Checkpoint - ebook
Checkpoint - ebook
Akcja powieści rozgrywa się zimą 1995 na terenie Bośni, podczas wojny rozrywającej dawną Jugosławię na osobne państwa. Do elektrowni w Kakanj, gdzie znalazło schronienie 500 wojennych uchodźców, chronionych przez oddział Błękitnych Hełmów, jedzie mały konwój pomocy humanitarnej. Dwie ciężarówki wiozą jedzenie, ubrania i leki.
Pięć osób tworzących zespół tego konwoju – jest wśród nich jedna kobieta – w niczym nie przypomina spotykanych zwykle wolontariuszy pomocy humanitarnej. Warunki podróży są bardzo trudne, zarówno fizycznie jak i psychicznie. Napięcie między członkami konwoju rośnie, a tymczasem, aby dotrzeć szczęśliwie do celu podróży, jest niezwykle ważne, by od pierwszego punktu kontroli zachowywali całkowity spokój. W tych trudnych chwilach odkrywają siebie nawzajem, a także zaglądają w głąb siebie, odkrywając to co najlepsze i najgorsze.
Doświadczenia bohaterów podczas tej drogi stawiają przed nimi jeden z fundamentalnych dylematów naszej epoki: gdy wojna i okrutna przemoc zawitały do serca Europy, czy można jeszcze mówić o życzliwej neutralności pomocy humanitarnej? Czy nie nadszedł czas, by stając wobec cierpienia, chwycić za broń?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-695-0 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Środkowa Bośnia, 1995
Marc bez słowa wyjaśnienia zatrzymał wóz.
– Podaj mi lornetkę.
Maud posłusznie sięgnęła do schowka. Marc wysiadł z szoferki i stanął na poboczu. Długo i uważnie badał horyzont.
Zaciskając zęby z bólu, Maud zdołała usiąść. Przetarła zamgloną szybę. Z miejsca, w którym się znajdowali, rozciągała się rozległa panorama i przy lepszej pogodzie pewnie byłoby widać nawet Adriatyk. Mimo padającego śniegu dało się dojrzeć cały płaskowyż, przez który przejechali. Jak okiem sięgnąć, Maud widziała tylko białą przestrzeń. Czasami droga znikała w zagłębieniach terenu, a potem znów pięła się w górę. Stali w punkcie widokowym. Na południu zrujnowane wieże średniowiecznego zamku rysowały się na tle ołowianej chmury śniegowej. Marc wrócił i rzucił lornetkę na deskę rozdzielczą. Jeszcze bardziej spięty niż zwykle przekręcił kluczyk w stacyjce.
– Co zobaczyłeś?
– Przejechali.
Maud nie odpowiedziała. W jego głosie wyczuła urazę. Wyrzucała sobie, że jest ranna i nie może prowadzić. Jeśli tamci zmieniali się za kierownicą, Marc sam jeden nie zdoła im uciec. Zapewne o tym myślał i szacował, czym grozi niepowodzenie: nieuniknioną konfrontacją, odkryciem wiezionego ładunku i być może śmiercią.
Maud próbowała się poruszyć, ale nie było o tym mowy. Gdy tylko wyciągała ramiona, przeszywał ją ostry ból i musiała się powstrzymywać, żeby nie krzyczeć.
– Jak myślisz, ile mamy przewagi?
– Zaledwie sześć godzin.
– Co możemy zrobić?
Nie odpowiedział i miała mu to za złe. Czuła, że ją lekceważy. Wyglądał tak nieprzyjaźnie, że nie mogła przestać myśleć o swoich nocnych rozważaniach. W akcji liczył tylko na siebie. To szło w parze z siłą i było regułą gry w jego świecie.
Maud zbierało się na płacz. Jechali w milczeniu prawie godzinę. Nagle Marc znów zatrzymał ciężarówkę. Nie podając powodu, wysiadł z szoferki. Widziała, jak przykucnął przed kabiną i dotykał lodowatej ziemi. Potem zniknął z tyłu. Kiedy wrócił, włosy miał pokryte płatkami śniegu. Po chwili przednią szybę zasłoniła biała warstwa.
Marc włączył wycieraczki i znów pojawił się krajobraz. Po lewej Maud spostrzegła wąską drogę odchodzącą od szosy. Nie zauważyła jej od razu, bo była zawiana śniegiem. Prawdopodobnie dlatego Marc zatrzymał ciężarówkę w tym miejscu.
– Chcesz jechać tamtędy?
Nie musiał odpowiadać. Skręcił już kierownicą i wjeżdżał na drogę. Pięła się dość stromo przez kilka metrów i ciężarówka posuwała się z trudem. Potem wznosiła się już łagodniej. Z pewnością była to droga donikąd, jakiś dojazd na pole lub do owczarni.
– Masz nadzieję, że śnieg zasypie nasze ślady? To wychodziłeś sprawdzić?
Kiwnął tylko głową.
Nagle droga jakby się skończyła. Otaczała ich biel i nic nie wskazywało, którędy jechać. Niestety nie oddalili się jeszcze wystarczająco od głównej drogi, aby się zatrzymać. Marc wysiadł i szedł po śniegu, żeby sprawdzić, czy mogą wspiąć się wyżej. Znikł za pokrytym białymi pomponami żywopłotem.
Maud nie panowała już nad nerwami, ogarnęła ją wściekłość i sama nie wiedziała, czy powodem jest rozpacz, gniew czy wstyd. Wydało jej się, że od dawna, może od zawsze, dokonuje złych wyborów. Popełniła błąd, podążając za tym mężczyzną, zapomniawszy o nieufności, która zwykle chroniła ją przed upokorzeniem i cierpieniem. I teraz czuła się zraniona, zdradzona, zniszczona. Zaczęła krzyczeć.
Długi krzyk, początkowo bardzo ostry, a potem zamierający w niskich tonach, przyniósł ulgę. Krzyknęła jeszcze raz, ale to już nie było naturalne. Wróciła jej jasność myśli. Czuła się słaba, ale odzyskała siłę woli. Zdecydowała, że nie pozwoli się tak traktować.
Wkrótce pojawił się Marc. Najpierw był tylko cieniem w białym cieniu wirujących płatków śniegu. Potem zobaczyła go wyraźnie, całego ubielonego. Otworzył drzwi.
– Znalazłeś drogę?
Nie odpowiedział, więc mimo ostrego bólu w plecach uderzyła go w twarz.1
W ciężarówce Maud czekała na ten moment. Powoli zapadał jesienny wieczór; chłód nie zmuszał jeszcze do zamknięcia szyb. Bakelitowa kierownica była tak wielka, że Maud musiała rozłożyć ramiona, żeby ją trzymać. Czuła przez nią wibracje silnika, a podczas jazdy pod górę miała wrażenie, że uczepiła się karku jakiejś ogromnej bestii.
Dziesięć dni wcześniej wyjechali z Lyonu. Mimo rozmaitości krajobrazów podróż była monotonna. Za tunelem Mont Blanc droga wiodła przez Dolinę Aosty, potem przez całą Nizinę Padańską. Pejzaż w oddali tonął w świetlistym jesiennym powietrzu, a czarne strzałki cyprysów odcinały się na tle głębokiego błękitu nieba. Za Triestem krajobraz stał się bardziej górzysty, a kolory przygasły. Kiedy wjechali do Chorwacji, Maud miała nadzieję, że zatrzymają się w Zagrzebiu. Przed wyjazdem przeczytała przewodnik z lat sześćdziesiątych kupiony przez rodziców, którzy w podróż poślubną wybrali się do Dalmacji. Miała ochotę zobaczyć plac Świętego Marka i średniowieczne fortyfikacje, ale ich konwój okrążył miasto, nie wjeżdżając do centrum. Nie pokazała po sobie, że jest zawiedziona. Już we Włoszech Lionel ją usadził, kiedy chciała zawadzić o Bergamo. „Nie jesteś turystką, tylko wolontariuszką!”. Był szefem misji i nie przepuścił żadnej okazji, żeby o tym przypomnieć. To jemu lyońska organizacja charytatywna La Tête d’Or (od nazwy parku, obok którego miała swoją siedzibę) powierzyła odpowiedzialność za konwój. A tam, w Bośni, czekała na nich wojna.
Maud prowadziła ciężarówkę na równi z mężczyznami. Już dawno przestali sobie żartować z jej jazdy. Wystarczyło, że we Włoszech Lionel zawadził o róg domu i na metr rozerwał plandekę, żeby przestali zgrywać macho. Maud może jechała wolniej, ale pewnie i ostrożnie. Kiedy siedziała za kierownicą, piętnastotonowa ciężarówka była w dobrych rękach i oni to wiedzieli.
Z tyłu na kuszetce spał Vauthier. Od czasu do czasu głośno pochrapywał. Wszyscy używali imion, ale on wolał przedstawiać się nazwiskiem. Pewnie chcąc wydać się sympatyczniejszy, mówił o sobie „gruby Vauthier”. Tak naprawdę nie był gruby, a pod nieświeżym T-shirtem rysowały się raczej mięśnie niż tłuszcz. Miał dużą kwadratową twarz, rude baki i płaski nos, sprawiał wrażenie prymitywa i nie pasował do Maud i Lionela, którzy wyglądali na parę studentów. Twierdził, że pracował w Paryżu jako kurier, miał wypadek i teraz jest na rekonwalescencji. Nie bardzo wierzyli w tę jego historię. Jedno było pewne, że nad resztą górował wiekiem. Lionel przypuszczał, że ma ze czterdziestkę, a dwudziestojednoletniej Maud wydawał się bardzo stary.
Na przednim siedzeniu Lionel w milczeniu skręcał papierosa. Kabina przenikięta była zapachem ropy i smaru. Maud cieszyła się jednak, że jadąc z przodu, nie musi wdychać niebieskich spalin drugiego wozu. Obie ciężarówki były używane, mniej więcej ten sam model, zakupione okazyjnie przez organizację La Tête d’Or. Były to stare rzęchy, bezlitośnie wyeksploatowane przez kilka pokoleń kierowców.
– Niedługo wjedziemy do strefy serbskiej – powiedział Lionel, podając Maud zapalonego papierosa.
Maud zaciągnęła się lekko i zwróciła mu skręta.
– Czego tam dodałeś? – zapytała, wykrzywiając się z obrzydzeniem.
– Tytoniu.
Lionel był wysoki i chudy, w jego bladym i kościstym obliczu sterczał długi, trochę krzywy nos. Była to jedna z tych twarzy, która nie odróżnia się od innych, i świadkowie mieliby sporo kłopotu, żeby stworzyć portret pamięciowy.
Zapewne miał tego świadomość, bo próbował wyróżnić się srebrnym kolczykiem na prawej brwi. Maud pracowała z nim w Lyonie od trzech miesięcy. Zawsze traktował ją nieco protekcjonalnie, bo miał więcej doświadczenia, a ona świeżo dołączyła do ekipy. W każdym razie nie był zbyt rozmowny i odzywał się tylko po to, żeby szorstkim tonem wydawać rozkazy. Wszyscy wiedzieli, że od rana do nocy pali jointy. Pozostali też nimi nie gardzili, ale nikt nie palił tyle trawy co on. To on dostarczał im towar, który trzymał w okrągłym pudełku z napisem „Mleko skondensowane”.
W miarę jak zbliżali się do Krajiny, pagórkowaty krajobraz wyglądał coraz biedniej. Przejeżdżali przez nijakie wioski, gdzie wzdłuż drogi niczym paciorki różańca ciągnęły się domy z cegły i pustaków. Na podwórkach zalegały sterty gnoju i zardzewiałe maszyny rolnicze. Od czasu do czasu wśród gospodarstw wznosił się biały kościół ze spiczastą wieżą, upodabniając te osady do austriackich wiosek, tyle że w smutniejszym wydaniu. Nie trafili jeszcze na żadne ślady walki, z wyjątkiem tej, jaką ludzie od wieków prowadzą z naturą, aby czerpać z niej pożywienie. A jednak od poprzedniego dnia mieli świadomość, że wojna jest blisko.
– Chyba niedługo zaczną się checkpointy? – zapytała Maud, nie spuszczając oczu z drogi.
Lionel kiwnął głową.
– Tak, już niedługo.
Do tej pory przekraczali granice, czyli oficjalne linie graniczne między państwami. Checkpointy były czymś innym: nieprzewidywalnymi i zmiennymi podziałami między obszarami etnicznymi podległymi władzy lokalnych kacyków. Ci z grupy, którzy byli już w Bośni, dyskutowali o tym co wieczór. Nie mówili po prostu „punkt kontrolny”. Bezpaństwowe słowo „checkpoint” lepiej oddawało atmosferę zaskoczenia, bałaganu i grozy tych blokad. Maud była ciekawa, jak to wygląda.
Ciężarówka jechała z trudem po krętej drodze. Była szósta i cienie stawały się coraz dłuższe. Należało rozejrzeć się za miejscem na nocleg. Po wyjściu z długiego zakrętu Maud usłyszała trąbienie. Spojrzała w duże prostokątne lusterko wsteczne, przytrzymując je, żeby nie drgało. Kierowca drugiego wozu machał ręką, wskazując na szeroki piaszczysty wjazd po lewej, który prowadził na duży, zryty koleinami pusty parking, służący chyba jako baza dla jakiejś budowy. Starą kupę żwiru w rogu porastały chwasty. Maud zwolniła, skręciła na parking i zaparkowała na skraju. Trawa wokoło była biała od kurzu. Lionel wysiadł, żeby się rozejrzeć.
Nie ruszając się z miejsca, Maud przechyliła głowę do tyłu, rozluźniając napięte podczas jazdy mięśnie szyi. Fotel kierowcy nie dawał się wystarczająco przesunąć do przodu i żeby sięgnąć pedałów, musiała podkładać sobie dużą poduszkę pod plecy. Przestała rosnąć jako trzynastoletnia dziewczynka. Teraz miała lat dwadzieścia jeden i wciąż żałowała, że nie jest wyższa. Małe kobiety są przedmiotem groteskowych zabiegów ze strony mężczyzn, a ona nie znosiła, kiedy traktowali ją jak maskotkę.
– Okay – oświadczył Lionel, wróciwszy. – Zostajemy tu na noc.
Maud wyłączyła silnik. Jeszcze kilka ostatnich gwałtownych wstrząsów i wibracje ustały. Rozluźniła się. Zawsze była to dla niej chwila całkowitego szczęścia, niemal fizycznej przyjemności. Pod wpływem ciszy czuła, że odżywa, choć ciało było jeszcze rozedrgane od pracy silnika. Otaczający świat był już nie tylko krajobrazem, stawał się miejscem. Przez otwarte okno dochodziły rozmaite odgłosy i śpiew ptaków. Karoseria trzeszczała i rozluźniała się jak uwolniony z uprzęży koń. Maud się zdawało, że nie pragnie niczego innego poza tym dziwnym życiem, czego jej rodzina nie była w stanie zrozumieć.
Otworzyła drzwi i wysiadła z kabiny. Była to druga przyjemność wieczoru: powrót na twardy grunt, kilka kroków dla rozprostowania nóg, a gdy tylko oddaliła się od śmierdzącego ropą wozu, poczuła subtelne zapachy natury. Zdjęła okulary i powoli czyściła je skrajem polarowej bluzy. Celowo wybrała przyćmione szkła i grube oprawki, które zakrywały jej połowę twarzy, żeby ukryć niebieskie oczy, które wzbudzały zarówno zachwyt, jak i zazdrość.
Przez ostatnie kilometry droga pięła się już zdrowo pod górę i poniżej rozciągała się porośnięta krzakami równina, którą właśnie przejechali. Z trawy wokół parkingu wyrastały wysokie białe skały. Nie brakowało płaskiego miejsca do rozbicia namiotów.
Vauthier obudził się z głośnym ziewnięciem i też wysiadł, przesuwając dłonią po łysiejącej czaszce. Miał wąskie usta i opadające powieki i pewnie dlatego wyglądał, jakby zawsze był w złym humorze. Ale jego czarne ruchliwe oczka nieustannie myszkowały wokół i wszyscy mieli się na baczności. Bo nie tylko oczy myszkowały. Nie mógł się powstrzymać przed wścibstwem i podsłuchiwaniem rozmów, a na każdym etapie, gdy zatrzymywali się w miastach, gdzieś znikał i po powrocie zdawał relację ze wszystkich miejscowych sekretów. Pozostali członkowie załogi byli przekonani, że grzebie również w ich rzeczach.
Alex i Marc, kierowcy drugiej ciężarówki, nadchodzili nieśpiesznie, rozciągając obolałe mięśnie.
Moment, w którym obie ekipy się spotykały, zawsze był trudny. Prawdę mówiąc, od początku podróży w grupie panowała ciężka, nieprzyjazna atmosfera. Tylko Maud i Lionel pracowali wcześniej dla organizacji. Pozostali byli świeżym narybkiem. To mało powiedziane, że między pięciorgiem członków konwoju nie zaiskrzyło. I mimo przejechanych kilometrów nie było lepiej. Uformowały się klany. Maud i Lionel, którzy się znali, tworzyli ekipę i prowadzili pierwszą ciężarówkę, a para kierowców z drugiej – Alex i Marc też trzymali się razem. Vauthier spoglądał na nich spode łba. Panowała napięta atmosfera.
– Niezłe miejsce na noc – zagaił Alex, rozglądając się po parkingu.
Marc z nieufną miną badał najbliższą okolicę.
Obaj mieli za sobą służbę wojskową. Byli mniej więcej w tym samym wieku – nie przekroczyli trzydziestki – ale bardzo się różnili. Alex miał duże, lekko skośne oczy, cienki nos. Nikt nie pytał, jakim przodkom zawdzięcza miedzianą cerę i kędzierzawe włosy. Maud się podobał, ale za nic nie chciała, żeby o tym wiedział. Marc był równie wysportowany, ale wyższy i potężniejszy od Alexa, szeroki w barach, z muskularną klatką piersiową i kwadratową szczęką. Miał nieco śniadą cerę i bardzo ciemne włosy. Zawsze spoglądał czujnie, ale narzucał sobie spokojny i męski sposób bycia, który od pierwszej chwili peszył Maud. Alexa cechowała zwinność tenisisty, podczas gdy Marc pasowałby raczej do sportów siłowych, takich jak rugby czy boks. Obaj jednak mieli takie same zdecydowane ruchy i trzymali się prosto, chodzili z podniesioną głową. I choć starali się przyjąć luzacki styl wolontariuszy, nosili bezkształtne dżinsy i wyblakłe koszulki, wyróżniali się na tle pozostałych. Wojskowa dyscyplina zostawiła na nich swoje piętno. Zawsze wyczuwało się w nich żołnierzy.
Wieczorny rytuał od samego początku był identyczny. Trzeba było wyjąć kuchenkę z ciężarówki Maud i naczynia z drugiego wozu. Z Lyonu zabrali dwie skrzynie konserw. Po drodze w miarę możliwości kupowali świeże produkty. Odkąd opuścili Włochy, z aprowizacją było trudniej, poza jajami i mlekiem z blaszanych baniek kupowanym od chłopów. Pod Zagrzebiem trafili na świeże sery, trochę gorzkawe, ale Maud wolała je od fasoli z puszki.
Co wieczór Vauthier zajmował się kuchenką lub rozpalał ognisko, co zdaje się było jego ulubionym zajęciem. Gotowali na zmianę. Od początku było jasne, że nie ma mowy o obarczaniu tą czynnością jedynej dziewczyny w grupie. Kiedy Lionel próbował żartować na ten temat, wymawiając Maud, że jest bez serca, każąc czterem chłopom zmagać się z garnkami i patelniami, zgasiła go bez pardonu. Rewanżował się docinkami, kiedy to na nią wypadała kolej stawiania namiotów.
Nie po raz pierwszy Maud musiała sobie radzić z takim traktowaniem. Miała starszego brata, który nie szczędził jej sarkazmu. Nienawidziła jego głupich uwag, wściekała się, ale z czasem zaczęła traktować je jak doping. Bardzo wcześnie postanowiła, że podejmie wyzwanie. Pierwszym wielkim zwycięstwem było zdobycie prawa jazdy na samochód ciężarowy.
Gdy kolacja była gotowa, emocje wyciszały się, znikały napięcia. Cała piątka siadała na ziemi wokół ognia. Vauthier zawsze trzymał się nieco na uboczu. Lionel puszczał w obieg jointa. Maud i Alex trochę się zaciągali, Marc nie chciał. Vauthier pił. Na pierwszych postojach opróżnili kilka zabranych w drogę butelek wina. Od kiedy znaleźli się na Bałkanach, przeszli na piwo. Było najbardziej dostępne, nie brakowało go w żadnej wiosce.
– Jutro rano czeka nas pierwsza kontrola – oznajmił Lionel.
Leżał przy ognisku, podpierając się na łokciu.
– Chorwaci?
Vauthier zadał pytanie jakby od niechcenia. Bawił się jednak małym złotym kolczykiem w prawym uchu, co, jak zauważyła Maud, było u niego oznaką skupionej uwagi.
– Nie – odparł Lionel. – Serbowie z Krajiny.
– Wojsko?
– Raczej milicja.
– Logicznie rzecz biorąc, powinniśmy najpierw trafić na Chorwatów – upierał się Vauthier. – Jeśli natkniemy się na Serbów, to znaczy, że nie pojedziemy główną drogą, tą na Tuzlę?
Lionel nie lubił wtajemniczać ich w plany co do trasy. Zazdrośnie strzegł map drogowych, które trzymał w ciężarówce, i instrukcje dawał z dnia na dzień, jakby nie życzył sobie na ten temat żadnych dyskusji.
– Zgadza się – przyznał niechętnie. – Odbijemy na prawo, przez południe Krajiny.
– Co to jest ta Krajina? – zapytała Maud.
Na pytania natury ogólnej Lionel odpowiadał chętniej. Mógł błysnąć wiedzą i odgrywać szefa.
– Nazwa oznacza skraj, granicę. To pas ziemi, który ogranicza Bośnię na zachodzie. Obszar dość słabo zaludniony. Serbowie wyrzucili stamtąd Chorwatów i zajęli teren. Ale to będą tylko chłopi uzbrojeni w widły i stare strzelby. Nie ma porównania z tym, co zobaczymy później.
Lionel miał na koncie trzy lata pracy jako wolontariusz. Pracował w siedzibie organizacji w Lyonie. Brał udział w misji do Republiki Środkowoafrykańskiej, a pół roku temu pojechał w pierwszym konwoju do Bośni. Miał dopiero dwadzieścia cztery lata, ale uważał się za człowieka doświadczonego w terenie.
– Te ich checkpointy są dość nieszkodliwe. Potrenujecie, jak się zachowywać na następnych.
Vauthier pociągnął zdrowy łyk piwa z butelki i otarł usta rękawem. Było jasne, że ma w zapasie jeszcze inne pytania, ale Lionel nie dał sobie przerwać.
– Przypominam, jak macie się zachować w razie kontroli na drodze – powiedział.
Joint prawie się kończył. Lionel zaciągnął się głęboko po raz ostatni wilgotnym niedopałkiem i kontynuował:
– Jeśli nas zapytają, mówimy tylko, że jedziemy do Kakanju w środkowej Bośni. Mamy zezwolenie UNPROFOR na transport pomocy dla uchodźców. Ładunek? Żywność, ciepła odzież i leki. I nawet jeśliby żądali łapówki, nie wolno jej dawać. Zrozumiano?
Starał się mówić jak szef. Lecz dwaj byli wojskowi nie dali się nabrać. Wiedzieli, jak się wydaje prawdziwe rozkazy. Szorstki ton Lionela maskował brak pewności siebie.
– A jeśli będą chcieli przeszukać ciężarówki? – zapytała Maud.
– Nie zgadzamy się! – uciął Alex.
Lionel wzruszył ramionami. Alex zauważył ten gest.
– Co? Jesteś innego zdania? – zaperzył się.
– No pewnie. Jeśli zechcą sprawdzać, zrobią to. Czy jesteśmy w stanie im w tym przeszkodzić? – Lionel spojrzał w niebo.
Wstał księżyc, przysłaniały go przejrzyste chmury pędzone przez wiatr.
– Znam tych kolesiów – odparł Alex. – Mocni w gębie. Ale jak się im postawimy, jestem pewny, że wozów nie ruszą.
W minionym roku przez sześć miesięcy obaj z Markiem służyli w Bośni jako żołnierze sił pokojowych. Marc wciąż siedział ponury i milczący. Za to Alex najwyraźniej lubił dzielić się swoim doświadczeniem. Sympatyczny i atrakcyjny chłopak podobał się Maud. Był towarzyski i czuło się, że lubi rozmawiać. Ale gdy tylko się odezwał, Lionel spoglądał na niego krzywym okiem.
Nie lubił, jak Alex wyskakiwał ze swoją domniemaną znajomością terenu. Na uspokojenie nerwów wyciągnął z kieszeni plastikowy kapciuch i skręcił nowego grubego jointa.
– Mówię wam, że nie będą szukać – powiedział. – Nie ma powodu, żeby zadzierali z pomocą humanitarną. Za bardzo nas potrzebują. Wszyscy. Jeśli jednak przypadkiem wpadniemy na ludzi, którzy nie są zorientowani w regułach gry, no to pozwalamy im działać i nie stawiamy oporu. Przede wszystkim żadnych prowokacji. Nie podskakujemy. Nie próbujemy ich przechytrzyć. Nie robimy nic, co mogłoby wzbudzić jakiekolwiek podejrzenia.
Potarł podpuchnięte od dymu oczy z miną człowieka przytłoczonego odpowiedzialnością.
– W końcu – dodał – nie mamy nic do ukrycia.
Alex spojrzał na Marca i wstał.
– Może powinniśmy wam powiedzieć...
W tym momencie Maud zauważyła, że Marc trącił go nogą, i odniosła wrażenie, że Vauthier także to dostrzegł. Wydało jej się, że Marc pilnuje swojego towarzysza. Usłyszawszy początek zdania, drgnął i szybko się podniósł, jakby chciał mu przerwać. I rzeczywiście Alex zamilkł.
– Chodźmy spać – powiedział Marc.
I odszedł, zabierając Alexa.
Lionel z ulgą przyjął zakończenie rozmowy i odwrót obu twardzieli.
– Dobranoc! – krzyknął. – Pobudka o szóstej!
Vauthier, żując gumę, obrzucił ich nienawistnym spojrzeniem. Nigdy z nimi nie rozmawiał, wydawało się, że żywi do nich szczególną niechęć. On także wstał i mocno wysłużonymi czarnymi kowbojkami zdeptał ogień.
Alex i Marc wślizgnęli się do swojego namiotu. Lionel siedział przez chwilę nieruchomo, kończąc skręta. Potem dołączył do Vauthiera w drugim namiocie. Maud spała na materacu w wozie.
Wspięła się do kabiny i zamknęła drzwi. Zanim się rozebrała, przez kilka minut patrzyła przez przednią szybę na krajobraz. Blade światło księżyca rozlewało na ziemi niebieskawą poświatę. Wspominała, jak mieszkając w Górnej Sabaudii, kiedy śnieg pokrył ziemię, wstawała nocami i owinięta kołdrą wychodziła na taras drewnianego domu rodziców, żeby pomarzyć. Nie czuła nostalgii, miała raczej wrażenie, że tamte marzenia nabierają kształtów. Spośród wszystkich wyśnionych wariantów przyszłości ten właśnie nazywał się jej życiem. Nie tak sobie to wyobrażała, była zawiedziona złą atmosferą panującą w konwoju.
Mimo wszystko czuła się szczęśliwa.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------