Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Chełmianie: opowiadanie z lat 1792-1796 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chełmianie: opowiadanie z lat 1792-1796 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 315 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CHEŁ­MIA­NIE

OPO­WIA­DA­NIA Z LAT 1792-1796

przez

Ka­je­ta­na Kra­szew­skie­go.

Nie­masz nic pod słoń­cem trwa­łe­go -

nie tyl­ko domy i fa­mi­lie ale i kró­le-

stwa i mo­nar­chie wiel­kie usta­ją i upa-

dają – i na­ród się po na­ro­dzie na zie­mi

od­mie­nia.

(Star­ga–Ką­sa­nia sej­mo­we II).

WAR­SZA­WA.

Na­kła­dem Gu­sta­wa Sen­ne­wal­da Księ­garz

1878.

Дозволено Цензурою

Варшава, 27 Апреля 1877 года.

Druk J. Ungra, No­wo­lip­ki Nr. 2406 (3).

Jó­ze­fo­wi Igna­ce­mu Kra­szew­skie­mu

w Dre­znie.

Ko­cha­ny bra­cie!

Z opo­wia­dań sta­rych zie­mian Chełm­skich, z prze­glą­da­nia star­szych jesz­cze od nich szpar­ga­łów zło­żył się ja­koś nie­chcą­cy ten oto ury­wek, któ­ry Ci w da­rze skła­dam; racz przy­jąć go od szcze­rze ko­cha­ją­ce­go Cię bra­ta w do­wód wdzięcz­no­ści za nie­jed­no­krot­ne rady, wska­zów­ki i za­chę­ty do pra­cy i za ty­sią­ce chwil w ży­ciu naj­mil­szych, któ­re na czy­ta­niu pism Two­ich spę­dzi­łem.

Ka­je­tan.

w Ro­ma­no­wie d. 5 Czerw­ca 1877.

Co­ni­pe­des im­po­su­it, qui

be­ne­fi­cium fe­cit.I.

By­łem na ten czas na dwo­rze Ko­deń­skim, kie­dy się nowa za­wią­zy­wa­ła Kon­fe­de­ra­cya, a JW. Ge­ne­rał Ar­tyl­le­ryi Kor. Po­toc­ki wraz z Het­ma­na­mi Rze­wu­skim i Bra­nic­kim zjazd uczy­nić mie­li po­wszech­ny w Brze­ściu dla po­łą­cze­nia i związ­ku Ge­ne­ral­ne­go. Księż­na Jej­mość Wo­je­wo­dzi­co­wa Mści­sław­ska po więk­szej czę­ści prze­sia­dy­wa­ła w War­sza­wie, tak dla in­te­re­sów praw­nych, któ­rych mia­ła siła, jako i dla oso­bi­ste­go na one… cza­sy bez­pie­czeń­stwa. JO. ksią­że Ka­zi­mierz Sa­pie­ha, syn, tak­że albo w sto­li­cy się ba­wił lub gdzieś do ką­piel na Szlązk czy­li też do Cze­skie­go kra­ju wo­ja­żo­wał; na dwo­rze więc Ko­deń­skim nie by­ło­by co tak da­le­ce i ro­bić, gdy­by nie to, że nasz po­czci­wy Mar­sza­łek JMP. Ko­ryc­ki ni­ko­mu próż­no­wać nie dał i że na­sta­ły ta­kie cza­sy, ja­kich nie daj Boże do­cze­kać, bo i trwo­gi i krę­ta­ni­ny i kło­po­tów mie­li­śmy po uszy. Nie­bosz­czyk Ko­ryc­ki, świeć Pa­nie nad jego… du­szą, lubo się jeno mar­szał­kiem dwo­ru zwał, w in­te­re­sach jed­na­ko­woż wszel­kich, a zwłasz­cza co się ty­ka­ło go­spo­dar­stwa, dwo­ru, fa­bry­ki a nie­raz na­wet i oso­bi­stych Ksią­żąt z ludź­mi sto­sun­ków był u nas pryn­cy­pal­ną oso­bą, że nie raz i sam JW. Mie­rze­jew­ski Straż­nik Kor., ple­ni­po­tent głów­ny, i in­nych wie­lu rady jego za­się­ga­li. Był bo­wiem człek z grun­tu uczci­wy a dla domu Ksią­żąt cor­de et ani­ma ad­di­tus. Więc gu­ber­na­to­ry i ko­mi­sa­rze z in­nych na­wet klu­czów przez JMPa­na Ko­ryc­kie­go nie raz po­le­ce­nia od­bie­ra­li, a o ich czyn­no­ściach miał so­bie zle­co­nem zda­wa­nie re­la­cyi. Mi­mo­to jed­nak po­wa­ża­ny był i ko­cha­ny ge­ne­ral­nie, ile że cha­rak­te­rem słod­kim umiał so­bie ser­ca ludz­kie kap­to­wać. Na dwo­rze na­szym Ko­deń­skim ruch był nie­ustan­ny za­wsze dla mno­go­ści in­te­re­sów róż­nych a cóż do­pie­ro w tych cza­sach kie­dy w ca­łym kra­ju, po­cząw­szy już od li­mi­ty wiel­kie­go sej­mu, co­raz to nowe a pra­wie nie­spo­dzie­wa­ne na­stę­po­wa­ły wy­pad­ki. Owe­go tedy 1792 roku, że był w Kod­niu na dzień Ś-ej Anny jar­mark nie­daw­no usta­no­wio­ny, ode­brał JMPan Ko­ryc­ki od Księż­nej Jej­mo­ści po­le­ce­nie, aby za­wcza­su, nie zwa­ża­jąc na nic, czy­nił sto­sow­ne do przy­ję­cia kup­ców lub mo­gą­cych przy­być dys­tyn – go­wań­szych go­ści przy­go­to­wa­nia. Księż­na Sa­pie­ży­na bo­wiem, bę­dąc go­spo­dy­nią wiel­ce za­bie­gła a moc­no o ten jar­mark dba­jąc, ob­szer­ne wy­mu­ro­wać ka­za­ła kra­my i miesz­ka­nia dla kup­ców, w tej na­dziei, że gdy­by one jar­mar­ki w zwy­czaj we­szły a były licz­ne i wal­ne jak się na­le­ży, wiel­kie­by ko­rzy­ści i dla mia­sta Kod­nia i dla no­wo­za­ło­żo­nej fa­bry­ki suk­na przy­nieść mo­gły. Na ten raz wsze­la­ko wi­dzieć już było nie trud­no, że tu żad­ne wa­bi­ki i sta­ra­nia na nic się nie przy­da­dzą; no­wi­ny bo­wiem już od po­ło­wy Maja jed­ne za dru­gie­mi bie­gły i, ja­ko­by przed bu­rzą, zda­la grzmot sły­szeć się da­wał, a wszy­scy w nie­ja­kimś byli ocze­ki­wa­niu i trwo­dze. Dnia 14-go Maja sta­nął akt Kon­fe­de­ra­cyi w Tar­go­wi­cy, 18-go wy­szła de­kla­ra­cyą woj­ny a 20-go już na Ukra­inę ros­syj­skie woj­ska wkro­czy­ły.

Mia­łem ja na dwo­rze Ko­deń­skim przy­ja­cie­la dusz­ne­go w oso­bie JMP. Igna­ce­go Nie­lep­ca, tak­że dwo­rza­ni­na, że o nas po­wszech­nie ma­wia­no: Jan Na­rbutt i Igna­cy Nie­le­piec to Ore­stes i Py­la­des. Roz­mi­ło­wał się był tedy mój przy­ja­ciel śmier­tel­nie w pan­nie He­le­nie Dro­hon­ri­rec­kiej, Łow­czan­ce z Tu­ro­wa; gdy zaś ona na ten czas przy­rze­czo­ną zo­sta­ła Pod­sto­le­mu Rusz­czy­co­wi z Ja­no­wie ( co się póź­niej dziw­nym spo­so­bem od­mie­ni­ło), Nie­le­piec z onej apre­hen­syi wy­rze­kł­szy się wszyst­kie­go do kor­pu­su Za­bieł­ły wstą­pił. Ja prze­to dla kom­pa­nii jego chcia­łem to samo uczy – nić, lecz pri­mo – nie mia­łem na ten ca­sus do­sta­tecz­nej sub­stan­cyi, se­cun­do – że mi pan oj­ciec pod bło­go­sła­wień­stwem za­le­cił na dwo­rze Ko­deń­skim po­zo­stać, – sie­dzieć więc bez­czyn­nie mu­sia­łem. Mar­kot­no mi też było wiel­ce po od­jeź­dzie Nie­lep­ca, a naj­go­rzej kie­dym wszedł wie­czo­rem do stan­cyi, któ­rą­śmy z nim spo­łem zaj­mo­wa­li w zam­ku na gó­rze. W dzień tyl­ko człek się za­du­rzył jako tako, bo w sali mar­szał­kow­skiej na dole od rana do nocy gwar­no było jak w ulu, peł­no za­wsze to go­ści, to do­mow­ni­ków; Ostro­męc­ki gu­ber­na­tor Ko­deń­skie­go klu­cza nic bez wia­do­mo­ści JMPa­na Ko­ryc­kie­go czy­nić nie śmiał, toż samo i po­czci­wy Ko­rej­wa ko­mi­sarz wię­cej jesz­cze de­pen­do­wał cd nie­go, i Ra­ci­bor­ski ple­ni­po­tent, i Obu­cho­wicz co był przy Ostro­męc­kim do po­mo­cy – o każ­dą rzecz do na­ra­dy przy­bie­ga­li. Ksiądz Ber­na­dyn Am­bro­ży, co fa­bry­ką suk­na jako exper­tus za­wia­dy­wał, a był no­win wiel­ce cie­ka­wy, pra­wie też z mar­szał­kow­skiej sali nie wy­cho­dził; a dzień je­den nie mi­nął, żeby ko­goś z go­ści nie trze­ba było przyj­mo­wać – i tu już ex of­fi­cio ja mu­sia­łem su­kur­so­wać JMPa­na Mar­szał­ka. Tak dnie praw­da za dnia­mi scho­dzi­ły, ale czas mi się dłu­żył bez mia­ry, bo nie za­wsze czło­wiek w sile jest ser­ce woli swej sub­or­dy­no­wać, tę­sk­no mi prze­to było za przy­ja­cie­lem, ile że wia­do­mo­ści o nim do­cho­dzi­ły nie ła­two, i nad tem tyl­ko me­dy­to­wa­łem ja­kim­by spo­so­bem albo pana Ojca upro­sić i do kor­pu­su Za­bieł­ły wstą­pić lub w ostat­ku choć na dni parę prze­do­stać się do jego obo­zu. Aż tu już po owej Bo­rusz­kow­skiej gro­bli i bi­twie pod Zie­leń­ca­mi, ja­koś ul­ti­mis Ju­nii, do­bie­gła nas wia­do­mość, że Za­bieł­ło z ca­łym kor­pu­sem swo­im nad­cią­gnął do Sze­re­sze­wa, znów że w pierw­szych dniach Lip­ca wy­szedł na po­spo­li­te ru­sze­nie Uni­wer­sał kró­lew­ski. I wstyd mi już było sie­dzieć jak baba za pie­cem, aż dnia 10-go Lip­ca sta­nął w Kod­niu za­ło­gą puł­kow­nik Ry­miń­ski z pię­ciu­set re­kru­ta­mi, któ­re­go tu Ju­dyc­ki od­ko­men­de­ro­wał ze Sło­ni­ma, – a w dni parę po­tem Księż­na Jej­mość przy­sła­ła do JMP. Mar­szał­ka szta­fe­tę, żeby efek­ta i kosz­tow­no­ści, ja­kie się da­dzą, nie miesz­ka­jąc, opa­ko­wać i w bez­piecz­ne za­cho­wać miej­sce. Woj­na tedy szła do nas, bo te­goż dnia w prze­jeź­dzie do War­sza­wy bę­dą­cy w Kod­niu JMP. Straż­nik Ko­ron­ny zwia­sto­wał nam za rzecz pew­ną, że obóz nasz ak­tu­al­nie pod Sze­re­sze­wem stoi, a Mar­szał­ko­wie Kon­fe­de­ra­cyi z woj­skiem sprzy­mie­rzo­nem są już w Lu­bom­lu. Ja­koż ośm­na­ste­go Lip­ca nad wie­czo­rem wpadł do Kod­nia ży­dek wło­daw­ski Mord­ko jed­no­oki z wia­do­mo­ścią o bi­twie, któ­ra sto­czo­na zo­sta­ła… pod Du­bien­ką; a w dni kil­ka po­tem, wła­śnie w so­bo­tę 21 Ju­lii, roz­ło­ży­ły się już obo­zy Fran­kow­skie­go, Za­bieł­ły i Bie­la­ka, mię­dzy Rze­czy­cą, Brze­ściem, Te­re­spo­lem i Ne­pla­mi, z czem za­raz przy­biegł do Kod­nia Ko­czal­ski pod­sta­ro­ści z Do­bra­tycz, któ­ry lubo za koł­nierz wy­le­wać nie lu­bił, wsze­la­ko był na ten czas cale trzeź­wym. Spo­tkaw­szy go tedy koło ka­fen­hau­zu, – gdzie wi­dzia­łem, że dłu­gą abs­ty­uen­cyą umar­twio­ny już się brał do any­żów­ki, – i wy­ba­daw­szy o wszyst­kiem rze­tel­nie, po­spie­szy­łem z tą no­wi­ną… do Mar­szał­ka, – było to zaś wie­czo­rem oko­ło dzie­wią­tej go­dzi­ny. W pro­gu tedy sie­ni spo­ty­ka mię sta­ry Opo­czyń­ski mur­gra­bia nasz zam­ko­wy, lubo na twa­rzy ha­nieb­nie szpet­ny, ale wiel­ce po­czci­wy, co jesz­cze ongi bił się, i nie na żar­ty, pod Lauc­ko­ro­ną, a spo­strze­gł­szy snać po mnie że coś no­we­go nio­sę, pyta – kru­szy­ny chle­ba w gę­bie prze­żu­wa­jąc, jak to miał we zwy­cza­ju – co sły­chać na świe­cie? Jam mu też o Za­biel­le po­wie­dział nie cze­ka­jąc.

– A no pa­nie tego – pra­wi mi Opo­czyń­ski – to cie­ka­wość! Je­go­mość tam pew­nie po­śpie­szysz.

– Być może – od­rze­kłem i wbie­głem do mar­szał­kow­skiej sali.

Byli tu wszy­scy nie­mal do­mow­ni­cy ze­bra­ni, bo przed tym stra­chem nad­cho­dzą­cej woj­ny, któ­rej wła­śnie ja­ko­by cen­trum było w Kod­niu, trwo­ga wszyst­kich ogar­nę­ła, głów­nie przez bia­ło­gło­wy miej­sco­we i nie­któ­re też urzęd­nicz­ki co z Brze­ścia i Te­re­spo­la po­ucie­ka­ły do nas a te­raz go­rzej jesz­cze la­men­to­wać po­czę­ły. Więc i po no­cach nie sy­pia­no a zbie­ra­no się ra­zem, bo każ­dy albo ga­dać chciał albo słu­chać, Zda­łem tedy o Za­biel­le re­la­cya, ale chcąc w moim wła­snym in­te­re­sie roz­mó­wić się z Mar­szał­kiem, bo mnie już pa­li­ło do­stać się do obo­zu, mu­sia­łem cze­kać aż się nie­co lu­dzie po­roz­cho­dzą; gdy­śmy więc tyl­ko sa­mo­trzeć z JMP. Ko­ryc­kim i księ­dzem Am­bro­żym zo­sta­li, rzek­nę ja do na­sze­go go­spo­da­rza:

– Niech mnie sza­now­ny Mar­sza­łek da­ru­je, ale to już tak dłu­żej być nie może.

– Co dłu­żej być nie może? – spy­tał JMP. Ko­ryc­ki..

– Że­bym ja – rze­kłem żywo – sie­dział tu­taj na przy­piec­ku.

– Oho – za­śmiał się Mar­sza­łek – zwą­cha­łem ja to daw­no, że Wasz­mo­ści skó­ra świerz­bi, ale za­po­mi­nasz wi­dzę, żeś Księż­nie Jej­mo­ści dał ver­bum z Kod­nia się nie ru­szać i nas nie po­rzu­cać.

– Ja tu nie po­trzeb­ny – od­rze­kłem – a tam zdał­bym się może na co.

– Czyś tu po­trzeb­ny czy nie – cią­gnął da­lej Mar­sza­łek – to nie Wasz­mo­ści rzecz są­dzić, nemo ju­dex in pro­pria cau­sa, ale sło­wo sło­wem, a prócz tego nie je­steś Wasz­mość tu wła­śnie jako dwo­rza­nin, lecz qua col­li­gat Księż­nej i tyle od niej do­świad­cza­jąc ła­ski…

– Ale obo­wią­zek pierw­szy…

– Obo­wią­zek – prze­rwał mi ksiądz Am­bro­ży za­ży­wa­jąc po­wo­li ta­bacz­kę i strzą­sa­jąc pal­ca­mi – obo­wią­zek pierw­szy po­słusz­nym być ro­dzi­ciel­skiej woli, a Wasz­mość i ojcu sie­dzieć tu spo­koj­nie obie­ca­łeś.

– Nie­ro­zu­miem ja tego – za­wo­ła­łem wresz­cie – jak mnie i Je­go­mość ksiądz Am­bro­ży i JMPan Mar­sza­łek mo­że­cie od ta­kiej od­cią­gać im­pre­zy, bo ja wła­śnie ojca ob­ra­zić nie chcąc, ani też Księż­nej, du­fa­łem że mnie w tem do­po­módz ze­chce­cie. A tu wi­dzę – do­da­łem z go­ry­czą, – inny duch pa­nu­je!

Ob­ru­szył się na to JM Pan Ko­ryc­ki.

– Co mi tu Wa­szeć o du­chach ple­ciesz, chcesz mnie pró­bo­wać, czy co? Ja ci ga­dam co mi ga­dać wy­pa­da, – a ty rób, co ci wy­pa­da ro­bić, – ot ra­cya!

Ksiądz Am­bro­ży się za­śmiał.

– O! sta­ry fi­lut z Mar­szał­ka! A póź­niej przed Księż­ną bę­dzie mó­wił, że Wasz­mo­ści pu­ścić nie chciał – no – no, ale bądź spo­koj­ny, prze­cie bę­dziem wie­dzie­li co i komu po­wie­dzieć i oj­ciec się też pew­no bar­dzo sier­dzić nie bę­dzie.

– Ale nie rwij się – rzekł już z uśmie­chem Ko­ryc­ki – i pro­szę cię abyś przy­najm­niej przez ju­tro po­zo­stał z nami; mam ja swo­je ra­cye, a prócz tego, choć ja niby o tem wie­dzieć nie po­trze­bu­ję co Wasz­mość uczy­nisz, prze­cież tak – per pe­des, w jed­nym żu­pa­ni­ku po­le­cieć nie mo­żesz – no.

Zga­dłem ja wnet co po­czci­wy Mar­sza­łek my­ślał, ale już rai nic mó­wić nie wy­pa­da­ło i tak ro­ze­szli­śmy się każ­dy do sie­bie; ale tej nocy, jako i po­przed­nich kil­ka, nikt się pra­wie spać nie kładł w Kod­niu, scho­dząc się to tu, to owdzie, a we dnie do­pie­ro gdzie kto mógł przy­drze­mu­jąc po ką­tach.

Sta­re przy­sło­wie mówi: kie­dy trwo­ga to do Boga, i praw­da jest; bo chy­ba na od­pust jaki ze­bra­ło­by się tyle ludu ile go było na­za­jutrz, jako przy nie­dzie­li, w na­szym Ko­deń­skim ko­ście­le. In­fu­ła­tem na on czas był JMK­siądz Fe­li­cy­an Mie­rze­jew­ski, pra­łat, ka­no­nik ka­pi­tu­ły Inf­landz­kiej, człek wie­ko­wy, któ­ry lubo i sła­by od nie­dziel kil­ku, pon­ty­fi­ca­li­ter prze­cie, z asy­stą ja­ko­by bi­sku­pią, pra­wił na­bo­żeń­stwo. Ale­śmy się zdzi­wi­li nie­po­mier­nie gdy na am­bo­nę wstą­pił nasz ksiądz ber­nar­dyn Am­bro­ży, bo rzecz była zgo­ła extro­or­dy­na­ryj­na, żeby kie­dy ka­zał. Przy­pa­da­ła zaś, jak dziś pa­mię­tam nie­dzie­la 8ma po Świąt­kach, więc Ewan­ge­lią u Łu­ka­sza Śgo w roz­dzia­le XVI­tym… o owym nie­spra­wie­dli­wym wło­da­rzu od­czy­tał, a lu­boć ona na pierw­szy rzut my­śli nie zda­ła się do obec­nych przy­gód i ewen­tów ak­ko­mo­do­wać, wsze­la­ko prze­ko­na­li­śmy się do­pie­ro jak to z mą­dre­go pi­sma wie­le rze­czy wy­cią­gnąć moż­na. Więc nie­tyl­ko nas wszyst­kich ale i lud po­spo­li­ty tak sło­wem swo­jem wzru­szyć po­tra­fił, że wzdy­cha­li ino lu­dzi­ska, jak­by im tchu nie sta­wa­ło, lub zgo­ła tu i ów­dzie ci­che na­wet chli­pa­nia sły­szeć się da­wa­ły. Zwłasz­cza też gdy sto­su­jąc sło­wa pi­sma świę­te­go, za­wo­łał: od­daj­cie licz­bę z wło­dar­stwa wa­sze­go, al­bo­wiem od­tąd już

wło­da­rzyć nie bę­dzie­cie, a po­tem sze­ro­ko tekst świę­ty wy­kła­da­jąc de­mon­stro­wał wady na­sze i uster­ki oraz kary, ja­kie słusz­nie zsy­ła za nie spra­wie­dli­wość Bo­ska. By­li­śmy tedy wszy­scy onem ka­za­niem wiel­ce zbu­do­wa­ni i w mil­cze­niu pra­wie po­wró­ciw­szy do zam­ku ze­bra­li­śmy się jak zwy­czaj­nie na obiad w mar­szał­kow­skiej sali. Ale dzień to był praw­dzi­wie pa­mięt­ny, bo le­d­wie ude­rzo­no w bę­ben na znak że już wazę po­da­ją, ali­ści za­tur­ko­ta­ło w dzie­dziń­cu i wto­czył się, niby bom­ba na ten czas wo­jen­ny, JMPan Pius Szcze­pa­now­ski Sę­dzia Grodz­ki Brze­ski. Do­dał on nam nie­co ani­mu­szu i we­so­ło­ści bo był, jako się czę­sto mię­dzy ju­ri­sta­mi tra­fia, człek nie mało dow­ci­pu ma­ją­cy, a że wła­śnie z Brze­ścia przy­by­wał, więc też i siła miał do ga­da­nia. Le­d­wie­śmy się więc star­ki na­pi­li i do sto­łu sie­dli, sły­szę ja ten­tent ja­ko­wyś na dzie­dziń­cu zam­ko­wym; ze­rwa­łem się do okna – oczom moim wie­rzyć nie chcia­łem zo­ba­czyw­szy mego ser­decz­ne­go przy­ja­cie­la Nie­lep­ca z ja­kimś dru­gim ofi­ce­rem i kil­ko­ma żoł­nie­rza­mi. Był to pa­trol wła­śnie prze Za­bieł­łę w tę stro­nę wy­sła­ny: JMP. rot­mistrz Zycz, wę­gier ro­dem ( któ­ry nie­gdyś w mi­li­cyi księ­cia Wo­je­wo­dy Wi­leń­skie­go słu­żył) a z nim też przy­był i Nie­le­piec, daw­nych przy tej oka­zyi od­wie­dzić zna­jo­mych. Tak nam tedy dość we­so­ło czas scho­dził, ali­ści w go­dzi­nę może po obie­dzie wpadł, bla­dy, za­dy­sza­ny i bez czap­ki Na­ssalsk pi­sarz rach­mi­strza i kas­sy­era na­sze­go Zdzi­to­wiec­kie­go. Był on praw­da nie gor­szy od Ko­czal­skie­go po­ta­tor, a moż­na było o nim spra­wie­dli­wie po­wie­dzieć że: pa­rvum scri­bit, mul­tum bi­bit, i na ten raz pod­pił też nie­źle, bo wra­cał wła­śnie od szwa­gra swe­go pod­sta­ro­ście­go z Za­bło­cia, le­cąc na zła­ma­nie kar­ku z wia­do­mo­ścią, że woj­ska z Lu­bom­la prze­szły na lewy brzeg Bugu i po­ka­za­ły się już w Sła­wa­ty­czach, cią­gnąc ku Ko­dnio­wi. Życz więc i Nie­le­piec z pa­tro­lem wieść tę schwy­ciw­szy; o co im wła­śnie cho­dzi­ło, po­cwa­ło­wa­li eo in­stan­te do Te­re­spo­la za nimi też, nie cze­ka­jąc guza, po­pę­dził i sę­dzia, a nie­ba­wem i Ry­miń­ski ufor­mo­waw­szy na ryn­ku swo­ich re­kru­tów, ru­szył się tak­że w tę stro­nę. Ci­sza więc ja­kaś zło­wro­ga na­sta­ła, wszy­scy z kąta w kąt od okna do okna cho­dzi­li mil­czą­cy nie wie­dząc co z tego wy­nik­nie. Ja zaś ja­kom obie­cał się, Nie­lep­co­wi być u nie­go na­za­jutrz w obo­zie, żem miał już i wę­ze­łek mój go­to­wy, kon­klu­du­jąc, iż do ju­tra nie­wia­do­mo jesz­cze co się 'stać może; tan­dem – nie cze­ka­jąc wpa­dłem do staj­ni aby mi na wszel­ki wy­pa­dek ko­nia okul­ba­czo­no, nim się jesz­cze z Mar­szał­kiem na­szym fi­nal­nie roz­mó­wię.

Wra­ca­jąc tedy od zam­ku, pa­trzę ja, aż jeź­dziec ja­kiś ogrom­nej sta­tu­ry po­mi­nąw­szy mnie cwa­łem wpa­da na dzie­dzi­niec, ze­ska­ku­je z ko­nia, któ­ry zha­sa­ny ha­nieb­nie, za­chwiał się ino i roz­parł jak­by miał zdy­chać – a on rzu­ciw­szy go, po­sko­czył na ga­nek. Więc i ja też bie­giem po­spie­szy­łem przy­po­mi­na­jąc so­bie gdziem już kie­dyś wi­dział tego czło­wie­ka. Kie­dym więc drzwi do mar­szał­kow­skiej sali otwo­rzył, uj­rza­łem JMP. Ko­ryc­kie­go z no­wo­przy­by­łym sto­ją­cych na­prze­ciw sie­bie w mil­cze­niu, a i to wid­no było, że Ko­ryc­ki za­fra­so­wa­ny nie wie­dział co mó­wić, gość zaś niby na od­po­wiedź ocze­ki­wał.

Do­pie­ro po­strze­głem, że to był JMP. Szkliń­ski z Ka­mie­nia, nie­tyl­ko w zie­mi Chełm­skiej, ale i w wo­je­wódz­twie ca­łem z nad­zwy­czaj­nej ja­ko­by her­ku­le­so­wej siły i dziw­nej de­ter­mi­na­cyi a fan­ta­zyi zna­ny.

Rzekł tedy mar­sza­łek do go­ścia.

– Już­cić dać mu­szę, nie ma co, ale ja­kie­go? a spo­strze­gł­szy mnie do­dał – zna­cie się Wać­pa­no­wie?

Ale my jako daw­niej zna­jo­mi przy­wi­ta­li­śmy się, a ja wnet spy­ta­łem:

– O cóż to cho­dzi?

– Pan Szkliń­ski, od­parł mar­sza­łek, – je­dzie z ja­kąś bar­dzo waż­ną de­pe­szą, któ­rą, pod­jął się prze­wieźć mimo… wojsk ze wszech stron tu cią­gną­cych, chce się do­stać do obo­zu Za­bieł­ły – koń mu ustał, trze­ba dać in­ne­go, ja­kie­go damy?

A wie­dzieć trze­ba, że Szkliń­ski cale woj­sko­wo nie słu­żył, wziąw­szy na się tę mi­sya z fan­ta­zyi tyl­ko i pew­ne­go ani­mu­szu, w czem już nie zdro­wie ale i ży­cie na­wet na ha­zard wy­sta­wiał. Alem ja się roz­ra­do­wał moc­no, bo mi wnet na myśl przy­szło że­bym ową de­pe­szę wziął i sam za­wiózł, sko­ro Szkliń­skie­go koń, ja­kom wi­dział, da­lej iść nie mógł, a i on sam, kil­ka­na­ście mil ubie­żaw­szy, mu­siał być rów­nież nie mało zmę­czo­ny. Rze­kłem wiec za­raz do Szkliń­skie­go się zwra­ca­jąc.

– Ja mam ko­nia go­to­we­go, gdy­byś mi Wać­pan de­pe­szę dał, po­wio­zę na­tych­miast.

Za­śmiał się tedy swym po­tęż­nym gło­sem JMPan Szkliń­ski.

– Pa­nie bra­cie, od­parł, wi­dzę ja że cię w cie­mię nie bito, mię­dzy Kod­niem a Te­re­spo­lem wojsk żad­nych nie­masz, tu i lada po­le­szuk za ba­ra­nią czap­kę ją za­tknąw­szy w bia­ły dzień po­nie­sie. Alem ja to pi­sa­nie wiózł mil pra­wie dwa­dzie­ścia, siedm razy mig go­ni­li, siedm razy mo­głem wi­sieć, kule mi, per mo­dum ko­ma­rów, nad usza­mi brzę­cza­ły; więc wy­bacz Wasz­mość, ja­kem wam wiózł tak i do­wio­zę.

Skon­fu­do­wa­łem się moc­no na to dic­tum Szkliń­skie­go, bo – jako żywo, miał słusz­ność za sobą; za­raz więc od­rze­kłem.

– Prze­pra­szam Wasz­mo­ści, ja bez żad­nej złej my­śli, pri­mo im­pe­tu, z naj­lep­szej woli służ­by moje ofia­ro­wa­łem, bo i sam mam za­miar wła­śnie do­stać się do obo­zu Za­bieł­ły.

– Tak, zgo­da, jedź­my ra­zem, mówi Szkliń – ski, rad będę, z kom­pa­nii Wasz­mo­ści, boć i dro­gi tu­taj znasz pew­no le­piej ode­mnie.

– Do­brze to, prze­rwał JMP. Ko­ryc­ki, ale ja­kie­go damy ko­nia panu Szkliń­skie­mu, bo, praw­dę po­wie­dziaw­szy, jak Wasz­mo­ścio­wie raz za bra­mę, tyle ja was i wi­dział, co tam z wami i z koń­mi be­dzie, Bogu tyl­ko wia­do­mo. Fata viam in­ve­nient. A ko­nia trze­ba do­bre­go, i księż­na też Jej­mość żeby się nie gnie­wa­ła – więc, chy­ba coś z mło­dzie­ży ob­sia­da­ne­go.

– Pa­nie mar­szał­ku, rze­kłem, nie ma co kunk­to­wać, olać trze­ba i spie­szyć trze­ba, bo woj­ska lada chwi­la nad­cią­gnąć mogą,.

– Do­brze mówi JMPan Na­rbutt, po­parł Szkliń­ski czas nie stoi.

– Ale co ja dam, wo­łał za­tur­bo­wa­ny mar­sza­łek chy­ba – chy­ba, do­dał żywo pod­cho­dząc, ot wiesz Wasz­mość co? mamy tu dziel­ne­go ci­sa­we­go ogie­ra – ale cóż? taki dia­beł, że nikt go do­siąść nie może – no – a ja sły­sza­łem że Wasz­mość jeź­dziec sław­ny; był­by wilk syty i koza cała.

– Tak, za­śmiał się Szkliń­ski, niby wilk ja, a koza księż­na – a koń do­bry? spy­tał.

– Że koń to koń, wart sto du­ka­tów – ale dia­beł w nim sie­dzi.

– Choć­by i stu sie­dzia­ło ra­zem z. Lu­cy­pe­rem, ozwał się Szkliń­ski, ja o to nie py­tam – da­waj­cie pa­no­wie, aby pręd­ko.

Żal mi się Szkiń­skie­go zro­bi­ło, bo to koń by – praw­da dziel­ny, o któ­rym mó­wił mar­sza­łek, z Pren ze sta­da przy­słał go JMP. Czer­nik ko­niu­szy na sprze­da­nie, zło­to-ci­sa­wej ma­ści, gwiazd­ka na czo­le, – noga wsia­da­na za pę­ci­nę bia­ła – ale tak był dzi­ki i zły, że przy­stą­pić do sie­bie nie da­wał, lu­dzi roz­bi­jał, a wsiąść – nie było spo­so­bu! Więc zwró­ci­łem się do Ko­ryc­kie­go.

– Pa­nie mar­szał­ku, rze­kłem, o ci­sa­wym nie ma co mó­wić – to tyl­ko bę­dzie ma­rudz­two, a nie daj Boże, i ka­lec­two.

Ale mi Szkliń­ski wnet prze­rwał.

– Pa­nie bra­cie, do­da­jesz mi Wasz­mość ape­ty­tu, ja pro­się o tego ko­nia, i nie chcę in­ne­go.

Już więc nie było co mó­wić, mar­sza­łek mi znak ręką uczy­nił, sko­czy­łem prze­to co żywo do staj­ni. A było na ten czas w Kod­niu dwóch do­brych masz­ta­le­rzów; Ka­sper księż­nej pani i Ka­sper dru­gi księ­cia, ten zaś i ujeż­dżal­nią pod sobą miał; ale gdym po­wie­dział, żeby ci­sa­we­go kul­ba­czyć oba mi się w oczy za­śmie­li. Wsze­la­ko nie miesz­ka­jąc, przy­wo­ła­no sta­jen­nych i pa­choł­ków a po­sza­mo­taw­szy się z tą dia­bel­ską szka­pą mało nie pół go­dzi­ny, okul­ba­czo­no przez siłę, za­ło­żo­ne pro­stą uzdecz­kę i z nie­ma­łym tru­dem, we dwóch lu­dzi przy­wie­dzio­no przed ga­nek; ja też i swe­go ko­nia po­dać so­bie ka­za­łem. Tu już na gan­ku stał Szkliń­ski, a z nim mar­sza­łek, Ko­rej­wa i Ostro­mec­ki i cały dwór pra­wie, bo na­wet sta­ry rach­mistrz Zdzi­to­wiec­ki, w zie­lo­nej kur­cie ba­jo­wej, jak zwykł w swej kan­cel­la­ryi prze­sia­dy­wać, ma­jąc na sa­mym koń­cu nosa w róg opraw­ne oku­la­ry i po­nad nie­mi na świat Boży spo­glą­da­jąc, wy­lazł przed za­mek pa­trzeć na to dzi­wo­wi­sko.

A koń tym­cza­sem rwał się, i fu­kał i pry­chał, trzy­ma­ło go sil­nych dwóch lu­dzi i le­d­wie rady dać mo­gli, tak ich w kół­ko wo­dził. Pod­szedł tedy Szkliń­ski i lek­ko mu­snął go ręką po grzy­wie by­stro w oczy spoj­rzaw­szy – koń, w bok usko­czył. Pod­szedł­szy więc zno­wu, ujął rap­tem za cu­gle i za grzy­wę ra­zem przy sa­mych ło­pat­kach i krzyk­nął gło­sem wiel­kim:

– Pusz­czaj­cie!

Roz­sko­czy­li się tedy masz­ta­le­rze. By­li­śmy pew­ni że Szkliń­ski na ko­nia w jed­nej chwi­li sko­czy, boć lu­dzie przy py­sku sa­mym dzier­żąc i tak mie­li nie mało ro­bo­ty. Aż tu, pa­trzy­my, Szkliń­ski stoi, trzy­ma szka­pę za grzy­wę lewą ręką i cu­gle w niej ma­jąc, a pra­wą po bio­drach i sio­dle kle­pie. Koń zży­mał się, par­skał – za­dnie­mi ko­py­ta­mi rwał zie­mię – ale, kro­ku na­wet z miej­sca nie ru­szył. Taka to była nad­ludz­ka pra­wie w tym czło­wie­ku siła!

I trwa­ło tak może pół­to­ra pa­cie­rza, a pot kro­pla­mi wy­stą­pił na ko­nia. Do­pie­ro in­spe­ra­te sko­czył Szkliń­ski na sio­dło, a koń swo­bod­niej­szym się uczuw­szy, sąż­ni­ste­go dał raz i dru­gi szczu­pa­ka; ale sil­ne­mi jak w że­la­zne klesz­cze ście­śnion ko­la­na­mi, dał wid­no nie rów­nej wal­ce za wy­gra­nę, i par­ska­jąc tyl­ko z wiel­kie­go ran­ko­ru po­cwa­ło­wał da­lej. Ja też po­że­gnaw­szy się pręd­ko ze wszyst­kie­mi i do mego ko­nia sko­czyw­szy, co żywo za Szkliń­skim po­spie­szy­łem. Kie­dym wy­padł na ry­nek, już go na Brze­skiej uli­cy nie było, po­mi­nąw­szy do­pie­ro Pla­cen­cyą i na pia­sczy­sty wy­je­chaw­szy wzgó­rek, zda­la, jak okiem zaj­rzeć spo­strze­głem jeźdź­ca na polu. Su­nął wciąż cwa­łem, ale wid­no było że bie­gu nie­co sfol­go­wał; ja, szpa­ka mego nie ża­łu­jąc par­łem, przed Okczy­nem jesz­cze po­mi­ną­łem puł­kow­ni­ka Ry­miń­skie­go z jego ko­men­dą i do­pie­ro nie­da­le­ko Do­bra­tycz na­pę­dzi­łem Szkliń­skie­go. Je­chał so­bie spo­koj­nie po­świ­stu­jąc, stę­po, ja­ko­by na go­spo­dar­skim szła­pa­ku, cu­gle pra­wie wol­no pu­ściw­szy; ale koń był cały szu­mem i pia­ną okry­ty. Uśmiech­nął się tedy gdy mnie zo­ba­czył.

– Do­bry koń, rze­cze, kle­piąc ci­sa­we­go po szyi, jest krew – gdy­by mi go sprze­da­li ku­pił­bym z ocho­tą.

– Sprze­da­dzą pew­no, od­rze­kłem, w prze­szłym roku nikt go ku­pić nie chciał i te­raz mie­li go zno­wu do Łęcz­nej pro­wa­dzić.

– A, je­śli tak, pra­wi da­lej Szkliń­ski, wstaw­że się Wasz­mość, pa­nie bra­cie za mną do mar­szał­ka, bo mi ten dzia­net cale przy­padł do sma­ku – jak­by dla mnie stwo­rzo­ny.

– Bóg to wie­dzieć ra­czy, od­par­łem, kie­dy ja tam po­wró­cę.

– Al­boż co?

– Chciał­bym wejść do kor­pu­su Za­bieł­ły.

– Cha, cha! ry­chło w czas – a toć już woj­na prze­cie!

– Są, tacy, od­rze­kłem, co w taką porę wła­śnie ab­szyt bio­rą.

– Albo go dają sami so­bie, do­dał, śmie­jąc się mój to­wa­rzysz. I to ra­cya! Ot, za­wsty­dzi­łeś mnie pa­nie bra­cie – jak mi Bóg miły! Mia­łem spra­wy po są­dach, go­spo­dar­skie kło­po­ty, zwle­kło się – a ja toż samo zro­bić chcia­łem.

Za­my­ślił się – a po chwi­li do­dał z de­ter­mi­na­cyą.

– No, kie­dy tak – to i ja z tobą.

– Jak­to, za­wo­ła­łem zdzi­wio­ny, tak, do Za­bieł­ły, tak, stan­te pede.

– Do Za­bieł­ły.

– Nie wra­ca­jąc do domu?

– A po co? nie ma cza­su!

Za­czę­li­śmy tedy ga­wę­dzić we­so­ło, i gdy już do­brze od­sap­nę­ły ko­nie, przy­spie­szy­li­śmy bie­gu.

Gdy­śmy pod Te­re­spol przy­by­li, uj­rze­li­śmy obóz roz­ło­żo­ny pod mia­stecz­kiem, pa­trol nas wnet za­trzy­mał; pro­si­li­śmy więc aby nas do głów­nej kwa­te­ry za­pro­wa­dzo­no. Sztab i sam ge­ne­rał zaj­mo­wa­li zie­lo­ną na­roż­ną, ka­mie­ni­cę w ryn­ku, ale wi­dzie­li­śmy go­to­wość wszel­ką ja­ko­by do wy­mar­szu; ko­nie na­wet okul­ba­czo­ne sta­ły, tyl­ko po­prę­gi po­od­pusz­cza­no i zdję­to munsz­tu­ki dla da­wa­nia ob­ro­ków.

Szkliń­ski od­dał de­pe­szę. Uwa­ża­łem, że po od­czy­ta­niu tego skryp­tu ge­ne­rał za­my­ślił się moc­no, wid­no z otrzy­ma­nych wia­do­mo­ści czy­li może roz­ka­zów, nie bar­dzo był ura­do­wa­ny. Na na­sze zaś przed­sta­wie­nie, że się chce­my za­cią­gnąć mach­nął tyl­ko rękę, z uśmie­chem.

– Za póź­no­ście sięW­Pa­no­wie obej­rze­li, rzekł, miał­bym z wami tyl­ko kło­pot w obo­zie, bo służ­by nie zna­cie, a uczyć się – już nie czas.

Na proź­by jed­nak na­sze, po dłu­gich de­li­be­ra­cy­ach i za in­stan­cy­ami kil­ku przy­tom­nych temu ofi­ce­rów, a głów­nie rot­mi­strza Zy­cza, co nas na swo­ję brał rę­koj­mię, po­zwo­lił wresz­cie zo­stać w obo­zie. Był bo­wiem ten Za­bieł­lo ri­go­ro­sus wiel­ce i po­rząd­ku prze­strze­gał stric­te; a na ten czas jesz­cze wi­dzie­li­śmy do­wod­nie, że w nie­ja­kiej zo­sta­wał al­te­ra­cji hu­mo­ru, któ­ra zkąd­by po­cho­dzić mia­ła, rzecz wte­dy była dla nas nie­wia­do­ma.

Po tej więc au­djen­cyi wy­pro­wa­dzał nas Zycz ci­cha­czem od ge­ne­ra­ła i ka­zaw­szy nie­co po­stać przed ową zie­lo­ną ka­mie­ni­cą, sam się jesz­cze wró­cił na mały czas – a przy­szedł­szy wsiadł do­pie­ro na ko­nia co i nam uczy­nić ka­zał; po­je­cha­li­śmy tedy na­zad do obo­zu.

Noc już za­pa­dła była – rzę­dem pa­li­ły się ogni­ska, woj­sko jed­nak sta­ło po­rząd­nie, ko­nie w płó­cien­nych żło­bach chru­pa­ły ob­ro­ki, ale wszyst­kie w kul­ba­kach. Prze­do­staw­szy się więc po­mię­dzy owe­mi ogni­ska­mi do miej­sca w któ­rem sta­ła cho­rą­giew bę­dą­ca pod spra­wą, na­sze­go rot­mi­strza, zna­leź­li­śmy tu i Nie­lep­ca – by­li­śmy ja­ko­by w domu.

Ze­szło się nie­ba­wem kil­ku­na­stu to­wa­rzy­szy, bo tuż obok i cho­rą­giew jed­na na­szych Ta­ta­rów z pod ko­men­dy ge­ne­ra­ła Bie­la­ka sta­ła, mię­dzy nimi zna­jo­mych kil­ku: Ada­mo­wicz, Ko­ryc­ki i po­rucz­nik Na­zu­le­wicz człek ser­decz­ny a żoł­nierz do­świad­czo­ny; pi­li­śmy tedy wód­kę, prze­ką­skę nie­ja­ką je­dli, a nie­któ­rzy i her­ba­tę na­wet, na on czas w oby­czaj wcho­dzą­cą w ko­cioł­kach wa­rzy­li. Tak nam zbie­gło do pół­no­cy pra­wie i już pierw­sze kury w Te­re­spo­lu pia­ły, gdy i ogni­ska przy­ga­sać po­czę­ły i na sen się po tro­cha zbie­ra­ło. Więc jak kto stał, ko­cem, gu­nią al­bo­li też płasz­czem się otu­liw­szy a po­kładł­szy się na zie­mię za­snę­li­śmy, twar­do. Je­den tyl­ko Na­zu­le­wicz, sie­dząc w kucz­ki przy ogni­sku py­kał swo­ją drew­nia­ną nie­od­stęp­ną lu­lecz­kę i po ga­łąz­ce chru­stu do ogni­ska do­rzu­cał. Ja zaś spać re­gu­lar­nie nie mo­gąc, drze­ma­łem tyl­ko, a ile razy trza­skać za­czę­ło nowo do­rzu­co­ne pa­li­wo, pod­nio­sł­szy po­wie­ki, wi­dzia­łem ścią­głą, żół­ta­wą, za­wię­dłą z dłu­gie­mi wą­sa­mi twarz sta­re­go rot­mi­strza; co jak­by z kon­ter­fek­tu ja­kie­go na czar­nej nocy świe­ci­ła.

Mil­cze­nie głu­che za­le­gło w obo­zie, od cza­su do cza­su, tyl­ko koń jaki z ci­cha a prze­cią­gle chrap­nął, nogą tup­nął lub py­skiem po płó­cien­nych su­wał sa­kwach, szu­ka­jąc daw­no już zje­dzo­ne­go ob­ro­ku.

I tak rni się wte­dy sen z czu­wa­niem po­mię­szał, że kie­dym spał, a kie­dym czu­wał wie­dzieć nie mo­głem. Zda­ło mi się, że sły­szę ja­kiś szum dziw­ny z da­le­ka i zna­la­złem się ja­ko­by na bez­brzeż­nem mo­rzu, mio­ta­ła mną fala i na­wał­ni­ca, krze­płem od zim­na i – to­nąć po­czą­łem; a w tem, jeź­dziec ja­kiś, na ci­sa­wo-ogni­stej sier­ści ru­ma­ku, pę­dząc po wierz­chu owych mor­skich wa­łów, za­cią­gnął sieć po­tęż­ną, w któ­rą ob­mo­tow­szy mnie szczel­nie na ląd wy­rzu­cił. Nie­opo­dal pło­nę­ło ogni­sko u któ­re­go się ogrzać chcia­łem skost­nia­ły po onej to­pie­li – i sza­mo­ta­łem się wy­nijść z sie­ci nie mo­gąc, a po­stać ja­kaś cud­na w bie­li pil­no­wa­ła ogni­ska – gdym opla­ta­ne do niej wy­cią­gał dło­nie gło­wą tyl­ko po­trzą­sła w mil­cze­niu. I znów usły­sza­łem ten­tent owe­go jeźdź­ca na pło­mien­nej ma­ści ko­niu, któ­ry zbli­żył się do pil­nu­ją­cej ognia po­sta­ci, schy­lił ku niej – i uniósł z sobą w ob­ło­ki. Gdym le­żą­cy, umo­ta­ny i bez­sil­ny chciał pod­nieść oczy aby ich doj­rzeć wy­so­ko – zbu­dzi­łem się. Ogni­sko tla­ło spo­koj­nie, sie­dział przy niem jak pier­wej z lu­lecz­ką swo­ją Na­zu­le­wicz, bia­łą się tyl­ko der­hą płó­cien­ną od pa­da­ją­cej chłod­nej rosy ob­rzu­cił. Nie­bo ru­mie­ni­ło się już od wscho – dui czer­nia­ły zda­la ran­ną, mgłą, osnu­te mno­gie mury gma­chów Brze­skich, wież ko­ściel­nych i ka­mie­nic.

Prze­że­gna­łem się tedy, prze­tarł­szy oczy po onym śnie cięż­kim – bo, choć to ongi po­wie­dział Se­ne­ka "som­nus ve­ris – mi­scens fal­sa" ale na on czas, nie my­śleć mi było o ja­kimś Se­ne­ce, wspo­mnia­łem tyl­ko że "sen mara, Pan Bóg wia­ra" i po­czą­łem z ci­cha od­ma­wiać pa­cie­rze. Na­zu­le­wicz wstał tak­że a na wschód nie­ba się zwró­ciw­szy cóś szep­tał po swo­je­mu, gdy na raz – usły­sze­li­śmy da­le­ki strzał czat na­szych w Te­re­spo­lu, a tuż i bliż­sze pla­ców­ki tak­że nad Bu­giem sto­ją­ce sy­gna­ło­wać za­czę­ły.

W je­dem tedy mgnie­niu oka zro­bił się ruch wiel­ki w obo­zie a nie mi­nę­ło pół go­dzi­ny kie­dy już i dzia­ła grzmia­ły i kule sy­pa­ły się gra­dem. Nie­do­pa­trzy­łem w tem za­mie­sza­niu kie­dy i dzień bia­ły się zro­bił a wscho­dzą­ce słoń­ce już nas w peł­nej bi­twie uj­rza­ło.

Ja na on czas, jako szy­ku i roz­sta­wie­nia woj­ska cale nie­świa­do­my, po­ro­zu­mieć też nie mo­głem co się z nami dzia­ło. Cho­rą­giew na­sza i ta­tar­ska na skrzy­dle pra­wom sto­ją­ce, cof­nę­ły się były nie­co przed po­ci­ska­mi, któ­re gę­sto w tg stro­nę pa­da­ły; ale­śmy dość dłu­go nic nie po­czy­na­jąc sta­li. Do­pie­ro gdy nam or­dy­nans przy­sła­no w stro­nę Ko­by­lan rej­te­ro­wać, wpa­dła na na­sze cho­rą­gwie, pra­wie nie­spo­dzia­nie, ja­kaś kam­pa­nia ta­wa­le­ryi z okrzy­ka­mi wiel­kie­mi i zro­bił się tu­mult strasz­ny, a za­mię­sza­nie ta­kie, że zgo­ła nie wia­do­mo było gdzie swój a gdzie obcy – rą­ba­ni­na się roz­po­czę­ła ha­nieb­na. Mnie już od ma­cha­nia sza­blą i ręka mdleć po­czy­na­ła, ran­ny by­łem nie­co, lubo nie­szko­dli­wie, gdy na raz ob­sko­czy­ło mię je­grów kil­ku­na­stu i praw­dzi­wie, Bogu się po­le­ca­jąc, ro­zu­mia­łem, że w ostat­nim znaj­du­je się ter­mi­nie. Zmie­rzył się je­den ciąć mię w gło­wę, ale się pod nim koń zwi­nął i pła­zem ino ude­rzył, ale tak po­tęż­nie, że pew­nie od tego razu jak har­bu­za był­by mi gło­wę roz­pła­tał na dwo­je. W oczach mi tyl­ko bły­snę­ło, po­ciem­nia­ło po­tem i już się usu­wa­łem z kul­ba­ki kie­dym po­czuł jesz­cze, że mię ktoś chwy­cił w pół sil­nie i w tym punk­cie cał­kiem stra­ciw­szy pra­esen­cyą, nie wie­dzia­łem co się da­lej sta­ło.

* * *

Kie­dym oczy otwo­rzył do nie­ja­kiej przy­szedł­szy przy­tom­no­ści, uj­rza­łem się w po­rząd­nej – ba cale pięk­nej izbie skle­pio­nej o dwu oknach tro­chę przy­sło­nio­nych. Sprzęt róż­ny do koła dość był ochę­doż­ny a na­wet ozdob­ny, fla­szek kil­ka z me­dy­ka­mę­ta­mi u wez­gło­wia we­dle łóż­ka sta­ło, w izbie nie było ni­ko­go. Miej­sca roz­po­znać nie mo­głem i cale nie wie­dzia­łem gdzie się znaj­du­ję. Ru­szy­łem się tedy aby sił spró­bo­wać – nic mi ja – koś nie do­le­ga­ło – wsta­łem więc i do okna pod­szedł­szy re­ko­gno­sko­wa­łem po­zy­cyą. Był więc staw mier­ny na sta­ję przed do­mem co na wzgó­rzu stał; na sta­wie młyn z pra­wej stro­ny, bli­żej na dzie­dziń­cu też z pra­we­go boku mu­ro­wa­ne staj­nie, da­lej, za sta­wem wieś dłu­ga – a do koła bory tyl­ko si­nia­ły zda­le­ka. Przy­po­mnia­ło mi się to miej­sce per­fe­etis­si­me, ale zde­bi­li­to­wa­ny sła­bo­ścią nie mo­głem na ra­zie przy­po­mnieć so­bie na­zwi­ska tego… dwo­ru, a w tem czu­jąc że mi w gło­wie za­czy­na­ło ko­ło­wać i na si­łach opa­dem wspak się do łóż­ka wró­ci­łem.

Za­sną­łem tedy zno­wu i kie­dym się zbu­dził, wie­czór już był; pod pie­cem sie­dział drze­miąc mój Wę­grzy­nek, com go w Kod­niu był po­zo­sta­wił, a we­dle nie­go na ko­mi­nie go­rza­ła lamp­ka noc­na nie duża, nie­co przy­sło­nio­na.

– Szy­mek! za­wo­ła­łem.

Ze­rwał się chło­pak na rów­ne nogi prze­cie­ra­jąc oczy.

– Gdzie my je­ste­śmy?

Był ten pa­cho­lik do­bre chło­pię, acz nie­co, praw­dę rze­kł­szy, głu­po­wa­ty. Stał tedy, roz­twarł­szy gębę, nic się nie od­zy­wa­jąc.

– No, ga­daj, po­wta­rzam, jaki to dwór?

Szyt­nek gło­wą tyl­ko po­krę­cił i pa­lec na ustach po­ło­żyw­szy, nie rzekł ani sło­wa.

– Coż mil­czysz? onie­mia­łeś czy co?

Chło­pak, zbli­ża­jąc się na pal­cach szep­nął wresz­cie ostroż­nie.

– Pro­szę pana, nam nie wol­no ga­dać.

– Jak­to nie­wol­no, dla cze­go?

– Tak ka­za­li.

– Kto ka­zał?

– Dok­tór pro­szę pana i pan pod­ko­mo­rzy i pani i ta pa­nien­ka co tu przy­cho­dzi.

– Jak­to? i to­bie za­bro­ni­li ga­dać?

– Toż-bo-to pro­szę pana, po­wie­dzie­li co jak­by pan się obu­dził żeby ja panu po­wie­dział, co mnie nie wol­no ga­dać – no, ale cóż? jak pan gada nie ma co – a tak już do­sku­czy­ło mil­czeć a sie­dzieć…

– No to ga­daj­że – gdzie my je­ste­śmy?

– A to pro­szę pana, czyż pan nie wie? – u pana pod­ko­mo­rze­go Ku­nic­kie­go, w Łow­czy…

– Ja­kim spo­so­bem?

– To, pro­szę pana, mó­wił gło­śniej już nie­co i bli­żej się pod­su­wa­jąc Szy­mek, jak wiel­moż­ny pan po­bił się wte­dy pod Te­re­spo­lem – to, ten pan co to taki moc­ny, co po­je­chał na ci­sa­wym ogie­rze, co to Ka­sper nie mógł mu dać rady, to sły­szę ga­da­li, że ten pan wiel­moż­ne­go pana za łeb po­rwał, na swo­je­go ko­nia wsa­dził i tak od­ra­to­wał – a po­tem, sły­szę, ga­da­li ja­ko­ści tu paca do­sta­wi­li, a da­lej nie moż­na było bo do­chtor nie po­zwo­lił.

W tem, drzwi się zlek­ka otwo­rzy­ły i wsu­nę­ło się na pa­lusz­kach dziew­czę mło­dziuch­ne., za­le­d­wie może lat pięt­na­stu; wy­da­ła mi się, ja­ko­by ja­kimś anio­łem, bia­ły bo­wiem mia­ła na so­bie ka­ba­cik i sama też bie­luch­ną była i buj­ne war­ko­cze ja­snych wło­sów niby zło­te, zło­żo­ne skrzy­deł­ka spły­wa­ły jej na ra­mio­na!

Za­trzy­ma­ła się w pro­gu nie­co, wi­dać za­kło­po­ta­na, sły­sząc mię z Szym­kiem roz­ma­wia­ją­ce­go i za­nim ja czas mia­łem co do niej prze­mó­wić, wy­bie­gła żywo drzwi na­wet nie przy­my­ka­jąc.

– Kto to? spy­ta­łem Szym­ka.

– A! to – od­parł chło­pak z uśmie­chem – o! to pro­szę pana po­czci­wo­ści pa­nien­ka – ona tu W-go pana raz wraz do­glą­da­ła – mnie da­wa­ła chle­ba z ma­słem!!

– Któż to jest?

– To pan­na Olędz­ka.

Tu usły­sza­łem krok cięż­ki na ku­ry­ta­rzu, drzwi się uchy­li­ły i wszedł JMPan Pod­ko­mo­rzy. Był zaś wzro­stu mier­ne­go i tu­szy śred­niej, lat na on czas do sześć­dzie­się­ciu do­cho­dził, wąs nie­co szpa­ko­wa­ty za­krę­cał do góry, we­so­łe­go ani­mu­szu w kro­to­chwi­lach a bie­sia­dach lu­bo­wał się wiel­ce.

– Bogu dzię­ki, za­wo­łał od pro­gu, przy­cho­dzisz, wi­dzę, Wasz­mość do sie­bie, ale nam El­żu­nia mó­wi­ła że gło­śno roz­pra­wiasz a' nasz me­dyk wasz­mo­ści or­dy­no­wał si­len­tium.

– Ja­koś mi nie źle, od­rze­kłem, i Po­czą­łem Pod­ko­mo­rze­mu za go­ści­nę… dzię­ko­wać.

– Co mi tam, Mat­ko Prze­naj­święt­sza, za go­ści­nę Wasz­mość dzię­ku­jesz, pra­wił Pod­ko­mo­rzy, chwa­ła Bogu żeś się tej nie­mo­cy zbył, te­raz się już ry­chło wy­li­żesz dzię­kuj Wasz­mość Panu Boga naj­przód a Szklin­skie­mu po­tem – ot co!

Tu mi do­pie­ro Pod­ko­mo­rzy zdał re­la­cya re­gu­lar­nie, jako Szkliń­ski praw­dzi­wie, obro­niw­szy mię od śmier­ci nie­chyb­nej, uniósł na swo­im ko­niu z miej­sca po­tycz­ki aż do sa­mych Ko­by­lan, da­lej zaś gdy do Kod­nia dla sto­ją­ce­go tam woj­ska od­pro­wa­dzić nie mógł, chciał trans­por­to­wać do Ka­mie­nia, wsi wbok Cheł­ma si­tu­owa­nej, któ­rą od bra­ci Olędz­kich aren­dą trzy­mał – lecz mnie dla cią­głej nie­przy­tom­no­ści i osła­bie­nia przy­mu­szo­ny był po dro­dze w Łow­czy zo­sta­wić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: