Chcesz cukierka? Idź do Gierka. Wspomnienia z dzieciństwa w złotej dekadzie gierkowskiej - ebook
Chcesz cukierka? Idź do Gierka. Wspomnienia z dzieciństwa w złotej dekadzie gierkowskiej - ebook
Złota dekada gierkowska to czas, w którym społeczeństwo odczuło poprawę warunków życia w Polsce. Sklepy były lepiej zaopatrzone, a pensje wzrosły. Ta stabilizacja nie trwała jednak długo. Po kilku latach pozorny dobrobyt przerodził się w problemy gospodarcze, z którymi rządzący nie potrafili sobie poradzić. Rosnąca frustracja wśród Polaków coraz bardziej dawała o sobie znać.
Jednak dla tych, którzy w latach 70. i 80. byli dziećmi, dekada gierkowska jawiła się jako beztroski czas.
Autorzy, dzieci z epoki Gierka, wspominają, że dzieciństwo nie było tylko grą w kapsle i podchody, gumami Donald czy pierwszym łykiem pepsi-coli. Z tego czasu pamiętają także zbieranie ziemniaków w ramach czynów społecznych zamiast lekcji i pochody pierwszomajowe, które dla dzieci były jedynie atrakcjami, a nie wyrazem poparcia dla komunistycznych władz. W nostalgii za młodością wspominają również mistrzostwa świata w piłce nożnej w 1982 roku czy koncerty kultowych wówczas zespołów: Perfect, Lady Pank czy Maanam.
Przypomnij sobie atmosferę lat 70. i wczesnych 80. z perspektywy dziecięcego i młodzieńczego świata, do którego nie docierały szarzyzna i mizeria PRL-u.
Poznaj i poczuj klimat dzieciństwa i młodości swoich rodziców, a rozmowy zaczynające się od „za moich czasów…” już nigdy nie będą dla ciebie zagadką.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8103-914-7 |
Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
My, dzieci epoki Gierka, wychowywaliśmy się w czasach, gdy dobę dzieliło się między dom, szkołę i podwórko. Nie znaliśmy terminu „weekend”, a na nasz tydzień składało się sześć dni roboczych i wolna niedziela. Nie znaliśmy wielu słów, które dziś są zupełnie naturalnymi elementami codziennego języka, z którymi obeznane są już kilkuletnie dzieci, takich jak internet, Netflix, smartfon czy selfie. Nie znaliśmy ich z prostej przyczyny – opisywane przez nie rzeczy i zjawiska po prostu nie istniały. Nie wiedzieliśmy, czym są gry komputerowe, globalne ocieplenie, media społecznościowe czy lajkowanie. Wiedzieliśmy za to, czym są gry w kapsle, dwa ognie i podchody, jak rozpalić i zgasić ognisko, w których miejscach w lesie rosną czerwonogłowce, a w których prawdziwki. Wiedzieliśmy też, czym jest prawdziwe kumpelstwo, a nasz świat zazwyczaj zaczynał się i kończył na podwórku, gdzie spędzaliśmy cały swój wolny czas.
My, dzieci Gierka, nie znaliśmy McDonalda, KFC i innych fast foodów. Przekąską na szybko była dla nas kromka chleba z masłem i musztardą lub ze śmietaną i cukrem, a prawdziwymi rarytasami – szynka konserwowa i kartofle z ogniska. Piliśmy mleko prosto od krowy, jedliśmy pomidory zerwane bezpośrednio z krzaka w ogrodzie, a lista naszych ulubionych słodyczy była krótka, bo w sklepach nie było ich zbyt wiele. Królowały oranżada w proszku, lody na patyku i kogel-mogel ukręcony w domu przez mamę.
Do szczęścia wystarczało nam naprawdę niewiele. Łąka, las, staw i wysokie drzewa, na które uwielbialiśmy się wspinać.
Inaczej płynął nam czas, inaczej mierzyliśmy przestrzeń, inaczej nawiązywaliśmy przyjaźnie. Nasz świat był mniej zorganizowany, więc kiedy spotykaliśmy się na podwórku, do domu zazwyczaj wyganiała nas ciemność. Mnóstwo czasu spędzaliśmy w miejscach, które – jak nam się wydawało – znaliśmy tylko my. Mieliśmy zdecydowanie mniejszą wiedzę o świecie, więc prawie wszystko było dla nas nieodkryte. Nie wstydziliśmy się brudnych nóg, nie baliśmy się picia wody z kranu i nacinania skóry, by związać się więzami krwi. Przyjaźń oznaczała dla nas fizyczną obecność. Zdarzało nam się tęsknić za kimś, kto nie pojawił się w szkole przez tydzień.
Żyliśmy w świecie wolniejszym, bezpieczniejszym i sprawiedliwszym niż dziś. Nikt od czwartego roku życia nie wmawiał nam, że musimy zostać lekarzami, architektami albo biznesmenami, aby osiągnąć szczęście. Zdobywanie przez nas wiedzy było bezinteresowne i w żaden sposób niepowiązane z życiową pragmatyką. Nikt też od dzieciństwa nie organizował nam zajęć dodatkowych tak, byśmy w wieku dziesięciu lat wracali do domu po dobrze zaplanowanym dniu, powłócząc ze zmęczenia nogami. Byliśmy wolni od pragnień rodziców, nie musieliśmy realizować ich niespełnionych marzeń.
Ponieważ niewiele można było kupić, niemal wszyscy ubieraliśmy się podobnie. Szkolny korytarz nie przypominał wybiegu, nie otaczaliśmy się gadżetami, które wyróżniałyby nas spośród innych. Byliśmy wolni od wskazywania palcem na kogoś, kto jest źle ubrany i w związku z tym odstaje od innych.
Nasz świat był weselszy, chociaż żyliśmy w zamknięciu, szarzyźnie i mizerii PRL-u. Umieliśmy się cieszyć ze wszystkiego, co udało się zdobyć naszym rodzicom. Z dwóch pudełek po paście do butów i sznurka potrafiliśmy zrobić prawdziwy telefon, bo brak pobudza wyobraźnię. Mieliśmy mało, więc chcieliśmy więcej, dlatego nie nudziliśmy się prawie nigdy. Bezwiednie ćwiczyliśmy wyobraźnię, w czasach, kiedy w telewizji dostępne były dwa programy, nie można było jej nie ćwiczyć.
Jeżeli prawdą jest, że mniej znaczy więcej, to mamy dużo dzięki temu, że kiedyś mieliśmy niewiele.
PROLOG
Urodziłam się 4 stycznia 1968 roku jako pierwsze dziecko moich kochanych rodziców. Tamtego roku zima była bardzo mroźna i śnieżna, bo dawno temu zimy zazwyczaj właśnie takie były. Mamę chwyciły bóle jakoś pod wieczór. Rozemocjonowany i lekko wystraszony tata wsiadł na swojego komarka i polną ośnieżoną drogą pojechał do pobliskiego tartaku, gdzie znajdował się jeden z dwóch telefonów we wsi (drugi był u sołtysa). Zanim tam dotarł, komarek przynajmniej dwa razy wpadł w poślizg i tata musiał się zbierać z drogi, otrzepywać zgrabiałymi z zimna rękoma śnieg z ubrania i odpalać komarka ponownie. Gdy w końcu poczerwieniały na twarzy z mrozu i emocji dotarł do stróżówki tartaku i z impetem otworzył drzwi, próbując wykrzyczeć zaskoczonemu stróżowi powód swojej nagłej wizyty, zabrakło mu tchu w płucach. Chwiejnym krokiem doszedł do krzesła, usiadł, a z jego umęczonej piersi wydobył się jedynie zachrypły szept: „Dzwoń pan po pogotowie, moja żona rodzi!”. Zanim karetka z odległego o dwadzieścia kilometrów szpitala zajechała przed dom dziadków, gdzie moi rodzice wówczas mieszkali – a dom był pierwszym domostwem od strony wschodniej w mojej wsi – mamie odeszły już wody płodowe. Ona sama była wtedy przekonana, że po prostu zrobiła siku w majtki.
Ponoć gdy po siarczystym klapsie wymierzonym przez położną wydałam swój pierwszy donośny krzyk, wcale nie wyglądałam jak kosmita, mimo że zdecydowana większość nowo narodzonych dzieci właśnie tak wygląda. Rodzinna legenda głosi, że byłam ślicznym dzieckiem i personel szpitala wraz z moją dumną i szczęśliwą mamą, zachwycał się mną aż do ostatniego dnia naszego pobytu w placówce. Wprawdzie dużo później życie miało mnie nauczyć, że śliczna buzia jest zdecydowanie drugorzędna wobec tego, co naprawdę sobą reprezentują ludzie, to jednak bardzo długo lubiłam chwalić się tym faktem z najwcześniejszego etapu mojego istnienia.
Gdy po blisko tygodniu spędzonym w szpitalu podekscytowana mama po raz pierwszy rozwijała mnie z becika w maleńkim pokoiku na poddaszu w domu teściów, ci też nie kryli swojego zachwytu. Babcia Zofia, mama mojego taty, która urodziła się i wychowała we Lwowie, złożyła ręce jak do modlitwy i ze świętym przekonaniem, właściwym kobietom nieznoszącym sprzeciwu, krzyknęła: „Toż to cały Franek jest!”. No i tata pękał z dumy, a ja przez kolejne tygodnie starałam się, jak mogłam, by to uczucie jak najrzadziej było zastępowane innymi, nieco mniej lubianymi przez rodziców emocjami. Nie wrzeszczałam po nocach jak opętana i nie budziłam się z powodów innych niż głód czy zmoczona pielucha. Mama zresztą nie posiadała ich zbyt wiele. Może ze dwadzieścia, i to samodzielnie uszytych z kupionej na metry tetry. Utrzymanie pieluch w czystości było jej codzienną walką toczoną przy pomocy ocynkowanego gara lub wielkiego żeliwnego kotła wmurowanego w róg sieni. Obydwa „urządzenia” służyły do gotowania pościeli i bielizny domowników. Były one absolutnie niezbędne, gdyż największe osiągnięcie technologii tamtych czasów, zacna pralka Frania, zwyczajnie wysiadało w obliczu zafajdanych przez mnie śpiochów, koszulek i pieluch.
Autorka latem 1968 roku.
Ponieważ zima 1968 roku była naprawdę mroźna i długa, mama musiała suszyć pieluchy w domu aż do marca. W marcu w końcu przyszła odwilż i sznury niemal każdego dnia uginały się pod ciężarem prania na dworze. Ja miałam już ponad dwa miesiące, w ogrodzie kwitły forsycje i pachniało wiosną, więc mama zaczęła wyprowadzać mnie w wózku na dwór. Oczywiście natychmiast tam zasypiałam, zupełnie nieświadoma piękna budzącej się do życia przyrody.
W marcu 1968 roku, gdy byłam oczkiem w głowie rodziców, pierwszym sekretarzem KC PZPR był Władysław Gomułka. Wydarzyły się w tym czasie rzeczy, o których prawdę poznałam dopiero jako dorosła kobieta. To właśnie wtedy na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego odbył się wiec protestacyjny po zdjęciu „Dziadów”, a z uczelni relegowano Adama Michnika i Henryka Szlajfera. Stało się to początkiem tzw. wydarzeń marcowych – kryzysu politycznego związanego z falą studenckich protestów oraz walką polityczną wewnątrz PZPR. W latach 1968–1969 do emigracji z Polski niejako zmuszono około piętnastu tysięcy Żydów bądź osób pochodzenia żydowskiego.
Dwa lata po moim urodzeniu, w 1970 roku, skompromitowany Gomułka ustąpił pola innemu komuniście – Edwardowi Gierkowi, który sprawował władzę przez równo dekadę, do 1980 roku. Los sprawił, że urodziłam się w czasach komuny i jestem dzieckiem epoki Gierka. Dzieckiem PRL-u.
Źródło: M. Jarosiński, Marzec 68, 16.06.2009, Dzieje.pl, https://dzieje.pl/aktualnosci/marzec-68.ZAPACHY DZIECIŃSTWA, CZYLI DLACZEGO POKOCHAŁAM CZECHOWA
Moje dzieciństwo pachniało chlebem opiekanym na rozgrzanej płycie dużego pieca w domu babci Izabeli. Piec stał w rogu ogromnej – jak mi się wówczas wydawało – kuchni i był jej sercem, bijącym czerwienią rozgrzanych fajerek. Wszystko kręciło się wokół niego. Codziennie rano, bez względu na porę roku, pierwszą czynnością dziadka Krzyśka było rozpalenie ognia pod tym kuchennym królem. Dziadek to lubił. Lubił patrzeć i czuć, jak pachnące żywicą drobne szczapki świerkowego drewna zajmują się ogniem i oddają ciepło – najpierw jego dłoniom, potem większym kawałkom drewna. Gdy po dłuższej chwili zaczynała się rozgrzewać płyta pieca, dziadek stawiał na niej wielki ocynkowany garnek z wodą przyniesioną ze studni. Odpowiednio podgrzaną odstawiało się na brzeg pieca i przez cały dzień służyła ona domownikom nie tylko do mycia się, ale też do sprzątania, mycia naczyń czy innych przedmiotów.
Babcia Izabela, która wstawała zazwyczaj niewiele później niż dziadek, nabierała tej gorącej wody do wiadra, mieszała ją z zimną wodą przy studni i szła do obory, by obmyć nabrzmiałe, gotowe do dojenia wymiona krów. Potem siadała na drewnianym stołeczku przy łaciatej krasuli, brała między nogi wiadro i zaczynał się jeden z najbardziej zmysłowych spektakli mojego dzieciństwa. Dojenie krów. Połączenie brawurowej zwinności babcinych rąk z metalicznymi odgłosami uderzania strzyków ciepłego mleka o dno wiadra. I do tego zapach, a właściwie mieszanka zapachów, złożona z ostrej woni krowiego łajna, siana, trawy, krowiej skóry i słodkawego zapachu mleka, wypompowywanego z krowich wymion wprawnymi ruchami silnych kobiecych dłoni. Jeden z najbardziej zapamiętanych przeze mnie zapachów, który potrafię przywołać w głowie do dziś na samo brzmienie słów „mleko prosto od krowy”. Gdy babcia kończyła dojenie krów, a zawsze było ich w oborze co najmniej trzy lub cztery, przykrywała wyparzone wiadro płachtą tetry i przelewała przez nią jeszcze parujące mleko. Potem, czasem, nabierała trochę mleka do garnka i szła do domu, by ugotować na nim zacierki, kaszę mannę lub lane ciasto. W tym czasie dziadek zazwyczaj kończył poranny obrządek: każdego dnia czekały na niego nie tylko krowy, ale też świnie, kury, kaczki, gęsi oraz dwa piękne kare konie.
Gdy wszystkie zwierzęta w gospodarstwie zostały już porządnie oporządzone, dziadkowie siadali do śniadania. Nie było one wystawne czy szczególnie urozmaicone, a jednak dziś prawie nieosiągalne, jeśli chodzi o smaki i zapachy. Zupy mleczne, chleb własnego wypieku, masło własnej roboty, tak jak wędliny, dżemy czy konfitury. Ser z mleka prosto od krowy, warzywa z własnego ogrodu i owoce ze swojego sadu.
Dojenie krów. Poranny obowiązek wielu gospodyń wiejskich w czasach PRL-u.
Odnośnie do tego babcinego sadu tak sobie myślę, że już wtedy, na zupełnie nieświadomym poziomie, musiał odegrać on jakąś istotną rolę w mojej późniejszej, dorosłej fascynacji twórczością Czechowa i jego „Wiśniowym sadem”. Oczywiście związek jest raczej czysto językowy, ale samo brzmienie tytułu tej pięknej sztuki od razu przywodzi mi na myśl widok kwitnących wiśniowych drzew w sadzie mojego dzieciństwa, a tuż za nim pojawia się wspomnienie smaku, koloru i zapachu kompotu z wiśni, który babcia w wielkich kanach zawoziła wozem zaprzężonym w konie na pole w trakcie żniw. Obok kompotu na wozie jechały też kany z kwaśnym mlekiem, bo nic tak nie gasiło pragnienia zmęczonych ciężką pracą żniwiarzy, jak zimne zsiadłe mleko. Nic też nie dodawało takiej energii jak słodki, pachnący letnim słońcem wiśniowy kompot mojej babci.
Gdy próbuję sięgać pamięcią do kolejnych smaków i zapachów z czasów wczesnego dzieciństwa, to niezmiennie pojawia mi się w głowie jeszcze jeden obraz. Nieduże pomieszczenie na strychu domu dziadków ze strasznie skrzypiącą drewnianą podłogą. Leży na niej wielka, kolorowa płachta materiału, a na niej góra suszących się jasnobrązowych makówek. Żeby zdobyć kilka takich makówek, trzeba się poruszać bardzo wolno i delikatnie, bo przeraźliwie skrzypiąca przy każdym mocniejszym stąpnięciu podłoga może natychmiast zaalarmować babcię. A babcia nie lubi, gdy podkrada się makówki. Skradam się więc najciszej, jak mogę, wybieram kilka najdorodniejszych egzemplarzy i równie niepostrzeżenie staram się wymknąć ze strychu. Gdy mi się to udaje, biegnę za wielką ceglaną stodołę, przykucam na ziemi i wsypuję pyszną, pachnącą sinobłękitną zawartość rozbitych makówek do buzi. Jedną po drugiej. Bo tak właśnie należało żuć mak z babcinego pola, by poczuć jego cudowny smak – z wypchanymi do granic możliwości policzkami.
Kiedyś opowiedziałam tę historię moim dzieciom. Śmiały się i trochę nie dowierzały: „Mamo, przecież dziś już nikt nie uprawia maku. Trzeba mieć na to specjalne pozwolenie”. Hmmm... jestem zatem prawdziwą szczęściarą: było mi dane spróbować smaków dziś nieosiągalnych i powoli zapominanych. Byłam dzieckiem epoki, w której wytwarzanie jedzenia własnymi rękoma we własnym gospodarstwie z własnych produktów było czymś tak normalnym, jak dziś normalnym jest kupowanie go w marketach. Byłam szczęściarą, dla której dziadek opiekał chleb na płycie wielkiego pieca w kuchni. I to jest właśnie jedno z najbardziej odległych i najmilszych wspomnień z mojego dzieciństwa.
Mam jakieś sześć lat i stoję obok tego ciepłego olbrzyma. Na wysokości moich oczu przypieka się kromka chleba, którą dziadek co jakiś czas przewraca widelcem. Widzę, jak z każdą minutą chleb brązowieje, a w powietrzu unosi się jeden z najpiękniejszych zapachów na świecie. Zapach opiekanego przez dziadka chleba.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------