzi, ich głosy wzno­szące się jak ocean. Matka wymie­niła spoj­rze­nia z sze­fem poli­cji. Wie­dział, że tak jak jego, zasko­czyła ją reak­cja tłumu. Tłum powi­nien być po ich stro­nie, a jed­nak sta­nął za tymi, któ­rzy mieli umrzeć.

– Ginę za lud – cią­gnął męż­czy­zna.

Tłum wydał ryk uzna­nia.

I wtedy, wśród grzmotu, otwarła się zapad­nia, roz­legł się trzask i słowa ska­zańca się urwały. Fran­ci­szek sta­rał się stać nie­ru­chomo, ale czuł ten dźwięk w kościach, w koń­cach pal­ców rąk i stóp. Poszły w ruch pozo­stałe dźwi­gnie i reszta bun­tow­ni­ków podą­żyła za swoim przy­wódcą.

Tłum mil­czał. Obsługa zeszła z pod­wyż­sze­nia.

Skoń­czyło się.Rozdział 5

ROZ­DZIAŁ 5

W_dech. Wydech_. Elż­bieta stała przy drzwiach salonu. Powta­rzała sobie te dwa słowa, pró­bu­jąc uspo­koić rwany oddech i nie­równe bicie serca. Puk nie żyje. Popla­miła koszulę trawą i jego krwią, kiedy go objęła. Twarz miała ścią­gniętą od sło­nych łez. Tam, za ścianą, sie­dzi śmieszny męż­czy­zna, który chce się z nią oże­nić. Zaczy­nała dzień w dobrym humo­rze, ale teraz zmę­cze­nie zbyt mocno dawało się we znaki.

To było jedno z jej ulu­bio­nych miejsc w domu. Wyso­kie stropy i kamienne schody łagod­nie pro­wa­dzące na pię­tro. Wnę­trze ele­ganc­kie w swo­jej pro­sto­cie; jedyna prze­strzeń, któ­rej nie spo­wiły w cało­ści ulu­bione przez matkę cięż­kie mate­rie i złote liście. Drew­niana balu­strada scho­dów, rzeź­biona w róże i wino­grona, miała drobne sęczki, jakby świat z zewnątrz wtar­gnął rado­snym tanecz­nym kro­kiem do środka. Zazwy­czaj cie­szył ją ten widok. Dziś ją przy­tła­czał. Pro­wa­dził ku życiu, któ­rego nie chciała.

Przez drzwi sły­szała matkę.

– Sisi będzie nie­ba­wem. Przy­kłada wielką wagę do poran­nych modlitw.

Elż­bieta wywró­ci­łaby oczy w górę, gdyby miała na to siłę.

– Ostat­niego lata roz­kwi­tła, doj­rzała. Jest gotowa do mał­żeń­stwa…

Matka paplała, jak zwy­kle. Elż­bieta nie zno­siła, kiedy przed­sta­wiała ją nie taką, jaką w rze­czy­wi­sto­ści jest, ale jaką być powinna. Cie­kawe, co mogłoby skło­nić matkę, by powie­działa, że córka jest bły­sko­tliwa, sza­lona albo spon­ta­niczna. W obli­czu tego rodzaju prawdy jej wrzód zapewne pękłby natych­miast.

– Moja córka została obda­rzona bystrym umy­słem, ale nie nad­mier­nie bystrym, oczy­wi­ście.

Elż­bieta wydała ciche, smętne wes­tchnie­nie.

– A co naj­waż­niej­sze, jest skromna i pod­po­rząd­kuje się we wszyst­kim pań­skiej woli.

Odwró­ciła się gwał­tow­nie. Matka może sobie kła­mać, ale to nie zna­czy, że ona będzie tego słu­chać.

– Sisi! – Helena wpa­dła na nią u dołu scho­dów. – Książę chyba za chwilę odje­dzie.

Elż­bieta uważ­nie przy­glą­dała się star­szej sio­strze: ide­al­nie upię­tym jasnym wło­som, zaró­żo­wio­nej cerze, świet­nie dopa­so­wa­nej sukni w rado­snym żół­tym kolo­rze. Kilka mie­sięcy temu, kiedy przy­był z wizytą pewien książę, Helena ukryła Elż­bietę w kufrze, teraz jed­nak stała zde­cy­do­wa­nie po stro­nie matki. Po stro­nie powin­no­ści i obo­wiąz­ków. Ta strata głę­boko zra­niła serce Elż­biety.

– Nie obcho­dzi mnie to, Néné – miękko, zre­zy­gno­wa­nym tonem zwró­ciła się do niej domo­wym zdrob­nie­niem.

Helena lekko potrzą­snęła głową.

– Ależ wszystko jest usta­lone. Przy­je­chał się zarę­czyć.

– No to weź go sobie – głos miała zmę­czony i ochry­pły z żalu. Nie ma matki, która kocha­łaby ją taką, jaką jest, nie ma sio­stry, która by ją wsparła, ani ojca, który mógłby inter­we­nio­wać. A teraz nawet konia, na któ­rym mogłaby uciec.

Nim zdą­żyła prze­śli­znąć się obok Heleny na schody, drzwi salonu otwo­rzyły się z trza­skiem i uka­zali się w nich matka i książę.

Elż­bieta odwró­ciła się ku nim od scho­dów. Przy­glą­dała się księ­ciu. Dziś do żół­tego pió­ro­pu­sza dobrał żółte poń­czo­chy, żółtą kami­zelkę i pur­pu­rowy żakiet. Wyglą­dał jesz­cze bar­dziej komicz­nie niż ostat­nim razem.

Matka na jej widok gło­śno się zachły­snęła, ale Elż­bieta tylko zło­żyła ukłon.

– Książę.

– Ach, jest tutaj – matka zaskrze­czała, wytrzesz­czyła oczy i usi­ło­wała uda­wać, że jej naj­droż­sza córeczka na wyda­niu nie ma na sobie plam z zaschnię­tego błota, krwi i łez. – Sisi, pamię­tasz księ­cia Fry­de­ryka Anhalc­kiego. Książę bar­dzo chciałby omó­wić z tobą pewną ważną sprawę…

Odwró­ciła się do księ­cia, jakby było w tej sytu­acji coś roman­tycz­nego, jakby na­dal zamie­rzał się oświad­czyć. Elż­bieta nie była pewna, czy chce jej się śmiać, pła­kać, czy krzy­czeć.

Książę zamilkł, nie odzy­wał się przez długą chwilę, po czym ryk­nął śmie­chem. Trząsł mu się brzuch, podry­gi­wały ramiona. Był w szoku. Elż­bieta uznała, że lep­sze to niż oświad­czyny, ale jed­nak bez­czelne.

– Śmie­jesz się pan ze mnie? – nie wytrzy­mała. – Mając coś takiego na gło­wie?

Śmiech zamarł mu w gar­dle. Ze wstydu spur­pu­ro­wiał i – nie skła­da­jąc naj­lżej­szego nawet ukłonu – jak burza wypadł z domu.

Gdyby wzrok mógł zabi­jać, Elż­bieta leża­łaby już dwa metry pod zie­mią. Matka zdą­żyła jed­nak rzu­cić jej tylko prze­lotne spoj­rze­nie, bo pobie­gła za księ­ciem, coś tam plo­tąc, że Elż­bieta nie jest dziś cał­kiem sobą.

– Nie możesz wciąż tak się zacho­wy­wać, Sisi – Elż­bieta usły­szała za sobą zmę­czony głos Heleny i odwró­ciła się do sio­stry. – Szko­dzisz nam wszyst­kim.

Tylko tyle obcho­dziło teraz Néné? Elż­bieta chciała, by sio­stra spy­tała ją, czy dobrze się czuje, czy nie cierpi. I co takiego się wyda­rzyło rano, że tak się pobru­dziła.

Nie mogła zro­zu­mieć, dla­czego jakiś nie­chciany książę i ni­gdy w życiu nie­wi­dziany cesarz są waż­niejsi od sio­stry o zła­ma­nym sercu i w pokrwa­wio­nej koszuli noc­nej.

Kilka minut póź­niej weszła do salonu na roz­mowę z matką. Jasne, białe ściany iry­tu­jąco kon­tra­sto­wały z jej przy­gnę­bie­niem. Helena, która weszła razem z nią, na pole­ce­nie matki zamknęła drzwi i sta­nęła z boku. Była kom­plet­nym prze­ci­wień­stwem Elż­biety. Nie cho­dziła boso z ubło­co­nymi sto­pami. Nie wyrzu­cała z sie­bie słów w pośpie­chu. Serce Elż­biety wyry­wało się do niej z daleka. _Tęsk­nię za tobą, Néné. Gdzie się podzia­łaś?_

Otwo­rzyła usta i zamknęła je, nie­pewna, co ma powie­dzieć. Poza tym nie miało to sensu. Matka jasno dała do zro­zu­mie­nia, że nie inte­re­sują jej opi­nie Elż­biety.

Stała teraz daleko, przy oknie, obok wnęki, w któ­rej Elż­bieta czę­sto się ukry­wała, by marzyć i pisać. Miej­sce to, z wido­kiem na oto­cze­nie pałacu, ide­al­nie nada­wało się do ukła­da­nia wier­szy o miło­ści, pra­gnie­niach, o górach i nie­bie – ale teraz wypeł­niała je złość matki. Paląca i odpy­cha­jąca jak roz­ża­rzone węgle.

Księżna odwró­ciła się gwał­tow­nie, prze­mie­rzyła pokój i nachy­liła się nad Elż­bietą.

– Odstra­szy­łaś dwóch hra­biów i dwóch ksią­żąt. Bar­dzo odpo­wied­nich męż­czyzn! – rzu­ciła jej w twarz.

Ile razy by matka to powta­rzała, nie­spra­wie­dli­wość jej słów zapie­rała Elż­bie­cie dech. Pierw­szy z ksią­żąt roz­piął spodnie, kiedy jedli cia­sto. Drugi uwa­żał, że na każde dzie­sięć słów wypo­wie­dzia­nych przez męż­czy­znę kobieta może powie­dzieć jedno. Czy to, zda­niem matki, byli odpo­wiedni męż­czyźni? Wła­snego męża ganiła za to, że podobny jest do pierw­szego z nich. To zakła­ma­nie było szo­ku­jące. Ksią­żęta i hra­bio­wie mogli zacho­wy­wać się tak źle, jak im się podo­bało, ale to Elż­bietę obar­czano winą i karano.

– Wiesz, że mam wrzód – cią­gnęła matka; oskar­żała, nie infor­mo­wała. – Dok­tor powie­dział, że może pęk­nąć i wtedy wykrwa­wię się w środku na śmierć. Wszystko przez cie­bie, Sisi. – Cof­nęła się i ciężko oparła o fotel.

Elż­bieta zawsze była źró­dłem cier­pień matki. Dla­tego, że miała odwagę odrzu­cać roz­pust­ni­ków, zaro­zu­mial­ców i męż­czyzn dwa razy od sie­bie star­szych. Być może także dla­tego, że nie chciała tego, czego chciała matka i nie była taka jak ona. Miała dość.

– Mam na imię Elż­bieta – powie­działa powoli i wyraź­nie.

Matka spoj­rzała na nią, w pierw­szej chwili zszo­ko­wana, a potem wście­kła. Unio­sła spód­nicę i w mgnie­niu oka zna­la­zła się przy niej, z pod­nie­sioną ręką. Elż­bieta wyczuła furię i impet ude­rze­nia, nim padło. Jakby policz­ko­wano ją nie tylko za dziś, ale za wszyst­kie znie­wagi, jakich dopu­ściła się w życiu. Spięła się, cze­ka­jąc i na cios, i na pogardę, jaką miał wyra­żać, złość i roz­cza­ro­wa­nie.

Ale…

Helena ruszyła z miej­sca, oddy­chała nie­równo.

– Mamo – szep­nęła, poda­jąc kie­li­szek – może coś na orzeź­wie­nie?

Matka opu­ściła rękę, się­gnęła po czer­wo­nawe sherry i wyce­lo­wała dłoń w Elż­bietę.

– Dla­czego nie możesz być taka jak sio­stra? Co ona robi, kiedy jest nie­szczę­śliwa?

Elż­bieta spoj­rzała na Helenę. Cze­kała, że się ode­zwie, że coś odpo­wie.

Mil­cze­nie. Elż­bieta odwró­ciła się do matki.

– Nie wiem.

– Ja też nie wiem! I tak powinno być!

Elż­bieta jesz­cze raz powoli nabrała powie­trza i spró­bo­wała wypo­wie­dzieć swoje zda­nie.

– Chcę sama decy­do­wać. Chcę żyć peł­nią życia. Co w tym złego?

– I co chcesz zro­bić ze swoim życiem – pisać wier­sze?

– A dla­czego nie? – Dla­czego nie mia­łaby mieć swo­ich wier­szy, swo­ich marzeń? Lep­sze to niż prze­pi­jać życie, jak matka, czy mar­no­wać je na bez­sen­sowne romanse, jak ojciec.

Matka potrzą­snęła głową.

– Nie masz poję­cia, jaki naprawdę jest świat.

– Wiem, że coś mnie czeka – szep­nęła Elż­bieta nie­mal do sie­bie.

Matka urwała, zmru­żyła oczy.

– Kochana dziew­czynko – słowa były jak nóż wymie­rzony w serce córki – uwierz mi, nie czeka na cie­bie abso­lut­nie nic i nikt.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: