Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chcesz cukierka? Idź do Gierka. Wspomnienia z dzieciństwa w złotej dekadzie gierkowskiej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 stycznia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Chcesz cukierka? Idź do Gierka. Wspomnienia z dzieciństwa w złotej dekadzie gierkowskiej - ebook

Złota dekada gierkowska to czas, w którym społeczeństwo odczuło poprawę warunków życia w Polsce. Sklepy były lepiej zaopatrzone, a pensje wzrosły. Ta stabilizacja nie trwała jednak długo. Po kilku latach pozorny dobrobyt przerodził się w problemy gospodarcze, z którymi rządzący nie potrafili sobie poradzić. Rosnąca frustracja wśród Polaków coraz bardziej dawała o sobie znać.

Jednak dla tych, którzy w latach 70. i 80. byli dziećmi, dekada gierkowska jawiła się jako beztroski czas.

Autorzy, dzieci z epoki Gierka, wspominają, że dzieciństwo nie było tylko grą w kapsle i podchody, gumami Donald czy pierwszym łykiem pepsi-coli. Z tego czasu pamiętają także zbieranie ziemniaków w ramach czynów społecznych zamiast lekcji i pochody pierwszomajowe, które dla dzieci były jedynie atrakcjami, a nie wyrazem poparcia dla komunistycznych władz. W nostalgii za młodością wspominają również mistrzostwa świata w piłce nożnej w 1982 roku czy koncerty kultowych wówczas zespołów: Perfect, Lady Pank czy Maanam.

Przypomnij sobie atmosferę lat 70. i wczesnych 80. z perspektywy dziecięcego i młodzieńczego świata, do którego nie docierały szarzyzna i mizeria PRL-u.

Poznaj i poczuj klimat dzieciństwa i młodości swoich rodziców, a rozmowy zaczynające się od „za moich czasów…” już nigdy nie będą dla ciebie zagadką.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-914-7
Rozmiar pliku: 5,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AU­TO­RÓW

My, dzie­ci epo­ki Gier­ka, wy­cho­wy­wa­li­śmy się w cza­sach, gdy dobę dzie­li­ło się mię­dzy dom, szko­łę i po­dwór­ko. Nie zna­li­śmy ter­mi­nu „week­end”, a na nasz ty­dzień skła­da­ło się sześć dni ro­bo­czych i wol­na nie­dzie­la. Nie zna­li­śmy wie­lu słów, któ­re dziś są zu­peł­nie na­tu­ral­ny­mi ele­men­ta­mi co­dzien­ne­go ję­zy­ka, z któ­ry­mi obe­zna­ne są już kil­ku­let­nie dzie­ci, ta­kich jak in­ter­net, Net­flix, smart­fon czy sel­fie. Nie zna­li­śmy ich z pro­stej przy­czy­ny – opi­sy­wa­ne przez nie rze­czy i zja­wi­ska po pro­stu nie ist­nia­ły. Nie wie­dzie­li­śmy, czym są gry kom­pu­te­ro­we, glo­bal­ne ocie­ple­nie, me­dia spo­łecz­no­ścio­we czy laj­ko­wa­nie. Wie­dzie­li­śmy za to, czym są gry w kap­sle, dwa ognie i pod­cho­dy, jak roz­pa­lić i zga­sić ogni­sko, w któ­rych miej­scach w le­sie ro­sną czer­wo­no­głow­ce, a w któ­rych praw­dziw­ki. Wie­dzie­li­śmy też, czym jest praw­dzi­we kum­pel­stwo, a nasz świat za­zwy­czaj za­czy­nał się i koń­czył na po­dwór­ku, gdzie spę­dza­li­śmy cały swój wol­ny czas.

My, dzie­ci Gier­ka, nie zna­li­śmy McDo­nal­da, KFC i in­nych fast fo­odów. Prze­ką­ską na szyb­ko była dla nas krom­ka chle­ba z ma­słem i musz­tar­dą lub ze śmie­ta­ną i cu­krem, a praw­dzi­wy­mi ra­ry­ta­sa­mi – szyn­ka kon­ser­wo­wa i kar­to­fle z ogni­ska. Pi­li­śmy mle­ko pro­sto od kro­wy, je­dli­śmy po­mi­do­ry ze­rwa­ne bez­po­śred­nio z krza­ka w ogro­dzie, a li­sta na­szych ulu­bio­nych sło­dy­czy była krót­ka, bo w skle­pach nie było ich zbyt wie­le. Kró­lo­wa­ły oran­ża­da w prosz­ku, lody na pa­ty­ku i ko­gel-mo­gel ukrę­co­ny w domu przez mamę.

Do szczę­ścia wy­star­cza­ło nam na­praw­dę nie­wie­le. Łąka, las, staw i wy­so­kie drze­wa, na któ­re uwiel­bia­li­śmy się wspi­nać.

Ina­czej pły­nął nam czas, ina­czej mie­rzy­li­śmy prze­strzeń, ina­czej na­wią­zy­wa­li­śmy przy­jaź­nie. Nasz świat był mniej zor­ga­ni­zo­wa­ny, więc kie­dy spo­ty­ka­li­śmy się na po­dwór­ku, do domu za­zwy­czaj wy­ga­nia­ła nas ciem­ność. Mnó­stwo cza­su spę­dza­li­śmy w miej­scach, któ­re – jak nam się wy­da­wa­ło – zna­li­śmy tyl­ko my. Mie­li­śmy zde­cy­do­wa­nie mniej­szą wie­dzę o świe­cie, więc pra­wie wszyst­ko było dla nas nie­od­kry­te. Nie wsty­dzi­li­śmy się brud­nych nóg, nie ba­li­śmy się pi­cia wody z kra­nu i na­ci­na­nia skó­ry, by zwią­zać się wię­za­mi krwi. Przy­jaźń ozna­cza­ła dla nas fi­zycz­ną obec­ność. Zda­rza­ło nam się tę­sk­nić za kimś, kto nie po­ja­wił się w szko­le przez ty­dzień.

Ży­li­śmy w świe­cie wol­niej­szym, bez­piecz­niej­szym i spra­wie­dliw­szym niż dziś. Nikt od czwar­te­go roku ży­cia nie wma­wiał nam, że mu­si­my zo­stać le­ka­rza­mi, ar­chi­tek­ta­mi albo biz­nes­me­na­mi, aby osią­gnąć szczę­ście. Zdo­by­wa­nie przez nas wie­dzy było bez­in­te­re­sow­ne i w ża­den spo­sób nie­po­wią­za­ne z ży­cio­wą prag­ma­ty­ką. Nikt też od dzie­ciń­stwa nie or­ga­ni­zo­wał nam za­jęć do­dat­ko­wych tak, by­śmy w wie­ku dzie­się­ciu lat wra­ca­li do domu po do­brze za­pla­no­wa­nym dniu, po­włó­cząc ze zmę­cze­nia no­ga­mi. By­li­śmy wol­ni od pra­gnień ro­dzi­ców, nie mu­sie­li­śmy re­ali­zo­wać ich nie­speł­nio­nych ma­rzeń.

Po­nie­waż nie­wie­le moż­na było ku­pić, nie­mal wszy­scy ubie­ra­li­śmy się po­dob­nie. Szkol­ny ko­ry­tarz nie przy­po­mi­nał wy­bie­gu, nie ota­cza­li­śmy się ga­dże­ta­mi, któ­re wy­róż­nia­ły­by nas spo­śród in­nych. By­li­śmy wol­ni od wska­zy­wa­nia pal­cem na ko­goś, kto jest źle ubra­ny i w związ­ku z tym od­sta­je od in­nych.

Nasz świat był we­sel­szy, cho­ciaż ży­li­śmy w za­mknię­ciu, sza­rzyź­nie i mi­ze­rii PRL-u. Umie­li­śmy się cie­szyć ze wszyst­kie­go, co uda­ło się zdo­być na­szym ro­dzi­com. Z dwóch pu­de­łek po pa­ście do bu­tów i sznur­ka po­tra­fi­li­śmy zro­bić praw­dzi­wy te­le­fon, bo brak po­bu­dza wy­obraź­nię. Mie­li­śmy mało, więc chcie­li­śmy wię­cej, dla­te­go nie nu­dzi­li­śmy się pra­wie ni­g­dy. Bez­wied­nie ćwi­czy­li­śmy wy­obraź­nię, w cza­sach, kie­dy w te­le­wi­zji do­stęp­ne były dwa pro­gra­my, nie moż­na było jej nie ćwi­czyć.

Je­że­li praw­dą jest, że mniej zna­czy wię­cej, to mamy dużo dzię­ki temu, że kie­dyś mie­li­śmy nie­wie­le.

PRO­LOG

Uro­dzi­łam się 4 stycz­nia 1968 roku jako pierw­sze dziec­ko mo­ich ko­cha­nych ro­dzi­ców. Tam­te­go roku zima była bar­dzo mroź­na i śnież­na, bo daw­no temu zimy za­zwy­czaj wła­śnie ta­kie były. Mamę chwy­ci­ły bóle ja­koś pod wie­czór. Roz­e­mo­cjo­no­wa­ny i lek­ko wy­stra­szo­ny tata wsiadł na swo­je­go ko­mar­ka i po­lną ośnie­żo­ną dro­gą po­je­chał do po­bli­skie­go tar­ta­ku, gdzie znaj­do­wał się je­den z dwóch te­le­fo­nów we wsi (dru­gi był u soł­ty­sa). Za­nim tam do­tarł, ko­ma­rek przy­naj­mniej dwa razy wpadł w po­ślizg i tata mu­siał się zbie­rać z dro­gi, otrze­py­wać zgra­bia­ły­mi z zim­na rę­ko­ma śnieg z ubra­nia i od­pa­lać ko­mar­ka po­now­nie. Gdy w koń­cu po­czer­wie­nia­ły na twa­rzy z mro­zu i emo­cji do­tarł do stró­żów­ki tar­ta­ku i z im­pe­tem otwo­rzył drzwi, pró­bu­jąc wy­krzy­czeć za­sko­czo­ne­mu stró­żo­wi po­wód swo­jej na­głej wi­zy­ty, za­bra­kło mu tchu w płu­cach. Chwiej­nym kro­kiem do­szedł do krze­sła, usiadł, a z jego umę­czo­nej pier­si wy­do­był się je­dy­nie za­chry­pły szept: „Dzwoń pan po po­go­to­wie, moja żona ro­dzi!”. Za­nim ka­ret­ka z od­le­głe­go o dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów szpi­ta­la za­je­cha­ła przed dom dziad­ków, gdzie moi ro­dzi­ce wów­czas miesz­ka­li – a dom był pierw­szym do­mo­stwem od stro­ny wschod­niej w mo­jej wsi – ma­mie ode­szły już wody pło­do­we. Ona sama była wte­dy prze­ko­na­na, że po pro­stu zro­bi­ła siku w majt­ki.

Po­noć gdy po siar­czy­stym klap­sie wy­mie­rzo­nym przez po­łoż­ną wy­da­łam swój pierw­szy do­no­śny krzyk, wca­le nie wy­glą­da­łam jak ko­smi­ta, mimo że zde­cy­do­wa­na więk­szość nowo na­ro­dzo­nych dzie­ci wła­śnie tak wy­glą­da. Ro­dzin­na le­gen­da gło­si, że by­łam ślicz­nym dziec­kiem i per­so­nel szpi­ta­la wraz z moją dum­ną i szczę­śli­wą mamą, za­chwy­cał się mną aż do ostat­nie­go dnia na­sze­go po­by­tu w pla­ców­ce. Wpraw­dzie dużo póź­niej ży­cie mia­ło mnie na­uczyć, że ślicz­na bu­zia jest zde­cy­do­wa­nie dru­go­rzęd­na wo­bec tego, co na­praw­dę sobą re­pre­zen­tu­ją lu­dzie, to jed­nak bar­dzo dłu­go lu­bi­łam chwa­lić się tym fak­tem z naj­wcze­śniej­sze­go eta­pu mo­je­go ist­nie­nia.

Gdy po bli­sko ty­go­dniu spę­dzo­nym w szpi­ta­lu pod­eks­cy­to­wa­na mama po raz pierw­szy roz­wi­ja­ła mnie z be­ci­ka w ma­leń­kim po­ko­iku na pod­da­szu w domu te­ściów, ci też nie kry­li swo­je­go za­chwy­tu. Bab­cia Zo­fia, mama mo­je­go taty, któ­ra uro­dzi­ła się i wy­cho­wa­ła we Lwo­wie, zło­ży­ła ręce jak do mo­dli­twy i ze świę­tym prze­ko­na­niem, wła­ści­wym ko­bie­tom nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu, krzyk­nę­ła: „Toż to cały Fra­nek jest!”. No i tata pę­kał z dumy, a ja przez ko­lej­ne ty­go­dnie sta­ra­łam się, jak mo­głam, by to uczu­cie jak naj­rza­dziej było za­stę­po­wa­ne in­ny­mi, nie­co mniej lu­bia­ny­mi przez ro­dzi­ców emo­cja­mi. Nie wrzesz­cza­łam po no­cach jak opę­ta­na i nie bu­dzi­łam się z po­wo­dów in­nych niż głód czy zmo­czo­na pie­lu­cha. Mama zresz­tą nie po­sia­da­ła ich zbyt wie­le. Może ze dwa­dzie­ścia, i to sa­mo­dziel­nie uszy­tych z ku­pio­nej na me­try te­try. Utrzy­ma­nie pie­luch w czy­sto­ści było jej co­dzien­ną wal­ką to­czo­ną przy po­mo­cy ocyn­ko­wa­ne­go gara lub wiel­kie­go że­liw­ne­go ko­tła wmu­ro­wa­ne­go w róg sie­ni. Oby­dwa „urzą­dze­nia” słu­ży­ły do go­to­wa­nia po­ście­li i bie­li­zny do­mow­ni­ków. Były one ab­so­lut­nie nie­zbęd­ne, gdyż naj­więk­sze osią­gnię­cie tech­no­lo­gii tam­tych cza­sów, za­cna pral­ka Fra­nia, zwy­czaj­nie wy­sia­da­ło w ob­li­czu za­faj­da­nych przez mnie śpio­chów, ko­szu­lek i pie­luch.

Au­tor­ka la­tem 1968 roku.

Po­nie­waż zima 1968 roku była na­praw­dę mroź­na i dłu­ga, mama mu­sia­ła su­szyć pie­lu­chy w domu aż do mar­ca. W mar­cu w koń­cu przy­szła od­wilż i sznu­ry nie­mal każ­de­go dnia ugi­na­ły się pod cię­ża­rem pra­nia na dwo­rze. Ja mia­łam już po­nad dwa mie­sią­ce, w ogro­dzie kwi­tły for­sy­cje i pach­nia­ło wio­sną, więc mama za­czę­ła wy­pro­wa­dzać mnie w wóz­ku na dwór. Oczy­wi­ście na­tych­miast tam za­sy­pia­łam, zu­peł­nie nie­świa­do­ma pięk­na bu­dzą­cej się do ży­cia przy­ro­dy.

W mar­cu 1968 roku, gdy by­łam oczkiem w gło­wie ro­dzi­ców, pierw­szym se­kre­ta­rzem KC PZPR był Wła­dy­sław Go­muł­ka. Wy­da­rzy­ły się w tym cza­sie rze­czy, o któ­rych praw­dę po­zna­łam do­pie­ro jako do­ro­sła ko­bie­ta. To wła­śnie wte­dy na dzie­dziń­cu Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go od­był się wiec pro­te­sta­cyj­ny po zdję­ciu „Dzia­dów”, a z uczel­ni re­le­go­wa­no Ada­ma Mich­ni­ka i Hen­ry­ka Szlaj­fe­ra. Sta­ło się to po­cząt­kiem tzw. wy­da­rzeń mar­co­wych – kry­zy­su po­li­tycz­ne­go zwią­za­ne­go z falą stu­denc­kich pro­te­stów oraz wal­ką po­li­tycz­ną we­wnątrz PZPR. W la­tach 1968–1969 do emi­gra­cji z Pol­ski nie­ja­ko zmu­szo­no oko­ło pięt­na­stu ty­się­cy Ży­dów bądź osób po­cho­dze­nia ży­dow­skie­go.

Dwa lata po moim uro­dze­niu, w 1970 roku, skom­pro­mi­to­wa­ny Go­muł­ka ustą­pił pola in­ne­mu ko­mu­ni­ście – Edwar­do­wi Gier­ko­wi, któ­ry spra­wo­wał wła­dzę przez rów­no de­ka­dę, do 1980 roku. Los spra­wił, że uro­dzi­łam się w cza­sach ko­mu­ny i je­stem dziec­kiem epo­ki Gier­ka. Dziec­kiem PRL-u.

Źró­dło: M. Ja­ro­siń­ski, Ma­rzec 68, 16.06.2009, Dzie­je.pl, https://dzie­je.pl/ak­tu­al­no­sci/ma­rzec-68.ZA­PA­CHY DZIE­CIŃ­STWA, CZY­LI DLA­CZE­GO PO­KO­CHA­ŁAM CZE­CHO­WA

Moje dzie­ciń­stwo pach­nia­ło chle­bem opie­ka­nym na roz­grza­nej pły­cie du­że­go pie­ca w domu bab­ci Iza­be­li. Piec stał w rogu ogrom­nej – jak mi się wów­czas wy­da­wa­ło – kuch­ni i był jej ser­cem, bi­ją­cym czer­wie­nią roz­grza­nych fa­je­rek. Wszyst­ko krę­ci­ło się wo­kół nie­go. Co­dzien­nie rano, bez wzglę­du na porę roku, pierw­szą czyn­no­ścią dziad­ka Krzyś­ka było roz­pa­le­nie ognia pod tym ku­chen­nym kró­lem. Dzia­dek to lu­bił. Lu­bił pa­trzeć i czuć, jak pach­ną­ce ży­wi­cą drob­ne szczap­ki świer­ko­we­go drew­na zaj­mu­ją się ogniem i od­da­ją cie­pło – naj­pierw jego dło­niom, po­tem więk­szym ka­wał­kom drew­na. Gdy po dłuż­szej chwi­li za­czy­na­ła się roz­grze­wać pły­ta pie­ca, dzia­dek sta­wiał na niej wiel­ki ocyn­ko­wa­ny gar­nek z wodą przy­nie­sio­ną ze stud­ni. Od­po­wied­nio pod­grza­ną od­sta­wia­ło się na brzeg pie­ca i przez cały dzień słu­ży­ła ona do­mow­ni­kom nie tyl­ko do my­cia się, ale też do sprzą­ta­nia, my­cia na­czyń czy in­nych przed­mio­tów.

Bab­cia Iza­be­la, któ­ra wsta­wa­ła za­zwy­czaj nie­wie­le póź­niej niż dzia­dek, na­bie­ra­ła tej go­rą­cej wody do wia­dra, mie­sza­ła ją z zim­ną wodą przy stud­ni i szła do obo­ry, by ob­myć na­brzmia­łe, go­to­we do do­je­nia wy­mio­na krów. Po­tem sia­da­ła na drew­nia­nym sto­łecz­ku przy ła­cia­tej kra­su­li, bra­ła mię­dzy nogi wia­dro i za­czy­nał się je­den z naj­bar­dziej zmy­sło­wych spek­ta­kli mo­je­go dzie­ciń­stwa. Do­je­nie krów. Po­łą­cze­nie bra­wu­ro­wej zwin­no­ści bab­ci­nych rąk z me­ta­licz­ny­mi od­gło­sa­mi ude­rza­nia strzy­ków cie­płe­go mle­ka o dno wia­dra. I do tego za­pach, a wła­ści­wie mie­szan­ka za­pa­chów, zło­żo­na z ostrej woni kro­wie­go łaj­na, sia­na, tra­wy, kro­wiej skó­ry i słod­ka­we­go za­pa­chu mle­ka, wy­pom­po­wy­wa­ne­go z kro­wich wy­mion wpraw­ny­mi ru­cha­mi sil­nych ko­bie­cych dło­ni. Je­den z naj­bar­dziej za­pa­mię­ta­nych prze­ze mnie za­pa­chów, któ­ry po­tra­fię przy­wo­łać w gło­wie do dziś na samo brzmie­nie słów „mle­ko pro­sto od kro­wy”. Gdy bab­cia koń­czy­ła do­je­nie krów, a za­wsze było ich w obo­rze co naj­mniej trzy lub czte­ry, przy­kry­wa­ła wy­pa­rzo­ne wia­dro płach­tą te­try i prze­le­wa­ła przez nią jesz­cze pa­ru­ją­ce mle­ko. Po­tem, cza­sem, na­bie­ra­ła tro­chę mle­ka do garn­ka i szła do domu, by ugo­to­wać na nim za­cier­ki, ka­szę man­nę lub lane cia­sto. W tym cza­sie dzia­dek za­zwy­czaj koń­czył po­ran­ny ob­rzą­dek: każ­de­go dnia cze­ka­ły na nie­go nie tyl­ko kro­wy, ale też świ­nie, kury, kacz­ki, gęsi oraz dwa pięk­ne kare ko­nie.

Gdy wszyst­kie zwie­rzę­ta w go­spo­dar­stwie zo­sta­ły już po­rząd­nie opo­rzą­dzo­ne, dziad­ko­wie sia­da­li do śnia­da­nia. Nie było one wy­staw­ne czy szcze­gól­nie uroz­ma­ico­ne, a jed­nak dziś pra­wie nie­osią­gal­ne, je­śli cho­dzi o sma­ki i za­pa­chy. Zupy mlecz­ne, chleb wła­sne­go wy­pie­ku, ma­sło wła­snej ro­bo­ty, tak jak wę­dli­ny, dże­my czy kon­fi­tu­ry. Ser z mle­ka pro­sto od kro­wy, wa­rzy­wa z wła­sne­go ogro­du i owo­ce ze swo­je­go sadu.

Do­je­nie krów. Po­ran­ny obo­wią­zek wie­lu go­spo­dyń wiej­skich w cza­sach PRL-u.

Od­no­śnie do tego bab­ci­ne­go sadu tak so­bie my­ślę, że już wte­dy, na zu­peł­nie nie­świa­do­mym po­zio­mie, mu­siał ode­grać on ja­kąś istot­ną rolę w mo­jej póź­niej­szej, do­ro­słej fa­scy­na­cji twór­czo­ścią Cze­cho­wa i jego „Wi­śnio­wym sa­dem”. Oczy­wi­ście zwią­zek jest ra­czej czy­sto ję­zy­ko­wy, ale samo brzmie­nie ty­tu­łu tej pięk­nej sztu­ki od razu przy­wo­dzi mi na myśl wi­dok kwit­ną­cych wi­śnio­wych drzew w sa­dzie mo­je­go dzie­ciń­stwa, a tuż za nim po­ja­wia się wspo­mnie­nie sma­ku, ko­lo­ru i za­pa­chu kom­po­tu z wi­śni, któ­ry bab­cia w wiel­kich ka­nach za­wo­zi­ła wo­zem za­przę­żo­nym w ko­nie na pole w trak­cie żniw. Obok kom­po­tu na wo­zie je­cha­ły też kany z kwa­śnym mle­kiem, bo nic tak nie ga­si­ło pra­gnie­nia zmę­czo­nych cięż­ką pra­cą żni­wia­rzy, jak zim­ne zsia­dłe mle­ko. Nic też nie do­da­wa­ło ta­kiej ener­gii jak słod­ki, pach­ną­cy let­nim słoń­cem wi­śnio­wy kom­pot mo­jej bab­ci.

Gdy pró­bu­ję się­gać pa­mię­cią do ko­lej­nych sma­ków i za­pa­chów z cza­sów wcze­sne­go dzie­ciń­stwa, to nie­zmien­nie po­ja­wia mi się w gło­wie jesz­cze je­den ob­raz. Nie­du­że po­miesz­cze­nie na stry­chu domu dziad­ków ze strasz­nie skrzy­pią­cą drew­nia­ną pod­ło­gą. Leży na niej wiel­ka, ko­lo­ro­wa płach­ta ma­te­ria­łu, a na niej góra su­szą­cych się ja­sno­brą­zo­wych ma­kó­wek. Żeby zdo­być kil­ka ta­kich ma­kó­wek, trze­ba się po­ru­szać bar­dzo wol­no i de­li­kat­nie, bo prze­raź­li­wie skrzy­pią­ca przy każ­dym moc­niej­szym stąp­nię­ciu pod­ło­ga może na­tych­miast za­alar­mo­wać bab­cię. A bab­cia nie lubi, gdy pod­kra­da się ma­ków­ki. Skra­dam się więc naj­ci­szej, jak mogę, wy­bie­ram kil­ka naj­do­rod­niej­szych eg­zem­pla­rzy i rów­nie nie­po­strze­że­nie sta­ram się wy­mknąć ze stry­chu. Gdy mi się to uda­je, bie­gnę za wiel­ką ce­gla­ną sto­do­łę, przy­ku­cam na zie­mi i wsy­pu­ję pysz­ną, pach­ną­cą si­no­błę­kit­ną za­war­tość roz­bi­tych ma­kó­wek do buzi. Jed­ną po dru­giej. Bo tak wła­śnie na­le­ża­ło żuć mak z bab­ci­ne­go pola, by po­czuć jego cu­dow­ny smak – z wy­pcha­ny­mi do gra­nic moż­li­wo­ści po­licz­ka­mi.

Kie­dyś opo­wie­dzia­łam tę hi­sto­rię moim dzie­ciom. Śmia­ły się i tro­chę nie do­wie­rza­ły: „Mamo, prze­cież dziś już nikt nie upra­wia maku. Trze­ba mieć na to spe­cjal­ne po­zwo­le­nie”. Hmmm... je­stem za­tem praw­dzi­wą szczę­ścia­rą: było mi dane spró­bo­wać sma­ków dziś nie­osią­gal­nych i po­wo­li za­po­mi­na­nych. By­łam dziec­kiem epo­ki, w któ­rej wy­twa­rza­nie je­dze­nia wła­sny­mi rę­ko­ma we wła­snym go­spo­dar­stwie z wła­snych pro­duk­tów było czymś tak nor­mal­nym, jak dziś nor­mal­nym jest ku­po­wa­nie go w mar­ke­tach. By­łam szczę­ścia­rą, dla któ­rej dzia­dek opie­kał chleb na pły­cie wiel­kie­go pie­ca w kuch­ni. I to jest wła­śnie jed­no z naj­bar­dziej od­le­głych i naj­mil­szych wspo­mnień z mo­je­go dzie­ciń­stwa.

Mam ja­kieś sześć lat i sto­ję obok tego cie­płe­go ol­brzy­ma. Na wy­so­ko­ści mo­ich oczu przy­pie­ka się krom­ka chle­ba, któ­rą dzia­dek co ja­kiś czas prze­wra­ca wi­del­cem. Wi­dzę, jak z każ­dą mi­nu­tą chleb brą­zo­wie­je, a w po­wie­trzu uno­si się je­den z naj­pięk­niej­szych za­pa­chów na świe­cie. Za­pach opie­ka­ne­go przez dziad­ka chle­ba.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu peł­nej wer­sji książ­ki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: