- W empik go
Charaktery i anegdoty. Caractères et Anecdotes - ebook
Charaktery i anegdoty. Caractères et Anecdotes - ebook
Kariera pisarska Chamforta jest dość paradoksalna. Był sławny za życia i jest sławny dziś; ale dla innych utworów. Współcześni nie znali tych jego pism, które znamy my; my znowuż nie czytamy tego, za co wielbili go współcześni. Był znanym, uznanym, nagradzanym autorem oficjalnych wypracowań akademickich, modnym pisarzem teatralnym, który wycisnął łzy z oczu samemu królowi, był Akademikiem przed czterdziestym rokiem życia; mimo to wątpię, czy doszłaby nas pamięć pana de Chamfort, gdyby po jego śmierci nie znaleziono w biurku garści papierów. Część tych papierów zagarnęły władze sądowe i te przepadły; część zachowała się. Były to luźne notatki, spostrzeżenia, refleksje, anegdoty, kreślone dla samego siebie, może jako materiał do jakiegoś dzieła. I to jest właściwie wszystko, co dziś żyje z Chamforta. Mówiąc, że ta jego fizjognomia była nieznana współczesnym, wyraziłem się może nie dość ściśle. Była niewątpliwie znana, ale w szczupłym kręgu i raczej ustnie. W owym czasie — w epoce „salonów” — to wystarczało. Reputacja Chamforta opierała się w znacznej mierze na jego ciętych powiedzeniach, na jego obiegających dowcipach czy aforyzmach, na jego postawie „filozoficznej” wobec życia; a to wszystko właśnie znalazło wyraz w tych pośmiertnych papierach. Jego sarkazm, rozczarowanie, jego gryząca krytyka — to już zaczyn przyszłej rewolucji. Ale była to rewolucja na miarę salonów. Kiedy przyszła prawdziwa rewolucja, zmiotła Chamforta, jak tylu innych, którzy ją radośnie witali.
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej. Version bilingue: polonaise et français
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-535-7 |
Rozmiar pliku: | 1 012 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kariera pisarska Chamforta jest dość paradoksalna. Był sławny za życia, i jest sławny dziś; ale dla innych utworów. Współcześni nie znali tych jego pism, które znamy my; my znowuż nie czytamy tego, za co wielbili go współcześni. Był znanym, uznanym, nagradzanym autorem oficjalnych wypracowań akademickich, modnym pisarzem teatralnym, który wycisnął łzy z oczu samemu królowi, był Akademikiem przed czterdziestym rokiem życia; mimo to wątpię, czy doszłaby nas pamięć pana de Chamfort, gdyby po jego śmierci nie znaleziono w biurku garści papierów. Część tych papierów zagarnęły władze sądowe, i te przepadły; część zachowała się. Były to luźne notatki, spostrzeżenia, refleksje, anegdoty, kreślone dla samego siebie, może jako materiał do jakiegoś dzieła. I to jest właściwie wszystko, co dziś żyje z Chamforta.
Mówiąc, że ta jego fizjognomia była nieznana współczesnym, wyraziłem się może nie dość ściśle. Była niewątpliwie znana, ale w szczupłym kręgu i raczej ustnie. W owym czasie — w epoce ˊsalonówˊ — to wystarczało. Reputacja Chamforta opierała się w znacznej mierze na jego ciętych powiedzeniach, na jego obiegających dowcipach czy aforyzmach, na jego postawie ˊfilozoficznejˊ wobec życia; a to wszystko właśnie znalazło wyraz w tych pośmiertnych papierach. Jego sarkazm, rozczarowanie, jego gryząca krytyka — to już zaczyn przyszłej rewolucji. Ale była to rewolucja na miarę salonów. Kiedy przyszła prawdziwa rewolucja, zmiotła Chamforta, jak tylu innych, którzy ją radośnie witali.
Protest Chamforta przeciw porządkowi społecznemu rozpoczął się — z jego urodzeniem. Był nieprawym synem, co więcej synem księdza. Urodzony w 1740 w pobliżu Clermont, ojca nie znał nigdy; matkę kochał z podwójną czułością. Oddany pod nazwiskiem ˊNicolasˊ do kolegium jezuickiego, zdobywa wszystkie nagrody, w szczególności za łacińskie wiersze. Wychowawcy chcą go zatrzymać; namawiają go, aby został księdzem, wróżą świetną przyszłość; młody Nicolas odmawia — kocha życie, swobodę. Wyszedłszy z kolegium, klepie biedę, fabrykuje artykuły i kazania na sprzedaż, jest nauczycielem domowym; śliczny chłopiec rychło ściąga sympatię i zainteresowanie kobiet. „Myślicie, że to Adonis, a to Herkules”, mówi o nim z uznaniem jedna z dam. W owym płochym wieku osiemnastym, gdzie kobiety rządzą wszystkim, taka rekomendacja to los! Niestety, zachodzi fakt, który podcina życie młodzieńca: nabawia się choroby, która będzie go nękać, mimo iż z przerwami, całe życie, choroby upokarzającej, okrutnej, która każe mu stronić od tego, co sercu jego było najdroższe. Choroba ta, obok rany nieprawego urodzenia, to wielkie źródło mizantropii Chamforta.
Nazywam go tym mianem, ponieważ pan Nicolas rychło przedzierzgnął się w ˊpana de Chamfortˊ; tego rodzaju dystyngowane pseudonimy, pobłażliwie tolerowane przez wielki świat, były zwyczajne w życiu literackim. A Chamfort, mimo że wciąż usuwał się od świata, żył w nim jednak ciągle. Jego mizantropia, jego odludzie, ściągały doń ludzi o wyższej wartości, którzy w grze myśli szukali zaprawy dla mdłego życia dworu. Zabiegano się, aby mu pomóc, nie urażając jego drażliwości. A pomocy Chamfort potrzebował, gdyż choroba poraziła jego zdolność pracy; zresztą w owej epoce literatura nie była źródłem dochodu; raczej pośrednio, przez pensje i synekury, do których wiodła najzręczniejszych.
W ciągu kilku lat młody Chamfort wystawia w teatrze błahą Młodą Indiankę, potem Kupca ze Smyrny; bierze nagrody Akademii za „pochwały” — rodzaj wówczas wysoko ceniony — Moliera i La Fontaine'a; sekretarzuje jakiś czas księciu de Condé, ale nie umie unieść tego przymusu; osiada opodal Paryża w Auteuil, aby tam wieść życie ˊfilozofaˊ. Na chwilę zdaje się, że szczęście rozjaśni jego życie: poznaje kobietę, z którą łączy swoje losy i która we wszystkim odpowiada jego sercu; po pół roku kobieta ta umiera. Przyjaciele wiozą go do Holandii, aby go rozerwać; stopniowo Chamfort wraca do siebie. Pisze tragedię — taką, jak wówczas pisali wszyscy — w stylu fałszywego Racina — pod tytułem Mustafa i Zeangir, i zostaje członkiem Akademii; wraca po trosze do świata, mieszkając u swego przyjaciela, hrabiego de Vaudreuil, gdzie żyje swobodnie, korzystając z towarzystwa lub zażywając samotności, którą bliscy umieją uszanować.
Zdawałoby się, że ten dawny ustrój społeczny dał pisarzowi wszystko, co mógł dać. Dał mu — dość lekko — sławę, reputację, zaszczyty, wcale pokaźne pensje i dochody, dopuścił go — niemal na stopie równości — do najświetniejszego grona... Mimo to Chamfort nienawidził tego ustroju. Nienawidził przywileju, który sprawia, że lada utytułowany dudek samym faktem urodzenia swego zajmuje wyżyny, na które człowiek bez nazwiska całym swoim geniuszem, charakterem, pracą, nie wespnie się nigdy; nienawidził krzywd, niesprawiedliwości, nadużyć, w które, żyjąc pośród wielkiego świata, bardziej niż kto inny był wtajemniczony. Traktowanie milionów ludzi — całego narodu — jako mierzwę dla garstki uprzywilejowanych wydawało mu się potworne. Całą duszą nadsłuchiwał pomruków zbliżającej się rewolucji. Żyjąc z przedstawicielami dawnego porządku, przepowiadał im rychłą zgubę; sam szukał stosunków z ludźmi, którzy wcielali dlań nową erę. Przyszły trybun rewolucji, Mirabeau, co rano w owej epoce zachodził do niego, aby — jak mówił — „potrzeć się o tę głowę, najbardziej elektryczną, jaką znał”. Kiedy wreszcie wybucha rewolucja, Chamfort wita ją z radością, mimo że nowy porządek podcina jego byt, kasując pensje. Pracując w piśmie „Mercure”, wprowadza ducha rewolucyjnego do części literackiej. Ale jak nie umiał być pochlebcą możnych, tak samo nie umie Chamfort być dworakiem nowych tyranów. Myśli naiwnie, że w epoce haseł wolności może zachować dawne swobody języka i że z Marata i Robespierre'a można sobie drwić tak samo swobodnie, jak dawniej się drwiło z ministrów Ludwika XVI! Myśli, że ujdzie mu bezkarnie parodiowanie haseł Rewolucji: ˊbądź moim bratem, albo cię zabiję; — braterstwo tych ludzi, to braterstwo Kaina i Ablaˊ, oto powiedzenia Chamforta, które obiegały Paryż. Jak dla wielu tych, którzy wypieścili w marzeniach szlachetny tryumf wolności, terror był dla niego bolesnym rozczarowaniem. Niebawem Chamfort stał się podejrzany; uwięziono go. Wypuszczony po kilku dniach, znów swoim ostrym językiem ściągnął na siebie uwagę władz. Ale Chamfort przysiągł sobie, że drugi raz nie da się uwięzić; kiedy zjawił się u niego żandarm, wyszedł do drugiego pokoju i palnął sobie w łeb. Kula strzaskała mu nos i wybiła oko, ale żył. Chwyta za brzytwę i chce się dokończyć; kaleczy się dotkliwie, przecina sobie żyły, ale go ratują. Podczas gdy mu zakładają opatrunek, pisarz, zbroczony krwią, dyktuje takie oświadczenie:
„Ja, Sebastian Roch Mikołaj Chamfort, oświadczam, że chciałem umrzeć jak człowiek wolny, raczej niż dać się zaprowadzić jako niewolnik do więzienia; oświadczam, że jeżeli mnie zechcą tam zawlec gwałtem, pozostaje mi dosyć siły, aby dokończyć tego, co zacząłem. Jestem człowiek wolny, nigdy żywego nie wtrącą mnie do kaźni”.
Niedługo dane mu było przeżyć; rany te, w połączeniu z zastarzałą chorobą, sprawiły, że umarł w r. 1794.
Ponieważ papiery znalezione po śmierci pisarza składały się z karteczek, na które rzucone były luźne myśli, przyjaciele, przystępując do ich wydania, podzielili je i ugrupowali wedle swego uznania. Podzielono je na dwie części: jednej dano tytuł Myśli i maksymy, drugiej Charaktery i anegdoty.
Myśli i maksymy, które może w przyszłości również włączę do tej Biblioteki, to są refleksje filozofa, ale ˊfilozofaˊ w znaczeniu czysto życiowym. Interesują bystrością psychologiczną, olśniewają często jakąś świetną formułą myśli, ale nużą po trosze swoją manierą ˊstoicznąˊ i swoim ciasnym pesymizmem. To ów pesymizm, który sprawiał, że wielka jego przyjaciółka, pani Helvétius, mawiała: „Kiedy rano porozmawiam z Chamfortem, zasmuci mnie na cały dzień”. Jak na filozofa, Chamfort obserwował zbyt specjalny kącik świata, i to obserwował go z nader niewdzięcznej pozycji. To świat dworaków, gdzie jeden czyha na miejsce drugiego, gdzie jedyną drogą jest pełzać i intrygować; gdzie zarówno zyskane, jak chybione dobrodziejstwo staje się źródłem niesmaku i niechęci. Nienawidzić tego świata, nie móc się bez niego obejść, korzystać zeń i stroić się w togę wyższości, taka jest w gruncie postawa tego filozofa. Sądy potomnych brały nieraz za złe tę zgryźliwą gorycz człowiekowi nagradzanemu o wiele ponad wartość swojej produkcji literackiej; ale może właśnie poczucie, że produkcja ta nie była na wyżynie jego inteligencji, że jako pisarz nie dał swojej prawdziwej miary, było źródłem tego niezadowolenia ze świata, które było przede wszystkim niezadowoleniem z siebie? A może ten literat czuł się człowiekiem czynu, może krył w sobie ambicje męża stanu, prawodawcy, ministra, i zżymał się na ustrój, który takich ludzi jak on nie dopuszczał do władzy? Oceniając te notatki, pamiętajmy zresztą, że nie były one wprost przeznaczone do druku, że kreślił je dla samego siebie: były to jego Trucizny, jak nazywał Sainte-Beuve swoje mordercze kajety. Bądź co bądź, ten niesmak, to zbrzydzenie sobą i drugimi, dość charakterystyczne są dla tej kończącej się epoki.
Żywszą pozostała owa część pośmiertnej spuścizny pisarza, którą zebrano pod tytułem Charaktery i anegdoty i którą daję oto czytelnikom Biblioteki Boya. Trudno o lepszy obraz epoki na tak szczupłej przestrzeni. Można by niemal rzec, że gdyby wszystko z owego schyłku XVIII wieku zaginęło, dało by się odtworzyć go sobie z tych anegdot Chamforta, równie celnie dobranych, jak świetnie zredagowanych. Król, dwór, duchowieństwo, wielki świat, kobiety, finanse, polityka, intrygi, fawory — wszystko przeplatane tą samą pesymistyczną filozofią, ale mniej tu nużącą, bo bardziej odżywioną faktem i rozjaśnioną dowcipem. Koniec epoki, ginący świat — i ginący sprawiedliwie! Ten tom anegdot stał się dokumentem; ten mały tomik uczynił Chamforta najczęściej cytowanym z autorów i dał mu faktyczną nieśmiertelność, której nie zdołałaby mu zapewnić tytularna ˊnieśmiertelnośćˊ akademicka.
Dodajmy, iż z tego zbiorku anegdot raz po raz wyziera ku nam fizjognomia samego autora, i że ów N..., którego poglądy i powiedzenia spotykamy na tych kartach tak często, jest przeważnie jego sobowtórem.
Warszawa, styczeń 1933Charaktery i anegdoty
N... powiadał mi: „Osiągnąłem to, iż znajduję wszystkie przyjemności w samym sobie, to znaczy jedynie w grze swojej inteligencji. Natura pomieściła w mózgu człowieka mały gruczoł, który pełni rolę zwierciadła: oglądamy w nim, lepiej lub gorzej, w dużym lub małym formacie, wszystkie przedmioty świata, a nawet produkty własnej myśli. Jest to latarnia magiczna, której człowiek jest właścicielem; przed nią przesuwają się sceny, których on jest aktorem i widzem. To jest właściwie ˊczłowiekˊ; tam mieści się jego królestwo; wszystko inne jest mu obce”.
„Dziś, 5 marca 1792 roku (powiadał N...), spełniłem dobry uczynek dość osobliwego rodzaju. Pocieszyłem człowieka zacnego, pełnego cnót, mającego sto tysięcy franków renty, wielkie nazwisko, rozum, wyborne zdrowie etc. A ja sam jestem biedny, nieznaczący i chory”.
Stwierdzonym faktem jest, że jedna z córek króla, jako dziecko, bawiąc się z pokojówką, spojrzała na jej rękę, i policzywszy palce, rzekła zdumiona: „Jak to, ty masz także pięć palców, jak ja?”. I policzyła jeszcze raz, aby się upewnić.
Kiedy marszałek de Richelieu podsuwał Ludwikowi XV kochankę, wielką damę, nie pamiętam którą, król odmówił, powiadając, że za dużo by kosztowało odprawienie jej.
Hrabia d'Argenson mówił do hrabiego de Sebourg, który był kochankiem jego żony: „Dwie są posady, które by ci jednako odpowiadały: gubernatorstwo Bastylii i Inwalidów. Jeśli ci dam Bastylię, powiedzą wszyscy, że to ja cię tam wpakowałem; jeśli ci dam Inwalidów, powiedzą, że to moja żona”.
Księżna de Marsan, dziś tak nabożna, żyła niegdyś z panem de Bissy. Wynajęła pałacyk przy ulicy Plumet, dokąd się raz udała, gdy pan de Bissy zabawiał się tam z dziewczętami. Nie wpuścił jej; po czym przekupki z ulicy de Sèvres zebrały się dokoła karety, wykrzykując: „To bardzo brzydko nie wpuszczać do domu księżnej, która płaci, a wyprawiać kolacje dla kurew!”.
Pewien człowiek, pociągnięty urokiem stanu kapłańskiego, powiadał: „Choćbym miał duszę zgubić, muszę zostać księdzem”.
Pewien jegomość był w grubej żałobie; wielkie czarne pióra, czarna peruka, twarz stroskana. Przyjaciel podchodzi do niego smutno. „Na miłość boską, kogo ty straciłeś? — Ja, odparł, nic nie straciłem; owdowiałem po prostu”.
Pani de Bassompiere, jedna z dam na dworze króla Stanisława (Leszczyńskiego), była oficjalną kochanką pana de la Galaisière, kanclerza króla polskiego. Jednego dnia, król, bawiąc u niej, pozwolił sobie na pewne poufałości, które skończyły się niepowodzeniem. „Już milczę, rzekł król Stanisław; mój kanclerz powie pani resztę”.
Znana jest fanatyczna przemowa, jaką biskup Dol miał do króla z przyczyny amnestii dla protestantów. Kiedy biskup Saint-Pol pytał go, czemu przemawiał imieniem swoich kolegów, nie poradziwszy się ich, ów odpowiedział: „Poradziłem się mego krucyfiksu. — W takim razie, odparł biskup Saint-Pol, trzeba było odpowiedzieć ściśle to, co krucyfiks powiedział Waszej Eminencji”.
Marszałek Biron był ciężko chory. Zapragnął spowiedzi i rzekł wobec licznych przyjaciół: „Co jestem winien Bogu, co jestem winien królowi, co jestem winien państwu...”. Jeden z przyjaciół przerwał: „Cicho siedź, rzekł, umrzesz niewypłacalny”.
N... powiadał: „Widziałem kobiety wszystkich krajów: Włoszka wierzy w miłość kochanka wówczas, kiedy jest zdolny popełnić dla niej zbrodnię. Angielka — szaleństwo, Francuzka — głupstwo”.
Duclos powiadał o jakimś łajdaku, który zrobił karierę: „Plujesz mu w twarz, wycierasz mu ją nogą, a on dziękuje”.
Pewien człowiek spędzał od trzydziestu lat wszystkie wieczory u pani de...; wśród tego owdowiał, sądzono, że się ożeni z tamtą i zachęcano go do tego. Odmówił: „Nie wiedziałbym, rzekł, gdzie spędzać wieczory”.
Pani de Tencin, przy swoim słodkim obejściu, była kobietą bez zasad, zdolną dosłownie do wszystkiego. Pewnego dnia chwalono jej słodycz. „Tak, rzekł ksiądz Troublet; gdyby miała interes w tym, aby pana otruć, wybrałaby najsłodszą truciznę”.
Atakowano opinię pana N... o jakimś dziele, przeciwstawiając mu odmienny sąd publiczności. „Publiczność, publiczność, rzekł; ilu trzeba głupców, aby stworzyć publiczność?”
N..., przeczytawszy list św. Hieronima, w którym ów maluje bardzo wymownie poryw swoich namiętności, rzekł: „Siła jego pokus więcej budzi we mnie zazdrości, niż jego pokuta mnie przeraża”.
N... powiadał: „W kobietach jest dobre tylko to, co w nich jest najlepsze”.
Kardynał de Rohan, który w czasie swojej ambasady w Wiedniu był uwięziony za długi, udał się, w charakterze Wielkiego Jałmużnika, uwolnić więźniów z Châtelet z okazji urodzin Delfina. Człowiek pewien, widząc zbiegowisko koło więzienia, spytał o przyczynę: odpowiedziano mu, że to kardynał de Rohan przybywa tego dnia do Châtelet. „Jak to, rzekł naiwnie, uwięziony?”
Na dwa tygodnie przed zamachem Damiensa kupiec prowansalski, przejeżdżając przez małe miasteczko o sześć mil od Lionu i zatrzymawszy się w gospodzie, usłyszał, z rozmowy w sąsiednim pokoju, który od jego pokoju dzieliło tylko przepierzenie, że niejaki Damiens ma zamordować króla. Kupiec przybył do Paryża, udał się do pana Berryer, nie zastał go, doniósł mu piśmiennie o tym, co usłyszał, wrócił jeszcze raz i zostawił swoje nazwisko. Wyjechał z powrotem na prowincję; gdy był w drodze, zamach Damiensa stał się faktem. Berryer, obawiając się, że kupiec rozpowie swoją przygodę i że tym samym wyjdzie na jaw jego niedbalstwo, wysyła żandarmów na gościniec lioński; chwytają kupca, kneblują, sprowadzają do Paryża, wtrącają do Bastylii, gdzie przesiedział osiemnaście lat. Pan de Malesherbes, który oswobodził wielu więźniów w r. 1775, opowiedział tę historię w przystępie oburzenia.
Pan de Roquemont, którego żona pędziła bardzo swobodne życie, sypiał raz na miesiąc w jej pokoju, aby uprzedzić komentarze w razie, gdyby zaszła w ciążę, po czym odchodził, mówiąc: „Ja jestem w porządku, niechże teraz sieje, kto chce”.
Pewien młody człowiek, uczuciowy i rzetelny w miłości, był przedmiotem drwin rozpustników, którzy szydzili z jego sentymentalizmu. Odpowiedział naiwnie: „Czy to moja wina, że wolę kobiety, które kocham, od tych, których nie kocham?”
Ksiądz Raynal, młody i biedny, podjął się odprawiać codziennie mszę za dwadzieścia su; porósłszy w pierze, odstąpił ją księdzu de la Porte, zachowując dla siebie osiem su; ten, dorobiwszy się nieco, podnajął ją księdzu Dinouart, zatrzymując z niej cztery su, poza udziałem księdza Raynal; tak, że ta mizerna msza, obciążona dwiema pensjami, dawała księdzu Dinouart tylko osiem su.
Biskup z Saint-Brieuc, w mowie pogrzebowej na śmierć Marii Teresy, wykręcił się w bardzo prosty sposób z rozbioru Polski: „Skoro Francja nic nie powiedziała na ten rozbiór, i ja zrobię tak jak Francja, też nic nie powiem”.
Kiedy Malborough był w okopach z przyjacielem i z siostrzeńcem, kula strzaskała głowę przyjacielowi i bryznęła mózg na twarz młodego człowieka, który cofnął się ze zgrozą, Malborough rzekł zimno: „Widzę, że jesteś zdziwiony? — Tak, odparł młody człowiek, obcierając twarz, jestem zdziwiony, że człowiek, który miał tyle mózgu, narażał się dobrowolnie na tak bezcelowe niebezpieczeństwo”.
Księżna du Maine, nie czując się lepiej, łajała swego lekarza, i mówiła: „Warto było nakładać mi tyle prywacji i kazać mi żyć na odludziu! — Ależ, Wasza Wysokość, wszakże jest w zamku czterdzieści osób. — Ech, czy pan nie wie, że czterdzieści czy pięćdziesiąt osób to jest odludzie księżniczki?”.
„Miłość, powiadał N..., powinna być rozkoszą jedynie subtelnych dusz. Kiedy widzę ludzi pospolitych biorących się do kochania, mam ochotę powiedzieć: — Czego wy tutaj szukacie? Karty, żarcie, ambicja, to dla was, kanalie!”
„Czy pan wie, czemu (powiadał mi pan de...) ludzie są uczciwsi we Francji za młodu, do trzydziestki, niż później? Dlatego, że u nas trzeba być albo młotem, albo kowadłem; że widzą, iż niedole, od których jęczy kraj, są bez ratunku. Wprzód, człowiek podobny jest do psa, który broni obiadu swego pana przeciw innym psom. Potem, robi się jak ten sam pies, który chwyta swoją część z innymi”.
Zbierano składkę w Akademii Francuskiej; brakowało talara czy też ludwika; jednego z Akademików, znanego ze skąpstwa, posądzono, że nie dał składki. Twierdził, że dał; ten, który zbierał, rzekł: „Nie widziałem, ale wierzę”. Pan de Fontenelle zakończył dyskusję, mówiąc: „Ja widziałem, ale nie wierzę”.
Książę de Chartres, dowiadując się o zniewadze wyrządzonej księżnej de Bourbon, swojej siostrze, przez hrabiego d'Artois, rzekł: „Przyjemnie jest nie być ojcem ani mężem”.
Hrabia Mirabeau, bardzo brzydki, ale tryskający inteligencją, oskarżony o rzekome wykradzenie, sam się bronił: „Panowie, rzekł, oskarżają mnie o wykradzenie; otóż, za całą odpowiedź i za całą obronę, żądam, aby wystawiono mój portret u furty sądowej”. Komisarz nie zrozumiał: „Głupi, rzekł sędzia, popatrz na gębę pana hrabiego”.
N... mówił mi: „Nie mając gdzie ulokować szczerego uczucia, zdecydowałem się traktować miłość jak wszyscy. Ot, coś jak człowiek, który, chcąc iść do teatru i nie dostawszy biletu na Ifigenię, idzie do ˊVarietésˊ”.
Pani de Brionne zerwała z kardynałem de Rohan o księcia de Choiseul, którego kardynał chciał wygryźć z posady ministra. Doszło między nimi do gwałtownej sceny, którą pani de Brionne zakończyła, grożąc kardynałowi, że go każe wyrzucić oknem: „Doskonale, rzekł, mogę wyjść drogą, którą wchodziłem tak często”.
Książę de Choiseul należał do partyjki Ludwika XV, kiedy go skazano na wygnanie. Pan de Chauvelin, który również grał w tej partyjce, oznajmił królowi, że nie może grać dalej, bo książę trzymał z nim do połowy. Król rzekł: „Niech go się pan spyta, czy chce trzymać dalej”. Chauvelin napisał do Chanteleup; pan de Choiseul zgodził się. Po miesiącu król zapytał, czy się obliczyli. „Owszem, rzekł pan de Chauvelin, Choiseul wygrał trzy tysiące ludwików. — A, bardzo mnie to cieszy, rzekł król; niechże mu je pan pośle co rychlej”.
Nie chwalcie mi charakteru pana X...; to człowiek twardy, nieugięty, wsparty na zimnej filozofii niby posąg brązowy na marmurze.
Hrabia d'Orsay, syn generalnego dzierżawcy, powszechnie znany ze swej manii szlachectwa, spotkał się z panem de Choiseul-Gouffier w biurze naczelnika podatków. Jeden przyszedł, aby prosić o zmniejszenie podatku dotkliwie podwyższonego. Drugi przyszedł się skarżyć, że mu obniżono podatek: sądził, że to obniżenie jest jakimś zamachem na jego tytuły szlacheckie.
Pan d'Autrep powiadał o panu de Ximenez: „To człowiek, który woli słotę od pogody i który, słysząc śpiew słowika, powiada: — Och, uprzykrzone bydlę!”
Pani de B..., nie mogąc, mimo swoich wpływów, nic zrobić dla pana de D..., swego kochanka, człowieka nazbyt miernego, wyszła zań. Jako kochanek nie był z tych, których się pokazuje; męża można pokazać każdego.
Car Piotr Wielki, bawiąc w Spithead, chciał zobaczyć, co to jest kara przeciągania pod okrętem, na którą skazują majtków. Nie było na razie żadnego winnego; Piotr rzekł: „Niech wezmą którego z moich ludzi. — Najjaśniejszy Panie, brzmiała odpowiedź, ludzie Waszej Cesarskiej Mości są w Anglii, tym samym znajdują się pod ochroną praw”.
Pan de Vaucanson był głównym przedmiotem uprzejmości jakiegoś cudzoziemskiego księcia, mimo obecności pana de Voltaire. Zakłopotany i zawstydzony tym, że książę nie odezwał się do Woltera, zbliża się doń i rzecze: „Książę powiedział mi to a to'”. (Komplement bardzo pochlebny dla Woltera). Ten odgadł, że to była uprzejmość pana de Vaucanson, i rzekł: „Poznaję cały pański talent w słowach, które pan wkłada w usta księciu”.Caractères et Anecdotes
Notre siècle a produit huit grandes Comédiennes ; quatre du Théâtre & quatre de la Société. Les quatre premières sont Madlle. Dangeville, Madlle. Dumesnil, Madlle. Clairon & Made. Saint-Huberty ; les quatre autres sont Made. de Montesson, Made. de Genlis, Made. N..., & Made. d’Angiviller.
M... me disait : Je me suis réduit à trouver tous mes plaisirs en moi-même, c’est-à-dire dans le seul exercice de mon intelligence. La Nature a mis dans le cerveau de l’homme une petite glande appelée cervelet, laquelle fait office d’un miroir ; on se représente, tant bien que mal, en petit & en grand, en gros & en détail tous les objets de l’univers, & même les produits de sa propre pensée. C’est une lanterne magique dont l’homme est propriétaire & devant laquelle se passent des scènes où il est acteur & spectateur. C’est là proprement l’homme ; là se borne son empire. Tout le reste lui est étranger.
Aujourd’hui, 15 Mars 1782, j’ai fait, disait M. de... une bonne œuvre d’une espèce assez rare. J’ai consolé un homme honnête, plein de vertus, riche de 100,000 liv. de rente, d’un très-grand nom, de beaucoup d’esprit, d’une très-bonne santé, &c. Et moi je suis pauvre, obscur & malade.
On sait le discours fanatique que l’Évêque de Dol a tenu au Roi, au sujet du rappel des Protestans. Il parla au nom du Clergé. L’Évêque de St. Pol lui ayant demandé pourquoi il avait parlé au nom de ses confrères, sans les consulter, j’ai consulté, dit-il, mon Crucifix. En ce cas, répliqua l’Évêque de St. Pol, il fallait répéter exactement ce que votre Crucifix vous avait répondu.
C’est un fait avéré que Madame, fille du Roi, jouant avec une de ses Bonnes, regarda à sa main, & après avoir compté ses doigts, comment, dit Enfant avec surprise, vous avez cinq doigts aussi, comme moi ; & elle recompta pour s’en assurer.
Le Maréchal de Richelieu, ayant proposé pour maîtresse à Louis XV, une grande Dame, j’ai oublié laquelle ; le Roi n’en voulut pas, disant qu’elle coûterait trop cher à renvoyer.
M. de Tressan avait fait en 1738 des couplets contre M. le Duc de Nivernois, & sollicita l’Académie en 1780. Il alla chez M. de Nivernois, qui le reçut à merveille, lui parla du succès de ses derniers ouvrages, & le renvoyait comblé d’espérances, lorsque, voyant M. de Tressan prêt à remonter en voiture, il lui dit : Adieu, M. le Comte, je vous félicite de n’avoir pas plus de mémoire.
Le Maréchal de Biron eut une maladie très-dangereuse. Il voulut se confesser, & dit devant plusieurs de ses amis : ce que je dois à Dieu, ce que je dois au Roi, ce que je dois à l’État... Un des amis l’interrompit. Tais-toi, dit-il, tu mourras insolvable.
Duclos avait l’habitude de prononcer sans cesse, en pleine Académie, des B. des F. L’Abbé du Resnel, qui à cause de sa longue figure était appelé un grand serpent sans venin, lui dit : Monsieur, sachez qu’on ne doit prononcer dans l’Académie que des mots qui se trouvent dans le dictionnaire.
M. de L... parlait à son ami M. de B..., homme très-respectable, & cependant très-peu ménagé par le public : il lui avouait les bruits & les faux jugemens qui couraient sur son compte. Celui-ci répondit froidement : c’est bien à une bête & à un coquin comme le public actuel à juger un caractère de ma trempe.
M... me disait : j’ai vu des femmes de tous les pays ; l’Italienne ne croit être aimée de son amant que quand il est capable de commettre un crime pour elle ; l’Anglaise, une folie, & la Française, une sottise.
Duclos disait de je ne sais quel bas coquin qui avait fait fortune : on lui crache au visage, on le lui essuye avec le pied & il remercie.
D’Alembert jouissant déjà de la plus grande réputation, se trouvait chez Madame du Deffand, où étaient M. le Président Hénault & M. de Pont-de-Veyle. Arrive un Médecin, nommé Fournier, qui en entrant, dit à Madame du Deffand : Madame, j’ai l’honneur de vous présenter mon très-humble respect ; à M. le président Hénault : Monsieur, j’ai bien l’honneur de vous saluer ; à M. de Pont-de-Veyle : Monsieur, je suis votre très-humble serviteur ; & à d’Alembert : bonjour, Monsieur.
Un homme allait, depuis trente ans, passer toutes les soirées chez Madame de... ; il perdit sa femme, on crut qu’il épouserait l’autre, & on l’y encourageait. Il refusa ; je ne saurais plus, dit-il, où aller passer mes soirées.
Madame de Tencin, avec des manières douces, était une femme sans principes, & capable de tout, exactement ; Un jour, on louait sa douceur : oui, dit l’Abbé Trublet, si elle eût eu intérêt de vous empoisonner, elle eût choisi le poison le plus doux.
M. de Broglie qui n’admire que le mérite militaire, disait un jour : Ce Voltaire qu’on vante tant, & dont je fais peu de cas, il a pourtant fait un beau vers :
Le premier qui fut Roi fut un Soldat heureux.
On réfutait je ne sais quelle opinion de M... sur un ouvrage, en lui parlant du public qui en jugeait autrement. Le public qui en jugeait autrement. Le public, le public, dit-il ! combien faut-il de sots pour faire un public ?
M. d’Argenson disait à M. le Comte de Sébourg, qui était l’amant de sa femme : il y a deux places qui vous conviendraient également ; le gouvernement de la Bastille & celui des Invalides. Si je vous donne la Bastille, tout le monde dira que je vous y ai envoyé : si je vous donne les Invalides, on croira que c’est ma femme.
Il existe une médaille que M. le Prince de Condé m’a dit avoir possédée, & que je lui ai vu regretter. Cette médaille représente d’un côté Louis XIII, avec les mots ordinaires : Rex Franc. & Nav... & de l’autre le Cardinal de Richelieu, avec ces mots autour : Nil sine Consilio.
M... ayant lu la lettre de St. Jérôme, où il peint avec la plus grande énergie, la violence de ses passions, disait : La force de ses tentations me fait plus d’envie que sa pénitence ne me fait peur.
M... disait : Les femmes n’ont de bon que ce qu’elles ont de meilleur.
Made. la Princesse de Marsan, maintenant si dévote, vivait autrefois avec M. de Bissy. Elle avait loué une petite maison, rue Plumet, où elle alla, tandis que M. de Bissy était avec des filles. Il lui fit refuser la porte ; les fruitières de la rue de Sève s’assemblèrent autour de son carosse, disant : c’est bien vilain de refuser la maison à la Princesse qui paye, pour y donner à souper à des filles de joie !
Un homme épris des charmes de l’état de prêtrise disait : quand je devrais être damné, il faut que je me fasse prêtre.
Un homme était en deuil, de la tête aux pieds ; grandes pleureuses, perruque noire, figure allongée. Un de ses amis l’aborde tristement. Eh ! Bon Dieu, qui est-ce donc que vous avez perdu ? Moi, dit-il, je n’ai rien perdu ; c’est que je suis veuf.
Madame de Bassompierre, vivant à la Cour du Roi Stanislas, était la maîtresse connue de M. de la Galaisière, Chancelier du Roi de Pologne. Le Roi alla un jour chez elle, & prit avec elle quelques libertés qui ne réussirent pas. Je me tais, dit Stanislas ; mon Chancelier vous dira le reste.
Autrefois on tirait le gâteau des Rois avant le repas. M. de Fontenelle fut Roi, & comme il négligeait de servir d’un excellent plat qu’il avait devant lui, on lui dit : le Roi oublie ses sujets. À quoi il répondit : voilà comme nous sommes, nous autres.
Quinze jours avant l’attentat de Damiens, un Négociant Provençal, passant dans une petite ville, à six lieues de Lyon, & étant à l’auberge, entendit dire dans une chambre qui n’était séparée de la sienne que par une cloison, qu’un nommé Damiens devait assassiner le Roi. Ce négociant venait à Paris : il alla se présenter chez M. Berrier, ne le trouva point, lui écrivit ce qu’il avait entendu, retourna voir M. Berrier, & lui dit qui il était. Il repartit pour sa Province : comme il était en route, arriva l’attentat de Damiens. M. Berrier qui comprit que ce Négociant conterait son histoire, & que cette négligence le perdrait, lui Berrier, envoie un Exempt de Police & des Gardes sur la route de Lyon ; on saisit l’homme, on le baillonne, on l’amène à Paris, on le met à la Bastille, où il est resté pendant 18 ans. M. de Malesherbes, qui en délivra plusieurs prisonniers en 1775, conta cette histoire dans le premier moment de son indignation.
Le Cardinal de Rohan qui a été arrêté pour dettes, dans son ambassade de Vienne, alla en qualité de grand Aumônier, délivrer des prisonniers du Châtelet, à l’occasion de la naissance du Dauphin. Un homme voyant un grand tumulte autour de la prison, en demanda la cause : on lui répondit que c’était pour M. le Cardinal de Rohan, qui, ce jour là, venait au Châtelet. Comment, dit-il naïvement, est-ce qu’il est arrêté ?
M. de Roquemont, dont la femme était très-galante, couchait une fois par mois dans la chambre de Madame, pour prévenir les mauvais propos si elle devenait grosse, & s’en allait en disant, me voilà net, arrive qui plante.
M. de... que des chagrins amers empêchaient de reprendre sa santé, me disait : qu’on me montre le fleuve d’Oubli, & je trouverai la fontaine de Jouvence.
Un jeune homme sensible, & portant l’honnêteté dans l’amour, était bafoué par des libertins, qui se moquaient de sa tournure sentimentale. Il leur répondit avec naïveté : est-ce ma faute à moi, si j’aime mieux les femmes que j’aime, que les femmes que je n’aime pas ?
On faisait une quête à l’Académie Française ; il manquait un écu de six francs ou un louis d’or : un des membres, connu par son avarice, fut soupçonné de n’avoir pas contribué. Il soutint qu’il avait mis : celui qui faisait la collecte, dit : je ne l’ai pas vu, je le crois. M. de Fontenelle termina la discussion, en disant : je l’ai vu moi ; mais je ne le crois pas.