Chemia śmierci. Zbrodnie w najtajniejszym obozie III Rzeszy - ebook
Chemia śmierci. Zbrodnie w najtajniejszym obozie III Rzeszy - ebook
Zapomniany obóz III Rzeszy na Dolnym Śląsku. Eksperymenty na więźniach w tajnym komandzie SS. Broń, która miała odmienić losy II wojny światowej.
Mała miejscowość Dyhernfurth na Dolnym Śląsku. Niemcy budują tu ogromny zakład przemysłowy, który rozpoczyna produkcję śmiercionośnej broni. Hitler marzy bowiem o Wunderwaffe, która zapewniłaby mu szybkie zwycięstwo. Jednak to nie rakiety V1 i V2 czy bomba atomowa mają zapewnić Führerowi triumf, a broń chemiczna produkowana przez więźniów obozu ukrytego w lesie na rubieżach Rzeszy.
Naukowcy syntetyzują dla Wehrmachtu tabun i sarin, bojowe środki trujące. Testują je najpierw na małpach w ściśle tajnym laboratorium, a następnie na więźniach obozu, których nazywają elfami. Skutki oddziaływania tych substancji na organizmy są przerażające. Użyte na froncie mogą zapewnić zwycięstwo III Rzeszy. Produkowane są ich tysiące ton. Bomby i pociski wypełnione toksycznym gazem czekają na właściwy moment wojny.
Jak wielkie spustoszenie ta broń siała wśród więźniów? Ile zabrakło, by II wojna światowa zakończyła się inaczej? Jakie tajemnice ujawnili Ci, którzy przetrwali te nieludzkie eksperymenty oraz marsze śmierci, które wyruszyły z obozu ukrytego w dolnośląskim lesie? Jaką karę ponieśli ludzie odpowiedzialni za te zbrodnie?
Tomasz Bonek, dziennikarz i autor reportaży historycznych, przeprowadza śledztwo, w którym odkrywa nieznane karty wojennej historii i przytacza przerażające wspomnienia więźniów. O tajnym obozie i eksperymentach, o których wszyscy chcieliby zapomnieć.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8017-5 |
Rozmiar pliku: | 16 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nawet nie mogę spoglądać w tamtą stronę. Ten lasek, te baraki, ten przerażający zapach – wydaje mi się, że czuję go nawet tutaj. Minęło czterdzieści lat, a to miejsce tak bardzo przypomina mi Dachau.
Helena odwróciła głowę i przez okno samochodu spojrzała w przeciwnym kierunku. Ale ten widok sprawił jej jeszcze większy ból. Rozległa stacja kolejowa, mnóstwo bocznic z wagonami towarowymi, pordzewiałych szyn, dalej betonowa rampa, a w oddali przemysłowe instalacje fabryki chemicznej.
– Tu jest jak w Gendorf! W Dachau co chwilę mi powtarzali, żebym robiła wszystko, by nie trafić do pracy w tej fabryce, bo z niej już się nie wraca. Tylko przez komin można wyjść na wolność. Gendorf oznaczało śmierć.
– Opowiesz mi o tym, co cię spotkało, jak złapali cię Niemcy i wywieźli do obozu? – zapytałem ją podczas podróży.
– A o czym tu opowiadać… – Zirytowała się. – Ja już prawie niczego nie pamiętam. A o reszcie trzeba zapomnieć. Nie ma czego wspominać – urwała rozmowę.
Pamiętała jednak wszystko. Świadczyło o tym choćby to, jak zmieniała się jej twarz na samo wspomnienie tego, co działo się podczas wojny. Jako siedemnastoletnia dziewczyna spod Wilna podczas łapanki trafiła w ręce niemieckich najeźdźców, została jak zwierzę zapędzona do bydlęcego wagonu kolejowego i wywieziona pod Monachium, do Dachau.
Kiedy ktoś jej o tym przypominał, natychmiast bladła, wbijała wzrok w jakikolwiek punkt na horyzoncie, odtwarzała w myślach wszystkie najmroczniejsze chwile, po czym znowu stwierdzała: „Ja już niczego nie pamiętam”.
Tylko czasami brało ją na wspomnienia o tym, jak to wspaniale było przed wojną na Wschodzie, jak grubą taflą lodu w zimie pokrywały się tam wszystkie jeziora i że można było po nich jeździć saniami. A nowe buty to zamawiało się u szewca, który robił je na zamówienie. I że Żydzi byli na Wschodzie wspaniali, a wszyscy Polacy sobie pomagali.
Przy okazji wyrywało jej się również, że ta jej wschodnia sielanka szybko się skończyła i w wagonie dla krów, stłoczona z setką innych obcych jej ludzi, przypadkowo złapanych przez Niemców gdzieś na ulicy, krępowała się przy wszystkich załatwić. A z jednego wiadra, które co rusz się przewracało, wylewały się na kogoś ludzkie odchody, musieli korzystać wszyscy. Że w obozie zachorowała na tyfus po tym, jak jakiś pseudolekarz w ramach pseudonaukowego eksperymentu wpuścił do baraków zakażone wszy. Wtedy niemal umarła. Że kilka razy SS-mani przystawiali jej lufę pistoletu do głowy. I ludzie umierali tam na potęgę. A głód jest straszny i nikomu nie życzy, żeby go zaznał. I że gdyby nie cud, to zakatowaliby ją w strażnicy w Gendorf, gdzie ludzie truli się przy produkcji gazów bojowych.
Ocaliła ją dziewczyna z Francji, później przyjaciółka, która przed selekcją, kiedy SS-mani wybierali najbardziej nadających się do pracy niewolników, dała jej kawałek szmaty i kazała szybko obwiązać ręce. Zdecydowanym ruchem odepchnęła ją też do tylnego szeregu. Handlarze z SS szukali bowiem dla IG Farben dziewcząt, które miały wąskie, niepokaleczone, sprawne dłonie, żeby napełniały pociski śmiercionośną substancją.
_Hände hoch!_ – krzyknął wówczas jeden z nich. Na rozkaz tysiąc rąk podniosło się do góry. Kilkanaście par najpiękniejszych dłoni pojechało do fabryki. Okaleczone lub zabandażowane zostały odrzucone i rozdysponowano je do pracy w innych miejscach.
„Pójdziesz do pracy do grafa von Roedern w Bergen. To piękny dom w górach…” – powiedział SS-man, który zauważył szmaty na jej dłoniach.
Dzięki temu przeżyła. Choć przeszła piekło obozu koncentracyjnego i wojny.
– Trzeba o tym pamiętać, trzeba opowiadać! Żeby to się więcej nie powtórzyło – odrzekłem z typową dla nastolatka naiwnością.
Ale ona już tylko milczała. Kiedy dojechaliśmy do domu w pobliskim Wołowie, usiadła przy oknie i spoglądała w dal.
– Nigdy bym nie pomyślała, że zamieszkam tak blisko podobnego obozu i fabryki chemicznej przypominającej tę, w której śmierci udało mi się uniknąć.
Odeszła dwadzieścia lat później, nie odwiedziwszy już więcej Brzegu Dolnego, czyli niemieckiego Dyhernfurthu, mimo że mieszkała w odległości zaledwie 10 kilometrów od tego miasteczka.
Nigdy więcej nie zobaczyła wielkiej fabryki chemicznej „Rokita”, która powstała po wojnie na terenie należącym niegdyś do IG Farben, największego kartelu przemysłowego początków XX wieku, i w postawionych przez niego budynkach. Ale za każdym razem, kiedy słyszała, że ktoś tam pracuje, na jej twarzy rysowało się to coś, co skrzętnie próbowała ukryć – jakiś rodzaj bólu, zmarszczka traumatycznych wspomnień. Zdawało się, że w myślach jak mantrę powtarza: „Tak bym bardzo chciała zapomnieć. Chciałabym, abyście wy zapomnieli, żeby wszyscy zapomnieli, bo przecież to było tak dawno, że się nie wydarzyło”.
I wszyscy zapomnieli!
Raz tylko, kiedy pod koniec lat 90. zaczynałem pracę jako młody dziennikarz, przy okazji rozmowy o moim reporterskim pomyśle na życie, powiedziała: „A może kiedyś ustalisz i opiszesz, co podczas wojny działo się w tym zapomnianym obozie w Brzegu Dolnym…”.
Dziś zakłady chemiczne należące do PCC Rokita SA są największym pracodawcą w dolnośląskim powiecie wołowskim. Kilka spółek zależnych, wielkie zyski, miliony wpłacanych do kasy państwa i lokalnego samorządu podatków, z których spora część trafia do budżetu gminy Brzeg Dolny. Niektórzy starsi mieszkańcy pobliskich miejscowości tylko po cichu ośmielają się od czasu do czasu wspomnieć, że koncern znów należy do Niemców. I choć nie ma przecież w tym nic złego, nielegalnego czy wręcz zbrodniczego, to sprawa przybiera tu niemal formę tabu – prawie nikt nie chce wspominać o wstydliwej przeszłości.
„A po co do tego wracać, rozdrapywać stare rany?” – pyta mnie retorycznie miejscowa radna, kiedy próbuję z niej wyciągnąć jakieś informacje o tym, dlaczego lokalne władze nie upamiętniają zamordowanych tu więźniów, historii tutejszej fabryki, dawnych bloków obozowych, w których jeszcze za mojego dzieciństwa mieszkali powojenni pracownicy Rokity.
Może to dlatego, że zbrodni, które popełniono w Dyhernfurthcie – tak przed wojną nazywał się Brzeg Dolny – nikt przez siedemdziesiąt pięć lat właściwie nie rozliczył, a teraz jest za późno?
Przed główną bramą zakładów stanął jedynie głaz wstydu, postawiony w okolicy najpierw w 1933 roku przez lokalną komórkę NSDAP i miejscowe niemieckie towarzystwo krajoznawczo-turystyczne dla upamiętnienia dojścia Hitlera do władzy. Po wojnie zdarto z niego inskrypcje i umieszczono napis, który miał upamiętniać ofiary zbrodni III Rzeszy i IG Farben. Na jednym z fabrycznych budynków wisiała też pamiątkowa tablica, ale przy okazji przebudowy zdjęto ją i już jej ponownie nie powieszono.
Podczas „procesu IG Farben”, który toczył się po wojnie przed amerykańskim trybunałem wojskowym w Norymberdze, również o Dyhernfurthcie prawie nikt nie wspominał; miasteczko i obóz znalazły się w radzieckiej strefie, a następnie – jako tak zwane Ziemie Odzyskane – zostały wcielone do uzależnionej od Związku Radzieckiego Polski.
Śladów po obozie koncentracyjnym już niemal nie ma – nieopodal powstało osiedle.
SS-mańskie bloki w fabryce przerobiono na nowoczesne laboratoria, a instalacje zbudowane rękoma tysięcy więźniów wykorzystano w dużej części do współczesnej produkcji.
Większość więźniów, których wysłano do Dyhernfurthu, Niemcy zamordowali. Nieliczni, którzy przeżyli piekło – ostatni świadkowie tamtych wydarzeń – już nie żyją; niemal wszyscy mieliby dziś sporo ponad sto lat.
Nie zachowały się praktycznie żadne dokumenty opisujące zbrodnie popełnione w tej filii KL Gross-Rosen albo funkcjonowanie tego obozu – uciekający Niemcy zniszczyli prawie wszystko, aby zatrzeć ślady najpilniej strzeżonych w Rzeszy tajemnic.
Nikt nie napisał dotąd książki, która ujawniłaby wszystkie tragiczne sekrety tego miejsca.
A powrót do przeszłości wydaje się tu nikomu niepotrzebny.
No trudno! Mnie jest potrzebny! Bardzo potrzebny. Bo wciąż, jako dziennikarz specjalizujący się od lat w tematyce ekonomicznej, reporter i dokumentalista, a przede wszystkim człowiek, nie mogę uwierzyć, że wybitni naukowcy, uczący się od noblistów, menedżerowie wizjonerzy oraz prawnicy jednego z największych biznesów świata, w imię zysków i prywatnych karier, uczestniczyli w ludobójstwie na niewyobrażalną skalę, a ludzi uwięzionych w obozach koncentracyjnych traktowali tylko jako zapisy księgowe o określonej „wydajności pracy”.
Ten reportaż powstał właśnie dla zachowania pamięci o ich ofiarach i cierpieniach ludzi takich jak moja babcia, Helena Bonek – katowanych przez niemiecką machinę wyzysku i zagłady w obozach koncentracyjnych oraz obozach pracy. Mogłem go napisać, bo w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej odnalazłem nieliczne zeznania katów i ich ofiar, a w Muzeum Gross-Rosen zachowały się zeszyty, w których sami więźniowie spisali fragmenty swoich wspomnień między innymi z pobytu w Dyhernfurthcie. To one pozwoliły odtworzyć prawdę o produkcji chemii śmierci i tragicznych losach więźniów najbardziej tajnego obozu III Rzeszy.
Wbrew mojej babci uważam, że nikt o tej zbrodni nie powinien zapomnieć. Tylko pamięć może uchronić nas od powielenia tego wzorca – powtórzenia, w jakiejkolwiek formie, tych strasznych wydarzeń. Wiem, że po lekturze tej książki, mimo że byłaby dla niej bolesna, przyznałaby mi rację.