- W empik go
Chałat - ebook
Chałat - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 164 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czasem tylko ktoś wstrząsnął się, szczelniej futrem otulił i przez zęby mruknął:
– Ależ psie… diabelskie… siarczyste mrozisko!
Wszyscy (z wyjątkiem mnie) palili; większość pociągała dość często z oplatanych i nieoplatanych, płaskich i pękatych butelek.
Humory były wyśmienite. Opowiadano anegdotki, wybuchano śmiechem. Rej wodził młodzieniec z kozią bródką, z wąsami, których końce, dzięki pomadzie węgierskiej, posiadały piękny kształt mysich ogonków.
Młodzieniec był ubrany niezwykle. Miał na sobie ogromny kożuch barani, na nogach buty z cholewami lakierowanymi, na głowie lekki filcowy kapelusz barwy zielonej.
Jego stanowisko społeczne nie było dla nikogo tajemnicą. Jeszcze w Warszawie, zaledwie zdążył wśrubować się pomiędzy czerwonofioletowego dzierżawcę i pomarańczowoszkarłatną gospodynię proboszcza, natychmiast przedstawił się współpodróżnym jako „farmaceuta”.
Nie wiem czemu, przy końcu każdego ze swych opó – wiadań zwracał się on zawsze do mnie i mrużąc filuternie oko, zapytywał:
– Nieprawda, kolego?
Przytakiwałem głową w milczeniu, trochę dumny, a trochę zmieszany brataniem się ze mną tak odznaczającej się osobistości.
Miałem lat piętnaście, a więc byłem w wieku, gdy człowiek sam nie wie, z kim towarzystwo trzymać, do jakiej zaliczać się „kategorii”.
Miałem lat piętnaście i tytuł szóstoklasisty. To również tytuł i stanowisko nieokreślone. Nauczyciele mówią ci „panie” – a ładne dziewczęta, na które ośmielasz się zerknąć na ulicy, mianują cię głośno „sztubakiem”, „scyzorykiem” i z wyraźnym lekceważeniem śmieją ci się prosto w oczy.
Dopiero od kwartału uczyłem się w Warszawie, i te święta były pierwsze, na które spomiędzy obcych śpieszyłem do swoich. Spieszyłem najszybciej, jak mogłem, i właśnie dla tego pośpiechu, który mnie o gorączkę przyprawiał, uprzedziłem o całą dobę termin wyjazdu przez rodziców wskazany.
Myśl, że za kilkanaście godzin swój dom i swoje miasto zobaczę, przyprawiała mię o gorączkę – grzała mnie po prostu – i to była właściwie moja jedyna ochrona przed zimnem, któremu nader słabą zaporę stawiały: lekki, „wiatrem podszyty” szynel, szalik włóczkowy i gumowe na zwykłych „kamaszach” kalosze.
Gdybym miał cierpliwość czekać do dnia następnego, przysłano by mi z domu futro, koc na nogi i berlacze. Prócz tego pojechałbym zamkniętą karetą pocztową, w towarzystwie najdobrańszych „pasażerów” i „pasażerek”, przy raźnych dźwiękach trąbki, budzącej echa leśne.
Niestety! odkładać na dwadzieścia cztery godzin rozkosz, przez cały kwartał marzoną, przechodziło moje siły. Rzecz to znana, że w epoce, gdy człowiek ma przed sobą życie całe, bywa najniecierpliwszy i najtrudniejszą dlań rzeczą – czekać.
Ta niecierpliwość sprawiła, że – zamiast we środę na Przedmieściu Krakowskim, przed Starą Pocztą – znalazłem się we wtorek na ulicy Wałowej vel Wołowej, wśród obszernego dziedzińca zajazdu „Pod Jeleniem”.
Tam znajdowała się główna stacja omnibusów, bryk krytych i otwartych, które przedsiębiorcy żydowscy wysyłali na wszystkie trakty, współzawodnicząc zwycięsko z pocztą i kolejami żelaznymi. Tam jedno z miejsc naczelnych zajmował Josek, utrzymujący stałą komunikację osobowo-towarową pomiędzy Warszawą a miastem P… – do którego mnie właśnie droga wypadała.
Z tym więc Joskiem jechałem – na wielkiej, odkrytej, trzęsącej, brzęczącej, ludźmi oraz towarami wyładowanej i przeładowanej bryce.
Nie poszło to z łatwością; nie obyło się bez ofiary. Aby traktować z Joskiem, na jego brykę siąść i w sposób tak prostacki do domu jechać, musiałem zadać gwałt wielu swym, jeśli nie przekonaniom, to – upodobaniom.
A te upodobania były w owym czasie nadzwyczaj wykwintne. Przechodziłem okres „estetyzmu”, byłem rozmiłowany w pięknych kształtach, w zewnętrzności wytwornej, we wrażeniach przyjemnie oddziaływających na duszę.
Ten stan nie jest osobliwością u chłopców i dziewcząt w epoce dojrzewania – u mnie tylko wystąpił nieco wcześniej niż u rówienników.
Byłem w owym czasie wybredny w jedzeniu, w odzieży, w stosunkach z ludźmi. Poszukiwałem ciastek o nadzwyczajnym smaku; używałem mydła i pomady z niezwykłymi zapachami; nakładałem czapkę przed zwierciadłem; nosiłem rękawiczki.
Kilku zaledwie z licznego grona kolegów dopuściłem do poufałości. Byli to uczniowie celujący albo nauką, albo tytułem rodzinnym, albo wytwornością. Doszedłszy do przekonania, że złe stopnie są rzeczą nieestetyczną, zrobiłem się uczniem pilnym i dążyłem wytrwale do zdobycia nagrody.
Upajała mnie poezja, ale tylko pięknie rymowana. Dzwoniły mi w uszach dumki i szumki Bohdana Zaleskiego; powtarzałem sam przed sobą, często na ulicy, wśród turkotu kół i wrzawy rozmów, strofy w rodzaju następnej:
Złote słonko do gospody
Zaszło do snu złożyć skroń;
Mgły wilgotne wstają z wody,