Chcę, byś była w moim życiu - ebook
Chcę, byś była w moim życiu - ebook
Daj się oczarować magii zimowego Londynu w nowej powieści Klaudii Muniak!
Zuza pracuje jako dziennikarka i od kilku lat nie obchodzi Bożego Narodzenia. Co wcale nie oznacza, że za świętami nie tęskni. Niegdyś był to jej ulubiony czas w roku, który spędzała w towarzystwie rodziny. Decyduje, że najwyższa pora do tego wrócić. Świąteczne przygotowania rozpoczyna od przypalenia pierników, co powoduje ewakuację całego bloku. Przy okazji poznaje jednak nowych sąsiadów, więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Szczególnie Kuba, który mieszka tuż za ścianą, robi na dziewczynie duże wrażenie. Okazuje się, że jest muzykiem i to niebanalnym, ponieważ tworzy utwory z… dźwięków przyrody. Zuza postanawia napisać o nim artykuł. A jak wiadomo, wspólna praca zbliża. Tylko czy na pewno każdy jest tym, za kogo się podaje? I co zrobić, gdy przeszłość nie daje o sobie zapomnieć?
Dowiedz się, dlaczego Zuza przez kilka lat starała się wykreślić święta z kalendarza i czy w tym roku uda jej się odkryć tę grudniową magię na nowo!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67461-57-3 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piekła je moja babcia, potem mama, teraz próbuję ja. Pierniki mają być kruche, miodowe, z wyraźnym aromatem cynamonu i nutą pomarańczy. Składniki wyłożyłam już na drewnianą stolnicę. Kupiłam ją cztery lata temu. Wtedy też usiłowałam upiec trochę korzennych ciasteczek na zbliżające się Boże Narodzenie. Później do niczego więcej jej nie użyłam. Miałam ją nawet wyrzucić, ale ostatecznie upchnęłam głęboko na samo dno jednej z kuchennych szafek. Pod stertą przyborów i naczyń była przez te wszystkie lata zupełnie niewidoczna. Chciałam, aby taka pozostała, początkowo wydawało mi się, że na zawsze.
Jeszcze miód, pięć pełnych łyżek. Strasznie się klei, nie wiem, jak to wszystko połączę w jednolitą masę. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś mi się to udało. Nigdy nie byłam kuchmistrzynią, ale w ostatnim czasie w ogóle stroniłam od gotowania. Tym bardziej od pieczenia.
Ale do dzieła! Najpierw nóż. Do połączenia się składników jeszcze długa droga, jajko rozlewa mi się na boki, muszę szybko łapać żółtko, aby nie wydostało się poza stolnicę. Zagarniam je zamaszyście, w powietrzu unosi się mąka. Dostaje mi się do oczu. Unoszę głowę i mrugam powiekami, aby się jej pozbyć. Nic z tego, oczy wciąż mnie szczypią. Na domiar złego kilka kosmyków wydostaje się z upiętego na czubku głowy koka i opada mi na twarz.
Myję ręce i doprowadzam się do porządku. Kiedy oczy przestają mnie szczypać, upinam kok od nowa, tym razem ciaśniej, aby moje naturalnie pofalowane, a przez to zwykle bardzo niesforne kosmyki więcej mi nie przeszkadzały. Mam długie brązowe włosy, czasem lubię rozjaśnić końcówki, ale tej zimy zdecydowałam się na jednolity kolor.
Wracam do mojego ciasta, wtedy też słyszę niski warkot silnika. Zerkam przez okno, mam je tuż przed sobą. Kuchnia usytuowana we frontowej części mieszkania ma kilka zalet. Obładowana zakupami, nie muszę taszczyć ich przez cały dom, a przygotowując śniadanie czy pijąc popołudniową kawę, mogę przyglądać się temu, co dzieje się przed blokiem.
Z taksówki wyskakuje mężczyzna, zarzuca na ramię dużą sportową torbę. Auto odjeżdża, ale po chwili w tym samym miejscu parkuje biały van. Wysiada z niego dwóch mężczyzn. Trudno mi ocenić ich wiek, są zbyt daleko – moje mieszkanie znajduje się na piętrze.
Zaciekawiona sytuacją za oknem, zanurzam palce w papce, która wciąż nie przypomina ciasta na pierniki. Zaczynam je zagniatać, tymczasem mężczyzna, który chwilę temu przyjechał taksówką, podchodzi do samochodu dostawczego. Kierowca zdążył już otworzyć tylne drzwi. W trójkę zaczynają wyładowywać z niego bagaże i drobne przedmioty domowego użytku. Nie widzę dokładnie jakie, ale najwyraźniej ktoś wprowadza się gdzieś nieopodal.
Odrywam wzrok od mężczyzn i zerkam na swoje ciasto. Wygląda mizernie. Nadal nie ma jednolitego koloru, przybrało też dziwnie lepką konsystencję. Musiałam je wyrabiać zbyt długo i część dodanego do niego masła się roztopiła. Znów nie wierzę, że kiedyś samodzielnie udało mi się upiec pierniki, ale przecież dobrze pamiętam, jaka byłam z nich wtedy dumna.
Formuję kulę z ciasta, daleko jej do idealnej, ale może coś z niej jeszcze wyjdzie. Owijam ją w papier do pieczenia i wkładam do lodówki. Mam godzinę, aby posprzątać bajzel, który narobiłam w kuchni.
Czyszczę stolnicę z resztek ciasta i zerkam na to, co dzieje się na chodniku. Mężczyźni zabierają się do przenoszenia wyładowanych z vana rzeczy, wychylam się bardziej i okazuje się, że zmierzają do mojego bloku. Są już przy klatce schodowej.
Mieszkam w uroczym dwupoziomowym budynku. Na piętro wchodzi się po metalowych schodach ulokowanych na zewnątrz zabudowy, w jej wschodnim skrzydle. Do kolejnych mieszkań prowadzi wąski balkonik z taką samą metalową poręczą. Drzwi do apartamentów, jak czasami się je tutaj nazywa, są w różnych kolorach: żółte, czerwone i niebieskie. Moje są zielone.
Nie mieszkam sama, od wielu lat dzielę niewielką przestrzeń typowo angielskiego flat z Martą, sympatyczną pielęgniarką, która wiele godzin spędza w szpitalu i z oddaniem opiekuje się pacjentami. Podziwiam jej zaangażowanie. Jeśli faktycznie istnieje coś takiego jak powołanie, to moja współlokatorka z pewnością je ma. Towarzyszy nam też Nika, przytulaśna kotka, którą opiekuję się od lat.
Ścieram blat, zastanawiając się, w którym mieszkaniu pojawią się nowi lokatorzy. Nie utrzymuję zażyłych stosunków z sąsiadami, nie znam wszystkich, którzy tutaj mieszkają, ale w bloku jest spokojnie i czuję się w tej okolicy bezpiecznie. Naturalnie chciałabym, aby tak pozostało.
Czekam, aż mężczyźni przejdą obok mojego okna, ale nic takiego się nie dzieje. Musi chodzić o któreś z mieszkań przed tym, które sama zajmuję. Próbuję sobie przypomnieć, czy widziałam ostatnio jakieś ogłoszenie dotyczące sprzedaży, i jednocześnie wpada mi do głowy, że pierwszy grudnia to dość nietypowa data na przeprowadzkę. Wydawałoby się, że ludzie żyją już wtedy zbliżającymi się świętami Bożego Narodzenia i nie podejmują tak ważnych decyzji jak zmiana miejsca zamieszkania. Oczywiście nie ma to nic wspólnego z prawdą. W zeszłym roku, jak i w kilku poprzednich, sama pierwszego grudnia w ogóle nie myślałam o świętach.
To właśnie dziś zaczyna się ostatni miesiąc tego roku. Zerkam na komórkę, aby sprawdzić datę, choć przecież wcale nie muszę tego robić. Moje dzisiejsze działania w kuchni są aż zbyt wyraźnym potwierdzeniem, że rozpoczął się czas przedświąteczny.
Przypominam sobie, że rozgłośnia radiowa Magic właśnie dziś zaczyna grać świąteczne piosenki, przez cały grudzień stacja będzie „częstować” swoich słuchaczy wyłącznie tego rodzaju nutami. To już ich utarty zwyczaj, niedługo chyba stanie się nawet tradycją.
Spoglądam na radio, które stoi na lodówce. To dość archaiczny model, był tutaj, kiedy się wprowadziłam. Działał, więc nie było sensu go wyrzucać. Działa nadal. Ale sprzęt nie grał świątecznych piosenek od kilku lat. Podchodzę do niego z postanowieniem, że od razu rzucę się na głęboką wodę, zamiast stopniowo wdrażać się w świąteczny klimat. Włączam radio i szukam właściwej stacji. Po chwili docierają do mnie pogodne dźwięki. Już pierwsze nuty brzmią znajomo, po chwili chwytam, jaka to piosenka. „It’s the Most Wonderful Time of the Year”, jedna z ulubionych mojej mamy.
It’s the most wonderful time of the year
There be much misoletong
And hearts will be glowing
When loved ones are near
Wsłuchuję się w tekst, próbując przypomnieć sobie wykonawcę. Tak, to Andy Williams! W głowie natychmiast wybucha mi wspomnienie, jak mama śpiewa razem z nim. Zagniata przy tym ciasto na pierniki. Ja jestem zaledwie kilkuletnią dziewczyną. Agata, najstarsza z naszej trójki, jej pomaga, a Arek, kilkunastomiesięczny brzdąc, robi dookoła mnóstwo bałaganu. Ale mama się nie złości, śmieje się, nie przestając wyrabiać ciasta, i śpiewa dalej. Ma delikatny, wręcz aksamitny głos, bardzo przyjemny dla uszu. Niemal bezwiednie uśmiecham się do tych wspomnień, są tak pogodne, że naprawdę robi mi się od nich cieplej.
Zostawiam radio, niech gra dalej, i zdejmuję sweter. Wypijam szklankę wody, bo wciąż jest mi gorąco. Wspomnienia z dzieciństwa mnie opuszczają, zupełnie jakbym przełknęła je wraz z zimną wodą. Biorę się do przygotowania blachy do pieczenia, między nogami kręci się Nika. Pewnie ma ochotę na pieszczoty, będzie musiała zaczekać, aż uporam się z ciasteczkami.
Włączam piekarnik, aby się nagrzał. Wtedy w radiu zaczyna lecieć „All I Want for Christmas Is You”, jeśli się nie mylę, w wykonaniu Mariah Carey i Justina Biebera. Wesołe skoczne nuty, które dobrze znam. Przez ostatnie lata ich unikałam, ale nie dało się zupełnie od nich odciąć. Z nastaniem grudnia rozbrzmiewały wszędzie dookoła: w sklepach, w miejscach użytku publicznego, nawet w mojej redakcji. W tym roku chcę, aby te radosne melodie gościły także w moim domu.
Jeszcze moment i trzeba będzie wałkować ciasto. Zerkam przez okno, chodnik przed blokiem opustoszał, nie ma ani białego vana, ani krzątających się przy nim mężczyzn. Szybko się uwinęli.
Repertuar w radiu się zmienia, znów doskonale znam piosenkę, kiedyś stale ją nuciłam. Michael Bublé i jego „It’s Beginning to Look a Lot Like Christmas” „chodzili” za mną przez cały grudzień. Głos kanadyjskiego piosenkarza wspaniale nadaje się do świątecznego klimatu, więcej – on go tworzy.
Przy drugiej zwrotce nieśmiało zaczynam podśpiewywać pod nosem, nie jestem pewna, czy pamiętam słowa. Pierwszy wers idzie mi topornie, ale drugi już znacznie lepiej. W końcu okazuje się, że jest całkiem dobrze. Nawet kilkuletnia przerwa w celebrowaniu świąt Bożego Narodzenia nie zdołała wypędzić z mojej pamięci tekstu tej piosenki. Co więcej, ciągle bardzo mi się podoba! A głos Michaela Bublé jakby urzekał mnie na nowo. Uśmiecham się, to była dobra decyzja, koniec z unikaniem świąt!
Rozwałkowuję ciasto, ma mieć pięć milimetrów. Sprawdzam kilkukrotnie, zanim stwierdzam, że udało mi się tyle uzyskać. Wykrawam gwiazdki, dzwonki, choinki i aniołki. Tych ostatnich jest najwięcej, najbardziej mi się podobają, jako dziecko Agata też najbardziej je lubiła. Arek zwykle wybierał choinki.
Układam ciasteczka na blaszce do pieczenia. O dziwo, pomimo wcześniejszej niedoskonałości ciasta wyglądają naprawdę obiecująco.
Wrzucam blachę do piekarnika, szczerze z siebie zadowolona. Założyłam, że będę potrzebować co najmniej kilku prób, zanim wyjdzie mi coś nadającego się do zjedzenia, ale może jednak niepotrzebnie tak w siebie wątpiłam. Piętnaście minut i przekonam się, czy moje obawy faktycznie były na wyrost.
Biorę się do wałkowania pozostałej części ciasta. Kiedy ponownie udaje mi się uzyskać pięciomilimetrowy placek, rozdzwania się moja komórka. Zerkam na wyświetlacz, nie znam numeru, który próbuje się ze mną połączyć. Opłukuję pospiesznie dłonie w zlewie, wycieram je w ścierkę i odbieram. Okazuje się, że dzwoni kurier. Spodziewałam się tego, Marta prosiła mnie o odbiór paczki.
– Zaraz, nie rozumiem – rzucam do telefonu, nie dowierzając temu, o czym przed chwilą poinformował mnie dostawca. – Nie przyniesie mi pan przesyłki na górę?
– Ubezpieczenie nie obejmuje wnoszenia po schodach – argumentuje.
– Słucham?!
– Ubezpieczenie naszej firmy kurierskiej nie obejmuje wnoszenia przesyłek po schodach – powtarza. – Takie zasady.
– Chyba pan żartuje – prycham pod nosem. Słyszałam o podobnych sytuacjach, ale nigdy coś takiego mi się nie przydarzyło. – Proszę poczekać, już do pana schodzę!
Wybiegam z mieszkania nabuzowana. Szybkim krokiem przemierzam balkonik, mijając ciąg kolorowych drzwi sąsiadów. Obejmuję się ramionami, nie włożyłam kurtki, a temperatura jest iście… zimowa. Docieram do metalowych schodów i zbiegam z nich truchtem.
Nim zdążę się zatrzymać, zauważam karton, który kurier właśnie kładzie na chodniku. Pierwsze, o czym myślę, to to, że Marta postradała zmysły. Wielkość paczki mnie przeraża i zaczynam mieć poważne obawy, czy dam radę zanieść ją do mieszkania. Posapywania mężczyzny, który kładzie karton na chodniku, tylko utwierdzają mnie w tym przypuszczeniu.
– Może jednak wniesie mi pan tę paczkę na górę? – pytam. – Wygląda na ciężką.
– Bo jest ciężka – odpowiada. – Przykro mi, ale nasze ubezpieczenie nie obejmuje wnoszenia po schodach.
– Jak ja to sama tam zataszczę? – Wskazuję mu na zewnętrzną klatkę schodową.
– Przykro mi bardzo, ale nasze ubezpieczenie nie obejmuje wnoszenia po schodach – powtarza jak katarynka, czym drażni mnie jeszcze bardziej. Muszę do tego uważnie wsłuchiwać się w to, co mówi, bo nie dość, że ma silny hinduski akcent, to chyba jeszcze jakąś wadę wymowy, ewidentnie zjada głoski. – Powinna była pani sprawdzić to przed wyborem firmy kurierskiej – dorzuca, jakby chciał mnie dodatkowo wkurzyć.
Zagryzam wargi, może i ma rację, ale jest po fakcie i sytuacja wygląda tak, że jego klientki, która składała zamówienie, tutaj nie ma. Na litość boską, myślę ze złością, przecież nie jestem w stanie wtaszczyć tego pudła po tak wąskich schodach!
– Może zrobi pan wyjątek? – Próbuję jeszcze raz z nadzieją, że jednak wyciągnie do mnie pomocną dłoń.
– Nie mogę i tyle – odpowiada, i mając w nosie moje nieciekawe położenie, kieruje się do przednich drzwi wozu.
Kucam przy kartonie i próbuję go podnieść. Matko jedyna, nie mogę tego dźwignąć! Marta naprawdę oszalała! Zastanawiam się, ile musi być w środku książek, skoro to pudło tyle waży. Dwadzieścia, trzydzieści? Tyle chyba bym podniosła, a to pudło ani drgnie. Szaleństwo. Sama lubię czytać, ale moja współlokatorka to już kompletna maniaczka. Zaczynam poważnie myśleć o tym, że koleżanka powinna podjąć leczenie. Jej pokój jest zawalony książkami, leżą wszędzie, teraz już układa je w stosy przy ścianie. Gdzie zmieści te, które właśnie do niej przyszły?
– Zostawi mnie pan z tą paczką na chodniku?! – cedzę przez zaciśnięte zęby, nie dowierzając, że facet w istocie zamierza to zrobić.
– Może pani poprosić o pomoc któregoś z sąsiadów – sugeruje kurier bezdusznym tonem.
– Poprosiłam o pomoc pana – syczę w odpowiedzi.
– Ja nie mogę.
Prycham pod nosem, a dostawca wyjmuje z samochodu elektroniczny czytnik i prosi o podpis. Kusi mnie, by odmówić, pytanie tylko, co tak naprawdę osiągnęłabym takim działaniem. Składam swój autograf, a kierowa raczy mnie wyświechtanym: Have a nice evening!
– Have a nice evening – przedrzeźniam go, kiedy wsiada do samochodu. – Dupku!
Kurier odjeżdża, krzyczę za nim jeszcze raz: „Dupku!”, tym razem głośniej. Oczywiście nic mi to nie daje. Spoglądam na paczkę, no dobrze, może przesadzam i sobie z nią poradzę. Schylam się i próbuję ją podnieść. Tym razem udaje mi się ją oderwać od ziemi, ale nie mam szans się z nią wyprostować. Idę więc pochylona w kierunku schodów. Sapię, czując, że paczka wyślizguje mi się z rąk.
Za chwilę, bach! Upada na chodnik. Przyglądam się uważnie przesyłce, mam nadzieję, że znajdujące się w niej książki są dobrze zabezpieczone. Karton nie wygląda na uszkodzony, więc przymierzam się, by znowu go podnieść. Próbuję różnych chwytów, ale żaden nie okazuje się lepszy niż ten, dzięki któremu udało mi się odrobinę przenieść paczkę. Do schodów jeszcze kawałek, a potem stopnie… Nie poddaję się, to do mnie niepodobne. Dyszę z wysiłku coraz bardziej, z każdą chwilą karton wydaje mi się cięższy. Pozostawienie przesyłki przed blokiem zupełnie nie wchodzi w grę, obiecałam Marcie, że się nią zajmę. Pewnie też nie podejrzewała, że kurier nie dostarczy paczki pod drzwi.
– A niech to! – syczę w końcu pod nosem, opadając z sił. W przypływie nagłej frustracji mam ochotę kopnąć karton, ale przecież nie chcę zniszczyć książek. – No i kto mi pomoże?! – Wyładowuję swoją bezradność inaczej. – No kto?! – krzyczę w przestrzeń.
W końcu wzdycham ciężko i siadam na paczce zrezygnowana. Kopię leżący na chodniku niewielki kamień, by jeszcze w ten sposób sobie ulżyć. Zaczynam się zastanawiać, którego z sąsiadów mogłabym poprosić o pomoc, gdy coś zaczyna piszczeć. Nie przejmuję się tym za bardzo, bo przecież mam własny problem na głowie. I to niemały. Nagle wkoło bloku robi się dziwne zamieszanie, z kolejnych mieszkań wychodzą sąsiedzi. O rety, czyżby mnie usłyszeli i teraz lecą mi pomóc?
Unoszę głowę i zauważam kłęby dymu wydobywające się z jednego z mieszkań na piętrze. Pisk robi się coraz głośniejszy. Podnoszę się i przyglądam uważniej temu, co się dzieje.
– O szlag! Moje pierniki! – wykrzykuję. W jednej chwili wszystko staje się jasne, zrywam się szybko z miejsca i biegnę do swojego mieszkania.
A. Williams, It’s the Most Wonderful Time of the Year (sł. L. Wyle, E. Pola).2.
Przeciskam się pod prąd na klatce schodowej, popycham sąsiadów ewakuujących się z budynku. Pisk stał się niemal ogłuszający, mam wrażenie, że alarm włączył się w całym bloku. Teraz już wyraźnie widzę, że dym wydobywa się z mojego mieszkania.
Nie waham się wejść do środka, muszę sprawdzić, co się dokładnie dzieje, przecież została tam Nika! Słyszę coraz donośniejsze wycie samochodu straży pożarnej, jednak nie mogę na nich zaczekać. Jeśli rzeczywiście się pali, kotka jest w poważnym niebezpieczeństwie.
Owiewa mnie chmura ciemnego dymu. Zaczynam kaszleć, kuchnia jest zaraz po prawej stronie, więc przechodzę do niej pospiesznie i wyłączam piekarnik. Buchają z niego kolejne kłęby dymu. Wyjmuję rozgrzaną blachę i kładę ją na kuchence, na szczęście nigdzie nie widzę ognia.
Rozglądam się dokładnie, nie wydaje mi się, aby gdziekolwiek się paliło, więc to najpewniej dym wydobywający się z piekarnika uruchomił alarm przeciwpożarowy. Otwieram okno, aby nieco rozproszyć ciemne kłęby spowijające kuchnię. Uszy zaczynają mnie szczypać od piskliwego wycia czujnika. Jest umieszczony na suficie. Chwytam miotłę. Kiedyś Marta zapomniała o tostach i przypaliły się tak bardzo, że też włączył się alarm. Udało nam się go wtedy wyłączyć właśnie za pomocą tej miotły. Inaczej nie byłyśmy w stanie do niego dosięgnąć.
Dźgam czujnik raz za razem, ale nie mogę trafić we właściwy przycisk. Czubek kija od miotły za każdym razem ześlizguje się z powierzchni przycisku.
– Cholera – syczę pod nosem, próbując nieprzerwanie.
– Proszę się odsunąć! – dolatuje mnie męski głos. – Słyszy pani? Proszę się odsunąć.
Okazuje się, że w moim mieszkaniu pojawiło się dwóch strażaków. Spoglądam na nich oszołomiona.
– Proszę wyjść na zewnątrz. – Jeden z mężczyzn bierze mnie pod rękę, jakbym miała stawiać opór. I stawiam, nie sprawdziłam przecież jeszcze, co z Niką.
– Tutaj jest moja kotka! – wykrzykuję. – Powinna być w pokoju. – Wskazuję na właściwe pomieszczenie.
– W porządku, sprawdzimy to – zapewnia strażak. – Proszę się nie martwić o zwierzaka! Teraz musi pani wyjść z mieszkania! – Ponownie ujmuje mnie pod ramię.
Tym razem posłusznie idę za nim. Nigdzie nie zauważyłam ognia, wkoło nie ma już tyle dymu, więc najpewniej Nika jest bezpieczna. Po powtórnym zapewnieniu strażaka, że zajmą się moją kotką, dołączam do zgromadzonych przed blokiem sąsiadów. Stoją w grupach i dyskutują. Przestępują z nogi na nogę, nie wszyscy są porządnie ubrani. Pewnie nie zdążyli chwycić za kurtki, kiedy rozległ się krzykliwy pisk alarmu. Sama też nie mam na sobie płaszcza, więc otulam się własnymi ramionami i patrzę, jak strażacy sprawdzają kolejne mieszkania. Wiem, że nie muszą tego robić, bo to moje spalone pierniki uruchomiły alarm, ale nie mam okazji im o tym powiedzieć. Poza tym, skoro alarm włączył się także w innych lokalach, pewnie i tak będą chcieli sprawdzić, czy i tam wszystko jest w porządku.
– Stare budownictwo – mówi ktoś. – Nie ma tu żadnych barier ognioodpornych. Dym szybko się roznosi, przez to alarmy wyją wszędzie.
Kiwam głową, choć te słowa nie były skierowane do mnie. Teraz przynajmniej rozumiem, skąd to całe zamieszanie.
Po jakimś czasie strażacy schodzą na dół, informując, że nie ma żadnego zagrożenia i możemy wracać do swoich domów. Kobieta, która, jak się okazuje, wezwała straż, dopytuje, skąd ten dym. Usuwam się na bok, mam nadzieję, że informacja o spalonych piernikach nie pójdzie w obieg.
Wreszcie strażacy zaczynają pakować sprzęt, a sąsiedzi rozchodzić się do swoich mieszkań. Tłum przed blokiem powoli rzednieje, a ja przypominam sobie o paczce, która ciągle zajmuje sporą przestrzeń na chodniku. Wtedy też słyszę słowa wypowiadane po polsku:
– Nie uwierzysz, stary! Wprowadziłem się godzinę temu, a już ewakuacja całego budynku!
Obracam głowę i widzę, że młody mężczyzna rozmawia przez telefon.
– No mówię ci, takie przeboje już na wstępie! – Śmieje się głośno. – Strach się bać, co będzie dalej. Ale słuchaj tego, wszystko przez ciastka! Jakaś laska spaliła je na węgiel!
Wzdycham bezgłośnie, bo najwyraźniej strażacy poinformowali mieszkańców bloku, co dokładnie zaszło. Nieznajomy chichocze dalej, a ja z kwaśną miną podchodzę do paczki. Słyszę, że nadal żartuje z moich spalonych pierników, ale tracę nim zainteresowanie. Mam przecież niemały problem, z którym muszę się zmierzyć. Jak po tym, co się przed chwilą stało, poproszę któregoś z sąsiadów o pomoc?
Schylam się i znów próbuję swoich sił. Może jednak uda mi się samej podnieść ten karton. Za moment wyczuwam krople deszczu. Cholera, jeszcze tylko tego mi brakowało! Zbieram się w sobie, nie mogę przecież pozwolić, aby przesyłka zamokła, zniszczą się wszystkie książki zamówione przez Martę!
– No szlag by to! – Głośno daję upust swojej niemocy.
– Może pomóc? – pyta ktoś.
Wyprostowuję się i zerkam przez ramię, by sprawdzić, z kim mam do czynienia. Mężczyzna, który jeszcze chwilę temu rechotał o moich pierniczkach, chowa właśnie komórkę do kieszeni spodni. Jest o głowę ode mnie wyższy, włosy ma ciemne, prawie czarne, jego policzki pokrywa kilkudniowy zarost. Oczy mu błyszczą, wydaje się, że ich tęczówki są jasne, ale jest zbyt ciemno, bym mogła dokładnie określić kolor.
– Naprawdę mógłbyś? – odpowiadam, baczniej przyglądając się nowemu lokatorowi.
– Pewnie! – Nieznajomy częstuje mnie uśmiechem i podnosi karton. – Uuu, trochę waży – stwierdza, ale nie zauważam, aby paczka stanowiła dla niego przesadnie wielki problem. Jest postawnym facetem, pudło w jego rękach wydaje się znacznie mniejsze, niż kiedy sama próbowałam je dźwignąć. – No to prowadź do mieszkania – nakazuje. – I to szybko, bo zaraz się jeszcze do tego wszystkiego przeziębisz.
Ma rację, szczękam zębami z zimna, ale do tej pory zupełnie nie zwracałam na to uwagi. Do tego z nieba zaczynają spadać kolejne krople deszczu.
Obejmuję się ciasno ramionami, jakby miało mnie to choć odrobinę ogrzać, i ruszam schodami w górę. Dobry samarytanin idzie za mną i nic nie mówi. Myślę o tym, czy jest świadomy, że to dym z mojego mieszkania napędził strachu lokatorom całego budynku. Bo że spaliły się pierniczki, już wie.
– Przepraszam za tę aferę – odzywam się, stwierdzając, że najlepiej od razu wyłożyć kawę na ławę. – Wszystko przez tę paczkę. Kurier zostawił mi ją przed blokiem i nie mogłam jej dźwignąć. Kompletnie zapomniałam, że mam ciastka w piekarniku.
– Aaa – mówi przeciągle mój pomocnik. – Więc to wszystko przez ciebie.
– Przepraszam. Nie miałam pojęcia, że ten budynek ma tak przestarzały system przeciwpożarowy.
– Ja też nie. – Nieznajomy śmieje się wesoło. Nie wydaje się przy tym ani oburzony, ani tym bardziej zniesmaczony całym zajściem. Raczej sprawia wrażenie rozbawionego sytuacją.
Docieramy do mojego mieszkania, wchodzimy od razu do kuchni. Chłopak kładzie karton na podłodze, a ja zamykam okno. Mieszkanie zdążyło się już porządnie wychłodzić.
– Oj, chyba nic z nich nie będzie – komentuje mój towarzysz, zerkając na kuchenkę, na której leży blacha ze zwęglonymi ciastkami.
– Nie bardzo – wzdycham z zakłopotaniem. – Miały być pierniki.
– Już na święta? – dopytuje.
– Chciałam trochę poćwiczyć przed świętami…
– No to niezły start! – Śmieje się głośno.
Wtóruję mu, bo nie da się ukryć, że zaczęłam z przytupem. Wtedy nasze spojrzenia nieoczekiwanie się spotykają. W mieszkaniu pali się światło, więc teraz dokładnie widzę jego oczy. Nieznajomy ma bardzo jasne tęczówki. Miodowe. Nie pasują do ciemnych włosów, brwi i szczeciny na policzkach. To prawie jak u mnie, tyle że moje oczy są niebieskie, właściwie bladoniebieskie. Zbyt jasne, aby gładko komponować się z moimi brązowymi włosami. A jednak w tym niedopasowaniu jest coś, co lubię, i nigdy nie decyduję się na jaśniejsze odcienie.
– Jestem Kuba. – Mężczyzna wyciąga dłoń w moim kierunku.
– Zuza. – Podaję mu swoją.
– Miło mi poznać pierwszą sąsiadkę – mówi, wciąż ściskając moją rękę. – I do tego najbliższą.
Unoszę brwi ze zdumienia.
– Wprowadziliśmy się dosłownie godzinę temu, tuż obok.
– Naprawdę? Pod czerwoną dwunastkę?
Kuba kiwa głową. Uśmiecham się, mój nowy sąsiad jest, co tu dużo mówić, atrakcyjny. Przypominam sobie faceta, który wysiadł z taksówki chwilę przed tym, jak pojawił się na chodniku van. To mógł być Kuba. Przyglądam się nowemu znajomemu. Tak, to był on.
– Cóż, dziękuję, że mi pomogłeś! – reflektuję się.
– Nie ma sprawy. Przenieść gdzieś to pudło czy może zostać w kuchni? – pyta i wtedy w korytarzu pojawia się Nika. Szybko przecina korytarz i biegnie w stronę wyjścia z mieszkania. Rzucam się za nią, bo nie jestem pewna, czy drzwi są zamknięte. Niestety nie i Nika wyskakuje na zewnątrz.
– Nika, kici, kici, chodź tutaj, Nika! – wołam, ale na próżno. Biała kotka biegnie wzdłuż balkoniku i z gracją schodzi po schodkach.
– Przepraszam, zostawiłem otwarte drzwi… – mówi ze strapioną miną sąsiad. – Nie pomyślałem, że…
– Spokojnie, nic wielkiego się nie stało. Wypuszczam Nikę, aby pochodziła sobie po osiedlu. Kiedy wraca, skrobie w kuchenne okno.
– Mądra kotka. I fajnie wygląda.
– To zwykły dachowiec, ale rzeczywiście ciekawie się prezentuje przez to swoje jednolite umaszczenie. Znalazłam ją, jak się samotnie błąkała, jeszcze gdy mieszkałam na Mile Endzie z… – Gryzę się w język, bo nie ma potrzeby, bym na wstępie opowiadała sąsiadowi o swojej przeszłości.
– Też lubię zwierzęta – komentuje mężczyzna. – Chociaż chyba wolę psy.
– Ja zdecydowanie jestem kociarą. – Śmieję się, kiedy wracamy do kuchni.
– Tak jak moja siostra – oznajmia Kuba i podnosi pudło. – Mieszka na Havering i ma aż trzy koty! Gdzie to postawić?
– Będę wdzięczna, jeśli wniesiesz paczkę do salonu. – Wskazuję mu drogę. – Tam, tuż za kuchnią.
Karton trafia we wskazane przeze mnie miejsce.
– Dziękuję!
– Drobiazg!
– Tak nie do końca drobiazg, sama musiałabym się sporo napocić, żeby to wnieść. O ile w ogóle by mi się to udało.
– Sąsiedzka przysługa. – Kuba się uśmiecha. Pogodnie i ciepło, jego kości policzkowe stają się przy tym wyraźniejsze, nadają jego twarzy dodatkowy… urok. Oczy błyszczą mu jeszcze bardziej, niż kiedy się nie uśmiecha. Zapatruję się w ich jasną barwę, naprawdę nie pasują do całości. Przykuwają uwagę na tyle, że można byłoby pomyśleć, iż nosi soczewki, aby celowo uzyskać taki efekt. – Trzeba sobie pomagać…
Otrząsam się, zdając sobie sprawę, że zwyczajnie się gapię.
– Jakoś się zrewanżuję – mówię w końcu.
– Może talerzyk pierników?
Spoglądam na sąsiada, zastanawiając się, czy przypadkiem sobie ze mnie nie drwi. Ale nie, Kubie pogodny uśmiech nie schodzi z ust. Nie odnajduję w nim żadnej kpiny. Poza tym… przygląda mi się. Odnoszę wrażenie, że również zwrócił uwagę na moje bladoniebieskie oczy. W moim przypadku można byłoby z kolei pomyśleć, że jestem naturalną blondynką, a brązowe kosmyki to efekt dobrego fryzjera. Ale nie, urodziłam się z tym nieoczywistym połączeniem.
– Jak już mi wyjdą, to na pewno! – odpowiadam z uśmiechem.
– Świetnie. Lubimy czasem przegryźć coś słodkiego, a bożonarodzeniowe pierniki to już obowiązkowo!
Uśmiech zastyga mi na twarzy. Lubimy. My. Liczba mnoga. On i jego dziewczyna? Może nawet żona?
– Tak, racja, bożonarodzeniowe pierniczki są super – dukam.
– Chyba każdy je lubi.
– Tak.
Milkniemy, nie ma już nic do dodania. Z jakiegoś jednak powodu Kuba nie wychodzi. Wreszcie zrywa się z miejsca, jakby właśnie zdał sobie sprawę z tego, że nie ma potrzeby, by dłużej przebywał w mieszkaniu nowej sąsiadki.
– Miło było cię poznać, Zuza. – Spogląda na mnie, jakby szukał potwierdzenia, że nie przekręcił imienia. Albo chce je dobrze zapamiętać, albo tak bardzo nie jest zainteresowany innymi kobietami, że kiedy mu się przedstawiłam, nie zwrócił na nie większej uwagi.
– Ciebie również – odpowiadam. – I… – Rozkładam bezradnie ręce, jakbym nie była pewna, co chcę w tej chwili powiedzieć. – Niech wam się dobrze tutaj mieszka – mówię wreszcie.
– Dzięki!
Kuba częstuje mnie jeszcze jednym uśmiechem, po czym wychodzi. Zamykam za nim drzwi i wzdycham ciężko. Kurier dupek, pierniki spalone, jestem zmarznięta, a w mieszkaniu wciąż unosi się wyczuwalna woń dymu. Byłam przygotowana na wiele, ale na pewno nie tak wyobrażałam sobie pierwszy grudnia.