Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chciałem być piosenkarzem. Biografia Krzysztofa Krawczyka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Chciałem być piosenkarzem. Biografia Krzysztofa Krawczyka - ebook

To książka o artyście i o człowieku. Książka warta przeczytania.

Ta biografia była zaplanowana na 75 rocznicę urodzin Krzysztofa Krawczyka. Stało się inaczej - Krzysztof Krawczyk odszedł, a książka ukaże się jako pierwsza niezależna biografia artysty po jego śmierci.

Krzysztof Krawczyk przez niemal sześćdziesiąt lat był obecny na polskiej scenie muzycznej - przez pierwsze dziesięć lat jako członek zespołu Trubadurzy, a przez prawie pół wieku jako artysta solowy. Obdarzony niezwykłym barytonowym głosem piosenkarz wypromował wiele przebojów, pracował z cenionymi artystami z Polski i świata, koncertował - jak sam śpiewał - od „Las Vegas po Krym". Równie barwne jak życie zawodowe było jego życie prywatne.

Autorka, dziennikarka Anna Bimer, wnikliwie zgłębiła życiorys piosenkarza. Chciałem być piosenkarzem to efekt wielu miesięcy pracy i dziesiątek rozmów z osobami, które towarzyszyły Krzysztofowi Krawczykowi na różnych etapach jego życia.

Kategoria: Muzyka, śpiew, taniec
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-868-4
Rozmiar pliku: 14 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

O zmar­łych – dobrze albo wcale. O zna­nych zmar­łych – wcale albo moż­li­wie praw­dzi­wie. Taka jest cena bycia osobą publiczną. A kiedy zostaje się wynie­sio­nym do rangi dobra naro­do­wego – tym bar­dziej.

8 wrze­śnia 2021 roku Krzysz­tof Kraw­czyk skoń­czyłby 75 lat. I to z tej oka­zji miała powstać książka, do któ­rej o wypo­wiedź popro­szony został rów­nież arty­sta. Pomysł wyda­wał się lekki i przy­jemny, zwłasz­cza że wszyst­kie wcze­śniej­sze roz­mowy z pio­sen­ka­rzem prze­bie­gały w prze­mi­łej atmos­fe­rze i poczu­ciu, że po dru­giej stro­nie nie sie­dzi nadęty gwiaz­dor, lecz ktoś, kto wycho­dzi naprze­ciw i dołoży wszel­kich sta­rań, by uła­twić dostęp do sie­bie. Bo tego wymaga grzecz­ność.

Wywiad do „Machiny” zapa­mię­tam szcze­gól­nie, jako „roz­mowę drogi”. Zaczę­li­śmy od spo­tka­nia w hotelu MDM, ale potem dogry­wa­li­śmy frag­menty przez tele­fon, kiedy Krzysz­tof Kraw­czyk, który był wła­śnie w tra­sie kon­cer­to­wej, jechał samo­cho­dem na dłuż­szych odcin­kach. Sam dzwo­nił w dogod­nym momen­cie i nie cze­ka­jąc na pyta­nia, zaczy­nał od słów: „Dobrze, że roz­ma­wiamy tak na raty, bo à pro­pos tego, co powie­dzia­łem wcze­śniej, muszę uzu­peł­nić…”.

Nasza poga­wędka w odcin­kach, poga­wędka o życiu, a nie o szlaku bojo­wym arty­sty, trwała trzy dni. I – jak poka­zało doświad­cze­nie – była moż­liwa tylko z tym czło­wie­kiem.

Sporo więc rado­ści przy­nio­sły mi póź­niej­sze słowa: „Tekst, który powstał z tam­tych roz­mów, był bar­dzo ważny, dał począ­tek nowemu eta­powi w moim życiu zawo­do­wym” – powie­dział K.K. Popi­jał kawę w pubie w Łomian­kach, gdzie krę­cił tele­dysk z Edytą Bar­to­sie­wicz do wiel­kiego póź­niej­szego hitu _Trudno tak_. Ona rzą­dziła, on przy­cup­nął przy bocz­nym sto­liku. Był począ­tek lata 2004.

Trudno tak naprawdę zaczęło się jesie­nią ubie­głego roku. Żona Krzysz­tofa Kraw­czyka i jego mena­dżer w odpo­wie­dzi na pro­po­zy­cję wywiadu rzeki z arty­stą zgod­nie stwier­dzili, że teraz nie jest dobry czas na roz­mowę, bo trwa pan­de­mia, jak więc aran­żo­wać spo­tka­nie, a co dopiero serię spo­tkań. Mimo wszystko cze­ka­li­śmy wraz z wydaw­nic­twem na lep­szy moment, z nadzieją na bez­po­średni kon­takt z boha­te­rem. Zwłasz­cza że film bio­gra­ficzny z udzia­łem Kraw­czyka, _Całe moje życie_, udało się skoń­czyć (został poka­zany w tele­wi­zji w święta Bożego Naro­dze­nia).

Pogrzeb Krzysz­tofa Kraw­czyka, Łódź, 10 kwiet­nia 2021.
Fot. Tade­usz Wypych/ REPOR­TER/East News

A potem zaczęły docie­rać bar­dzo nie­po­ko­jące wie­ści o sta­nie zdro­wia Krzysz­tofa. Aż przy­szła ta naj­gor­sza.

Potrzeba było wię­cej czasu, by wró­cić do tematu książki. Oczy­wi­ście będzie ona zasad­ni­czo inna. Nie ma Krzysz­tofa Kraw­czyka, za to jego brak poka­zał, jak bar­dzo był ważny i drogi wielu ludziom nale­żą­cym do co naj­mniej trzech poko­leń. Jego pio­senki wryły się nam nie­mal w DNA, a doro­bek zain­spi­ro­wał arty­stów street artu, musi­calu i hip-hopu. Nie­któ­rym z tego ostat­niego śro­do­wi­ska wujek Krzy­siek „zalazł za skórę” do tego stop­nia, że wyta­tu­owali sobie jego twarz na wła­snych cia­łach.

Nie­stety poże­gna­nie arty­sty, przez swój bar­dzo medialny cha­rak­ter, ujaw­niło opi­nii publicz­nej coś jesz­cze: głę­boki roz­łam w rodzi­nie zmar­łego i anta­go­nizm mię­dzy wdową a synem pio­sen­ka­rza, dający o sobie znać nawet w obli­czu śmierci naj­bliż­szej osoby. Dla­tego teraz, skoro pozwo­liło się na obec­ność kamer tuż przy trum­nie, nie ma co ucie­kać się do praw do pry­wat­no­ści czy intym­no­ści. Zresztą pań­stwo Kraw­czy­ko­wie ni­gdy nie stro­nili ani od mediów, ani od wyznań intym­nych, czego dowo­dzą opo­wie­ści o sek­sie upra­wia­nym na pokła­dzie samo­lotu.

Zor­ga­ni­zo­wany przez TVP kon­cert pamięci Krzysz­tofa Kraw­czyka _Jak prze­żyć wszystko jesz­cze raz?_, Opole, 30 maja 2021.
Fot. Jan Bogacz/TVP/East News

Tym razem cho­dzi o coś znacz­nie głęb­szego niż pru­de­ria i pospo­lity wstyd. Histo­ria rela­cji rodzin­nych, jaka się ujaw­niła w set­kach arty­ku­łów i tysią­cach komen­ta­rzy, ma bowiem wiele płasz­czyzn. Może być trak­to­wana jako opo­wieść o dys­kry­mi­na­cji w rodzi­nie, o zakła­ma­niu, o chci­wo­ści, o zawłasz­cze­niu czło­wieka i postrze­ga­niu go przez oto­cze­nie, o zanie­dba­niu, o nar­cy­stycz­nym sku­pie­niu arty­sty na jego dziele, o miło­ści zabor­czej i zazdro­ści ponad miarę, o wzmoc­nio­nym micie okrut­nej maco­chy i nad­wą­tle­niu szczę­śli­wego obrazu rodziny pat­chwor­ko­wej, o isto­cie poję­cia zadość­uczy­nie­nia krzyw­dzie i o sumie­niu nawet… Ale to już zostawmy spo­wied­ni­kom i Naj­wyż­szemu.

Mural gdań­skiego arty­sty stre­etar­to­wego Pio­tra Tuse Jawor­skiego na ulicy Par­ty­zan­tów w Gdań­sku-Wrzesz­czu, 29 kwiet­nia 2021.
Fot. Karo­lina Misz­tal/REPOR­TER/East News

Przej­mu­jące, bole­sne i nie­po­zwa­la­jące na odwró­ce­nie głowy jest wyklu­cze­nie czło­wieka cho­rego i mil­cząca zgoda na krzywdę dzie­jącą się za kuli­sami mał­żeń­skiej rado­ści, miło­ści i dobro­bytu. Choć chcia­łoby się wie­rzyć, że to też jest obra­zek uprosz­czony.

_To, co w życiu ważne,_

_Czuje każdy z nas._

_To, co w życiu ważne,_

_To w sobie masz od lat._

_W jego oczach tyle rado­ści,_

_Co w twych nie­po­koju._

_Wciąż cię peszy jego szcze­rość,_

_On wie, kim naprawdę jesteś._

(_To, co w życiu ważne_,

muzyka i słowa Dean Dyson i Scott English,

tekst pol­ski Ania Dąbrow­ska)

Dziw­nie brzmią w tej sytu­acji słowa pio­senki.

Roz­strzy­gnięć i prawd osta­tecz­nych nie będzie. Retu­szu boha­tera też nie. Opo­wieść bio­gra­ficzna wymaga się­gnię­cia do fak­tów z róż­nych stron. A dzieci sław­nych rodzi­ców, tak czę­sto przez nich zanie­dby­wane, pomi­jane, odtrą­cane, mar­no­wane (córka Nata Kinga Cole’a, córka Whit­ney Houston, córka Judy Gar­land, córka Woj­cie­cha Kordy), po śmierci matki gwiazdy czy ojca bożysz­cza mają prawo do swo­jej prawdy. Na równi z innymi.

My, pozo­stali „wycho­wan­ko­wie” Krzysz­tofa Kraw­czyka, mamy to szczę­ście, że zosta­wił nam spa­dek nie­zby­walny i nie­prze­mi­ja­jący: pio­senki.DRU­GIE ŻYCIE, CZYLI MIĘ­DZY BIE­SIADĄ A KUL­TURĄ DAN­CINGU

– Sze­ro­kie plecy, zwień­czone czu­pryną, pochy­lone nad zle­wem. I mia­rowo poru­sza­jące się łok­cie, naj­wy­raź­niej zaan­ga­żo­wane w zmy­wa­nie naczyń – takiego go zoba­czy­łem na żywo po raz pierw­szy – wspo­mina spo­tka­nie z Krzysz­to­fem Kraw­czy­kiem Daniel Wyszo­grodzki, autor tek­stów, m.in. słyn­nego i waż­nego _Mój przy­ja­cielu_. Działo się to w domu Marka Kości­kie­wi­cza w Goł­ko­wie pod War­szawą. Był maj 2001 roku.

Sta­cjo­no­wał tam wtedy i pra­co­wał Goran Bre­go­vić ze swo­imi muzy­kami, trwały przy­miarki do nagrań z Kraw­czy­kiem na płytę _Daj mi dru­gie życie_.

– Popo­łu­dnie prze­bie­gało, powie­dział­bym, dość leni­wie – mówi Daniel. – W otwar­tej czę­ści salo­nowo-kuchen­nej i na tara­sie pano­wała luźna atmos­fera. Goran coś pod­gry­wał, ktoś z kimś roz­ma­wiał, ktoś inny jadł… Tylko ni­gdzie nie było Krzysz­tofa. Szu­ka­łem go po poko­jach, żeby się przy­wi­tać, w żad­nym nie zna­la­złem. Dopiero gdy zaj­rza­łem do kuchni, zoba­czy­łem go „na zmy­waku”. „Dzień dobry, panie arty­sto”. Cisza, zero reak­cji. Pokle­pa­łem w ramię. „Panie arty­sto…”. Nic, cisza. Za trze­cim podej­ściem usły­sza­łem: „Jesz­cze raz nazwiesz mnie arty­stą, to jebnę”. Oczy­wi­ście zaraz potem przy­wi­ta­li­śmy się bar­dzo ser­decz­nie, jak­by­śmy się znali od lat. A było to nasze pierw­sze spo­tka­nie.

Cha­rak­te­ry­styczne dla Krzysz­tofa Kraw­czyka było to, że pil­no­wał, by go nie tytu­ło­wać; ani gwiaz­do­rem, ani ido­lem, tym bar­dziej cele­brytą. A zwłasz­cza arty­stą. Pie­lę­gno­wał w sobie poczu­cie pro­por­cji. „Lubię się dzie­lić z ludźmi tym, co mam mię­dzy czwar­tym a pią­tym krę­giem szyj­nym, czyli gło­sem”¹ – zwykł pro­sto­wać.

W dzi­siej­szych cza­sach, w któ­rych za twórcę gotów jest uwa­żać się każdy, kto wrzuci pół­mi­nu­towy fil­mik do Inter­netu, taka powścią­gli­wość ude­rza. Zwłasz­cza w ustach kogoś, kto prze­cież bywał już na szczy­tach popu­lar­no­ści i stał się ikoną minio­nych dekad. Naj­pierw jako czło­nek Tru­ba­du­rów, a potem już jako soli­sta. Można dys­ku­to­wać, czy jego słynny _Paro­sta­tek_ obrał dobry kurs, ale bez tego i innych ówcze­snych prze­bo­jów Kraw­czyka lata 70. byłyby wybla­kłe jak ówcze­sne foto­gra­fie kolo­rowe robione na taśmie ORWO. Każdy Polak żyjący w tam­tych cza­sach musiał zadać sobie pyta­nie _Jak minął dzień_ przy­naj­mniej pięć razy w tygo­dniu. Radio i tele­wi­zja były w tym nie­ugięte. Cią­gle ape­lo­wały też: _Wróć do mnie_. Czło­wiek z wąsem (nie, nie cho­dzi o Wałęsę), w przy­cia­snych spodniach dzwo­nach i koszu­lach z sze­ro­kimi koł­nie­rzy­kami, rów­nie sze­roko odsła­nia­ją­cymi klatkę pier­siową, był nam bliż­szy niż kuzyn z sąsied­niej dziel­nicy. A w każ­dym razie czę­ściej go widy­wa­li­śmy. I choć wów­czas nie wszy­scy poszliby za nim jak na bal, bo woleli na przy­kład _Cień wiel­kiej góry_, dziś, z per­spek­tywy czasu, wiemy dosko­nale, że Kraw­czyk był twa­rzą, ikoną i logo PRL-u, jak fiat 125p, tele­wi­zor Rubin czy oran­żada w proszku.

On sam wyda­wał się świa­dom jesz­cze cze­goś innego. Nale­żał do poko­le­nia pio­sen­ka­rzy, czyli typo­wych wyko­naw­ców czę­sto nie dość wyma­rzo­nego reper­tu­aru. W tam­tych cza­sach rynek muzyczny funk­cjo­no­wał zupeł­nie ina­czej niż dziś. Pla­no­wało się co naj­wy­żej kolejne występy, a nie kariery. Suk­cesy były pisane powo­dze­niem nie nowych płyt, lecz miej­scami i nagro­dami na festi­wa­lach. Nie liczyło się to, co kto wypra­cuje w stu­diu, lecz jaką pio­senkę z jakim kunsz­tem zapre­zen­tuje publicz­no­ści i jury na żywo. Pio­sen­ka­rze byli bar­dzo pro­fe­sjo­nalni, skoro musieli porwać widow­nię w trzy minuty z gro­szami, czyli w cza­sie trwa­nia utworu. Jed­nak ich mistrzo­stwo doty­czyło per­fek­cyj­nego wyko­rzy­sta­nia głosu, czyli emi­sji, dyk­cji, inter­pre­ta­cji. Rza­dziej nato­miast bywali auto­rami słów utworu czy kom­po­zy­to­rami.

Kraw­czyk wie­dział, że rola wyko­nawcy to mało. Tra­dy­cyjny impre­sa­riat też nie wystar­czy. Trzeba kogoś w rodzaju demiurga kariery. Ci, któ­rzy znali pio­sen­ka­rza w tam­tych latach, mówią, że nawet wtedy czuł się nie­wy­ko­rzy­stany. Miał gigan­tyczny poten­cjał w gar­dle i przez więk­szość trwa­nia kariery nie było przy nim nikogo, kto potra­fiłby porząd­nie opra­wić ten skarb. Mio­tał się więc, odwo­ły­wał do ówcze­snych paten­tów typu „drugi Elvis Pre­sley”, „Tom Jones Wschodu” itp. Kiedy zde­rzył się z rze­czy­wi­sto­ścią ame­ry­kań­ską i zoba­czył, że oni i bez niego mają n-tą liczbę swo­ich Elvi­sów, pojął, że albo ktoś znaj­dzie pomysł na niego, na Kraw­czyka, albo będzie klapa. Zwłasz­cza że lata 90. potwier­dziły dobit­nie: teraz rynek zdo­by­wają oso­bo­wo­ści arty­styczne, czyli twórcy, któ­rzy wie­dzą nie tylko jak, ale i co chcą powie­dzieć. Albo tacy woka­li­ści, nad któ­rymi pra­cuje sztab ludzi według pre­cy­zyj­nego pomy­słu na danego wyko­nawcę. Kraw­czyk cze­kał na pomy­sło­dawcę nowej epoki. Na kogoś, kto obsa­dziłby go ina­czej, niż miało to miej­sce dotych­czas, tak jak Rick Rubin zro­bił z John­nym Cashem.

Słynny muzyk coun­try, ulu­bie­niec Ame­ryki z rejo­nów pre­rii, po latach błą­ka­nia się w oko­licy Nashville i – podob­nie jak Kraw­czyk – mię­dzy róż­nymi sty­lami, zaufał komuś młod­szemu i z innej bajki. Rick Rubin, pro­du­cent muzyczny koja­rzony z Red Hot Chilli Pep­pers, Beastie Boys, ale też i AC/DC, zna­lazł pomysł na Casha i jego zachryp­nięty bary­ton. Nagrali serię płyt _Ame­ri­can_, gdzie Johnny śpiewa cał­kiem odle­głe od sie­bie covery. I kiedy słu­cha się w jego wyko­na­niu _Per­so­nal Jesus_ Depe­che Mode, prze­cho­dzą czło­wieka ciary. Bar­dzo udana arty­styczna rein­kar­na­cja. Potem pio­senka _The Wan­de­rer_ w wyko­na­niu Casha zna­la­zła się na dosko­nale przy­ję­tej pły­cie _Zoo­ropa_ zespołu U2. I nikt już nie miał wąt­pli­wo­ści, że Johnny to naprawdę mocny kow­boj. Sam jeden, tylko z gitarą aku­styczną.

Po co komu cała elek­tro­nika, kiedy ma się takiego Casha z gło­sem jak kate­dra? Kraw­czyk cze­kał na kogoś, kto pomy­śli: po co wyci­skać na siłę woka­lizy z mło­dych, obda­rzo­nych czę­sto śred­nią skalą głosu, skoro na zaple­czu sie­dzi cicho facet o „sygnale” jak eks­plo­zja?

Cze­kał długo. Aż na jego progu sta­nął Marek Kości­kie­wicz z Bre­go­vi­ciem.

I żeby nie stwa­rzać wra­że­nia, że Kraw­czyk to wpraw­dzie nie drugi Pre­sley, ale drugi Cash… Tu nie cho­dzi o dupli­katy czy fal­sy­fi­katy. A zresztą… tak jak część nagrań z _Ame­ri­can Recor­dings_ Johnny’ego Casha powstała w klu­bie Viper Room nale­żą­cym do Johnny’ego Deppa, tak mło­dzień­cza syl­wetka tego aktora prze­mknie rów­nież gdzieś w tle opo­wie­ści o odro­dze­niu Kraw­czyka. I nie będzie to jedyna klamra spi­na­jąca dwa życio­rysy.

Prze­łom tysiąc­leci wpro­wa­dzał ludzi w roz­ma­ite nastroje. Zmiana pierw­szej cyfry w roku to jed­nak co innego niż ostat­niej. Niby zmiana kartki w kalen­da­rzu, a jed­nak oszo­ło­mie­nie na miarę ody­sei kosmicz­nej. Wiesz­czono nawet ogól­no­świa­tową kata­strofę kom­pu­te­rów. Jak więc radzili sobie ludzie?

Jedni czuli się zanie­po­ko­jeni wielką nie­od­wra­cal­no­ścią, jakby z wybi­ciem pół­nocy mieli się posta­rzeć dwa razy bar­dziej. Inni odczu­wali pod­eks­cy­to­wa­nie, które towa­rzy­szy chwili poprze­dza­ją­cej speł­nie­nie obiet­nicy. Snuli plany, marze­nia, pro­jekty, skła­dali wyjąt­kowe nowo­roczne przy­rze­cze­nia i podej­mo­wali posta­no­wie­nia. Jed­nym coś się z nich speł­niło, innym – mniej. Krzysz­tof Kraw­czyk na tej gieł­dzie oka­zał się wyjąt­ko­wym szczę­ścia­rzem. Nowe tysiąc­le­cie dało mu dru­gie życie, nie tylko pod posta­cią płyty, lecz w odnie­sie­niu do całej kariery.

Jesz­cze kilka mie­sięcy wcze­śniej mówił: „Mam 52 lata i wła­ści­wie mógł­bym już zejść z linii strzału, lecz są kre­dyty, zobo­wią­za­nia…”². Te słowa padły w wywia­dzie dla „Machiny”, liczą­cego się wtedy maga­zynu popkul­tu­ral­nego, co ważne o tyle, że aku­rat zało­ży­ciel tego pisma dmuch­nął Kraw­czy­kowi w skrzy­dła. Życio­daj­nym dla pio­sen­ka­rza powie­wem oka­zał się album duetu Bre­go­vić–Kraw­czyk, który wymy­ślił, jak wspo­mi­na­łam, Marek Kości­kie­wicz, lider De Mono, a także wła­ści­ciel wytwórni fono­gra­ficz­nej Zic Zac, póź­niej­szego trzonu pol­skiego oddziału kon­cernu BMG, czyli muzycz­nej odnogi Ber­tel­smanna.

Wresz­cie przed Kraw­czy­kiem otwo­rzyły się drzwi odpo­wied­niej wiel­ko­ści.

Wyko­rzy­stał to. Chwila wyma­gała odwagi – zna­lazł ją w sobie. Pozwo­lił sobie pomóc. Od nowa spoj­rzał na sie­bie, swoje moż­li­wo­ści. Miał też po swo­jej stro­nie publicz­ność, sprzy­jała mu a priori, bo ludzie kochają takich boha­te­rów! Nie­przy­pad­ko­wych, bo nie od pierw­szego wej­ścia. Boha­te­rów z prze­szło­ścią: raz już upa­dłych lub zepchnię­tych na pobo­cze, któ­rzy jed­nak powra­cają, by osta­tecz­nie wygrać. Kibi­cu­jemy im z wiarą, że oliwa spra­wie­dliwa, i nadzieją, że i my doświad­czymy loso­wego wyrów­na­nia. Wyba­czamy wcze­śniej­sze sła­bo­ści cha­rak­teru i słabe loty, jako i sobie wyba­czamy. Nale­żało się! – mówimy z prze­ko­na­niem, zupeł­nie jak nie my. Ufamy nawet, że tak jak mocny głos i ewi­dentny talent pozwo­liły osta­tecz­nie obro­nić się Kraw­czy­kowi, tak i my mamy swoje asy w ręka­wach. Nawet jeśli całe życie cho­dzimy w T-shir­tach.

Ci sami, któ­rzy mieli Krzysz­tofa Kraw­czyka w nie­życz­li­wej pamięci i widzieli w nim dino­zaura PRL-u, nagle poczuli sen­ty­ment. Teraź­niej­szość uszla­chet­niła prze­szłość.

Nie­ga­snące w ludziach łak­nie­nie happy endu kazało im wcze­śniej poko­chać wielu arty­stów zasłu­że­nie powra­ca­ją­cych z pery­fe­rii sławy. Spek­ta­ku­larny come back potrafi elek­try­zo­wać bar­dziej niż bra­wu­rowy debiut. Tak jak powrót Tiny Tur­ner i Davida Bowiego. I Sixto Rodri­gu­eza, boha­tera filmu _Sugar Man_, ame­ry­kań­skiego barda, któ­remu wró­żono karierę Dylana, a potem zapo­mnia­nego na lata i zmu­szo­nego do nie­wdzięcz­nych prac fizycz­nych za gro­sze.

Do tego grona trium­fa­to­rów dru­giego wej­ścia można wła­ści­wie dopi­sać Gorana Bre­go­vi­cia. Dał się poznać w latach 70. jako muzyk naj­po­pu­lar­niej­szego jugo­sło­wiań­skiego zespołu roc­ko­wego, Bijelo dugme. Ale świa­tową sławę i peł­nię twór­czą osią­gnął w innym roz­dziale swo­jej kariery, kiedy zaczął kom­po­no­wać muzykę do fil­mów, a potem też spek­ta­kli. Żeby do tego doszło, i na niego ktoś musiał mieć świeży pomysł.

Każdy suk­ces ma wielu ojców, więc aby dobrze zro­zu­mieć, co kto komu pod­po­wie­dział, warto cof­nąć się jesz­cze dwa lata przed spo­tka­niem ekipy w Goł­ko­wie.

Jed­nym z lau­re­atów dorocz­nej nagrody „Machiny”, czyli Machi­ne­rów, został wła­śnie Goran Bre­go­vić, wiel­biony w Pol­sce jako kom­po­zy­tor muzyki do fil­mów Emira Kustu­ricy, w tym takich hitów jak _Ari­zona Dream_, _Czarny kot, biały kot_ czy _Under­gro­und_. Być może wojna na Bał­ka­nach przy­czy­niła się do sku­pie­nia uwagi świata na twór­czo­ści ludzi wywo­dzą­cych się stam­tąd, a Bre­go­vić jest uro­dzo­nym w samym Sara­je­wie pół Ser­bem, pół Chor­wa­tem. Z dru­giej strony lata 90. oka­zały się chwilą obie­caną dla wielu kom­po­zy­to­rów muzyki fil­mo­wej. W tam­tym cza­sie nie można było nie wie­dzieć, że Michael Nyman pisał dla Petera Gre­ena­waya i Jane Cam­pion, Hans Zim­mer „opra­wił” muzycz­nie m.in. _Kar­ma­zy­nowy przy­pływ_ i _Cienką czer­woną linię_, a Pre­isner zazna­czył się w fil­mach Kie­ślow­skiego. Ich kom­po­zy­cji słu­chało się nie tylko w kinach, lecz także z dosko­nale sprze­da­ją­cych się sound­trac­ków. Sami twórcy zaś wyszli z cie­nia i zyskali sta­tus VIP-ów i gwiazd.

Bre­go­vić był naprawdę KIMŚ, kum­plem Emira Kustu­ricy, u któ­rego zagrali Faye Duna­way, Vin­cent Gallo i przy­wo­ły­wany już w tej opo­wie­ści młody Johnny Depp.

Nic dziw­nego, że poja­wie­nie się kom­po­zy­tora w klu­bie Sto­doła w 1998 roku na uro­czy­sto­ści wrę­cze­nia Machi­ne­rów wywo­łało wiel­kie poru­sze­nie. To wtedy i tam wła­śnie poznała go Kayah, rów­nież lau­re­atka Machi­nera, a Kości­kie­wicz rzu­cił pomysł stwo­rze­nia z nich duetu. By to urze­czy­wist­nić, zapro­po­no­wał Grze­go­rzowi Brzo­zo­wi­czowi, redak­to­rowi „Machiny” i zna­jo­memu Gorana, by popro­wa­dził reali­za­cję pro­jektu. Razem poje­chali do Bel­gradu i szybko doga­dali się z Bre­go­vi­ciem, który zażą­dał „jedy­nie” 80 tysięcy dola­rów za przy­go­to­wa­nie albumu. W ten spo­sób, mówiąc w dużym skró­cie, powstał hit pły­towy z nume­rami _Prawy do lewego_, _Byłam różą_ czy _Nie ma, nie ma cie­bie_.

– O szansę nagra­nia tego albumu rywa­li­zo­wa­li­śmy, jak doszły nas słu­chy, z Uni­ver­sa­lem , z któ­rym Goran miał kon­trakt wcze­śniej. Uni­ver­sal chciał przy­trzy­mać arty­stę. Przy­pusz­cza­li­śmy, że przy­mie­rzali się do zesta­wie­nia Bre­go­vić–Anna Maria Jopek – mówi Kości­kie­wicz.

Goran Bre­go­vić pod­czas wspól­nego kon­certu z Krzysz­to­fem Kraw­czy­kiem, Sala Kon­gre­sowa, War­szawa, gru­dzień 2001.
Fot. PAP/TVP/Ire­ne­usz Sobiesz­czuk

Osta­tecz­nie album _Kayah i Bre­go­vić_ został pla­ty­nową płytą, a war­szaw­ski kon­cert pro­mo­cyjny na torach wyści­gów na Słu­żewcu przy­cią­gnął 50 tysięcy widzów, został poka­zany w TVN i był kolo­sal­nym wyda­rze­niem. Roz­ocho­cony suk­ce­sem kom­po­zy­tor pod­su­nął ideę kolej­nego albumu wyda­nego w Pol­sce, tym razem z męskim gło­sem.

– Goran był wtedy w Pol­sce bogiem – mówi Grze­gorz Brzo­zo­wicz, który repre­zen­to­wał inte­resy Bre­go­vi­cia w naszym kraju. – Zaraz po Machi­ne­rach uczest­ni­czy­łem w tra­sie po Pol­sce z nim i jego orkie­strą, pod­czas któ­rej zagrali 13 kon­cer­tów i za każ­dym razem wywo­ły­wali totalną eufo­rię. Wyprze­dane zostały wszyst­kie amfi­te­atry, sale i hale na dzie­siątki tysięcy widzów. Wszę­dzie Goran przyj­mo­wany był jak naj­więk­sze gwiazdy pop czy rocka. Oczy­wi­ście po suk­ce­sie płyty _Kayah i Bre­go­vić_ tym bar­dziej.

Gdy roz­po­częto roz­mowy o dru­gim albu­mie, pierw­szym z wyboru był Cze­sław Nie­men. Do osta­tecz­nej współ­pracy nie doszło; zbyt silne oso­bo­wo­ści. Poza tym „Goran chciał nagry­wać za trzy mie­siące, a pan Cze­sław naj­wcze­śniej za trzy lata” – tłu­ma­czy Brzo­zo­wicz. Pozo­sta­wało pyta­nie: jeśli nie Nie­men, to kto? Chciałby zapewne każdy, ale ocze­ki­wa­nia były i wyso­kie, i spe­cy­ficzne.

„Daj­cie mi kogoś mak­sy­mal­nie swoj­skiego, wie­śniaka z bie­siady czy kle­zmera z dan­cingu – mówił serio do Brzo­zo­wi­cza Goran. – Potrzebny mi ktoś, kto już coś w życiu prze­żył: kie­dyś był wielki, a teraz jest zapo­mniany”. Tak kom­po­zy­tor skon­kre­ty­zo­wał swoje „zamó­wie­nie”. W jego sło­wach abso­lut­nie nie cza­iła się żadna obe­lga. Prze­ciw­nie, Bre­go­vić ceni kicz, w prze­ci­wień­stwie do tan­dety. „Kicz – twier­dzi – to coś naj­cie­plej­szego, co wszy­scy na całym świe­cie podob­nie odczu­wają, rozu­mieją i czego tak naprawdę potrze­bują”.

Przy stole w restau­ra­cji Buffo, gdzie kuch­nię pro­wa­dził wtedy Maciej Kuroń, sie­dzieli, poza Gora­nem i Brzo­zo­wi­czem, Kości­kie­wicz i osoby z BMG pra­cu­jące nad nowym pro­jek­tem, z Serbką Bilianą Bakić, sze­fową oddziału. Kiedy stało się jasne, że klu­czem doboru mają być doświad­cze­nie arty­sty i nostal­gia, jaką wzbu­dza on u publicz­no­ści, Kościk bły­ska­wicz­nie strze­lił: Kraw­czyk!

I nikt już nawet nie pró­bo­wał „prze­bi­jać” tej kan­dy­da­tury.

Kapi­tan paro­statku, od kiedy nim żeglo­wał, a potem rzu­cił kotwicę, prze­wę­dro­wał bar­dzo wybo­istą drogę i nabył nie­by­wale sze­ro­kiego życio­wego doświad­cze­nia. Pod tym wzglę­dem speł­niał ocze­ki­wa­nia w 200 pro­cen­tach. W wywia­dzie dla „Machiny” opo­wie­dział o swo­ich zakrę­tach zaska­ku­jąco szcze­rze, naj­wy­raź­niej świa­dom, że z mediami współ­pra­cuje się już ina­czej niż w latach słusz­nie minio­nych. Był abso­lut­nie przy­go­to­wany na to, że nie padną ugrzecz­nione pyta­nia typu: „Jak pan wspo­mina swój występ?” albo stan­dar­dowe „Jakie są pana naj­bliż­sze plany?”. Zresztą z pla­nami był jesz­cze na bakier.

Wielu pio­sen­ka­rzy jego poko­le­nia nie chciało przyj­mo­wać do wia­do­mo­ści, że skoń­czyły się czasy, gdy nie wypa­dało pytać o pry­wat­ność, a zwie­rze­nia intymne, nie tylko w zna­cze­niu sek­su­al­nym, uzna­wano za nie­smaczne. Powra­ca­jący z zagra­nicy Krzysz­tof był już wyraź­nie oswo­jony z tą koniecz­no­ścią, a jako czło­wiek inte­li­gentny i zdolny, niczym Zelig, wto­pić się w każde oto­cze­nie, mógł też widzieć we współ­pracy z mediami nowej odsłony poten­cjalne szanse.

Kraw­czyk wyja­wił wtedy po raz pierw­szy fakty dziś już z grub­sza sze­roko znane, a mia­no­wi­cie, że w Ame­ryce wio­dło mu się róż­nie. Grali kon­certy w Las Vegas, ale też w klu­bach polo­nij­nych, a potem nie było wystę­pów wcale, toteż kładł papę i budo­wał werandy. Był uza­leż­niony od leków, jako że spo­tkał dok­tora, który prze­pi­sy­wał mu wszel­kie spe­cy­fiki: na spa­nie, na obu­dze­nie, pobu­dze­nie itd. Nie stro­nił od nar­ko­ty­ków: haszysz, koka­ina, LSD plus koniak przed wystę­pem. „Moi ame­ry­kań­scy muzycy przy­nie­śli mi wtedy jako prze­strogę książkę pt. _Nar­ko­ma­nia_, gdzie alko­hol wystę­puje na pierw­szym miej­scu, przed hero­iną. Sami ćpali ostro, a mną byli prze­ra­żeni”³ – mówił.

I zwie­rzał się, że od pięt­na­stu lat jest z trze­cią żoną, Ewą, która po dro­dze prze­szła poważną cho­robę gro­żącą śmier­cią. „Obie­ca­li­śmy Bogu wszystko, co tylko było moż­liwe. I cho­roba cof­nęła się, choć lekarz powie­dział nam potem, że z medycz­nego punktu widze­nia nie było żad­nych szans”⁴.

Z Ame­ryki przy­je­chał nawró­cony: „To nie było wyedu­ko­wane, nie nade­szło też w następ­stwie jakie­goś wyda­rze­nia. Poja­wiło się nie wia­domo skąd, dla­tego roz­pa­truję to, czego doświad­czam, w kate­go­riach może nie cudu, ale, powiedzmy, prze­zna­cze­nia”⁵.

Opo­wia­dał też, jak wiel­kie spu­sto­sze­nie zro­biły w jego zdro­wiu dwa wypadki samo­cho­dowe. Jeden, jesz­cze w Ame­ryce, kiedy spło­nął samo­chód, przy­pła­cił zawa­łem. Drugi, w Pol­sce, cudem prze­żyli on i syn. O Junio­rze mówił pięk­nie: „Wła­ści­wie powi­nien wylą­do­wać na wózku. Ale wal­czył, a my się za niego modli­li­śmy. Dziś jest peł­no­spraw­nym czło­wie­kiem. Bar­dzo jestem z niego dumny”⁶. O sobie nato­miast, męż­czy­zna o dotych­cza­so­wym sta­tu­sie amanta estrady, rzu­cił od nie­chce­nia: „Może powi­nie­nem zro­bić jesz­cze jedną ope­ra­cję pla­styczną”⁷ (wsku­tek ude­rze­nia miał zma­sa­kro­waną twarz). I tyle o cie­le­sno­ści.

Ta nie­ocze­ki­wana „spo­wiedź” eks-Tru­ba­dura poka­zała, że zyskał obli­cze bar­dziej roc­kan­drol­lowe niż nie­je­den młody. Obli­cze w każ­dym rozu­mie­niu tego słowa. Kie­dyś ktoś w branży zro­bił towa­rzy­ski ran­king na najbar­dziej roc­kowe twa­rze: wyra­zi­ste, zmę­czone, znisz­czone, a przez to jakoś demo­niczne. Kra­wiec był w tym zesta­wie­niu wysoko.

Z mło­dzień­czą buzią Bre­go­vi­cia, otu­loną lokami, paso­wali do sie­bie na zasa­dzie kon­tra­stu, podob­nie jak ich style muzyczne.

– Tak od czapy wydał mi się ten miks, że aż genialny – wspo­mina Daniel Wyszo­grodzki. – Doświad­czy­łem cze­goś na kształt olśnie­nia, kiedy dosta­łem od Brzo­zo­wi­cza pro­po­zy­cję pisa­nia tek­stów dla duetu Kraw­czyk–Bre­go­vić. Swoją drogą Bre­go­vić musiał spraw­dzić ofertę, naj­wy­raź­niej sporo się nasłu­chał sta­rych rze­czy Kraw­czyka, bo pod­czas sesji, kiedy sie­dzie­li­śmy całą grupą w pokoju, nagle zagrał na gita­rze _Rysu­nek na szkle_. Oczy­wi­ście śpie­wali wszy­scy, a mnie udało się a vista stra­we­sto­wać słowa pio­senki: „Idę dalej, żyję prę­dzej, pra­gnę, tracę to, co mam…” prze­kształ­ci­łem na „Czas umyka coraz prę­dzej, gram z Gora­nem dla pie­nię­dzy i bogacę się…”.

Trzeba przy­znać, że te pie­nią­dze posy­pały się Kraw­czy­kowi w samą porę. Może nie każdy pamięta, lecz w tam­tych latach pio­sen­ka­rzowi nie wio­dło się naj­le­piej. Za namową swo­jego mena­dżera wdał się w romans z muzyką disco polo. Bez zami­ło­wa­nia, z zim­nej kal­ku­la­cji. Nie chciano jego pio­se­nek, jak i jego samego, w ówcze­snych mediach publicz­nych, gdyż nale­żał do gwiazd minio­nego reżimu, i nawet jeśli nie zali­czał się do pupili par­tyj­nych decy­den­tów, to koja­rzył się z cza­sami ich rzą­dów, czyli źle. Był bez szans. Stąd pomysł Andrzeja Kosmali, by zacze­pić Kraw­czyka w pierw­szej pry­wat­nej tele­wi­zji Pol­sat. Tam nie mieli uprze­dzeń w związku z prze­szło­ścią, ale w pro­gra­mie _Disco relax_ kró­lo­wało disco polo. Z nie­chę­cią, ale jed­nak arty­sta w to wszedł. Potem wie­lo­krot­nie pod­kre­ślał, że to był duży błąd. Przy­ja­ciele naj­wy­raź­niej chcą widzieć dobre strony każ­dego momentu, toteż Tru­ba­dur Sła­wo­mir Kowa­lew­ski mówi:

– Uwa­żam, że Krzy­siek pod­niósł poziom całego tego nurtu. Inni sta­rali się mu dorów­ny­wać. Dzięki niemu disco polo prze­stało być pry­mi­tywne.

Jeśli nawet, to czyja w tym korzyść?

Dodat­kowo Kraw­czyk miał wtedy sporo pro­ble­mów finan­so­wych. Dużo mówiło się o naiw­nie i fatal­nie zain­we­sto­wa­nych pie­nią­dzach w branży hote­lar­skiej. Gwiaz­dor, który poznał już smak odrzu­ce­nia, posta­no­wił zabez­pie­czyć się na lata pio­sen­kar­skiej eme­ry­tury. Zna­mienne, że pierw­szy raz w ogóle o niej pomy­ślał. Czasy wpraw­dzie sprzy­jały przed­się­bior­czo­ści, ale łatwo było wpaść w złe towa­rzy­stwo, bo nie­któ­rzy w latach 90. wol­ność woleli rozu­mieć jako wolną ame­ry­kankę. Zwłasz­cza że regu­la­cje prawne nie nadą­żały za tem­pem prze­mian.

A jesz­cze osobny kło­pot tkwił w samym Kraw­czyku, który na biz­nes­mena nada­wał się śred­nio, bo po pierw­sze, sły­nął z roz­rzut­no­ści, a poza tym naprawdę był ludz­kim panem. Kto oso­bi­ście przy­wozi robot­ni­kom piwo na budowę? Przed połu­dniem? A Kraw­czyk tak wła­śnie robił, co z roz­rzew­nie­niem wspo­mi­nał po śmierci gwiaz­dora Mariusz Szczy­gieł.

W każ­dym razie nie powstała sieć hoteli i klu­bów z paro­stat­kiem w tytule, gdzie Kraw­czyk miał śpie­wać na sta­rość jak nesto­rzy sceny ame­ry­kań­skiej w Las Vegas. Nie powstał nawet pierw­szy pen­sjo­nat w Szklar­skiej Porę­bie.

Nic dziw­nego, że jak nade­szła pro­po­zy­cja współ­pracy z Bre­go­vi­ciem, żona Krzysz­tofa Kraw­czyka widziała w tym rękę Boga. Nie wia­domo tylko czy­jego.

Krzysz­tof Kraw­czyk i Goran Bre­go­vić raz już otarli się o sie­bie, a raczej minęli, ponad dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej, za kuli­sami Poznań­skiej Wio­sny Estra­do­wej – tak twier­dzi Andrzej Kosmala. Nasz bary­ton wiódł wtedy karierę solową, a Jugo­sło­wia­nin (jesz­cze ist­niało pań­stwo Jugo­sła­wia) wystę­po­wał w Pol­sce z Bijelo dugme (biały guzik).

Mówi się, że guzik jest sym­bo­lem rychłego powo­dze­nia. Biały guzik oka­zał się dla Kraw­czyka kołem ratun­ko­wym i tram­po­liną w jed­nym.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.

Jeśli nie zostało to ozna­czone ina­czej, wszel­kie cyto­wane w tej książce wypo­wie­dzi pocho­dzą z auto­ry­zo­wa­nych wywia­dów prze­pro­wa­dzo­nych przez autorkę.
_Nasz ostatni wywiad z Krzysz­to­fem Kraw­czy­kiem_, Gazeta Pol­ska Codzien­nie, 6.04.2021, wywiad z 2016 roku za Tele­wi­zją Repu­blika, https://gpco­dzien­nie.pl/788544-nasz-ostatni-wywiad-z-krzysz­to­fem-kraw­czy­kiem.html.

2.

Anna Bimer, _Mię­dzy mło­tem a soli­da­rycą_, „Machina”, nr 5 (26), 1998.

3.

Ibi­dem.

4.

Ibi­dem.

5.

Ibi­dem.

6.

Ibi­dem.

7.

Ibi­dem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: