- W empik go
Chełmianie: opowiadanie z lat 1792-1796 - ebook
Chełmianie: opowiadanie z lat 1792-1796 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 315 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OPOWIADANIA Z LAT 1792-1796
przez
Kajetana Kraszewskiego.
Niemasz nic pod słońcem trwałego -
nie tylko domy i familie ale i króle-
stwa i monarchie wielkie ustają i upa-
dają – i naród się po narodzie na ziemi
odmienia.
(Starga–Kąsania sejmowe II).
WARSZAWA.
Nakładem Gustawa Sennewalda Księgarz
1878.
Дозволено Цензурою
Варшава, 27 Апреля 1877 года.
Druk J. Ungra, Nowolipki Nr. 2406 (3).
Józefowi Ignacemu Kraszewskiemu
w Dreznie.
Kochany bracie!
Z opowiadań starych ziemian Chełmskich, z przeglądania starszych jeszcze od nich szpargałów złożył się jakoś niechcący ten oto urywek, który Ci w darze składam; racz przyjąć go od szczerze kochającego Cię brata w dowód wdzięczności za niejednokrotne rady, wskazówki i zachęty do pracy i za tysiące chwil w życiu najmilszych, które na czytaniu pism Twoich spędziłem.
Kajetan.
w Romanowie d. 5 Czerwca 1877.
Conipedes imposuit, qui
beneficium fecit.I.
Byłem na ten czas na dworze Kodeńskim, kiedy się nowa zawiązywała Konfederacya, a JW. Generał Artylleryi Kor. Potocki wraz z Hetmanami Rzewuskim i Branickim zjazd uczynić mieli powszechny w Brześciu dla połączenia i związku Generalnego. Księżna Jejmość Wojewodzicowa Mścisławska po większej części przesiadywała w Warszawie, tak dla interesów prawnych, których miała siła, jako i dla osobistego na one… czasy bezpieczeństwa. JO. książe Kazimierz Sapieha, syn, także albo w stolicy się bawił lub gdzieś do kąpiel na Szlązk czyli też do Czeskiego kraju wojażował; na dworze więc Kodeńskim nie byłoby co tak dalece i robić, gdyby nie to, że nasz poczciwy Marszałek JMP. Korycki nikomu próżnować nie dał i że nastały takie czasy, jakich nie daj Boże doczekać, bo i trwogi i krętaniny i kłopotów mieliśmy po uszy. Nieboszczyk Korycki, świeć Panie nad jego… duszą, lubo się jeno marszałkiem dworu zwał, w interesach jednakowoż wszelkich, a zwłaszcza co się tykało gospodarstwa, dworu, fabryki a nieraz nawet i osobistych Książąt z ludźmi stosunków był u nas pryncypalną osobą, że nie raz i sam JW. Mierzejewski Strażnik Kor., plenipotent główny, i innych wielu rady jego zasięgali. Był bowiem człek z gruntu uczciwy a dla domu Książąt corde et anima additus. Więc gubernatory i komisarze z innych nawet kluczów przez JMPana Koryckiego nie raz polecenia odbierali, a o ich czynnościach miał sobie zleconem zdawanie relacyi. Mimoto jednak poważany był i kochany generalnie, ile że charakterem słodkim umiał sobie serca ludzkie kaptować. Na dworze naszym Kodeńskim ruch był nieustanny zawsze dla mnogości interesów różnych a cóż dopiero w tych czasach kiedy w całym kraju, począwszy już od limity wielkiego sejmu, coraz to nowe a prawie niespodziewane następowały wypadki. Owego tedy 1792 roku, że był w Kodniu na dzień Ś-ej Anny jarmark niedawno ustanowiony, odebrał JMPan Korycki od Księżnej Jejmości polecenie, aby zawczasu, nie zważając na nic, czynił stosowne do przyjęcia kupców lub mogących przybyć dystyn – gowańszych gości przygotowania. Księżna Sapieżyna bowiem, będąc gospodynią wielce zabiegła a mocno o ten jarmark dbając, obszerne wymurować kazała kramy i mieszkania dla kupców, w tej nadziei, że gdyby one jarmarki w zwyczaj weszły a były liczne i walne jak się należy, wielkieby korzyści i dla miasta Kodnia i dla nowozałożonej fabryki sukna przynieść mogły. Na ten raz wszelako widzieć już było nie trudno, że tu żadne wabiki i starania na nic się nie przydadzą; nowiny bowiem już od połowy Maja jedne za drugiemi biegły i, jakoby przed burzą, zdala grzmot słyszeć się dawał, a wszyscy w niejakimś byli oczekiwaniu i trwodze. Dnia 14-go Maja stanął akt Konfederacyi w Targowicy, 18-go wyszła deklaracyą wojny a 20-go już na Ukrainę rossyjskie wojska wkroczyły.
Miałem ja na dworze Kodeńskim przyjaciela dusznego w osobie JMP. Ignacego Nielepca, także dworzanina, że o nas powszechnie mawiano: Jan Narbutt i Ignacy Nielepiec to Orestes i Pylades. Rozmiłował się był tedy mój przyjaciel śmiertelnie w pannie Helenie Drohonrireckiej, Łowczance z Turowa; gdy zaś ona na ten czas przyrzeczoną została Podstolemu Ruszczycowi z Janowie ( co się później dziwnym sposobem odmieniło), Nielepiec z onej aprehensyi wyrzekłszy się wszystkiego do korpusu Zabiełły wstąpił. Ja przeto dla kompanii jego chciałem to samo uczy – nić, lecz primo – nie miałem na ten casus dostatecznej substancyi, secundo – że mi pan ojciec pod błogosławieństwem zalecił na dworze Kodeńskim pozostać, – siedzieć więc bezczynnie musiałem. Markotno mi też było wielce po odjeździe Nielepca, a najgorzej kiedym wszedł wieczorem do stancyi, którąśmy z nim społem zajmowali w zamku na górze. W dzień tylko człek się zadurzył jako tako, bo w sali marszałkowskiej na dole od rana do nocy gwarno było jak w ulu, pełno zawsze to gości, to domowników; Ostromęcki gubernator Kodeńskiego klucza nic bez wiadomości JMPana Koryckiego czynić nie śmiał, toż samo i poczciwy Korejwa komisarz więcej jeszcze dependował cd niego, i Raciborski plenipotent, i Obuchowicz co był przy Ostromęckim do pomocy – o każdą rzecz do narady przybiegali. Ksiądz Bernadyn Ambroży, co fabryką sukna jako expertus zawiadywał, a był nowin wielce ciekawy, prawie też z marszałkowskiej sali nie wychodził; a dzień jeden nie minął, żeby kogoś z gości nie trzeba było przyjmować – i tu już ex officio ja musiałem sukursować JMPana Marszałka. Tak dnie prawda za dniami schodziły, ale czas mi się dłużył bez miary, bo nie zawsze człowiek w sile jest serce woli swej subordynować, tęskno mi przeto było za przyjacielem, ile że wiadomości o nim dochodziły nie łatwo, i nad tem tylko medytowałem jakimby sposobem albo pana Ojca uprosić i do korpusu Zabiełły wstąpić lub w ostatku choć na dni parę przedostać się do jego obozu. Aż tu już po owej Boruszkowskiej grobli i bitwie pod Zieleńcami, jakoś ultimis Junii, dobiegła nas wiadomość, że Zabiełło z całym korpusem swoim nadciągnął do Szereszewa, znów że w pierwszych dniach Lipca wyszedł na pospolite ruszenie Uniwersał królewski. I wstyd mi już było siedzieć jak baba za piecem, aż dnia 10-go Lipca stanął w Kodniu załogą pułkownik Rymiński z pięciuset rekrutami, którego tu Judycki odkomenderował ze Słonima, – a w dni parę potem Księżna Jejmość przysłała do JMP. Marszałka sztafetę, żeby efekta i kosztowności, jakie się dadzą, nie mieszkając, opakować i w bezpieczne zachować miejsce. Wojna tedy szła do nas, bo tegoż dnia w przejeździe do Warszawy będący w Kodniu JMP. Strażnik Koronny zwiastował nam za rzecz pewną, że obóz nasz aktualnie pod Szereszewem stoi, a Marszałkowie Konfederacyi z wojskiem sprzymierzonem są już w Lubomlu. Jakoż ośmnastego Lipca nad wieczorem wpadł do Kodnia żydek włodawski Mordko jednooki z wiadomością o bitwie, która stoczona została… pod Dubienką; a w dni kilka potem, właśnie w sobotę 21 Julii, rozłożyły się już obozy Frankowskiego, Zabiełły i Bielaka, między Rzeczycą, Brześciem, Terespolem i Neplami, z czem zaraz przybiegł do Kodnia Koczalski podstarości z Dobratycz, który lubo za kołnierz wylewać nie lubił, wszelako był na ten czas cale trzeźwym. Spotkawszy go tedy koło kafenhauzu, – gdzie widziałem, że długą abstyuencyą umartwiony już się brał do anyżówki, – i wybadawszy o wszystkiem rzetelnie, pospieszyłem z tą nowiną… do Marszałka, – było to zaś wieczorem około dziewiątej godziny. W progu tedy sieni spotyka mię stary Opoczyński murgrabia nasz zamkowy, lubo na twarzy haniebnie szpetny, ale wielce poczciwy, co jeszcze ongi bił się, i nie na żarty, pod Lauckoroną, a spostrzegłszy snać po mnie że coś nowego niosę, pyta – kruszyny chleba w gębie przeżuwając, jak to miał we zwyczaju – co słychać na świecie? Jam mu też o Zabielle powiedział nie czekając.
– A no panie tego – prawi mi Opoczyński – to ciekawość! Jegomość tam pewnie pośpieszysz.
– Być może – odrzekłem i wbiegłem do marszałkowskiej sali.
Byli tu wszyscy niemal domownicy zebrani, bo przed tym strachem nadchodzącej wojny, której właśnie jakoby centrum było w Kodniu, trwoga wszystkich ogarnęła, głównie przez białogłowy miejscowe i niektóre też urzędniczki co z Brześcia i Terespola pouciekały do nas a teraz gorzej jeszcze lamentować poczęły. Więc i po nocach nie sypiano a zbierano się razem, bo każdy albo gadać chciał albo słuchać, Zdałem tedy o Zabielle relacya, ale chcąc w moim własnym interesie rozmówić się z Marszałkiem, bo mnie już paliło dostać się do obozu, musiałem czekać aż się nieco ludzie porozchodzą; gdyśmy więc tylko samotrzeć z JMP. Koryckim i księdzem Ambrożym zostali, rzeknę ja do naszego gospodarza:
– Niech mnie szanowny Marszałek daruje, ale to już tak dłużej być nie może.
– Co dłużej być nie może? – spytał JMP. Korycki..
– Żebym ja – rzekłem żywo – siedział tutaj na przypiecku.
– Oho – zaśmiał się Marszałek – zwąchałem ja to dawno, że Waszmości skóra świerzbi, ale zapominasz widzę, żeś Księżnie Jejmości dał verbum z Kodnia się nie ruszać i nas nie porzucać.
– Ja tu nie potrzebny – odrzekłem – a tam zdałbym się może na co.
– Czyś tu potrzebny czy nie – ciągnął dalej Marszałek – to nie Waszmości rzecz sądzić, nemo judex in propria causa, ale słowo słowem, a prócz tego nie jesteś Waszmość tu właśnie jako dworzanin, lecz qua colligat Księżnej i tyle od niej doświadczając łaski…
– Ale obowiązek pierwszy…
– Obowiązek – przerwał mi ksiądz Ambroży zażywając powoli tabaczkę i strząsając palcami – obowiązek pierwszy posłusznym być rodzicielskiej woli, a Waszmość i ojcu siedzieć tu spokojnie obiecałeś.
– Nierozumiem ja tego – zawołałem wreszcie – jak mnie i Jegomość ksiądz Ambroży i JMPan Marszałek możecie od takiej odciągać imprezy, bo ja właśnie ojca obrazić nie chcąc, ani też Księżnej, dufałem że mnie w tem dopomódz zechcecie. A tu widzę – dodałem z goryczą, – inny duch panuje!
Obruszył się na to JM Pan Korycki.
– Co mi tu Waszeć o duchach pleciesz, chcesz mnie próbować, czy co? Ja ci gadam co mi gadać wypada, – a ty rób, co ci wypada robić, – ot racya!
Ksiądz Ambroży się zaśmiał.
– O! stary filut z Marszałka! A później przed Księżną będzie mówił, że Waszmości puścić nie chciał – no – no, ale bądź spokojny, przecie będziem wiedzieli co i komu powiedzieć i ojciec się też pewno bardzo sierdzić nie będzie.
– Ale nie rwij się – rzekł już z uśmiechem Korycki – i proszę cię abyś przynajmniej przez jutro pozostał z nami; mam ja swoje racye, a prócz tego, choć ja niby o tem wiedzieć nie potrzebuję co Waszmość uczynisz, przecież tak – per pedes, w jednym żupaniku polecieć nie możesz – no.
Zgadłem ja wnet co poczciwy Marszałek myślał, ale już rai nic mówić nie wypadało i tak rozeszliśmy się każdy do siebie; ale tej nocy, jako i poprzednich kilka, nikt się prawie spać nie kładł w Kodniu, schodząc się to tu, to owdzie, a we dnie dopiero gdzie kto mógł przydrzemując po kątach.
Stare przysłowie mówi: kiedy trwoga to do Boga, i prawda jest; bo chyba na odpust jaki zebrałoby się tyle ludu ile go było nazajutrz, jako przy niedzieli, w naszym Kodeńskim kościele. Infułatem na on czas był JMKsiądz Felicyan Mierzejewski, prałat, kanonik kapituły Inflandzkiej, człek wiekowy, który lubo i słaby od niedziel kilku, pontyficaliter przecie, z asystą jakoby biskupią, prawił nabożeństwo. Aleśmy się zdziwili niepomiernie gdy na ambonę wstąpił nasz ksiądz bernardyn Ambroży, bo rzecz była zgoła extroordynaryjna, żeby kiedy kazał. Przypadała zaś, jak dziś pamiętam niedziela 8ma po Świątkach, więc Ewangelią u Łukasza Śgo w rozdziale XVItym… o owym niesprawiedliwym włodarzu odczytał, a luboć ona na pierwszy rzut myśli nie zdała się do obecnych przygód i ewentów akkomodować, wszelako przekonaliśmy się dopiero jak to z mądrego pisma wiele rzeczy wyciągnąć można. Więc nietylko nas wszystkich ale i lud pospolity tak słowem swojem wzruszyć potrafił, że wzdychali ino ludziska, jakby im tchu nie stawało, lub zgoła tu i ówdzie ciche nawet chlipania słyszeć się dawały. Zwłaszcza też gdy stosując słowa pisma świętego, zawołał: oddajcie liczbę z włodarstwa waszego, albowiem odtąd już
włodarzyć nie będziecie, a potem szeroko tekst święty wykładając demonstrował wady nasze i usterki oraz kary, jakie słusznie zsyła za nie sprawiedliwość Boska. Byliśmy tedy wszyscy onem kazaniem wielce zbudowani i w milczeniu prawie powróciwszy do zamku zebraliśmy się jak zwyczajnie na obiad w marszałkowskiej sali. Ale dzień to był prawdziwie pamiętny, bo ledwie uderzono w bęben na znak że już wazę podają, aliści zaturkotało w dziedzińcu i wtoczył się, niby bomba na ten czas wojenny, JMPan Pius Szczepanowski Sędzia Grodzki Brzeski. Dodał on nam nieco animuszu i wesołości bo był, jako się często między juristami trafia, człek nie mało dowcipu mający, a że właśnie z Brześcia przybywał, więc też i siła miał do gadania. Ledwieśmy się więc starki napili i do stołu siedli, słyszę ja tentent jakowyś na dziedzińcu zamkowym; zerwałem się do okna – oczom moim wierzyć nie chciałem zobaczywszy mego serdecznego przyjaciela Nielepca z jakimś drugim oficerem i kilkoma żołnierzami. Był to patrol właśnie prze Zabiełłę w tę stronę wysłany: JMP. rotmistrz Zycz, węgier rodem ( który niegdyś w milicyi księcia Wojewody Wileńskiego służył) a z nim też przybył i Nielepiec, dawnych przy tej okazyi odwiedzić znajomych. Tak nam tedy dość wesoło czas schodził, aliści w godzinę może po obiedzie wpadł, blady, zadyszany i bez czapki Nassalsk pisarz rachmistrza i kassyera naszego Zdzitowieckiego. Był on prawda nie gorszy od Koczalskiego potator, a można było o nim sprawiedliwie powiedzieć że: parvum scribit, multum bibit, i na ten raz podpił też nieźle, bo wracał właśnie od szwagra swego podstarościego z Zabłocia, lecąc na złamanie karku z wiadomością, że wojska z Lubomla przeszły na lewy brzeg Bugu i pokazały się już w Sławatyczach, ciągnąc ku Kodniowi. Życz więc i Nielepiec z patrolem wieść tę schwyciwszy; o co im właśnie chodziło, pocwałowali eo instante do Terespola za nimi też, nie czekając guza, popędził i sędzia, a niebawem i Rymiński uformowawszy na rynku swoich rekrutów, ruszył się także w tę stronę. Cisza więc jakaś złowroga nastała, wszyscy z kąta w kąt od okna do okna chodzili milczący nie wiedząc co z tego wyniknie. Ja zaś jakom obiecał się, Nielepcowi być u niego nazajutrz w obozie, żem miał już i węzełek mój gotowy, konkludując, iż do jutra niewiadomo jeszcze co się 'stać może; tandem – nie czekając wpadłem do stajni aby mi na wszelki wypadek konia okulbaczono, nim się jeszcze z Marszałkiem naszym finalnie rozmówię.
Wracając tedy od zamku, patrzę ja, aż jeździec jakiś ogromnej statury pominąwszy mnie cwałem wpada na dziedziniec, zeskakuje z konia, który zhasany haniebnie, zachwiał się ino i rozparł jakby miał zdychać – a on rzuciwszy go, poskoczył na ganek. Więc i ja też biegiem pospieszyłem przypominając sobie gdziem już kiedyś widział tego człowieka. Kiedym więc drzwi do marszałkowskiej sali otworzył, ujrzałem JMP. Koryckiego z nowoprzybyłym stojących naprzeciw siebie w milczeniu, a i to widno było, że Korycki zafrasowany nie wiedział co mówić, gość zaś niby na odpowiedź oczekiwał.
Dopiero postrzegłem, że to był JMP. Szkliński z Kamienia, nietylko w ziemi Chełmskiej, ale i w województwie całem z nadzwyczajnej jakoby herkulesowej siły i dziwnej determinacyi a fantazyi znany.
Rzekł tedy marszałek do gościa.
– Jużcić dać muszę, nie ma co, ale jakiego? a spostrzegłszy mnie dodał – znacie się Waćpanowie?
Ale my jako dawniej znajomi przywitaliśmy się, a ja wnet spytałem:
– O cóż to chodzi?
– Pan Szkliński, odparł marszałek, – jedzie z jakąś bardzo ważną depeszą, którą, podjął się przewieźć mimo… wojsk ze wszech stron tu ciągnących, chce się dostać do obozu Zabiełły – koń mu ustał, trzeba dać innego, jakiego damy?
A wiedzieć trzeba, że Szkliński cale wojskowo nie służył, wziąwszy na się tę misya z fantazyi tylko i pewnego animuszu, w czem już nie zdrowie ale i życie nawet na hazard wystawiał. Alem ja się rozradował mocno, bo mi wnet na myśl przyszło żebym ową depeszę wziął i sam zawiózł, skoro Szklińskiego koń, jakom widział, dalej iść nie mógł, a i on sam, kilkanaście mil ubieżawszy, musiał być również nie mało zmęczony. Rzekłem wiec zaraz do Szklińskiego się zwracając.
– Ja mam konia gotowego, gdybyś mi Waćpan depeszę dał, powiozę natychmiast.
Zaśmiał się tedy swym potężnym głosem JMPan Szkliński.
– Panie bracie, odparł, widzę ja że cię w ciemię nie bito, między Kodniem a Terespolem wojsk żadnych niemasz, tu i lada poleszuk za baranią czapkę ją zatknąwszy w biały dzień poniesie. Alem ja to pisanie wiózł mil prawie dwadzieścia, siedm razy mig gonili, siedm razy mogłem wisieć, kule mi, per modum komarów, nad uszami brzęczały; więc wybacz Waszmość, jakem wam wiózł tak i dowiozę.
Skonfudowałem się mocno na to dictum Szklińskiego, bo – jako żywo, miał słuszność za sobą; zaraz więc odrzekłem.
– Przepraszam Waszmości, ja bez żadnej złej myśli, primo impetu, z najlepszej woli służby moje ofiarowałem, bo i sam mam zamiar właśnie dostać się do obozu Zabiełły.
– Tak, zgoda, jedźmy razem, mówi Szkliń – ski, rad będę, z kompanii Waszmości, boć i drogi tutaj znasz pewno lepiej odemnie.
– Dobrze to, przerwał JMP. Korycki, ale jakiego damy konia panu Szklińskiemu, bo, prawdę powiedziawszy, jak Waszmościowie raz za bramę, tyle ja was i widział, co tam z wami i z końmi bedzie, Bogu tylko wiadomo. Fata viam invenient. A konia trzeba dobrego, i księżna też Jejmość żeby się nie gniewała – więc, chyba coś z młodzieży obsiadanego.
– Panie marszałku, rzekłem, nie ma co kunktować, olać trzeba i spieszyć trzeba, bo wojska lada chwila nadciągnąć mogą,.
– Dobrze mówi JMPan Narbutt, poparł Szkliński czas nie stoi.
– Ale co ja dam, wołał zaturbowany marszałek chyba – chyba, dodał żywo podchodząc, ot wiesz Waszmość co? mamy tu dzielnego cisawego ogiera – ale cóż? taki diabeł, że nikt go dosiąść nie może – no – a ja słyszałem że Waszmość jeździec sławny; byłby wilk syty i koza cała.
– Tak, zaśmiał się Szkliński, niby wilk ja, a koza księżna – a koń dobry? spytał.
– Że koń to koń, wart sto dukatów – ale diabeł w nim siedzi.
– Choćby i stu siedziało razem z. Lucyperem, ozwał się Szkliński, ja o to nie pytam – dawajcie panowie, aby prędko.
Żal mi się Szkińskiego zrobiło, bo to koń by – prawda dzielny, o którym mówił marszałek, z Pren ze stada przysłał go JMP. Czernik koniuszy na sprzedanie, złoto-cisawej maści, gwiazdka na czole, – noga wsiadana za pęcinę biała – ale tak był dziki i zły, że przystąpić do siebie nie dawał, ludzi rozbijał, a wsiąść – nie było sposobu! Więc zwróciłem się do Koryckiego.
– Panie marszałku, rzekłem, o cisawym nie ma co mówić – to tylko będzie marudztwo, a nie daj Boże, i kalectwo.
Ale mi Szkliński wnet przerwał.
– Panie bracie, dodajesz mi Waszmość apetytu, ja prosię o tego konia, i nie chcę innego.
Już więc nie było co mówić, marszałek mi znak ręką uczynił, skoczyłem przeto co żywo do stajni. A było na ten czas w Kodniu dwóch dobrych masztalerzów; Kasper księżnej pani i Kasper drugi księcia, ten zaś i ujeżdżalnią pod sobą miał; ale gdym powiedział, żeby cisawego kulbaczyć oba mi się w oczy zaśmieli. Wszelako nie mieszkając, przywołano stajennych i pachołków a poszamotawszy się z tą diabelską szkapą mało nie pół godziny, okulbaczono przez siłę, założone prostą uzdeczkę i z niemałym trudem, we dwóch ludzi przywiedziono przed ganek; ja też i swego konia podać sobie kazałem. Tu już na ganku stał Szkliński, a z nim marszałek, Korejwa i Ostromecki i cały dwór prawie, bo nawet stary rachmistrz Zdzitowiecki, w zielonej kurcie bajowej, jak zwykł w swej kancellaryi przesiadywać, mając na samym końcu nosa w róg oprawne okulary i ponad niemi na świat Boży spoglądając, wylazł przed zamek patrzeć na to dziwowisko.
A koń tymczasem rwał się, i fukał i prychał, trzymało go silnych dwóch ludzi i ledwie rady dać mogli, tak ich w kółko wodził. Podszedł tedy Szkliński i lekko musnął go ręką po grzywie bystro w oczy spojrzawszy – koń, w bok uskoczył. Podszedłszy więc znowu, ujął raptem za cugle i za grzywę razem przy samych łopatkach i krzyknął głosem wielkim:
– Puszczajcie!
Rozskoczyli się tedy masztalerze. Byliśmy pewni że Szkliński na konia w jednej chwili skoczy, boć ludzie przy pysku samym dzierżąc i tak mieli nie mało roboty. Aż tu, patrzymy, Szkliński stoi, trzyma szkapę za grzywę lewą ręką i cugle w niej mając, a prawą po biodrach i siodle klepie. Koń zżymał się, parskał – zadniemi kopytami rwał ziemię – ale, kroku nawet z miejsca nie ruszył. Taka to była nadludzka prawie w tym człowieku siła!
I trwało tak może półtora pacierza, a pot kroplami wystąpił na konia. Dopiero insperate skoczył Szkliński na siodło, a koń swobodniejszym się uczuwszy, sążnistego dał raz i drugi szczupaka; ale silnemi jak w żelazne kleszcze ścieśnion kolanami, dał widno nie równej walce za wygranę, i parskając tylko z wielkiego rankoru pocwałował dalej. Ja też pożegnawszy się prędko ze wszystkiemi i do mego konia skoczywszy, co żywo za Szklińskim pospieszyłem. Kiedym wypadł na rynek, już go na Brzeskiej ulicy nie było, pominąwszy dopiero Placencyą i na piasczysty wyjechawszy wzgórek, zdala, jak okiem zajrzeć spostrzegłem jeźdźca na polu. Sunął wciąż cwałem, ale widno było że biegu nieco sfolgował; ja, szpaka mego nie żałując parłem, przed Okczynem jeszcze pominąłem pułkownika Rymińskiego z jego komendą i dopiero niedaleko Dobratycz napędziłem Szklińskiego. Jechał sobie spokojnie poświstując, stępo, jakoby na gospodarskim szłapaku, cugle prawie wolno puściwszy; ale koń był cały szumem i pianą okryty. Uśmiechnął się tedy gdy mnie zobaczył.
– Dobry koń, rzecze, klepiąc cisawego po szyi, jest krew – gdyby mi go sprzedali kupiłbym z ochotą.
– Sprzedadzą pewno, odrzekłem, w przeszłym roku nikt go kupić nie chciał i teraz mieli go znowu do Łęcznej prowadzić.
– A, jeśli tak, prawi dalej Szkliński, wstawże się Waszmość, panie bracie za mną do marszałka, bo mi ten dzianet cale przypadł do smaku – jakby dla mnie stworzony.
– Bóg to wiedzieć raczy, odparłem, kiedy ja tam powrócę.
– Alboż co?
– Chciałbym wejść do korpusu Zabiełły.
– Cha, cha! rychło w czas – a toć już wojna przecie!
– Są, tacy, odrzekłem, co w taką porę właśnie abszyt biorą.
– Albo go dają sami sobie, dodał, śmiejąc się mój towarzysz. I to racya! Ot, zawstydziłeś mnie panie bracie – jak mi Bóg miły! Miałem sprawy po sądach, gospodarskie kłopoty, zwlekło się – a ja toż samo zrobić chciałem.
Zamyślił się – a po chwili dodał z determinacyą.
– No, kiedy tak – to i ja z tobą.
– Jakto, zawołałem zdziwiony, tak, do Zabiełły, tak, stante pede.
– Do Zabiełły.
– Nie wracając do domu?
– A po co? nie ma czasu!
Zaczęliśmy tedy gawędzić wesoło, i gdy już dobrze odsapnęły konie, przyspieszyliśmy biegu.
Gdyśmy pod Terespol przybyli, ujrzeliśmy obóz rozłożony pod miasteczkiem, patrol nas wnet zatrzymał; prosiliśmy więc aby nas do głównej kwatery zaprowadzono. Sztab i sam generał zajmowali zieloną narożną, kamienicę w rynku, ale widzieliśmy gotowość wszelką jakoby do wymarszu; konie nawet okulbaczone stały, tylko popręgi poodpuszczano i zdjęto munsztuki dla dawania obroków.
Szkliński oddał depeszę. Uważałem, że po odczytaniu tego skryptu generał zamyślił się mocno, widno z otrzymanych wiadomości czyli może rozkazów, nie bardzo był uradowany. Na nasze zaś przedstawienie, że się chcemy zaciągnąć machnął tylko rękę, z uśmiechem.
– Za późnoście sięWPanowie obejrzeli, rzekł, miałbym z wami tylko kłopot w obozie, bo służby nie znacie, a uczyć się – już nie czas.
Na proźby jednak nasze, po długich deliberacyach i za instancyami kilku przytomnych temu oficerów, a głównie rotmistrza Zycza, co nas na swoję brał rękojmię, pozwolił wreszcie zostać w obozie. Był bowiem ten Zabiełlo rigorosus wielce i porządku przestrzegał stricte; a na ten czas jeszcze widzieliśmy dowodnie, że w niejakiej zostawał alteracji humoru, która zkądby pochodzić miała, rzecz wtedy była dla nas niewiadoma.
Po tej więc audjencyi wyprowadzał nas Zycz cichaczem od generała i kazawszy nieco postać przed ową zieloną kamienicą, sam się jeszcze wrócił na mały czas – a przyszedłszy wsiadł dopiero na konia co i nam uczynić kazał; pojechaliśmy tedy nazad do obozu.
Noc już zapadła była – rzędem paliły się ogniska, wojsko jednak stało porządnie, konie w płóciennych żłobach chrupały obroki, ale wszystkie w kulbakach. Przedostawszy się więc pomiędzy owemi ogniskami do miejsca w którem stała chorągiew będąca pod sprawą, naszego rotmistrza, znaleźliśmy tu i Nielepca – byliśmy jakoby w domu.
Zeszło się niebawem kilkunastu towarzyszy, bo tuż obok i chorągiew jedna naszych Tatarów z pod komendy generała Bielaka stała, między nimi znajomych kilku: Adamowicz, Korycki i porucznik Nazulewicz człek serdeczny a żołnierz doświadczony; piliśmy tedy wódkę, przekąskę niejaką jedli, a niektórzy i herbatę nawet, na on czas w obyczaj wchodzącą w kociołkach warzyli. Tak nam zbiegło do północy prawie i już pierwsze kury w Terespolu piały, gdy i ogniska przygasać poczęły i na sen się po trocha zbierało. Więc jak kto stał, kocem, gunią alboli też płaszczem się otuliwszy a pokładłszy się na ziemię zasnęliśmy, twardo. Jeden tylko Nazulewicz, siedząc w kuczki przy ognisku pykał swoją drewnianą nieodstępną luleczkę i po gałązce chrustu do ogniska dorzucał. Ja zaś spać regularnie nie mogąc, drzemałem tylko, a ile razy trzaskać zaczęło nowo dorzucone paliwo, podniosłszy powieki, widziałem ściągłą, żółtawą, zawiędłą z długiemi wąsami twarz starego rotmistrza; co jakby z konterfektu jakiego na czarnej nocy świeciła.
Milczenie głuche zaległo w obozie, od czasu do czasu, tylko koń jaki z cicha a przeciągle chrapnął, nogą tupnął lub pyskiem po płóciennych suwał sakwach, szukając dawno już zjedzonego obroku.
I tak rni się wtedy sen z czuwaniem pomięszał, że kiedym spał, a kiedym czuwał wiedzieć nie mogłem. Zdało mi się, że słyszę jakiś szum dziwny z daleka i znalazłem się jakoby na bezbrzeżnem morzu, miotała mną fala i nawałnica, krzepłem od zimna i – tonąć począłem; a w tem, jeździec jakiś, na cisawo-ognistej sierści rumaku, pędząc po wierzchu owych morskich wałów, zaciągnął sieć potężną, w którą obmotowszy mnie szczelnie na ląd wyrzucił. Nieopodal płonęło ognisko u którego się ogrzać chciałem skostniały po onej topieli – i szamotałem się wynijść z sieci nie mogąc, a postać jakaś cudna w bieli pilnowała ogniska – gdym oplatane do niej wyciągał dłonie głową tylko potrząsła w milczeniu. I znów usłyszałem tentent owego jeźdźca na płomiennej maści koniu, który zbliżył się do pilnującej ognia postaci, schylił ku niej – i uniósł z sobą w obłoki. Gdym leżący, umotany i bezsilny chciał podnieść oczy aby ich dojrzeć wysoko – zbudziłem się. Ognisko tlało spokojnie, siedział przy niem jak pierwej z luleczką swoją Nazulewicz, białą się tylko derhą płócienną od padającej chłodnej rosy obrzucił. Niebo rumieniło się już od wscho – dui czerniały zdala ranną, mgłą, osnute mnogie mury gmachów Brzeskich, wież kościelnych i kamienic.
Przeżegnałem się tedy, przetarłszy oczy po onym śnie ciężkim – bo, choć to ongi powiedział Seneka "somnus veris – miscens falsa" ale na on czas, nie myśleć mi było o jakimś Senece, wspomniałem tylko że "sen mara, Pan Bóg wiara" i począłem z cicha odmawiać pacierze. Nazulewicz wstał także a na wschód nieba się zwróciwszy cóś szeptał po swojemu, gdy na raz – usłyszeliśmy daleki strzał czat naszych w Terespolu, a tuż i bliższe placówki także nad Bugiem stojące sygnałować zaczęły.
W jedem tedy mgnieniu oka zrobił się ruch wielki w obozie a nie minęło pół godziny kiedy już i działa grzmiały i kule sypały się gradem. Niedopatrzyłem w tem zamieszaniu kiedy i dzień biały się zrobił a wschodzące słońce już nas w pełnej bitwie ujrzało.
Ja na on czas, jako szyku i rozstawienia wojska cale nieświadomy, porozumieć też nie mogłem co się z nami działo. Chorągiew nasza i tatarska na skrzydle prawom stojące, cofnęły się były nieco przed pociskami, które gęsto w tg stronę padały; aleśmy dość długo nic nie poczynając stali. Dopiero gdy nam ordynans przysłano w stronę Kobylan rejterować, wpadła na nasze chorągwie, prawie niespodzianie, jakaś kampania tawaleryi z okrzykami wielkiemi i zrobił się tumult straszny, a zamięszanie takie, że zgoła nie wiadomo było gdzie swój a gdzie obcy – rąbanina się rozpoczęła haniebna. Mnie już od machania szablą i ręka mdleć poczynała, ranny byłem nieco, lubo nieszkodliwie, gdy na raz obskoczyło mię jegrów kilkunastu i prawdziwie, Bogu się polecając, rozumiałem, że w ostatnim znajduje się terminie. Zmierzył się jeden ciąć mię w głowę, ale się pod nim koń zwinął i płazem ino uderzył, ale tak potężnie, że pewnie od tego razu jak harbuza byłby mi głowę rozpłatał na dwoje. W oczach mi tylko błysnęło, pociemniało potem i już się usuwałem z kulbaki kiedym poczuł jeszcze, że mię ktoś chwycił w pół silnie i w tym punkcie całkiem straciwszy praesencyą, nie wiedziałem co się dalej stało.
* * *
Kiedym oczy otworzył do niejakiej przyszedłszy przytomności, ujrzałem się w porządnej – ba cale pięknej izbie sklepionej o dwu oknach trochę przysłonionych. Sprzęt różny do koła dość był ochędożny a nawet ozdobny, flaszek kilka z medykamętami u wezgłowia wedle łóżka stało, w izbie nie było nikogo. Miejsca rozpoznać nie mogłem i cale nie wiedziałem gdzie się znajduję. Ruszyłem się tedy aby sił spróbować – nic mi ja – koś nie dolegało – wstałem więc i do okna podszedłszy rekognoskowałem pozycyą. Był więc staw mierny na staję przed domem co na wzgórzu stał; na stawie młyn z prawej strony, bliżej na dziedzińcu też z prawego boku murowane stajnie, dalej, za stawem wieś długa – a do koła bory tylko siniały zdaleka. Przypomniało mi się to miejsce perfeetissime, ale zdebilitowany słabością nie mogłem na razie przypomnieć sobie nazwiska tego… dworu, a w tem czując że mi w głowie zaczynało kołować i na siłach opadem wspak się do łóżka wróciłem.
Zasnąłem tedy znowu i kiedym się zbudził, wieczór już był; pod piecem siedział drzemiąc mój Węgrzynek, com go w Kodniu był pozostawił, a wedle niego na kominie gorzała lampka nocna nie duża, nieco przysłoniona.
– Szymek! zawołałem.
Zerwał się chłopak na równe nogi przecierając oczy.
– Gdzie my jesteśmy?
Był ten pacholik dobre chłopię, acz nieco, prawdę rzekłszy, głupowaty. Stał tedy, roztwarłszy gębę, nic się nie odzywając.
– No, gadaj, powtarzam, jaki to dwór?
Szytnek głową tylko pokręcił i palec na ustach położywszy, nie rzekł ani słowa.
– Coż milczysz? oniemiałeś czy co?
Chłopak, zbliżając się na palcach szepnął wreszcie ostrożnie.
– Proszę pana, nam nie wolno gadać.
– Jakto niewolno, dla czego?
– Tak kazali.
– Kto kazał?
– Doktór proszę pana i pan podkomorzy i pani i ta panienka co tu przychodzi.
– Jakto? i tobie zabronili gadać?
– Toż-bo-to proszę pana, powiedzieli co jakby pan się obudził żeby ja panu powiedział, co mnie nie wolno gadać – no, ale cóż? jak pan gada nie ma co – a tak już doskuczyło milczeć a siedzieć…
– No to gadajże – gdzie my jesteśmy?
– A to proszę pana, czyż pan nie wie? – u pana podkomorzego Kunickiego, w Łowczy…
– Jakim sposobem?
– To, proszę pana, mówił głośniej już nieco i bliżej się podsuwając Szymek, jak wielmożny pan pobił się wtedy pod Terespolem – to, ten pan co to taki mocny, co pojechał na cisawym ogierze, co to Kasper nie mógł mu dać rady, to słyszę gadali, że ten pan wielmożnego pana za łeb porwał, na swojego konia wsadził i tak odratował – a potem, słyszę, gadali jakości tu paca dostawili, a dalej nie można było bo dochtor nie pozwolił.
W tem, drzwi się zlekka otworzyły i wsunęło się na paluszkach dziewczę młodziuchne., zaledwie może lat piętnastu; wydała mi się, jakoby jakimś aniołem, biały bowiem miała na sobie kabacik i sama też bieluchną była i bujne warkocze jasnych włosów niby złote, złożone skrzydełka spływały jej na ramiona!
Zatrzymała się w progu nieco, widać zakłopotana, słysząc mię z Szymkiem rozmawiającego i zanim ja czas miałem co do niej przemówić, wybiegła żywo drzwi nawet nie przymykając.
– Kto to? spytałem Szymka.
– A! to – odparł chłopak z uśmiechem – o! to proszę pana poczciwości panienka – ona tu W-go pana raz wraz doglądała – mnie dawała chleba z masłem!!
– Któż to jest?
– To panna Olędzka.
Tu usłyszałem krok ciężki na kurytarzu, drzwi się uchyliły i wszedł JMPan Podkomorzy. Był zaś wzrostu miernego i tuszy średniej, lat na on czas do sześćdziesięciu dochodził, wąs nieco szpakowaty zakręcał do góry, wesołego animuszu w krotochwilach a biesiadach lubował się wielce.
– Bogu dzięki, zawołał od progu, przychodzisz, widzę, Waszmość do siebie, ale nam Elżunia mówiła że głośno rozprawiasz a' nasz medyk waszmości ordynował silentium.
– Jakoś mi nie źle, odrzekłem, i Począłem Podkomorzemu za gościnę… dziękować.
– Co mi tam, Matko Przenajświętsza, za gościnę Waszmość dziękujesz, prawił Podkomorzy, chwała Bogu żeś się tej niemocy zbył, teraz się już rychło wyliżesz dziękuj Waszmość Panu Boga najprzód a Szklinskiemu potem – ot co!
Tu mi dopiero Podkomorzy zdał relacya regularnie, jako Szkliński prawdziwie, obroniwszy mię od śmierci niechybnej, uniósł na swoim koniu z miejsca potyczki aż do samych Kobylan, dalej zaś gdy do Kodnia dla stojącego tam wojska odprowadzić nie mógł, chciał transportować do Kamienia, wsi wbok Chełma situowanej, którą od braci Olędzkich arendą trzymał – lecz mnie dla ciągłej nieprzytomności i osłabienia przymuszony był po drodze w Łowczy zostawić.