- W empik go
Chciałbym, żeby dzisiaj coś się wydarzyło - ebook
Chciałbym, żeby dzisiaj coś się wydarzyło - ebook
Życie Marka rozpada się na kawałki. Pali skręta za skrętem i zatraca się w widmowo-alkoholowym transie. Jego małżeństwo to udręka, nie może jednak dokonać rozliczeń i zniknąć, jak postąpiłby dawniej. Bo teraz jest Kajtek, chłopczyk, który potrzebuje miłości i wsparcia. Marek to rozumie, ale jest na krawędzi, naprawdę blisko. Nie wie, czy potrafi coś zmienić, pójść na terapię, odejść od Sylwii lub jakoś się z nią dogadać. Nęka go przeszłość, której nie da się przezwyciężyć. Alkohol, narkotyki, cień ojca – demony zamknięte w głowie. A może spokój nie jest dla niego? Może już skrzywdził synka?
W Chciałbym, żeby dzisiaj coś się wydarzyło zachwyca mnie odwaga i przenikliwość, z jaką autor ukazuje rozmaite psychologiczne powikłania swoich postaci, ich samooszukiwanie się, ich pragnienia i ambicje – i robi to równocześnie bez ogródek i z delikatnością.
Grzegorz Uzdański
Ten debiut ma taką siłę, że usprawiedliwia wszystkie frazesy w stylu: „Błyskotliwe i wciągające”. „Niezwykle poruszające”. „Zabawne”. Bo wyjątkowo tym razem to wszystko prawda.
Marta Szarejko
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-952847-5-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W drodze do Tawerny mijam same znane miejsca. Osiedle R, na którym kupowałem towar, osiedle L, gdzie mieszka Grzesiek, w oknach mieszkania cioci na Piłsudskiego pali się światło. Trolejbus buja miarowo i bzyczy jak bąk, z gracją przelatuje przez miasto. Tramwaje w Krakowie w sumie też na prąd, ale jednak są całkiem inne. Agresywnie stukoczą, dzwonią na skrzyżowaniach, wytrząsają pasażerów, przebijając się przez miasto. Kołyszę się razem z trolejbusem na dziurach i zakrętach, prawie zasypiam z czołem przyklejonym do zimnej szyby. Gdy dojeżdżamy na końcowy przystanek, przez chwilę zastanawiam się, czy nie zostać w środku na rundę wokół miasta. Ale kierowca zniecierpliwionym tonem każe wszystkim wysiąść. Chowam szyję w kołnierz kurtki, a ręce w kieszeniach i szybkim krokiem idę do Tawerny.
W środku jest trochę ludzi, siedzą na metalowych krzesłach przy ciężkich stołach. Przed nimi kufle, w powietrzu wisi chmura dymu papierosowego. Przechodzę przez główną salę, rozglądając się, docieram do baru, ale nie natykam się na nikogo znajomego. To dziwne uczucie. Jeszcze półtora roku temu, gdy kończyłem liceum, zawsze spotykałem tu kogoś, do kogo mogłem się dosiąść, zamienić parę słów. Teraz większość wyjechała, a ci, którzy zostali, są pewnie gdzie indziej albo po prostu przestali wychodzić.
Kiwam na barmana i dostaję piwo. Wypijam je w kilka minut, wypalając dwa papierosy. Nie wiem, czy szukać dalej Grześka, nie chce mi się błąkać w tym zimnie. Ale do domu też nie chcę wracać. W domu nic mnie nie czeka. Ojciec poszedł na karczmę piwną, na której kilkuset chłopa siedzi za długimi ławami, pije litry piwa, śpiewa chóralnie pieśni górnicze i je tłuste golonki, maczając je w musztardzie i chrzanie. Jest nawet program artystyczny – kiedyś słyszałem, jak ojciec opowiadał wujkom o striptizerce i połykaczu ognia. To jedno z ważniejszych wydarzeń w kalendarzu górnika, ojciec wspomina o nim kilka razy, zanim w końcu nadejdzie ten dzień. Najpierw informuje matkę o możliwych datach, potem potwierdza tę ostateczną, jeszcze trochę się zastanawia, czy iść, czy może nie, ale co roku udaje, że się waha, a w końcu i tak idzie. Karczma to kultowa impreza. Ojciec ubiera się na nią w strój galowy – marynarka górnicza zapinana na dziewięć złotych guzików, ze stojącym aksamitnym kołnierzem, czapka zwano czako, z białym pióropuszem. Do tego czarne spodnie, białe rękawiczki. To wszystko wisi cały rok w specjalnym pokrowcu w szafie i tylko na karczmę i na Barbórkę opuszcza swoje plastikowe mieszkanie. Z każdej karczmy ojciec wraca z kuflem. Ich kolekcja stoi na szczycie mebli, prężą się tam w równym rządku. Każdy z nich jest inny, ale wszystkie jakoś podobne: duże, ciężkie, litrowe, z okuciami, zdobieniami, grawerami.
Wychodzę z Tawerny na mróz, szybkim krokiem idę na przystanek i w ostatniej chwili wskakuję do trolejbusu. Wysiadam pod Trójkątem, gdzie spotykam Ulę z koleżankami, które skądś znam, ale nie wiem skąd i nie na tyle dobrze, żeby pamiętać ich imiona. Zostawiamy je przy stoliku i idziemy z Ulą do baru pogadać. Opowiada mi o studiach medycznych, o tym, że musi dużo zakuwać, opowiada soczyście, ze szczegółami, trochę jej słucham, a trochę nie, ale przyjemnie się z nią spotkać, razem się napić. Piję browara, a Ula jakiegoś frymuśnego drinka.
– A wiesz co z Grześkiem? – pytam.
– No, jestem z nim dzisiaj umówiona, idziemy do Raju, no i jeszcze kilka osób. Idziesz? – rzuca Ula.
– Do Raju? – Krzywię się i zaciskam dłonie w pięści, zły na Grześka, bo przecież byliśmy umówieni.
– Chodź! Będzie jazda! – Ula śmieje się szeroko.
Kiwam głową, ale jest dopiero wpół do dziesiątej, a w Raju, tej huczącej dyskotece pod lasem, pełnej stroboskopów i loży do rezerwacji, imprezy rozkręcają się koło jedenastej, dwunastej. Chodzi się tam trochę ironicznie, ale zawsze kończy się szalonymi tańcami i grubą najebką.
– A jak tam z Grześkiem, co? – dopytuję, unosząc brwi.
– A przestań, to już totalnie stare dzieje. – Ula zaciska usta. – Teraz to jest po prostu moim kumplem. Wiesz, jaki jest Grzesiek.
Znowu kiwam głową. Gadamy jeszcze o Krakowie, o studiach, o ludziach i imprezach. Roztaczam przed nią wizję artystycznych knajp, niespodziewanych imprez, nocnych włóczęg. Trochę zmyślam, na pewno koloryzuję, zwiększam częstotliwość swoich alkoholowych ekscesów, a z Roberta i Piotrka robię supermodnych kolesi, z którymi prawie jesteśmy królami Krakowa, a nie po prostu kolegami z roku, z którymi raz na jakiś czas wyjdę na piwo. Gdy tak siebie słucham, to prawie wierzę, że mi w tym Krakowie dobrze, że nie tęsknię tak naprawdę za małymi Tychami, za czasami liceum, w których wokół było tylu ludzi i chyba nawet tego wtedy nie doceniałem, tak teraz myślę. Ula mi zazdrości, narzeka, że została w Tychach, że wybrała medycynę w Katowicach i teraz mieszka ze starymi. Ale dostała od nich auto, toyotę yaris, nówka sztuka, więc sobie śmiga na uczelnię. Teraz ja jej zazdroszczę.
– Ja muszę liczyć każdy grosz – narzekam. – Chociaż nie jest tak źle, bo dostałem cztery stówki stypendium naukowego, na coś się przydało to całe zakuwanie.
Wypijam jeszcze dwa piwa, już mi szumi w głowie, robi się dobry podkład na imprezę. Wsiadamy w taksówkę, Ula, ja i jej dwie koleżanki, które już wiem, że nazywają się Elka i Majka. Majka ma duże cycki i duży dekolt i nie mogę przestać się na nie gapić, ale mówi coś o swoim chłopaku i rozumiem, że mogę tylko popatrzeć. Elka nie przyciąga mojej uwagi żadną częścią ciała. Może dzisiaj coś się będzie działo. Myślę o Grześku i czuję się niepotrzebny. Dojeżdżamy do Raju, wychodzimy z taksówki na mróz, para bucha przy każdym oddechu, narzekamy na marzec. Ula płaci i mówi, że nie musimy się zrzucać, mnie to na rękę i przecież wiem, że Ula ma, nie zbiednieje.
Zaglądamy do Raju, ale tam impreza jeszcze w powijakach, na parkiecie buja się kilka lasek w wysokich szpilkach, obok nich przecinają powietrze dłońmi wyżelowane chłopaki z mechanika, ale jeszcze nie ma tłumu, jeszcze nie ma seksu w powietrzu. Nie zawsze jest, często to po prostu dyskoteka, ale jak jest, to można się w tym seksie zanurzyć, poczuć pierwotny popęd, prosto z trzewi, połączyć się, zjednoczyć z ciałami na parkiecie, z ciałami obmacującymi się w lożach, z nawalonymi ciałami łojącymi wódę przy barze.
Ale teraz wciąż wieje nudą, więc idziemy do knajpy na górze, żeby czegoś się jeszcze napić, poczekać, aż wszystko się rozkręci. Wchodzimy w dym papierosowy, gwar głosów niosących się po całym pomieszczeniu zapchanym okrągłymi stolikami. Z daleka widzę Grześka, śmieje się przy barze. Podchodzimy do niego, witamy się, cieszy się, że mnie widzi. „Fajnie, że jesteście” – mówi. Nie wspomina ani słowem, że byliśmy umówieni. Ma wąskie oczka, były jointy, widzę to od razu i od razu myślę, czy jeszcze są, ale nie pytam, żeby nie wyszło, że się napalam i że myślę tylko o jaraniu.
Zamawiamy szoty, zapalamy papierosy, gadamy, przekrzykujemy się z Ulą, z Elką, z Mają, z kimś tam jeszcze. Pojawiają się dalsi i bliżsi znajomi, przy barze i przy stoliku, jest już po dwudziestej trzeciej, niedługo mamy się zbierać na dół, do bram Raju. Grzesiek mówi, że jeszcze czekamy na Ninę, pytam, którą Ninę, czy tę samą Ninę, pamiętam ją, kiedy to było, na wagarach, miała taki zaspany uśmiech, bardzo miękki, wręcz słodki, i długimi palcami gniotła kołdrę. Potem widziałem ją jeszcze kilka razy, a teraz Grzesiek mówi, że studiuje filozofię w Krakowie.
Nina przychodzi, witamy się wszyscy, całujemy w policzki, widzę, że mnie rozpoznaje, że mnie zauważa, wymieniamy się spojrzeniami. Ma teraz trochę dłuższe włosy, sięgają jej za ucho. Chyba zafarbowała je na czarno, błyszczą w świetle, wygląda trochę jak Mia z Pulp Fiction.
– Dawno się nie widzieliśmy – mówię do niej, gdy Ula, która siedzi między nami, wstaje do baru.
Nina się uśmiecha i coś odpowiada, ale nic nie słyszę. Przesiadam się na miejsce obok niej i proszę, żeby powtórzyła.
– Słyszałam, że mieszkasz w Krakowie.
– Tak. Studiuję psychologię.
– Ja zaczęłam filozofię – mówi to bez większego entuzjazmu.
– Myślałem, że chcesz się dostać na ASP. Grzesiek mi mówił.
– Dwa razy próbowałam i już więcej nie będę. Filozofia jest OK.
Wraca Ula z drinkami, więc siadam na swoim miejscu, ale co chwilę popatruję na Ninę. Ma fascynujące oczy, jej źrenice gubią się w niemal czarnych tęczówkach. Prawie się nie maluje, ma tylko jakiś podkład, żeby zamaskować kilka pryszczy, które i tak spod niego widać. Trójkątna twarz z ostrym podbródkiem i małym nosem, półprzymknięte powieki. Jej długie palce cały czas delikatnie skubią serwetkę.
Nina nie zajmuje dużo miejsca, nie tak jak Ula, która gdziekolwiek wchodzi, od razu wypełnia przestrzeń swoim śmiechem, dykteryjkami, i nie tak jak Grzesiek ze swoimi opowieściami i rozważaniami o sztuce i o tym, że to nie tak.
Nina nie bryluje w towarzystwie. Gdy mówi tylko ona, to mówi szybko, niekiedy się zatnie, jakby peszyła ją uwaga innych, jakby dużo ją to kosztowało, że patrzą, patrzymy, słuchamy. Ktoś pyta, jak podoba jej się na studiach, a Nina odpowiada cicho, tak że wszyscy muszą nastawić ucha.
– Jest fajnie, ale męcząco. Mam więcej do nauki, niż myślałam, i kosztuje mnie to dużo energii.
– To trochę jak u mnie – kiwam głową – jesteśmy w sumie na tym samym wydziale.
– A ty, Marek, już prześwietlasz ludzi wzrokiem? – pyta Maja, trochę już bełkocząc.
Mrużę oczy i patrzę na nią.
– Twój ojciec ma problemy z alkoholem, a ty masz problemy z pewnością siebie.
Zapada na chwilę cisza. Potem wszyscy wybuchają jeszcze głośniejszym śmiechem.
– Skąd wiesz, że jej ojciec pije? – pyta Elka, gdy śmiechy trochę ucichają.
– Bo większość ojców pije. – Wzruszam ramionami.
– No to napijmy się za to – przerywa nam Grzesiek i wszyscy znowu się śmieją.
Pijemy drinki, pijemy szybko, Grzesiek nas dopinguje, Nina nadgania, przy szotach się krzywi, ale wymyślamy jägermeistery z sokiem malinowym, to wchodzi lepiej. Wykorzystuję okazję i siadam obok niej.
– Ja też myślałem o filozofii, ale bałem się, że to będzie za mało praktyczne, że nie znajdę po tym pracy – zagajam ją.
Nina patrzy na mnie tymi swoimi prawie czarnymi oczami.
– No, ja o tym jeszcze nie myślę. Mamy teraz fajne zajęcia z epistemologii, dużo ciekawych dyskusji o tym, co wiemy, czego nie wiemy, jak możemy dowiedzieć się, że coś wiemy. Wciąga mnie to – mówi, grzebiąc delikatnie w skórkach przy paznokciach.
– O, to fajne. My na poznawczej mamy sporo o schematach, o tym, że widzimy świat taki, jakim nauczyliśmy się go widzieć. To trochę podobne, bo też w sumie nie poznajemy, tylko klasyfikujemy.
Jestem już dość pijany, rozmowa o filozofii i psychologii przychodzi mi z trudem, ale podoba mi się, że Nina potrafi i chce o tym rozmawiać, że mamy punkt zaczepienia. Rozmawiamy jeszcze chwilę, próbuję sobie przypomnieć wszystko, czego uczyłem się na pierwszym roku na filozofii i co przeczytałem w Świecie Zofii, ale musimy kończyć, bo już Grzesiek nas zbiera, już nas pogania, bo trzeba iść, ruszać się, więc schodzimy do Raju, ale jeszcze przed wejściem okazuje się, że jednak ktoś ma jaranie, ku mojej uciesze lufa wchodzi w ruch, widzę, że Nina nie pali, ale nie pytam jej dlaczego, spytam potem Grześka, ściągamy parę machów, o jak dobrze, to palenie rozchodzi się po ciele, czas się cofnął, znowu jesteśmy w liceum, idziemy do Raju, a przed nami matura, przytulamy się i krzyczymy, świat należy do nas, i niech to pierdolone Tychy usłyszą, ktoś się potyka na śliskim chodniku, ktoś musi wrócić, bo zapomniał kurtki, w końcu docieramy, wchodzimy, w środku jest dużo ludzi, jest gęsto od ciał na parkiecie, pełne stoliki, ale my mamy rezerwację, oczywiście, jesteśmy z Ulą, Ula zrobiła rezerwację, więc wtaczamy się do naszej loży, naszej wielkiej loży, zamawiamy alkohole, morze alkoholu, bo już nie ma wyjścia, teraz to już musimy pić, ale zanim, to przecież parkiet, muzyka. Pierwszy jak zawsze Grzesiek, za nim Ula, dziewczyny, Nina trochę zostaje z tyłu, ale Grzesiek ją wyciąga, macha na mnie, ja pokazuję na fajkę w dłoni, że tylko wypalę, rozsiadam się w loży, zatapiam w niej, przymykam oczy, ale zaraz szeroko je otwieram, bo wszystko mi wiruje, wszystko się skrzy, odbija mi się drinkami, sokiem malinowym, browarem, robi mi się niedobrze, więc wstaję, ruszam się. Podchodzę na brzeg parkietu, pod stopami kolorami tęczy pulsują kwadratowe panele, nad głowami ogromne kule disco rozrzucają świetlne konfetti, z głośników dudni Y.M.C.A., wszędzie pot, feromony i seks.
Obserwuję laski w obcisłych sukienkach, to nie nasza klika, nie nasza liga, nie nasz styl, ale pooglądać można, a wokół nich lowelasy w obcisłych koszulkach polo na napiętych mięśniach. Lubię być obserwatorem, stać trochę z boku, odnajdywać unikatowe egzemplarze w roju tego samego. Na przykład ta brunetka w sukience z cekinów, która tańczy ze swoim odbiciem w lustrze, rozstawiając szeroko nogi. Nie zwraca na nikogo uwagi, jest tylko ona i jej odbicie, i poważna twarz, poważne spojrzenie, jakby robiła coś, od czego zależy los całego świata. Albo ten tyczkowaty blondyn w marmurkowych dżinsach i koszuli w paski, który tak się zatacza, że właściwie znalazł w tym zataczaniu własny rytm, własny taniec, własne życie, a jego partnerką jest kufel piwa. Zamykam oczy i odpływam w disco, w like a virgin, touched for the very first time, ale zaraz muszę je otworzyć, bo czuję, że tracę równowagę, że jeszcze chwila i runę. Grzesiek wywija dzikie tańce, rozpycha się łokciami, wznosi ręce do nieba, odbija się od ludzi, prawie przewraca, łapie się słupa, jeszcze bardziej napycha się energią, ale mityguje go szybciutko ochroniarz, a ja, kiedy to widzę, chojrak najebany, podchodzę, wyprostowany, całe moje siedemdziesiąt kilo przy metrze dziewięćdziesięciu, naprężony, że nie ma problemu, czy jest problem, ale luz, ochroniarz kulturalny, prosi tylko o spokój, wie, że jesteśmy klienci lożowi, takie rzeczy się wie, jak się jest ochroniarzem w Raju. Wracamy do loży, wypalamy po papierosie, do połowy, bo już o tej porze nie wchodzą, ale parkiet wzywa, bo przecież you can dance, you can jive, having the time of your life, a na parkiecie są i nasze dziewczęta, Ula wpada na Grześka, Grzesiek wpada na Ulę, jak kiedyś, a ja widzę Ninę, jak tańczy z zamkniętymi oczami, tańczy wolniej, jakby do dwa razy wolniejszego rytmu, jest sama na parkiecie w tym tańcu, chociaż wszędzie tak pełno wszystkiego. Stoję i patrzę, chcę do niej podejść, ale się boję, więc tylko wgapiam się i widzę, że Grzesiek mnie widzi i się śmieje, i czuję impuls, i ruszam za nim. Podchodzę do niej, trochę tańczę obok, niedaleko, ale trzymam się na dystans. Ona otwiera oczy, patrzy na mnie i się uśmiecha, nie patrzy mi w oczy, ale krok po kroku zaczynamy tańczyć razem, zbliżamy się, czuję jej ciało, bujam się w jej rytmie, łapię ją za talię, nie za mocno, ona wydaje mi się taka delikatna, jakaś zwiewna, efemeryczna pośród tego jazgotu, tego natłoku, wtula mi się w ramię, chowa tam głowę i tak tańczymy, na przekór bujającym się wokół ciałom, na przekór temu, że zmieniają się piosenki, że zmienia się rytm, my mamy swój. Głaszczę ją po włosach, po uchu, po szyi. Ona obejmuje mnie trochę mocniej, robi mi się gorąco, przyciągam jej twarz do siebie i przez chwilę się całujemy, ale ona to przerywa i ciągnie mnie delikatnie za rękę, wychodzimy na zewnątrz, jest cholernie zimno, jestem spocony i wiatr chłoszcze mnie po plecach, po brzuchu, po klatce piersiowej, mokre włosy zaraz zamienią mi się w lód, ale nie interesuje mnie to, interesuje mnie ona.
– No i co teraz? – Wpatruje się we mnie.
– No a co ma być? – Uśmiecham się do niej, trochę mi się plącze język. – Jest przecież fajnie.
– Tak?
– No pewnie. – Przybliżam się do niej. – A nie?
Patrzy na mnie, a ja się uśmiecham, a właściwie to się szczerzę. Cieszę się, że jestem pijany, bo inaczej pewnie byłbym bardzo speszony.
– Wiesz, cieszę się, że cię dzisiaj spotkałem – dodaję, patrząc jej w oczy. – Myślałem o tobie.
– Aha, myślałeś o mnie?
– Tak. Odkąd wtedy się widzieliśmy, u ciebie w domu. – Chcę ją pocałować, ale ona się trochę odsuwa.
– To strasznie długo myślałeś.
– Ha, ha, ha, w sumie tak. Wiesz, nie wiedziałem, że jesteś w Krakowie. Moglibyśmy się spotkać.
– Chciałbyś?
– No pewnie. A ty?
Nina przekręca głowę i chyba potakuje. Zbliżam się do niej jeszcze bardziej, przypieram ją do ściany i całuję, zatapiam w niej język, ona się poddaje, angażuje się w to, czuję to, wsadzam jej zimną rękę pod koszulkę, dotykam jej brzucha, miękkiego na wierzchu, twardego głębiej, wzdryga się trochę, penetruję językiem jej ucho i potem wracam do ust, jej oddech przyśpiesza i mój też, a potem próbuję wjechać ręką wyżej, dotknąć jej cycków, ale wtedy ona mnie lekko odpycha, poprawia koszulkę, uśmiecha się tym swoim ulotnym uśmiechem i bierze za rękę, prowadząc do środka.
***
Mam siedem lat i idziemy w góry. Tylko ja i tata. Jest początek lata, mocno świeci słońce. Nigdy jeszcze nie byłem w górach. Będziemy wspinać się na Babią Górę.
Jedziemy pociągiem, mamy kanapki z serem, do tego jajka i pomidory.
– Zjedz, synku, żebyś miał dużo siły – mówi tata.
Kiwam głową. Zjadam dwie kanapki, jajko i pomidora jeszcze w pociągu. Są pyszne. Pomidor kapie mi po brodzie i wycieram się rękawem, a potem chusteczką, którą daje mi tata.
– Ale będziemy mogli sobie robić przystanki na jedzenie? – pytam.
– Oczywiście. – Tata kiwa głową. – Bez tego nie dalibyśmy rady.
– Ty na pewno dałbyś radę. Jesteś silny.
Tata uśmiecha się szeroko. Ma specjalne buty do wspinania się po górach, brązowe, z długimi sznurówkami. Ja takich nie mam, ale tata powiedział, że w trampkach też dam radę, a jak będzie kałuża, to mnie przeniesie.
– Ale nie pada deszcz – mówię, patrząc przez okno na przesuwający się krajobraz.
– Kto wie, czy nie padał w górach – stwierdza tata. – W górach pogoda jest zmienna.
Dojeżdżamy pociągiem do Suchej Beskidzkiej.
– Marek, a wiesz, gdzie jest kicek? – pyta tata.
– Nie. – Nie wiem, o co mu chodzi.
Tata się śmieje.
– To taki żart, synku: Sucha Beskidzka. Sucha bez kicka.
Śmieję się głośno.
Wsiadamy do autobusu i jedziemy do Zawoi, skąd zaczyna się nasza wspinaczka. Już się nie mogę doczekać tych gór i gdy dojeżdżamy, czuję się trochę rozczarowany, bo jesteśmy w lesie, na dużym parkingu.
– Tato, a gdzie są góry? – pytam.
– Wokół nas – mówi tata. – Chodź. Im szybciej wejdziemy, tym szybciej zobaczysz piękne widoki.
Na początku wspinam się prędko, ale potem są takie wysokie schody zrobione z nierównych kamieni i bardzo się męczę. Dużo czasu idziemy w lesie, trochę łąką. Mijamy sporo ludzi, jak ktoś schodzi, to mówimy „dzień dobry”. Co jakiś czas tata zarządza postój. Pijemy wtedy herbatę z termosu, którą zrobiła nam mama, jemy kanapki albo ciasteczka. Tata pali w milczeniu papierosa, patrząc przed siebie.
– Tato, a czemu mama i Jasiek z nami nie pojechali? – pytam, grzebiąc patykiem w ziemi.
– Mama nie lubi chodzić po górach, a Jasiek jest jeszcze za mały – mówi tata, patrząc na mnie przez zmrużone oczy, bo razi go słońce.
– Ja lubię chodzić! – zapewniam tatę.
– Fajnie. To będziemy może częściej wędrować – mówi tata, wstaje i zakłada plecak. – A teraz ruszajmy.
– A może mama też polubi i jak Jasiek będzie większy, to będzie chciał też z nami iść? – dopytuję.
– Może, może. Kto wie? – odpowiada tata i rusza przed siebie.
Kiedy wstaję, nagle w trawie coś się rusza.
– Tato, co to?! – krzyczę przestraszony.
– Co? – pyta tata i patrzy tam, gdzie wskazuję palcem.
– Coś się tu ruszyło. – Trochę chce mi się płakać.
– To mogła być żmija, Mareczku – tłumaczy tata. – Nie ma się czego bać, to one się nas bardziej boją. Dlatego ta uciekła, jak się poruszyłeś.
Tata bierze mnie za rękę i ruszamy. Docieramy do otwartej łąki i tata mi mówi, że to przełęcz. Ale stąd jest widok! Tyle gór.
– Tato, daleko jeszcze?
– Zobacz tutaj, synku, na ten znak. – Tata wskazuje mi palcem białą tabliczkę z czerwonymi elementami. – Ile tu jest napisane?
– Babia Góra – czytam powoli – jeden godzin i zero zero minut. To już nie tak daleko!
Teraz już nie idziemy lasem, tata zachwyca się widokami i trzyma mnie za rękę. Wspinamy się i wspinamy, i już mam ciężkie nogi.
– Tato, zmęczyłem się – mówię cicho.
– Tak? – Zatrzymujemy się. – To może wezmę cię na trochę na barana?
Aż podskakuję z radości.
– Tak! Tak!
Już po chwili siedzę dumny na ramionach taty i jestem najwyższy, wysoki jak drzewo. Ostatni odcinek pokonuję na własnych nogach. Tata wyciąga dla nas kurtki, bo robi się coraz zimniej. Wokół nas są tylko kamienie.
– Jest taka legenda – mówi tata – że Babia Góra to kupa kamieni, którą przed swoją chatą wysypała baba-olbrzymka.
– To musiała być wielka olbrzymka!
Tata się śmieje i czochra mi włosy. Lubię, jak tak robi. Już widać szczyt. Biegnę szybko i docieram tam pierwszy. Na samej górze tata wyciąga swojego zenita i robi mi zdjęcia, prosi też starszego pana w zielonej kurtce i ten pan robi zdjęcie nam obu. Tata trzyma mnie na rękach, a za nami stoi znak informujący, że jesteśmy na szczycie. Siedzimy jeszcze chwilę na górze, oglądając widoki. Pokazuję tacie kolejne góry.
– Zobacz, tato, może tutaj kiedyś pójdziemy? – Zadzieram głowę, żeby spojrzeć na jego twarz.
– Może, kto wie? – Tata kiwa głową i kładzie mi rękę na ramieniu. Jest bardzo ciepła. – Chodź, teraz schodzimy.
– Jestem znowu zmęczony, tato – mówię.
– Schodzi się łatwiej. Zobaczysz.
Wierzę tacie i faktycznie jest o wiele łatwiej. Tata wygłupia się, że jest kozicą, i śmiesznie skacze. Skaczę razem z nim, trzymam go za rękę, nawet jakbym się potknął, to mnie utrzyma. Śmiejemy się bardzo głośno. W pociągu zasypiam z głową na jego kolanach. Budzi mnie dopiero, kiedy dojeżdżamy do stacji Tychy.
***
– Marek, ty to jesteś teraz wzorowy uczeń. – Grzesiek się śmieje i bierze łyk piwa. – Będziesz miał pasek?
Jest piątek, koniec maja, naprawdę ciepły wieczór. Siedzimy w trójkę, jeszcze z Martyną, na zewnątrz Trójkąta, na ciężkich drewnianych krzesłach. Palimy papierosy, pijemy piwo.
– Nie wiem. Może tak. – Wzruszam ramionami. – Chcę iść na jakieś dobre studia. Wyjechać z tych Tychów.
– Mi na ASP dobre oceny z matematyki nie są potrzebne – stwierdza Grzesiek.
– To już się zdecydowałeś na ASP? – pyta go Martyna.
– Tak. Właśnie zacząłem robić teczkę. Mam plan na wakacje – Grzesiek poprawia się na krześle – żeby porobić zdjęcia, rysunki. A od września idę na kurs przygotowawczy.
– A nie miałeś już w tym roku mieć skompletowanej teczki? – pytam trochę złośliwie, wypuszczając dym wysoko nad siebie. – Pamiętam, że chyba coś takiego mówiłeś.
– Oj tam, zamknij się! – Grzesiek zaciąga się mocno papierosem, mruży oczy w słońcu. – A ty, Martyna? Medycyna?
– No – kiwa głową – nawet mi nie mów. Mam wątpliwości, czy dam radę, jest tyle tego zakuwania, z biologii, chemii.
– Kurwa, ja też powinienem może uczyć się biologii. Sprawdzałem ostatnio i na większości psychologii trzeba zdawać biologię. – Wzdycham. – Tylko że mnie to totalnie nie kręci. Już naprawdę wolę matematykę. Nie trzeba chociaż zakuwać na pamięć, tylko jest w tym jakaś logika, reguły.
– Dla mnie te reguły są jakieś pojebane – stwierdza Martyna – a na medycynę też chcą matematyki. W biologii chociaż wiadomo, że uczysz się o czymś, co istnieje, jedno z drugiego wynika.
– Jak kupa z dupy. – Śmieję się, ale Martyna i Grzesiek tylko na mnie patrzą z politowaniem.
– A ty, Grzesiek? – pyta Martyna.
– Co ja? – Grzesiek kręci papierosem w ręce.
– No, co będziesz zdawał na maturze, stary? – dopowiadam. – Przecież o tym cały czas rozmawiamy.
– Przez twój głupi żart straciłem wątek.
Przewracam oczami.
– No to jak? Co będziesz zdawał? – dopytuję.
– Nie wiem, chyba historię – mówi powoli Grzesiek. – Albo matematykę.
– No to spora różnica. – Martyna się śmieje.
– Weź historię, Zabłocka cię uwielbia – radzę Grześkowi. – A z matmy to musiałbyś sporo nadrobić.
– A co? Myślisz, że tylko ty możesz nadrobić oceny? – zaperza się Grzesiek.
– Nie no, nie o to mi chodziło.
– To daj mi spokój. – Grzesiek odwraca się do mnie bokiem. – Zresztą mam jeszcze rok, żeby zdecydować.
– Rok? – dziwię się. – No co ty? Właściwie to już warto by wiedzieć. Kurwa, przecież wiesz o tym, to nie wiem, po co teraz tak gadasz.
– Dobra, chłopaki, bo czuję jakieś napięcie – wtrąca się Martyna. – Proponuję zmianę tematu: co robimy dzisiaj?
– Ja chyba nic – mówi Grzesiek. – Dopijam i wracam do domu.
– Oj, Grzesiek, weź nie pierdol – klepię go w ramię – piątek jest. Mieliśmy jechać do Katosów na techno.
– Nie wiem, czy mi się chce – mówi smętnie Grzesiek.
– Martyna, jedziesz z nami? – pytam.
– A co to za impreza? – dopytuje Martyna, nachylając się nad stołem.
– Wiesz co, w jakimś nowym miejscu, coś tam industrialnego, jakaś fabryka czy coś. To Grzesiek wynalazł, ale on jest teraz, jak widać, obrażony – pokazuję ręką na Grześka, który ostentacyjnie milczy i tylko pali fajkę – więc nic się nie dowiemy. Mogę tylko powiedzieć, że jestem tutaj umówiony z Ryskiem za jakieś – patrzę na zegarek – pół godziny. Ma mi coś przynieść.
– Amfę? – Martyna ścisza głos.
– Nie – odpowiadam zdziwiony tym pytaniem. – Jaranie.
– A, myślałam, że jak na imprezę techno, to amfę. Ale jaranie też spoko – stwierdza Martyna i opiera się wygodnie na krześle.
– No! Więc tutaj sobie zaczniemy, a tam się dobijemy! – Śmieję się i zacieram ręce.
– Dobrze, że valium nie próbowałeś załatwić – prycha Grzesiek.
– Oj, kurwa, musisz wracać do starych historii? – Zakładam nogę na nogę i pochylam się do niego, dotykam jego ramienia. – Coś dzisiaj, stary, spięty jesteś. Chcesz nam coś powiedzieć?
– Patrz go – zwraca się Grzesiek do Martyny – psycholog się znalazł.
– Kurwa, chciałem być miły! – Odsuwam się gwałtownie, aż krzesło szura metalowymi nogami po betonie, zgrzytając, aż uszy więdną.
– To nie chciej. – Grzesiek, nie patrząc na nas, wstaje i idzie do środka Trójkąta.
Patrzymy po sobie z Martyną. Przez chwilę panuje cisza.
– O co mu właściwie chodzi? – pyta Martyna.
– A sam nie wiem, od kilku dni jest jakiś totalnie obrażalski.
– Kurwa, przecież jesteś jego najlepszym kumplem. To kto ma wiedzieć, jak nie ty?
Wzruszam ramionami.
– Zmieńmy temat, bo tylko się wkurwiam – proponuję.
Martyna wypytuje jeszcze o imprezę. Mówię jej, że kupiliśmy nawet białe rękawiczki, żeby zrobić sobie takie konkretne techno party. Śmiejemy się. Trochę to cliché, ale zawsze chciałem iść na taką prawdziwą podziemną imprezę, jak w takim dokumencie o ravie, który ostatnio widziałem. Mija jakiś czas i nadchodzi Rysek. Przybijamy piątkę, podczas której mały pakunek zmienia właściciela, zamieniamy kilka zdań i znowu piątka, podczas której tym razem kasa zmienia właściciela. Podchodzę do Martyny, patrzę na nią wymownie, ona wstaje. Idziemy do środka. Grzesiek siedzi przy barze, gada z barmanem i pije coś, co z daleka wygląda jak drink.
– Weź ty idź do niego, bo jeszcze znowu się obrazi – mówię Martynie, a ona kiwa głową. – Pójdę do kibla i nabiję lufę.
– Weź moją. – Martyna daje mi małe drewniane pudełko. – Kupiłam ostatnio w Paryżu.
– Światowo, ho, ho. Dobra, do zobaczenia.
Martyna rusza do Grześka, ja do kibla. W kabinie wyciągam lufę Martyny. Jest drewniana, zdobiona, wykwintna. Ma duży cybuch. Wypełniam go dokładnie. Od Ryska jest zawsze dobre jaranie. Niektórzy z grama robią półtora, chrzcząc zioło jakimś majerankiem, ale nie on. Wychodzę z kibla, Grześka nie ma już przy barze, wychodzę na zewnątrz, stoją i palą papierosy. Kiwam głową, idziemy między domki, przystajemy przy śmietnikach. Zapalamy. Robi mi się błogo. Grzesiek już coś nawija o tej imprezie. Jakby nic się nie stało. Macham na to w myślach ręką. Dobrze, że jest dobrze. Ale towar. Opowiadam historię o tym, jak to techno zostało stworzone z potrzeby serca, bo oddaje tempo bicia serca podczas orgazmu. Totalnie zmyślam, ale oboje mi wierzą. Łapiemy autobus i jedziemy. W autobusie dużo ludzi, bo w Tychach mało się dzieje, trzeba wyjechać, żeby coś zobaczyć. Autobus to stary jelcz z siedzeniami z poszarpaną tapicerką i tagami wymalowanymi markerem na szybach. Rzuca nami na każdej dziurze i zakręcie. Ludzie wpadają na siebie i się śmieją. Większość jest już trochę zrobiona. Grzesiek siada z tyłu, wyciąga marker i coś tam rysuje. My gadamy z Martyną albo gapimy się w okno. Kiedy Martyna nie patrzy, ja patrzę na jej cycki, krągłe, niewielkie, takie do ręki. Wyobrażam sobie, jakie muszą być jędrne. Już ze trzy razy próbowałem uderzać do Martyny i nigdy nic z tego nie wychodziło. Ale pomarzyć można.
Dojeżdżamy do centrum, wychodzimy i idziemy z buta. Okazuje się, że to prawie pół godziny, po drodze błądzimy, ale też palimy. Impreza jest w niedokończonym magazynie. Nie ma żadnych znaków, ostatni odcinek pokonujemy, nasłuchując, skąd dochodzi muzyka. W środku jest biało, pachnie tynkiem i farbą, pod ścianami stoją drabiny. Jest trochę osób, ale to nie jest tłum, którego się spodziewałem. Są dwie sale. W każdej techno, w jednej szybsze, w drugiej takie z głębszym basem. Ludzie głównie stoją, kiwają głowami. Na środku jest pięć osób w jednej sali, a w drugiej może z dziesięć, z czego żadna nie ma białych rękawiczek. Jestem zawiedziony. Kupujemy browary i wychodzimy na zewnątrz. Nabijamy jeszcze lufę.
– Ej, myślałem, że będzie znacznie więcej ludzi – mówię między machami.
– Jesteśmy wcześnie – mówi Martyna – nie schizuj.
– Jak wcześnie? Już prawie jedenasta. – Patrzę na zegarek.
– Marek, no mówiłem ci, że takie imprezy to się po północy zaczynają, a najlepiej jest jeszcze później. A co? Musisz do domu? – Grzesiek wzdycha i uśmiecha się ironicznie.
– Kurwa, Grzesiek, co ty taki chuj jesteś dzisiaj? – wybucham. – Cały czas coś ci nie pasuje. Nawet jaranie ci już nie pomaga?
– Nie wiem. – Grzesiek jest spokojny, jakiś smutny.
– Musimy załatwić amfę, mówię ci – twierdzi Martyna.
Nic nie odpowiadam. Ja amfy nie biorę. O pierwszej pięćdziesiąt jest pociąg do Tychów i muszę się na niego złapać. Boję się amfy. Boję się, że jak wezmę, to już będę chciał brać cały czas. Boję się też, że dostanę zawału. Boję się, że mam w sobie gen uzależnienia, który krąży w rodzinie i w końcu mnie dorwie.
– Co wy na to? – dopytuje Martyna. – Na pewno ktoś tu ma. Najczęściej didżej sprzedaje.
– A didżej to nie powinien grać? – pytam zaciekawiony.
– No gra, ale przecież to jest puszczenie kawałka i między jednym a drugim można pół sali zaopatrzyć, bo niektóre to trwają i kilkanaście minut – mówi Martyna.
– E, przecież oni miksują na żywo – stwierdzam.
– Naprawdę dobrzy tak robią, ale ci tutaj to chyba nie. Co ty myślisz, Grzesiek?
– Myślę, że proszek można by załatwić – odpowiada Grzesiek.
– Będziesz brał? – dziwię się.
– No chyba. Po to się kupuje, co nie? – mówi Grzesiek.
– Nie no, zdziwiłem się, nie gadaliśmy o tym.
– No nie, i co z tego?
Wzruszam ramionami, nie odpowiadam, tylko zapalam papierosa. Zbiera się coraz więcej ludzi.
– Poczekajcie tu na mnie, OK? – mówi Martyna. – Załatwię i wracam.
Kiwamy głową. Stoimy chwilę w milczeniu.
– Co tam, Grzesiek? – pytam.
– Nic – odpowiada cicho.
– Widzę, że jesteś nie w sosie. Coś w domu czy coś? Możesz mi powiedzieć, stary. Wiesz, niekiedy warto się wygadać.
Grzesiek patrzy na mnie.
– Trochę jestem rozjebany, ale nie chcę o tym gadać, OK?
– Nie no, OK. Ale wiesz, jakbyś chciał…
– Dobra. Ale nie chcę.
Po jakimś kwadransie wraca Martyna. Porozumiewawczo patrzy na Grześka.
– To ja rozejrzę się w środku i spotkamy się w tej dużej sali przy didżejce, OK? – mówię.
Martyna kiwa głową, bierze Grześka pod ramię i odchodzą.
W środku robi się tłumek. Ubrani na biało, odblaskowo, czarno ludzie mienią się w ruchu. Na parkiecie robi się tłoczno, tańczących cały czas przybywa. Zbliża się północ. Widzę kilka postaci w białych rękawiczkach i z gwizdkami. Staję pod ścianą i obserwuję, co się dzieje. Trochę się bujam, trawa mnie buja, ale jestem za spokojny, żeby teraz wyjść, bo to techno jest mocne, wwierca mi się w brzuch, pulsuje mi w skroniach. Grześka i Martyny nie ma już chyba z kwadrans. Patrzę na zegarek i decyduję, że jak ich nie będzie kolejne siedem minut, to idę ich szukać. Niedaleko mnie tańczy krótko obcięta dziewczyna z krwistoczerwonymi ustami, w srebrnej mini jakby z łusek i w czymś, co jest trochę topem, trochę stanikiem. Chyba coś brała, bo jest jak w transie. Jest gorąca, jest sexy, ma pępek, który wygląda jak cipa, wyobrażam ją sobie w różnych pozach, swędzą mnie jaja, patrzę na zegarek. Mija czas, który sobie wyznaczyłem, wychodzę na zewnątrz, plączę się tam kilka minut, krążę między ludźmi palącymi fajki, zioło, gadającymi, śmiejącymi się, ale nigdzie ich nie ma, ani Martyny, ani Grześka, wracam do środka, nie widzę ich na parkiecie, zaglądam do kibla, nie ma Martyny w kolejce, a Grześka w męskim, wracam do środka, wchodzę między ludzi i widzę Grześka, wariat w białych rękawiczkach, tnie powietrze, a obok niego Martyna, oboje szeroko uśmiechnięci, witają mnie, śmieją się, no to nieźle się zrobili, konkretnie, tańczę z nimi, rytm i bas wciągają, ump, ump, dży, dży, dży, ump, ump, ump, Grzesiek daje mi moje rękawiczki, wkładam je, trochę się wygłupiamy, a potem idziemy na zewnątrz, palimy papierosy, oni się strasznie śmieją i szybko mówią, staram się nadążyć, ale trochę chce mi się spać, jest już prawie pierwsza, zaraz będę musiał iść.
– Nie no, przestań, Marek, jest jeszcze pociąg o trzeciej, mówię ci, ja nim ostatnio jechałam, totalnie jest, zostań z nami jeszcze, tu się dopiero rozkręca, jak często jesteś w Katowicach, co? – nawija Martyna. – Sam Grześka namawiałeś, a teraz pójdziesz, nie bądź taki, zostań z nami, co?
– No, Marek, nie odpierdalaj cyrków, tylko zostań – wspiera ją Grzesiek i aż mi się robi miło, i stwierdzam, że OK, zostaję, kupuję sobie wódkę z red bullem, to mnie postawi na nogi, a potem jeszcze samego red bulla, ale już mnie tak nie wciąga ta muza, już mi się chce spać, siedzę od jakiegoś czas na pufie w korytarzu, jest za dwadzieścia druga, posiedzę do drugiej dziesięć i idę na pociąg. Po dziesięciu minutach wstaję i idę poszukać Martyny i Grześka, żeby im powiedzieć, że już lecę. Ostatnio byli w drugiej sali. W okolicy didżejki widzę Martynę, która tańczy z jakimś wysokim i chudym kolesiem, to już nie jest techno, on ją obejmuje od tyłu, ona tyłkiem ociera się o niego, stwierdzam, że może nie będę przeszkadzał, idę dalej, szukam Grześka, ale nigdzie go nie widzę, idę do drugiej sali, do kibla, nie ma go. Kiedy już się zbieram do wyjścia, zauważam go na parkiecie, w tłumie, jak się z kimś całuje, przyglądam się przez chwilę i wtedy do mnie dociera, że całuje się z jakimś facetem, chłopakiem właściwie, niższym od niego o głowę, chudym, w białym obcisłym T-shircie. Robię wielkie oczy i śmieję się, i cieszę z tego, co widzę. Nie całują się długo, to trwa chwilę i Grzesiek się odsuwa, rozgląda wokół, ja przykucam, żeby czasem mnie nie zauważył, i się wycofuję, wychodzę, idę szybkim krokiem na stację, śmiejąc się na głos, co za wieczór, co za jazda. Na dworcu kręci się trochę osób. Sprawdzam rozkład jazdy i okazuje się, że faktycznie jest ten pociąg o trzeciej. Przysiadam na ławce w środku, śmierdzi sikami, więc wychodzę na peron, palę fajki na samym jego końcu, bo oficjalnie nie można palić na peronie, ale na końcu już można.
***
W tym roku ojciec postanowił wyprawić urodziny. Mama mi powiedziała, że stwierdził, że czterdzieści pięć lat to prawie okrągła rocznica, i zaprosił ciotki, wujków, znajomych. Wszyscy zebrali się w dużym pokoju, kilkanaście osób, już jest po pierwszym gorącym daniu, czyli czas na zimną płytę. Pomagam mamie w kuchni, rozkładam wędliny na ozdobnym talerzu, Jasiek wyciąga marynowane grzybki do miseczek, jest też tutaj ciocia Kasia, która kroi i rozkłada pomidory i ogórki.
– Nie zdążyłam wszystkiego przygotować – żali się mama znad zlewozmywaka. – Wczoraj Adam miał mi pomóc, ale zrobił sobie urodziny z kolegami i wrócił w środku nocy, jeszcze mam oczy spuchnięte.
– Nie przejmuj się, Emilka – ciocia Kasia stara się być radosna – zaraz tu wszystko przygotujemy, zobacz, jakich masz świetnych synów.
– Myślałam, że Marek wcześniej przyjedzie z Krakowa – wzdycha mama – ale był dopiero o drugiej.
– Oj, mamo, przecież ci mówiłem, że nie dam rady wcześniej – odpowiadam.
– No tak, tak.
Z pokrojonymi wędlinami idę do pokoju, gdzie równolegle toczą się trzy rozmowy, przepraszam ciocię Ilonę, nad której głową muszę się pochylić, znajduję miejsce na pełnym stole i wciskam w nie talerz.
– Przynieś jeszcze chleba – słyszę głos ojca.
– Przecież wiem – odpowiadam, nie patrząc w jego stronę.
– Wiem, że wiesz, tylko mówię, żebyś na pewno wiedział.
Ojciec się śmieje i w tym śmiechu towarzyszy mu któryś z wujków. Zaciskam zęby i wracam do kuchni.
Rozkładam maszynkę do krojenia, podłączam ją do prądu.
– Tylko uważaj na palce – słyszę matkę.
– Wiem, wiem.
– Żebyś nie wrócił na studia jako kaleka – dorzuca Jasiek.
– Mówisz, że już jeden wystarczy w rodzinie?
– Dobra, dobra, nie bądź taki mądry, pamiętam, jak sobie kiedyś siekierą walnąłeś w palec u nogi – odgryza się mi brat.
– Ja pamiętam, jak nie zdałeś do liceum – mówię, nie patrząc na niego.
– Ale jesteś wredny – warczy Jasiek i wychodzi. Wzruszam tylko ramionami.
Idę z chlebem do pokoju, siadam przy stole i robię sobie kanapki, nakładam sałatkę.
– Marek, jak tam na studiach? – pyta ciocia Ilona z lampką wina w ręku.
– Dobrze – odpowiadam, smarując chleb masłem.
– Będziesz leczył psycholi? – rzuca wujek Antoni i rechocze.
– Przestań, Antoni, to są poważne sprawy – uspokaja go ciocia Ilona i przewraca oczami.
– Jak Marek szedł na studia, to się właśnie zastanawialiśmy, czy po to, żeby pomagać innym, czy sobie – dorzuca z drugiego końca stołu ojciec.
– Co ty tam, Adam, za głupoty gadasz? Sobie miałby pomóc? A po co mu to niby? – dołącza się do dyskusji moja matka, która szuka na stole miejsca na dzbanek z herbatą i filiżanki.
– No przecież tak się mówi, co nie, synku? – Ojciec puszcza do mnie oko.
Patrzę na niego przez chwilę, milczę.
– No, może jesteś psychol – wtrąca się Jasiek. – Pamiętam, jak w nocy wstawałeś i lunatykowałeś.
– Może jestem – mówię cicho.
– No co ty mówisz? – Mama marszczy brwi.
– Wiesz, jak się ma ojca alkoholika, to łatwo mieć problemy psychiczne.
Na chwilę ruch przy stole zamiera, nie słychać postukiwania sztućców, cichną odgłosy jedzenia. Nie mam odwagi podnieść wzroku nad stół, mocno zaciskam zęby i pięści.
– Ty uważaj, Marek, co mówisz – rzuca ojciec.
Wstaję od stołu.
– Gdzie idziesz, synku? – pyta szybko mama.
– Zapalić.
***
W śmigus-dyngus w szóstej klasie po osiedlu wałęsa się kilka grup chłopaków. Szeregowcy uzbrojeni są w półtoralitrowe plastikowe butelki z dziurą w nakrętce, a niektóre starsze chłopaki nie certolą się i chodzą po osiedlu z wiadrami pełnymi wody. Mnie rodzice na wiadro nie pozwolili, ale mam butelkę. Udaje mi się przyłączyć do jednej z band, w sumie takiej najlepszej, w której jest dużo starszych chłopaków, a ja znam brata jednego z nich. Już po pierwszej mszy zaczajamy się na drodze, która prowadzi z kościoła na osiedle. Z tłumu udaje nam się wyłapać kilka wystrojonych koleżanek i uderzyć w nie konkretną siłą rażenia. Na nic zdają się ich piski. Nawet ojcowie nie mogą pomóc, bo gdy dziewczyny próbują się za nimi chować, i im się dostaje. Wściekli wymachują w naszym kierunku pięściami i grożą, że pójdą do rodziców. Szybko kończy nam się amunicja w wiadrach i butelkach, a korowód wiernych ciągnie się dalej. Biegniemy do pobliskiego stawu i nie zważając na wątpliwą jakość wody i jej wyraźny smród, tankujemy do pełna. Czuję się cudownie wśród tej rozkrzyczanej ekipy, która przeżywa przeprowadzony przed chwilą atak, przypomina sobie wyjątkowo trafne uderzenia. Wszyscy poklepują się po plecach i pomagają sobie w uzupełnianiu płynnej amunicji. Nie znam dobrze większości tych chłopaków, ale teraz czuję się jak członek wielkiej rodziny.
Zanim udaje nam się wrócić na pole bitwy, z tłumu już niewiele zostaje, po osiedlu chodzą tylko zmoczone panny, które oberwały albo od nas, albo od konkurencyjnych grup, i niby pomstują, niby śpieszą się do domu, ale jednocześnie obnoszą się ze swoim zmoczeniem, z tym, że tylu pokwapiło się poświęcić im swoją uwagę i wodę. Wracają do domu, gdzie się przebierają, i po jakimś czasie znowu widać je między blokami, niby że do koleżanki muszą iść, ale my wiemy, że to dla nas. Ale pod koniec dnia już nie wychodzą. My nadal plączemy się po osiedlu, nie ma jednak już kogo polewać.
W desperacji jedna z grup zaczyna chodzić po domach. Wchodzą do klatki, kilku chowa się z wiadrami i butelkami na wyższym piętrze, a jeden, nieuzbrojony, puka do drzwi. Kiedy w progu pojawia się cel, chłopaki z góry zbiegają z rykiem i chlust, wodę na pannę i na cały przedpokój i w długą z klatki, w asyście krzyków dziewczyny i jej rodziny. Moja grupa nie podejmuje się tej ryzykownej rozrywki (mówiono, że w tamtym roku dwóch chłopaczków musiało po takim zalaniu odmalowywać komuś przedpokój), więc tylko szwendamy się po osiedlu, licząc, że jeszcze któraś dziewczyna wyjdzie, że coś się wydarzy. Robi się coraz zimniej, słońce już zachodzi. W pewnym momencie pozostali mnie otaczają. Zaczynają się śmiać, że na kogoś trzeba zużyć tę wodę, bo nie wrócą z pełnymi wiadrami do domu. Zimna, śmierdząca woda ze stawu chluszcze na mnie z każdej strony. Wracam do domu ze zwieszoną głową, pustą butelką i łzami w oczach.
***
Dzień po imprezie w Raju budzę się skacowany i jednocześnie pobudzony. Dora wita mnie, liżąc po ręce. Zwlekam się z łóżka, robię przed matką dobrą minę do złej gry. W łazience chłepczę wodę prosto z kranu, a potem dzwonię do Grześka, żeby dał mi adres mailowy Niny.
– A po co ci?
– Potrzebuję.
– Będziesz do niej pisał – właściwie stwierdza, a nie pyta Grzesiek.
– Nie, będę na niego patrzył.
– A co będziesz pisał?
– Dajesz czy nie?
– No co będziesz pisał?
– Dajesz czy nie? – cedzę przez zaciśnięte zęby.
Grzesiek zwodzi mnie jeszcze, pytając, czy chcę jej numer komórkowy, ale ja nie chcę z nią rozmawiać, wolę napisać, a mail jest mniej poważny niż esemes, mniej zobowiązujący, będzie mogła się zastanowić, jakby co, albo nawet udać, że mail jej umknął. W końcu Grzesiek daje mi to, czego od niego chcę, nawet życzy mi powodzenia i chyba mówi to na serio. Siadam do komputera w sypialni rodziców, ojciec zrobił taką wnękę w meblach, z wysuwaną klawiaturą i krzesłem na kółkach. Można tu się poczuć prawie intymnie, ale jak ktoś stoi za plecami, to da się wszystko przeczytać, więc zamykam drzwi do pokoju.
Cześć Nina,
fajnie cię było wczoraj zobaczyć. Chętnie bym to powtórzył. Może spotkamy się w Krakowie? Kiedy ci pasuje?
Marek
Patrzę na tego maila i staram się wczuć w nią, która go czyta. „Fajnie cię było wczoraj zobaczyć” – jakbyśmy widzieli się na dwie minuty i potem każde poszło w swoją stronę. „Chętnie bym to powtórzył” – ale o co mu chodzi? O to spotkanie czy o to, co się działo na tej imprezie? Nie rozumiem go. I jeszcze nie zaproponował żadnego terminu, teraz ja mam proponować, co to za facet? I ani pozdrawiam, ani nic.
Piszę drugą wersję:
Cześć Nina,
dobrze się wczoraj z tobą bawiłem i to był niesamowity wieczór. Chętnie bym się z tobą spotkał w Krakowie. Może w środę wieczorem gdzieś przy Rynku?
Pozdrawiam Cię
Marek
No, już chyba lepiej. Chociaż czy z tym niesamowitym wieczorem to trochę nie przesada? Ona była trochę wycofana na końcu i właściwie po tym naszym tête-à-tête na zewnątrz dość szybko się zmyła. Ale pocałowaliśmy się na pożegnanie, tak dłużej, z języczkiem i w ogóle, były w tym emocje. Przejeżdżam językiem po zębach, czując na nich resztki wczorajszego wieczoru, i piszę kolejną wersję.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.