Chciałem być piosenkarzem. Biografia Krzysztofa Krawczyka - ebook
Chciałem być piosenkarzem. Biografia Krzysztofa Krawczyka - ebook
To książka o artyście i o człowieku. Książka warta przeczytania.
Ta biografia była zaplanowana na 75 rocznicę urodzin Krzysztofa Krawczyka. Stało się inaczej - Krzysztof Krawczyk odszedł, a książka ukaże się jako pierwsza niezależna biografia artysty po jego śmierci.
Krzysztof Krawczyk przez niemal sześćdziesiąt lat był obecny na polskiej scenie muzycznej - przez pierwsze dziesięć lat jako członek zespołu Trubadurzy, a przez prawie pół wieku jako artysta solowy. Obdarzony niezwykłym barytonowym głosem piosenkarz wypromował wiele przebojów, pracował z cenionymi artystami z Polski i świata, koncertował - jak sam śpiewał - od „Las Vegas po Krym". Równie barwne jak życie zawodowe było jego życie prywatne.
Autorka, dziennikarka Anna Bimer, wnikliwie zgłębiła życiorys piosenkarza. Chciałem być piosenkarzem to efekt wielu miesięcy pracy i dziesiątek rozmów z osobami, które towarzyszyły Krzysztofowi Krawczykowi na różnych etapach jego życia.
Kategoria: | Muzyka, śpiew, taniec |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-868-4 |
Rozmiar pliku: | 14 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O zmarłych – dobrze albo wcale. O znanych zmarłych – wcale albo możliwie prawdziwie. Taka jest cena bycia osobą publiczną. A kiedy zostaje się wyniesionym do rangi dobra narodowego – tym bardziej.
8 września 2021 roku Krzysztof Krawczyk skończyłby 75 lat. I to z tej okazji miała powstać książka, do której o wypowiedź poproszony został również artysta. Pomysł wydawał się lekki i przyjemny, zwłaszcza że wszystkie wcześniejsze rozmowy z piosenkarzem przebiegały w przemiłej atmosferze i poczuciu, że po drugiej stronie nie siedzi nadęty gwiazdor, lecz ktoś, kto wychodzi naprzeciw i dołoży wszelkich starań, by ułatwić dostęp do siebie. Bo tego wymaga grzeczność.
Wywiad do „Machiny” zapamiętam szczególnie, jako „rozmowę drogi”. Zaczęliśmy od spotkania w hotelu MDM, ale potem dogrywaliśmy fragmenty przez telefon, kiedy Krzysztof Krawczyk, który był właśnie w trasie koncertowej, jechał samochodem na dłuższych odcinkach. Sam dzwonił w dogodnym momencie i nie czekając na pytania, zaczynał od słów: „Dobrze, że rozmawiamy tak na raty, bo à propos tego, co powiedziałem wcześniej, muszę uzupełnić…”.
Nasza pogawędka w odcinkach, pogawędka o życiu, a nie o szlaku bojowym artysty, trwała trzy dni. I – jak pokazało doświadczenie – była możliwa tylko z tym człowiekiem.
Sporo więc radości przyniosły mi późniejsze słowa: „Tekst, który powstał z tamtych rozmów, był bardzo ważny, dał początek nowemu etapowi w moim życiu zawodowym” – powiedział K.K. Popijał kawę w pubie w Łomiankach, gdzie kręcił teledysk z Edytą Bartosiewicz do wielkiego późniejszego hitu _Trudno tak_. Ona rządziła, on przycupnął przy bocznym stoliku. Był początek lata 2004.
Trudno tak naprawdę zaczęło się jesienią ubiegłego roku. Żona Krzysztofa Krawczyka i jego menadżer w odpowiedzi na propozycję wywiadu rzeki z artystą zgodnie stwierdzili, że teraz nie jest dobry czas na rozmowę, bo trwa pandemia, jak więc aranżować spotkanie, a co dopiero serię spotkań. Mimo wszystko czekaliśmy wraz z wydawnictwem na lepszy moment, z nadzieją na bezpośredni kontakt z bohaterem. Zwłaszcza że film biograficzny z udziałem Krawczyka, _Całe moje życie_, udało się skończyć (został pokazany w telewizji w święta Bożego Narodzenia).
Pogrzeb Krzysztofa Krawczyka, Łódź, 10 kwietnia 2021.
Fot. Tadeusz Wypych/ REPORTER/East News
A potem zaczęły docierać bardzo niepokojące wieści o stanie zdrowia Krzysztofa. Aż przyszła ta najgorsza.
Potrzeba było więcej czasu, by wrócić do tematu książki. Oczywiście będzie ona zasadniczo inna. Nie ma Krzysztofa Krawczyka, za to jego brak pokazał, jak bardzo był ważny i drogi wielu ludziom należącym do co najmniej trzech pokoleń. Jego piosenki wryły się nam niemal w DNA, a dorobek zainspirował artystów street artu, musicalu i hip-hopu. Niektórym z tego ostatniego środowiska wujek Krzysiek „zalazł za skórę” do tego stopnia, że wytatuowali sobie jego twarz na własnych ciałach.
Niestety pożegnanie artysty, przez swój bardzo medialny charakter, ujawniło opinii publicznej coś jeszcze: głęboki rozłam w rodzinie zmarłego i antagonizm między wdową a synem piosenkarza, dający o sobie znać nawet w obliczu śmierci najbliższej osoby. Dlatego teraz, skoro pozwoliło się na obecność kamer tuż przy trumnie, nie ma co uciekać się do praw do prywatności czy intymności. Zresztą państwo Krawczykowie nigdy nie stronili ani od mediów, ani od wyznań intymnych, czego dowodzą opowieści o seksie uprawianym na pokładzie samolotu.
Zorganizowany przez TVP koncert pamięci Krzysztofa Krawczyka _Jak przeżyć wszystko jeszcze raz?_, Opole, 30 maja 2021.
Fot. Jan Bogacz/TVP/East News
Tym razem chodzi o coś znacznie głębszego niż pruderia i pospolity wstyd. Historia relacji rodzinnych, jaka się ujawniła w setkach artykułów i tysiącach komentarzy, ma bowiem wiele płaszczyzn. Może być traktowana jako opowieść o dyskryminacji w rodzinie, o zakłamaniu, o chciwości, o zawłaszczeniu człowieka i postrzeganiu go przez otoczenie, o zaniedbaniu, o narcystycznym skupieniu artysty na jego dziele, o miłości zaborczej i zazdrości ponad miarę, o wzmocnionym micie okrutnej macochy i nadwątleniu szczęśliwego obrazu rodziny patchworkowej, o istocie pojęcia zadośćuczynienia krzywdzie i o sumieniu nawet… Ale to już zostawmy spowiednikom i Najwyższemu.
Mural gdańskiego artysty streetartowego Piotra Tuse Jaworskiego na ulicy Partyzantów w Gdańsku-Wrzeszczu, 29 kwietnia 2021.
Fot. Karolina Misztal/REPORTER/East News
Przejmujące, bolesne i niepozwalające na odwrócenie głowy jest wykluczenie człowieka chorego i milcząca zgoda na krzywdę dziejącą się za kulisami małżeńskiej radości, miłości i dobrobytu. Choć chciałoby się wierzyć, że to też jest obrazek uproszczony.
_To, co w życiu ważne,_
_Czuje każdy z nas._
_To, co w życiu ważne,_
_To w sobie masz od lat._
_W jego oczach tyle radości,_
_Co w twych niepokoju._
_Wciąż cię peszy jego szczerość,_
_On wie, kim naprawdę jesteś._
(_To, co w życiu ważne_,
muzyka i słowa Dean Dyson i Scott English,
tekst polski Ania Dąbrowska)
Dziwnie brzmią w tej sytuacji słowa piosenki.
Rozstrzygnięć i prawd ostatecznych nie będzie. Retuszu bohatera też nie. Opowieść biograficzna wymaga sięgnięcia do faktów z różnych stron. A dzieci sławnych rodziców, tak często przez nich zaniedbywane, pomijane, odtrącane, marnowane (córka Nata Kinga Cole’a, córka Whitney Houston, córka Judy Garland, córka Wojciecha Kordy), po śmierci matki gwiazdy czy ojca bożyszcza mają prawo do swojej prawdy. Na równi z innymi.
My, pozostali „wychowankowie” Krzysztofa Krawczyka, mamy to szczęście, że zostawił nam spadek niezbywalny i nieprzemijający: piosenki.DRUGIE ŻYCIE, CZYLI MIĘDZY BIESIADĄ A KULTURĄ DANCINGU
– Szerokie plecy, zwieńczone czupryną, pochylone nad zlewem. I miarowo poruszające się łokcie, najwyraźniej zaangażowane w zmywanie naczyń – takiego go zobaczyłem na żywo po raz pierwszy – wspomina spotkanie z Krzysztofem Krawczykiem Daniel Wyszogrodzki, autor tekstów, m.in. słynnego i ważnego _Mój przyjacielu_. Działo się to w domu Marka Kościkiewicza w Gołkowie pod Warszawą. Był maj 2001 roku.
Stacjonował tam wtedy i pracował Goran Bregović ze swoimi muzykami, trwały przymiarki do nagrań z Krawczykiem na płytę _Daj mi drugie życie_.
– Popołudnie przebiegało, powiedziałbym, dość leniwie – mówi Daniel. – W otwartej części salonowo-kuchennej i na tarasie panowała luźna atmosfera. Goran coś podgrywał, ktoś z kimś rozmawiał, ktoś inny jadł… Tylko nigdzie nie było Krzysztofa. Szukałem go po pokojach, żeby się przywitać, w żadnym nie znalazłem. Dopiero gdy zajrzałem do kuchni, zobaczyłem go „na zmywaku”. „Dzień dobry, panie artysto”. Cisza, zero reakcji. Poklepałem w ramię. „Panie artysto…”. Nic, cisza. Za trzecim podejściem usłyszałem: „Jeszcze raz nazwiesz mnie artystą, to jebnę”. Oczywiście zaraz potem przywitaliśmy się bardzo serdecznie, jakbyśmy się znali od lat. A było to nasze pierwsze spotkanie.
Charakterystyczne dla Krzysztofa Krawczyka było to, że pilnował, by go nie tytułować; ani gwiazdorem, ani idolem, tym bardziej celebrytą. A zwłaszcza artystą. Pielęgnował w sobie poczucie proporcji. „Lubię się dzielić z ludźmi tym, co mam między czwartym a piątym kręgiem szyjnym, czyli głosem”¹ – zwykł prostować.
W dzisiejszych czasach, w których za twórcę gotów jest uważać się każdy, kto wrzuci półminutowy filmik do Internetu, taka powściągliwość uderza. Zwłaszcza w ustach kogoś, kto przecież bywał już na szczytach popularności i stał się ikoną minionych dekad. Najpierw jako członek Trubadurów, a potem już jako solista. Można dyskutować, czy jego słynny _Parostatek_ obrał dobry kurs, ale bez tego i innych ówczesnych przebojów Krawczyka lata 70. byłyby wyblakłe jak ówczesne fotografie kolorowe robione na taśmie ORWO. Każdy Polak żyjący w tamtych czasach musiał zadać sobie pytanie _Jak minął dzień_ przynajmniej pięć razy w tygodniu. Radio i telewizja były w tym nieugięte. Ciągle apelowały też: _Wróć do mnie_. Człowiek z wąsem (nie, nie chodzi o Wałęsę), w przyciasnych spodniach dzwonach i koszulach z szerokimi kołnierzykami, równie szeroko odsłaniającymi klatkę piersiową, był nam bliższy niż kuzyn z sąsiedniej dzielnicy. A w każdym razie częściej go widywaliśmy. I choć wówczas nie wszyscy poszliby za nim jak na bal, bo woleli na przykład _Cień wielkiej góry_, dziś, z perspektywy czasu, wiemy doskonale, że Krawczyk był twarzą, ikoną i logo PRL-u, jak fiat 125p, telewizor Rubin czy oranżada w proszku.
On sam wydawał się świadom jeszcze czegoś innego. Należał do pokolenia piosenkarzy, czyli typowych wykonawców często nie dość wymarzonego repertuaru. W tamtych czasach rynek muzyczny funkcjonował zupełnie inaczej niż dziś. Planowało się co najwyżej kolejne występy, a nie kariery. Sukcesy były pisane powodzeniem nie nowych płyt, lecz miejscami i nagrodami na festiwalach. Nie liczyło się to, co kto wypracuje w studiu, lecz jaką piosenkę z jakim kunsztem zaprezentuje publiczności i jury na żywo. Piosenkarze byli bardzo profesjonalni, skoro musieli porwać widownię w trzy minuty z groszami, czyli w czasie trwania utworu. Jednak ich mistrzostwo dotyczyło perfekcyjnego wykorzystania głosu, czyli emisji, dykcji, interpretacji. Rzadziej natomiast bywali autorami słów utworu czy kompozytorami.
Krawczyk wiedział, że rola wykonawcy to mało. Tradycyjny impresariat też nie wystarczy. Trzeba kogoś w rodzaju demiurga kariery. Ci, którzy znali piosenkarza w tamtych latach, mówią, że nawet wtedy czuł się niewykorzystany. Miał gigantyczny potencjał w gardle i przez większość trwania kariery nie było przy nim nikogo, kto potrafiłby porządnie oprawić ten skarb. Miotał się więc, odwoływał do ówczesnych patentów typu „drugi Elvis Presley”, „Tom Jones Wschodu” itp. Kiedy zderzył się z rzeczywistością amerykańską i zobaczył, że oni i bez niego mają n-tą liczbę swoich Elvisów, pojął, że albo ktoś znajdzie pomysł na niego, na Krawczyka, albo będzie klapa. Zwłaszcza że lata 90. potwierdziły dobitnie: teraz rynek zdobywają osobowości artystyczne, czyli twórcy, którzy wiedzą nie tylko jak, ale i co chcą powiedzieć. Albo tacy wokaliści, nad którymi pracuje sztab ludzi według precyzyjnego pomysłu na danego wykonawcę. Krawczyk czekał na pomysłodawcę nowej epoki. Na kogoś, kto obsadziłby go inaczej, niż miało to miejsce dotychczas, tak jak Rick Rubin zrobił z Johnnym Cashem.
Słynny muzyk country, ulubieniec Ameryki z rejonów prerii, po latach błąkania się w okolicy Nashville i – podobnie jak Krawczyk – między różnymi stylami, zaufał komuś młodszemu i z innej bajki. Rick Rubin, producent muzyczny kojarzony z Red Hot Chilli Peppers, Beastie Boys, ale też i AC/DC, znalazł pomysł na Casha i jego zachrypnięty baryton. Nagrali serię płyt _American_, gdzie Johnny śpiewa całkiem odległe od siebie covery. I kiedy słucha się w jego wykonaniu _Personal Jesus_ Depeche Mode, przechodzą człowieka ciary. Bardzo udana artystyczna reinkarnacja. Potem piosenka _The Wanderer_ w wykonaniu Casha znalazła się na doskonale przyjętej płycie _Zooropa_ zespołu U2. I nikt już nie miał wątpliwości, że Johnny to naprawdę mocny kowboj. Sam jeden, tylko z gitarą akustyczną.
Po co komu cała elektronika, kiedy ma się takiego Casha z głosem jak katedra? Krawczyk czekał na kogoś, kto pomyśli: po co wyciskać na siłę wokalizy z młodych, obdarzonych często średnią skalą głosu, skoro na zapleczu siedzi cicho facet o „sygnale” jak eksplozja?
Czekał długo. Aż na jego progu stanął Marek Kościkiewicz z Bregoviciem.
I żeby nie stwarzać wrażenia, że Krawczyk to wprawdzie nie drugi Presley, ale drugi Cash… Tu nie chodzi o duplikaty czy falsyfikaty. A zresztą… tak jak część nagrań z _American Recordings_ Johnny’ego Casha powstała w klubie Viper Room należącym do Johnny’ego Deppa, tak młodzieńcza sylwetka tego aktora przemknie również gdzieś w tle opowieści o odrodzeniu Krawczyka. I nie będzie to jedyna klamra spinająca dwa życiorysy.
Przełom tysiącleci wprowadzał ludzi w rozmaite nastroje. Zmiana pierwszej cyfry w roku to jednak co innego niż ostatniej. Niby zmiana kartki w kalendarzu, a jednak oszołomienie na miarę odysei kosmicznej. Wieszczono nawet ogólnoświatową katastrofę komputerów. Jak więc radzili sobie ludzie?
Jedni czuli się zaniepokojeni wielką nieodwracalnością, jakby z wybiciem północy mieli się postarzeć dwa razy bardziej. Inni odczuwali podekscytowanie, które towarzyszy chwili poprzedzającej spełnienie obietnicy. Snuli plany, marzenia, projekty, składali wyjątkowe noworoczne przyrzeczenia i podejmowali postanowienia. Jednym coś się z nich spełniło, innym – mniej. Krzysztof Krawczyk na tej giełdzie okazał się wyjątkowym szczęściarzem. Nowe tysiąclecie dało mu drugie życie, nie tylko pod postacią płyty, lecz w odniesieniu do całej kariery.
Jeszcze kilka miesięcy wcześniej mówił: „Mam 52 lata i właściwie mógłbym już zejść z linii strzału, lecz są kredyty, zobowiązania…”². Te słowa padły w wywiadzie dla „Machiny”, liczącego się wtedy magazynu popkulturalnego, co ważne o tyle, że akurat założyciel tego pisma dmuchnął Krawczykowi w skrzydła. Życiodajnym dla piosenkarza powiewem okazał się album duetu Bregović–Krawczyk, który wymyślił, jak wspominałam, Marek Kościkiewicz, lider De Mono, a także właściciel wytwórni fonograficznej Zic Zac, późniejszego trzonu polskiego oddziału koncernu BMG, czyli muzycznej odnogi Bertelsmanna.
Wreszcie przed Krawczykiem otworzyły się drzwi odpowiedniej wielkości.
Wykorzystał to. Chwila wymagała odwagi – znalazł ją w sobie. Pozwolił sobie pomóc. Od nowa spojrzał na siebie, swoje możliwości. Miał też po swojej stronie publiczność, sprzyjała mu a priori, bo ludzie kochają takich bohaterów! Nieprzypadkowych, bo nie od pierwszego wejścia. Bohaterów z przeszłością: raz już upadłych lub zepchniętych na pobocze, którzy jednak powracają, by ostatecznie wygrać. Kibicujemy im z wiarą, że oliwa sprawiedliwa, i nadzieją, że i my doświadczymy losowego wyrównania. Wybaczamy wcześniejsze słabości charakteru i słabe loty, jako i sobie wybaczamy. Należało się! – mówimy z przekonaniem, zupełnie jak nie my. Ufamy nawet, że tak jak mocny głos i ewidentny talent pozwoliły ostatecznie obronić się Krawczykowi, tak i my mamy swoje asy w rękawach. Nawet jeśli całe życie chodzimy w T-shirtach.
Ci sami, którzy mieli Krzysztofa Krawczyka w nieżyczliwej pamięci i widzieli w nim dinozaura PRL-u, nagle poczuli sentyment. Teraźniejszość uszlachetniła przeszłość.
Niegasnące w ludziach łaknienie happy endu kazało im wcześniej pokochać wielu artystów zasłużenie powracających z peryferii sławy. Spektakularny come back potrafi elektryzować bardziej niż brawurowy debiut. Tak jak powrót Tiny Turner i Davida Bowiego. I Sixto Rodrigueza, bohatera filmu _Sugar Man_, amerykańskiego barda, któremu wróżono karierę Dylana, a potem zapomnianego na lata i zmuszonego do niewdzięcznych prac fizycznych za grosze.
Do tego grona triumfatorów drugiego wejścia można właściwie dopisać Gorana Bregovicia. Dał się poznać w latach 70. jako muzyk najpopularniejszego jugosłowiańskiego zespołu rockowego, Bijelo dugme. Ale światową sławę i pełnię twórczą osiągnął w innym rozdziale swojej kariery, kiedy zaczął komponować muzykę do filmów, a potem też spektakli. Żeby do tego doszło, i na niego ktoś musiał mieć świeży pomysł.
Każdy sukces ma wielu ojców, więc aby dobrze zrozumieć, co kto komu podpowiedział, warto cofnąć się jeszcze dwa lata przed spotkaniem ekipy w Gołkowie.
Jednym z laureatów dorocznej nagrody „Machiny”, czyli Machinerów, został właśnie Goran Bregović, wielbiony w Polsce jako kompozytor muzyki do filmów Emira Kusturicy, w tym takich hitów jak _Arizona Dream_, _Czarny kot, biały kot_ czy _Underground_. Być może wojna na Bałkanach przyczyniła się do skupienia uwagi świata na twórczości ludzi wywodzących się stamtąd, a Bregović jest urodzonym w samym Sarajewie pół Serbem, pół Chorwatem. Z drugiej strony lata 90. okazały się chwilą obiecaną dla wielu kompozytorów muzyki filmowej. W tamtym czasie nie można było nie wiedzieć, że Michael Nyman pisał dla Petera Greenawaya i Jane Campion, Hans Zimmer „oprawił” muzycznie m.in. _Karmazynowy przypływ_ i _Cienką czerwoną linię_, a Preisner zaznaczył się w filmach Kieślowskiego. Ich kompozycji słuchało się nie tylko w kinach, lecz także z doskonale sprzedających się soundtracków. Sami twórcy zaś wyszli z cienia i zyskali status VIP-ów i gwiazd.
Bregović był naprawdę KIMŚ, kumplem Emira Kusturicy, u którego zagrali Faye Dunaway, Vincent Gallo i przywoływany już w tej opowieści młody Johnny Depp.
Nic dziwnego, że pojawienie się kompozytora w klubie Stodoła w 1998 roku na uroczystości wręczenia Machinerów wywołało wielkie poruszenie. To wtedy i tam właśnie poznała go Kayah, również laureatka Machinera, a Kościkiewicz rzucił pomysł stworzenia z nich duetu. By to urzeczywistnić, zaproponował Grzegorzowi Brzozowiczowi, redaktorowi „Machiny” i znajomemu Gorana, by poprowadził realizację projektu. Razem pojechali do Belgradu i szybko dogadali się z Bregoviciem, który zażądał „jedynie” 80 tysięcy dolarów za przygotowanie albumu. W ten sposób, mówiąc w dużym skrócie, powstał hit płytowy z numerami _Prawy do lewego_, _Byłam różą_ czy _Nie ma, nie ma ciebie_.
– O szansę nagrania tego albumu rywalizowaliśmy, jak doszły nas słuchy, z Universalem , z którym Goran miał kontrakt wcześniej. Universal chciał przytrzymać artystę. Przypuszczaliśmy, że przymierzali się do zestawienia Bregović–Anna Maria Jopek – mówi Kościkiewicz.
Goran Bregović podczas wspólnego koncertu z Krzysztofem Krawczykiem, Sala Kongresowa, Warszawa, grudzień 2001.
Fot. PAP/TVP/Ireneusz Sobieszczuk
Ostatecznie album _Kayah i Bregović_ został platynową płytą, a warszawski koncert promocyjny na torach wyścigów na Służewcu przyciągnął 50 tysięcy widzów, został pokazany w TVN i był kolosalnym wydarzeniem. Rozochocony sukcesem kompozytor podsunął ideę kolejnego albumu wydanego w Polsce, tym razem z męskim głosem.
– Goran był wtedy w Polsce bogiem – mówi Grzegorz Brzozowicz, który reprezentował interesy Bregovicia w naszym kraju. – Zaraz po Machinerach uczestniczyłem w trasie po Polsce z nim i jego orkiestrą, podczas której zagrali 13 koncertów i za każdym razem wywoływali totalną euforię. Wyprzedane zostały wszystkie amfiteatry, sale i hale na dziesiątki tysięcy widzów. Wszędzie Goran przyjmowany był jak największe gwiazdy pop czy rocka. Oczywiście po sukcesie płyty _Kayah i Bregović_ tym bardziej.
Gdy rozpoczęto rozmowy o drugim albumie, pierwszym z wyboru był Czesław Niemen. Do ostatecznej współpracy nie doszło; zbyt silne osobowości. Poza tym „Goran chciał nagrywać za trzy miesiące, a pan Czesław najwcześniej za trzy lata” – tłumaczy Brzozowicz. Pozostawało pytanie: jeśli nie Niemen, to kto? Chciałby zapewne każdy, ale oczekiwania były i wysokie, i specyficzne.
„Dajcie mi kogoś maksymalnie swojskiego, wieśniaka z biesiady czy klezmera z dancingu – mówił serio do Brzozowicza Goran. – Potrzebny mi ktoś, kto już coś w życiu przeżył: kiedyś był wielki, a teraz jest zapomniany”. Tak kompozytor skonkretyzował swoje „zamówienie”. W jego słowach absolutnie nie czaiła się żadna obelga. Przeciwnie, Bregović ceni kicz, w przeciwieństwie do tandety. „Kicz – twierdzi – to coś najcieplejszego, co wszyscy na całym świecie podobnie odczuwają, rozumieją i czego tak naprawdę potrzebują”.
Przy stole w restauracji Buffo, gdzie kuchnię prowadził wtedy Maciej Kuroń, siedzieli, poza Goranem i Brzozowiczem, Kościkiewicz i osoby z BMG pracujące nad nowym projektem, z Serbką Bilianą Bakić, szefową oddziału. Kiedy stało się jasne, że kluczem doboru mają być doświadczenie artysty i nostalgia, jaką wzbudza on u publiczności, Kościk błyskawicznie strzelił: Krawczyk!
I nikt już nawet nie próbował „przebijać” tej kandydatury.
Kapitan parostatku, od kiedy nim żeglował, a potem rzucił kotwicę, przewędrował bardzo wyboistą drogę i nabył niebywale szerokiego życiowego doświadczenia. Pod tym względem spełniał oczekiwania w 200 procentach. W wywiadzie dla „Machiny” opowiedział o swoich zakrętach zaskakująco szczerze, najwyraźniej świadom, że z mediami współpracuje się już inaczej niż w latach słusznie minionych. Był absolutnie przygotowany na to, że nie padną ugrzecznione pytania typu: „Jak pan wspomina swój występ?” albo standardowe „Jakie są pana najbliższe plany?”. Zresztą z planami był jeszcze na bakier.
Wielu piosenkarzy jego pokolenia nie chciało przyjmować do wiadomości, że skończyły się czasy, gdy nie wypadało pytać o prywatność, a zwierzenia intymne, nie tylko w znaczeniu seksualnym, uznawano za niesmaczne. Powracający z zagranicy Krzysztof był już wyraźnie oswojony z tą koniecznością, a jako człowiek inteligentny i zdolny, niczym Zelig, wtopić się w każde otoczenie, mógł też widzieć we współpracy z mediami nowej odsłony potencjalne szanse.
Krawczyk wyjawił wtedy po raz pierwszy fakty dziś już z grubsza szeroko znane, a mianowicie, że w Ameryce wiodło mu się różnie. Grali koncerty w Las Vegas, ale też w klubach polonijnych, a potem nie było występów wcale, toteż kładł papę i budował werandy. Był uzależniony od leków, jako że spotkał doktora, który przepisywał mu wszelkie specyfiki: na spanie, na obudzenie, pobudzenie itd. Nie stronił od narkotyków: haszysz, kokaina, LSD plus koniak przed występem. „Moi amerykańscy muzycy przynieśli mi wtedy jako przestrogę książkę pt. _Narkomania_, gdzie alkohol występuje na pierwszym miejscu, przed heroiną. Sami ćpali ostro, a mną byli przerażeni”³ – mówił.
I zwierzał się, że od piętnastu lat jest z trzecią żoną, Ewą, która po drodze przeszła poważną chorobę grożącą śmiercią. „Obiecaliśmy Bogu wszystko, co tylko było możliwe. I choroba cofnęła się, choć lekarz powiedział nam potem, że z medycznego punktu widzenia nie było żadnych szans”⁴.
Z Ameryki przyjechał nawrócony: „To nie było wyedukowane, nie nadeszło też w następstwie jakiegoś wydarzenia. Pojawiło się nie wiadomo skąd, dlatego rozpatruję to, czego doświadczam, w kategoriach może nie cudu, ale, powiedzmy, przeznaczenia”⁵.
Opowiadał też, jak wielkie spustoszenie zrobiły w jego zdrowiu dwa wypadki samochodowe. Jeden, jeszcze w Ameryce, kiedy spłonął samochód, przypłacił zawałem. Drugi, w Polsce, cudem przeżyli on i syn. O Juniorze mówił pięknie: „Właściwie powinien wylądować na wózku. Ale walczył, a my się za niego modliliśmy. Dziś jest pełnosprawnym człowiekiem. Bardzo jestem z niego dumny”⁶. O sobie natomiast, mężczyzna o dotychczasowym statusie amanta estrady, rzucił od niechcenia: „Może powinienem zrobić jeszcze jedną operację plastyczną”⁷ (wskutek uderzenia miał zmasakrowaną twarz). I tyle o cielesności.
Ta nieoczekiwana „spowiedź” eks-Trubadura pokazała, że zyskał oblicze bardziej rockandrollowe niż niejeden młody. Oblicze w każdym rozumieniu tego słowa. Kiedyś ktoś w branży zrobił towarzyski ranking na najbardziej rockowe twarze: wyraziste, zmęczone, zniszczone, a przez to jakoś demoniczne. Krawiec był w tym zestawieniu wysoko.
Z młodzieńczą buzią Bregovicia, otuloną lokami, pasowali do siebie na zasadzie kontrastu, podobnie jak ich style muzyczne.
– Tak od czapy wydał mi się ten miks, że aż genialny – wspomina Daniel Wyszogrodzki. – Doświadczyłem czegoś na kształt olśnienia, kiedy dostałem od Brzozowicza propozycję pisania tekstów dla duetu Krawczyk–Bregović. Swoją drogą Bregović musiał sprawdzić ofertę, najwyraźniej sporo się nasłuchał starych rzeczy Krawczyka, bo podczas sesji, kiedy siedzieliśmy całą grupą w pokoju, nagle zagrał na gitarze _Rysunek na szkle_. Oczywiście śpiewali wszyscy, a mnie udało się a vista strawestować słowa piosenki: „Idę dalej, żyję prędzej, pragnę, tracę to, co mam…” przekształciłem na „Czas umyka coraz prędzej, gram z Goranem dla pieniędzy i bogacę się…”.
Trzeba przyznać, że te pieniądze posypały się Krawczykowi w samą porę. Może nie każdy pamięta, lecz w tamtych latach piosenkarzowi nie wiodło się najlepiej. Za namową swojego menadżera wdał się w romans z muzyką disco polo. Bez zamiłowania, z zimnej kalkulacji. Nie chciano jego piosenek, jak i jego samego, w ówczesnych mediach publicznych, gdyż należał do gwiazd minionego reżimu, i nawet jeśli nie zaliczał się do pupili partyjnych decydentów, to kojarzył się z czasami ich rządów, czyli źle. Był bez szans. Stąd pomysł Andrzeja Kosmali, by zaczepić Krawczyka w pierwszej prywatnej telewizji Polsat. Tam nie mieli uprzedzeń w związku z przeszłością, ale w programie _Disco relax_ królowało disco polo. Z niechęcią, ale jednak artysta w to wszedł. Potem wielokrotnie podkreślał, że to był duży błąd. Przyjaciele najwyraźniej chcą widzieć dobre strony każdego momentu, toteż Trubadur Sławomir Kowalewski mówi:
– Uważam, że Krzysiek podniósł poziom całego tego nurtu. Inni starali się mu dorównywać. Dzięki niemu disco polo przestało być prymitywne.
Jeśli nawet, to czyja w tym korzyść?
Dodatkowo Krawczyk miał wtedy sporo problemów finansowych. Dużo mówiło się o naiwnie i fatalnie zainwestowanych pieniądzach w branży hotelarskiej. Gwiazdor, który poznał już smak odrzucenia, postanowił zabezpieczyć się na lata piosenkarskiej emerytury. Znamienne, że pierwszy raz w ogóle o niej pomyślał. Czasy wprawdzie sprzyjały przedsiębiorczości, ale łatwo było wpaść w złe towarzystwo, bo niektórzy w latach 90. wolność woleli rozumieć jako wolną amerykankę. Zwłaszcza że regulacje prawne nie nadążały za tempem przemian.
A jeszcze osobny kłopot tkwił w samym Krawczyku, który na biznesmena nadawał się średnio, bo po pierwsze, słynął z rozrzutności, a poza tym naprawdę był ludzkim panem. Kto osobiście przywozi robotnikom piwo na budowę? Przed południem? A Krawczyk tak właśnie robił, co z rozrzewnieniem wspominał po śmierci gwiazdora Mariusz Szczygieł.
W każdym razie nie powstała sieć hoteli i klubów z parostatkiem w tytule, gdzie Krawczyk miał śpiewać na starość jak nestorzy sceny amerykańskiej w Las Vegas. Nie powstał nawet pierwszy pensjonat w Szklarskiej Porębie.
Nic dziwnego, że jak nadeszła propozycja współpracy z Bregoviciem, żona Krzysztofa Krawczyka widziała w tym rękę Boga. Nie wiadomo tylko czyjego.
Krzysztof Krawczyk i Goran Bregović raz już otarli się o siebie, a raczej minęli, ponad dwadzieścia lat wcześniej, za kulisami Poznańskiej Wiosny Estradowej – tak twierdzi Andrzej Kosmala. Nasz baryton wiódł wtedy karierę solową, a Jugosłowianin (jeszcze istniało państwo Jugosławia) występował w Polsce z Bijelo dugme (biały guzik).
Mówi się, że guzik jest symbolem rychłego powodzenia. Biały guzik okazał się dla Krawczyka kołem ratunkowym i trampoliną w jednym.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Jeśli nie zostało to oznaczone inaczej, wszelkie cytowane w tej książce wypowiedzi pochodzą z autoryzowanych wywiadów przeprowadzonych przez autorkę.
_Nasz ostatni wywiad z Krzysztofem Krawczykiem_, Gazeta Polska Codziennie, 6.04.2021, wywiad z 2016 roku za Telewizją Republika, https://gpcodziennie.pl/788544-nasz-ostatni-wywiad-z-krzysztofem-krawczykiem.html.
2.
Anna Bimer, _Między młotem a solidarycą_, „Machina”, nr 5 (26), 1998.
3.
Ibidem.
4.
Ibidem.
5.
Ibidem.
6.
Ibidem.
7.
Ibidem.