Charlotte i druga szansa - ebook
Charlotte i druga szansa - ebook
Charlotte nie może się pogodzić z faktem, że w tym roku Doro jedzie z nią na wakacje do Francji. Niby czemu? Przecież się obraziła! Decyzja jednak zapada i dziewczyny będą musiały spędzić wakacje razem. Nicolas i Thierry sprawią, że Doro znów odkryje miłość do jazdy konnej, a Charlotte – jak to ona, nie przejdzie obojętnie obok konia, któremu dzieje się krzywda… Tylko czy przyjaźń dziewczyn ma jeszcze szansę? I dokąd wieczorami wymyka się Doro? Wyspa Noirmoutier jeszcze nigdy nie miała tyle tajemnic!
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8008-335-6 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ogi proste, pięty w dół! – zawołałam po raz kolejny i machnęłam długim batem, żeby Sporty nie zwolnił do stępa. – Nie unoś kolana! Głowa prosto, łopatki razem! I anglezuj! Śmiało! Pracuj łydką!
Stary wałach rasy appaloosa był najgrzeczniejszy ze wszystkich szkolnych koni w naszej stadninie. W parze z wiekiem i doświadczeniem szedł również spryt, więc Sporty dobrze wiedział, kiedy musi się starać, a kiedy nie. Szczupła, ciemnowłosa dziewczynka na jego grzbiecie, tak mała, że nogami ledwie sięgała za tybinki, nie robiła na nim najmniejszego wrażenia. Lekceważył ją do tego stopnia, że gdybym nie uganiała się za nim, cmokając i wymachując batem, już dawno by się zatrzymał. Ociekałam potem i zdawało mi się, że przebiegłam przynajmniej trzy razy więcej niż koń.
– Mam kolkę! – pisnęła dziewczynka, której imienia nie zapamiętałam. – Mogę pojechać stępa?
– O rany... – jęknęłam cicho. – Stęęęęęp, Sporty!
Kursantka przycisnęła dłonie do boku, skrzywiła się i zrobiła zbolałą minę. Jej matka natychmiast poderwała się z ławki obok bandy placu.
– Kończymy na dziś? – zapytała przestraszonym głosem.
– Nie. Muszę wytrzymać te dziesięć minut do końca – odpowiedziała dziewczynka, zerkając na zakurzony zegar zawieszony nad oknem Kasyna.
W pierwszej chwili myślałam, że się przesłyszałam.
– Chcesz się czegoś napić, myszko? – krzyknęła matka, wymachując plastikową butelką.
– Mogę? – Mała spojrzała na mnie niepewnie.
– Jeśli zaraz masz stracić przytomność albo umrzeć z odwodnienia, to proszę bardzo – odpowiedziałam, wzruszając ramionami.
– Nie, jednak mi się nie chce – odkrzyknęła do matki.
W tej samej chwili rozdzwonił się głośno telefon kobiety przy bandzie, choć wszędzie wisiały tabliczki informujące jednoznacznie, że w hali ujeżdżalni telefony komórkowe nie są mile widziane.
– Hej, słuchaj, co miałaś na myśli, że musisz wytrzymać jeszcze dziesięć minut? – zapytałam uczennicę, wciąż jeszcze zaskoczona. – Nie cieszysz się, że możesz pojeździć konno?
– Chyba nie. – Wzruszyła ramionami. Znów się zgarbiła i podniosła pięty. – Inaczej to sobie wyobrażałam. No wiesz, że będzie łatwiej.
– A, rozumiem. – Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć. Nie chciało mi się wierzyć, że można patrzeć na zegar i odliczać minuty do końca! W moim przypadku było zupełnie inaczej, dawno temu, kiedy jeszcze jeździłam na szkolnych koniach, a na pojedynczą godzinę zajęć cieszyłam się przez cały tydzień. Nawet kiedy przydzielano mi konia, z którym się nie dogadywałam albo którego się bałam, jak Śnieżynka, Hanko, Douglasa czy Fariny, nigdy nie wyczekiwałam końca zajęć.
– No bo ja myślałam, że jak wsiądę, to zaraz będę jeździć – przyznała dziewczynka. – A jestem już na trzeciej lekcji, jeżdżę na lonży i nic nie umiem. W kinie inaczej to wyglądało. Jakby jazda konna była zupełnie prosta.
No bosko! Kolejna ofiara Wichru! Za każdym razem, kiedy do kin wchodził film o koniach, pojawiało się kilka nowych dziewczynek, które koniecznie chciały zacząć jeździć i doznawały bolesnego rozczarowania, że w ujeżdżalni czekał na nie przypięty do lonży dobry stary Sporty, a nie czarny nieposkromiony ogier. Większość z nich dawała sobie spokój już po pierwszych zajęciach i nigdy więcej nie widzieliśmy ich w stadninie.
– Słuchaj – zaczęłam. – Nie da się nauczyć jeździć w dwa tygodnie. Trzeba sporo wysiłku i wytrwałości, zanim człowiek będzie tak dobry jak ta aktorka, która grała Mikę, tym bardziej że ona...
– O rany, to ty też widziałaś Wicher?! – przerwała mi uczennica, a w jej oczach pojawił się błysk zachwytu. – A pamiętasz, jak ona jechała na oklep przez łąkę? To było boskie, prawda?
– Daj mi skończyć – odpowiedziałam. – Trzeba mieć źle w głowie, żeby wierzyć, że można tak szybko opanować jazdę konną, jak pokazują w filmach. Ja sama zaczęłam cztery lata temu... i... usiądź porządnie!... i ciągle jeszcze nie powiedziałabym o sobie, że jestem super.
– Jak to? – Dziewczynka spojrzała na mnie z przerażeniem w oczach. – Czyli po czterech latach nauki cały czas nie potrafisz jeszcze jeździć konno?!
– Nie no, potrafię.
Niech to diabli, jak prosto wytłumaczyć, co mam na myśli? Czy w ogóle warto próbować? Jeśli ktoś od razu nie zwariował na punkcie koni, to z całą pewnością nie poradzi sobie z tymi wszystkimi upadkami i porażkami, które na niego czekają. Jazda konna to coś więcej niż zwykłe hobby – tego zdania byłyśmy ja i moje przyjaciółki. Kiedy w czasie wakacji koleżanki z klasy i rodzeństwo spędzali wolny czas na basenie albo w lodziarni, my tkwiłyśmy w stajni. Pociłyśmy się w ujeżdżalni, miałyśmy usta pełne pyłu z maneżu, przy trzydziestu pięciu stopniach Celsjusza przenosiłyśmy siano i słomę w magazynie pod dachem, gdzie temperatura była pewnie jeszcze dwadzieścia stopni wyższa, żywcem zjadały nas muchy i gzy, miałyśmy czarne paznokcie i wiecznie brudne ciuchy. Zimą w stajni trzęsłyśmy się z zimna. Kiedy padało, maneż stał pod wodą, a po każdej jeździe trzeba było starannie wytrzeć i wysuszyć konia, siodło i ogłowie – ale żadna z nas nie marzyła o niczym innym! Konie były naszym życiem, tak samo jak wszystko, co się z nimi wiązało.
Niezadowolona dziewczynka, która wisiała na grzbiecie Sporty’ego bezwładna jak worek ziemniaków, nie sprawiała wrażenia, jakby kiedykolwiek była w stanie z własnej woli czyścić bandy miotłą, grabić ujeżdżalnię czy wynosić końskie kupy i w dodatku dobrze się przy tym bawić. Nawet nie próbowałam sobie wyobrazić, co powiedziałaby na to jej odstrzelona mama z tipsami i drogim smartfonem!
– No to jak? – zapytała mała podejrzliwie. – To umiesz w końcu jeździć czy nie?
– Umiem, oczywiście, że umiem – zapewniłam ją. – Mam własnego konia, który wcale nie jest łagodny jak baranek, wygrałam nawet zawody w skokach. Ale każde zwierzę jest inne, więc to, że dogaduję się ze swoim koniem, nie oznacza, że będę się dogadywać z każdym innym wierzchowcem. Żeby jeździć tak dobrze jak na przykład pan Weyer, nasz trener, trzeba poświęcić bardzo wiele pracy, nie mówiąc już o tym, że bez talentu i tak nie dojdziesz do podobnego poziomu. Ale najważniejsze jest to, że jazdy konnej można się nauczyć, tylko jeżdżąc.
– Aha. – Dziewczynka westchnęła smutno. – Szkoda. W takim razie lepiej sobie odpuśćmy, co? I tak nie dam rady.
Niewiele brakowało, a przyznałabym jej rację, lecz w porę ugryzłam się w język, bo pomyślałam, że jeśli już na pierwszych zajęciach będę zniechęcała nowe uczennice, pan Weyer nigdy więcej nie da mi prowadzić lekcji, i zrobiło mi się gorąco. Zaczęłam się gorączkowo zastanawiać, jak ją zachęcić, żeby do nas wróciła. I wtedy coś mi przyszło do głowy.
– Słuchaj, eee... jak masz na imię?
– Thea.
– Dzięki. No więc, Thea, powiedz mi, masz jakieś hobby?
– Mam. Balet, siatkówka, skrzypce i pływanie – wyliczyła, choć bez szczególnego entuzjazmu. Jej matka w tym czasie rozmawiała głośno przez telefon.
– A co lubisz najbardziej? – pytałam dalej.
– Hm... sama nie wiem. – Thea spojrzała nerwowo na mamę. – Wszystko jest okej w sumie.
– Słyszałaś kiedyś o woltyżerce?
– To jest taka gimnastyka na koniu? – upewniła się.
– Tak jest. Vivien, nasza instruktorka woltyżerki, była mistrzynią kraju, mistrzynią świata i wygrała całą masę zawodów.
– Serio? – Thea zrobiła z wrażenia wielkie oczy.
– Serio. Może byłoby dobrze, gdybyś najpierw spróbowała woltyżerki, zanim na dobre zaczniesz naukę jazdy konnej? W woltyżerce nie korzysta się z siodeł, więc to trochę tak, jak w Wichrze.
– Cool!
– No a poza tym masz przygotowanie baletowe, więc pewnie będzie ci łatwiej – ciągnęłam. – Kiedy zaczyna się od woltyżerki, wszystko potem przychodzi naturalnie i bez wysiłku. Poprawisz zmysł równowagi i będziesz znała rytm chodów konia.
– Ty też zaczynałaś od woltyżerki? – zapytała Thea.
– Tak – odpowiedziałam, lecz nie miałam ochoty zgłębiać tego tematu, bo szybko się okazało, że nie mam za grosz talentu do woltyżerki i prawdę mówiąc, nigdy nie udało mi się nawet wsiąść dobrze na konia. – Jeśli chcesz, możemy zaraz podejść do Vivien i zapytać, co o tym myśli. Ale zanim zsiądziesz, musisz koniecznie choć raz spróbować galopu.
– O nie, chyba lepiej nie. – Thea zrobiła przestraszoną minę. Znów spojrzała w stronę matki, lecz ta była tak pochłonięta rozmową, że nie zauważyła nawet, że rozmawiamy.
– Jechałaś już kiedyś galopem? – zapytałam. – Galop to najładniejszy z chodów konia!
– A jeśli spadnę?
– Ze Sporty’ego? Z niego nikt nie spada! – zapewniłam ją. – On galopuje jak konik na biegunach. Pochyl się lekko do przodu i trzymaj się siodła, okej?
– Okeeeeej...
– Gotowa?
– Sama nie wiem...
– Oj, daj spokój, kawałek galopem i po krzyku. Wyprostuj nogę, oprzyj pewnie stopy w strzemionach i pięty w dół, żeby ci stopa nie przeszła do przodu! – Dałam Sporty’emu znak batem, że ma ruszyć, i cmoknęłam głośno. – Galop roboczy! Naprzód!
Stary wałach posłusznie ruszył z miejsca i powolnym galopem, jak na filmie odtwarzanym w zwolnionym tempie, pogalopował dookoła mnie. Mój kolega Simon żartował zawsze troszkę złośliwie – ale i nie bez racji – że Sporty poza standardowymi chodami, a więc stępem, kłusem i galopem, ma też w repertuarze chody pośrednie: stępokłus i kłusolop. Stary wałach nie był w stanie zdobyć się już na prawdziwy, zamaszysty galop i wiele osób, które widziało, jak porusza się swoim kłusolopem, myślało, że jest na coś chory. Dla początkujących jednak taki spokojny, powolny galop był bardzo wygodny.
– No i? – krzyknęłam. – Podoba ci się?
– O, wow! Tak! – odkrzyknęła Thea z zachwytem. – To znacznie lepsze niż kłus!
– Dobrze, to teraz puść się lewą dłonią i oprzyj ją na udzie!
Posłusznie przełożyła rękę i uśmiechnęła się szeroko.
– Prrr! Stęęęęęp! – powiedziałam głośno, na co Sporty natychmiast zwolnił.
Ten koń to prawdziwy skarb – jest spokojny, cierpliwy, bardzo grzeczny i wyjątkowo opanowany.
– O kurczę, ale to było super! – Thea poklepała wałacha po szyi i uśmiechnęła się szeroko. – Z panem Weyerem nie odważyłam się galopować!
– Na początek zawsze jest stęp i kłus. Ale teraz przynajmniej już wiesz, jak to jest, kiedy się galopuje. – Cieszyłam się, że w końcu coś jej się spodobało.
I przypomniałam sobie, co powiedział pan Weyer, kiedy trenowałam lotną zmianę nogi w galopie na Won Da Piem: jeden sukces wystarczy, potem trzeba odpocząć.
– Mogę jeszcze raz zagalopować?
Spojrzałam na zegarek.
– Twoje zajęcia dobiegły właśnie końca – wyjaśniłam z żalem.
– Co? Serio? – Thea uniosła wzrok z niedowierzaniem. – Proszę! Proszę, proszę, proszę! Jeszcze tylko raz galop!
– Niech ci będzie – zgodziłam się i uśmiechnęłam w duchu. – No, Sporty, jeszcze raz! Galop!
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------