- W empik go
Chiny - nie do wiary! - ebook
Chiny - nie do wiary! - ebook
Widzieliście kiedyś kogoś w piżamie i bamboszach wędrującego przez miasto? Mężczyznę z długimi paznokciami czy papierosem w kinie, psa w klatce lub świętego Mikołaja w oknie wystawowym w maju? Wiedzieliście o tym, że tort można jeść jednorazową rękawiczką, choroby leczyć gorącą wodą i nie mieć pojęcia o tym, co to jest dezodorant? Pomyślelibyście o tym, by jechać samochodem po chodniku, lody nazwać jogurtem, bo są sprzedawane w podobnych kubkach, a przyjęcie z okazji świąt Bożego Narodzenia zorganizować w styczniu o dziewiątej rano? Nie? To z pewnością dlatego, że nie byliście w Chinach.
W Chinach wszystko jest inne – egzotyczne, szokujące, niepojęte, dziwne. W Chinach żyje się inaczej, a dostrzegalne różnice nie tylko dotyczą płaszczyzn oczywistych, takich jak język, kuchnia, religia czy sposób ubierania się. Spore odstępstwa możemy zauważyć nawet w najdrobniejszych aspektach chińskiej obyczajowości. Chińczyk w pomieszczeniu będzie siedział w kurtce, pozostawiając drzwi od domów i miejsc publicznych otwarte przez okrągły rok, w szczególności zimą. Będzie mówił „może” zarówno jeśli nie jest czegoś pewien, jak i wtedy, kiedy jest. Będzie robił zdjęcia każdemu, kto nie wygląda na Azjatę, zatykał nos, kiedy poczuje zapach perfum lub parzonej kawy, a piwo będzie pił o temperaturze pokojowej.
Jeden z prezydentów, Deng Xiaoping, rzekł te oto słowa do obywateli Chińskiej Republiki Ludowej: Nieważne czy kot jest biały, czy czarny – ważne by łapał myszy. Niefortunne słowa Xiaopinga, czyli – byle jak, ale do przodu – przyczyniły się do fali nieskoordynowanych ruchów społecznych oraz zakorzenienia w świadomości ludzi powszechnej akceptacji chaosu, niedbalstwa i braku poczucia estetyki, które znajdują swe odzwierciedlenie w codziennej kulturze, obyczajach i przywarach Chińczyków.
Chiny – nie do wiary! to studium kulturowe współczesnego społeczeństwa chińskiego. Owoc mojego czteroletniego pobytu w Państwie Środka, które wspólnie z moim towarzyszem Izakiem przemierzyłam od mroźnego Harbinu na północy kraju po tropikalny Hainan na południu; od nowoczesnej metropolii Szanghaju na wschodnim wybrzeżu aż po bezmierną otchłań muzułmańskiej prowincji Xinjiang przy granicy z Kirgistanem.
Chiny to kraj, w którym piękno starych buddyjskich świątyń przytłacza blask neonów i brud ulic. Kraj, w którym brak udogodnień i sanitariatów stoi w zdecydowanej opozycji do galopującego rozwoju techniki. Ten przedziwny kraj tak odległych kulturowo różnic otwiera przed Wami ta książka…
Chiny nie do wiary! to kwintesencja zjawisk będących wytworem chińskiej mentalności. Zjawisk, które trzeba doświadczyć, by w nie uwierzyć.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-980-2 |
Rozmiar pliku: | 7,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Chinach wszystko jest inne – egzotyczne, szokujące, niepojęte, dziwne. Takimi słowy mógłby opisać Chiny nowicjusz. Trzeba bowiem sporo czasu spędzić wśród Chińczyków, by zrozumieć mechanizm funkcjonowania pewnych zachowań. Inne należy zwyczajnie zaakceptować, gdyż na próżno nam będzie doszukiwać się logiki.
W Chinach żyje się inaczej, a dostrzegalne różnice nie tylko dotyczą płaszczyzn oczywistych, takich jak język, kuchnia, religia czy sposób ubierania się. Spore odstępstwa możemy zauważyć nawet w najdrobniejszych aspektach chińskiej obyczajowości. Chiny to kraj, w którym bywa, że dzień dobry i dziękuję wprawia Chińczyków w osłupienie. Chińczycy chodzą, wysuwając stopy na zewnątrz, a biegają, kładąc je całe na ziemi. W Chinach inne są toalety – „na narciarza”, sposób podawania wizytówek – obiema rękami, a nawet wydawania reszty w sklepie, kiedy kasjer wciska nam do ręki zwój banknotów, z monetami i paragonem włącznie za jednym razem. Chińczyk w pomieszczeniu będzie siedział w kurtce, pozostawiając drzwi od domów i miejsc publicznych otwarte przez okrągły rok, w szczególności zimą. Będzie mówił „może” zarówno jeśli nie jest czegoś pewien, jak i wtedy, kiedy jest. Będzie robił zdjęcia każdemu, kto nie wygląda na Azjatę, a po ulicy będzie chodził w piżamie.
Przeciętny Chińczyk zatyka nos, kiedy poczuje zapach perfum lub parzonej kawy, nie wypije piwa prosto z lodówki, a tort jada w jednorazowej rękawiczce. Gestem gościnności w upalny dzień zaproponuje nam do picia gorącą wodę, a sam wysiądzie z autobusu dwa przystanki później po to, by się upewnić, czy na pewno dotrzemy szczęśliwie na miejsce.
Jeden z prezydentów, Deng Xiaoping, rzekł tymi oto słowy do obywateli Chińskiej Republiki Ludowej: Nieważne, czy kot jest biały, czy czarny – ważne, by łapał myszy. Ten słynny slogan miał na celu zaleczenie ran po wyniszczającej rewolucji kulturalnej lat 50., zapoczątkowanej przez Mao Zedonga, kiedy po powstaniu komunistycznych Chin wszystko, co prywatne i indywidualne było zakazane i tępione z całą surowością. Prywatna inicjatywa w Chinach zaczęła się odradzać dopiero na przełomie lat 70. i 80. po reformach rynkowych Deng Xiaopinga, dla którego nieistotne było, czy gospodarka jest komunistyczna, czy kapitalistyczna. Ważne, aby rosła. No i rosła. Byle jak, ale do przodu, przyczyniając się do fali nieskoordynowanych ruchów społecznych oraz zakorzenienia w świadomości społecznej powszechnej akceptacji chaosu i niedbalstwa, jakie znajdują swe odzwierciedlenie w codziennej kulturze, obyczajach i przywarach Chińczyków aż po dziś dzień.
Niefortunne słowa Xiaopinga mogą zatem tłumaczyć wszechobecny w kulturze chińskiej brak etykiety, poczucia estetyki, jak również ogólny bałagan. Zatem jeśli Chińczyk mówi, że na kolację będą serwowane, przypuśćmy, homary z winem, należy spodziewać się wszystkiego, tylko nie homarów i wina. I tak oto homar okazuje się być rakiem, a wino – whisky. Podobnie jogurt to dla Chińczyka lody, dlatego że są pakowane w podobne kubki. W dziwny sposób, najwyraźniej to opakowanie determinuje nazwę produktu, a nie jego właściwości.
Dla przeciętnego Chińczyka nie jest istotne, w jakim kolorze będzie sweter, który założy – ważne, by było mu ciepło; nie ma znaczenia, jakiej muzyki będzie słuchać – ważne, by coś grało, nieistotne jest również, jakie będą jego maniery przy stole, jeśli odejdzie od niego nasycony. W Chinach nie przywiązuje się wagi do tego, jak się prowadzi pojazd – ważne, by nim dojechać na miejsce. Nieistotne jest to, w jaki sposób wykonuje się pracę, byle była skończona. Podobnie zamknięte czy otwarte drzwi od toalety w miejscu publicznym nie mają dla Chińczyka żadnego znaczenia. Co zatem ma w Chinach znaczenie? Wydawałoby się, że nic. A jednak…
Jeśli ktoś ofiaruje nam prezent, nie należy w tej samej chwili go otwierać, gdyż będzie to oznaka naszej chciwości. Podarkiem nie powinien być zegar, gdyż fraza dać zegar w języku chińskim mandaryńskim brzmi podobnie co iść na pogrzeb. Pod żadnym pozorem nie należy kłaść stóp bez obuwia na sąsiednie krzesło, okazywać gniewu, smutku i frustracji, gdyż sfera emocji to grunt, po jakim Chińczyk nie stąpa. Listę popełnianych gaf niewątpliwie otwiera publiczne udzielanie reprymendy komuś, kto popełnił błąd. Takie zachowanie będzie uważane za przejaw braku dobrych manier, a osoba, która się do tego posunie, zbierze ciężkie spojrzenia gapiów. W ten sposób „winny” wyjdzie z sytuacji obronną ręką. I tak też się dzieje, w Chinach – kraju, gdzie wszystko jest dozwolone, dopóki kot myszy łapie.
Chiny to kraj, w którym piękno starych buddyjskich świątyń przytłacza blask neonów i brud ulic. Kraj, gdzie brak udogodnień i sanitariatów stoi w zdecydowanej opozycji do galopującego rozwoju techniki.
Ten przedziwny kraj tak odległych kulturowo różnic otwiera przed Wami ta książka…
Rozpoczął się nowy dzień, nowe wrażenia, nowe emocje, nowy kraj – Chiny. Ale ja ciągle jeszcze wspominam Mongolię – bezkresną przestrzeń pożółkłych stepów, stada pasących się owiec i kóz, porozrzucane tu i ówdzie jurtowiska, chłód pustynnych nocy i piękno błyszczących w słońcu piaszczystych wydm. W uszach nieustannie dźwięczy mi muzyka, tak charakterystyczna dla tego kraju. Bowiem w mongolskich pieśniach wyraża się cała natura Mongolii – opowiadają o niebie, ziemi, koniach i wodzie.
Rozklekotanym jeepem przeprawiamy się przez granicę. Facet raz dodaje ostro gazu, raz gwałtownie hamuje. Przyprawia to parę Belgów, z którymi dzielę samochód, o zawrót głowy.
– Hej! Hej! Powoli! Chciałbym bezpiecznie wrócić do Belgii. W jednym kawałku – chłopak strofuje kierowcę, wyrażając swą frustrację w zupełnie niezrozumiałym dla niego języku angielskim.
Jak się można było spodziewać, kierowca ignoruje go absolutnie i chichocząc pod nosem, znów dodaje gazu. Chce mi się śmiać. Już tutaj widać, jak Chińczycy wykorzystują każdy centymetr wolnej przestrzeni. Kierowca jeepa wprost nie dopuszcza do tego, by pomiędzy nim a samochodem z przodu można było choćby wścibić palec. Manewruje pomiędzy muldami na utwardzonej drodze a cwaniakami usiłującymi wepchnąć się przed nas. W końcu docieramy do granicy. Witamy w Chinach! Nareszcie.I tak oto z kraju ciszy i spokoju przeskoczyłam do świata hałasu i chaosu. Aż trudno uwierzyć, że znajdował się on po drugiej stronie granicy. Totalna odwrotność tego, co widziałam do tej pory. Bezmierny mongolski step zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a na jego miejsce wdarł się tłum hałaśliwych Chińczyków. Jednak nie chaos, nie hałas ani nawet nie osaczający mnie zewsząd dziki tłum wyrwały mnie ze stanu odrętwienia, powodując zdumienie, jakiego nikt i nic dotychczas nie wywołało.
Wysiadam z jeepa. Odgłosy klaksonów harmonijnie współgrają z odgłosami odchrząkiwania. Obrzydliwe, donośne charknięcia wydobywające się z czeluści chińskich gardzieli płynnie przechodzą w odgłosy zdecydowanego chlapnięcia. Jest to moment, w którym plwociny lądują na chodniku. No chyba że w locie zetkną się z rękawem czyjegoś odzienia – wariant dla pechowców. Boję się ruszyć. Stoję więc w osłupieniu i nie jestem pewna, czy moje obrzydzenie jest równie wielkie jak zdumienie, czy jest może na odwrót.
Plucie to najbardziej szokujące dla mnie zjawisko, jakie panuje w Chinach. A plują wszyscy i plują wszędzie. Mężczyźni plują i kobiety plują. Plują zarówno ludzie starsi, jak i dzieci, choć te ostatnie dużo rzadziej. Wszyscy plują dosłownie wszędzie – na ulicy, rzecz jasna, prosto pod nogi przechodniów, w szkole do koszy na śmieci, w taksówce przez okno, a nawet na siłowni do doniczek ze sztucznym kwieciem. Jest to zwyczaj tak wszechobecny, że nikogo nie dziwi. Mnie natomiast przyprawiał o mdłości i czułam się nie jak Polka, ale jak przybysz z obcej planety. Cztery tysiące lat cywilizacji, a tu ciągle rynsztok.
Opróżnianie chińskich gardzieli odbywa się bardzo głośno i spektakularnie, zupełnie tak jak podczas zawodów o Puchar Chin – kto więcej i głośniej. Z oddali słychać zatem, jak delikwent(ka) głębokim chrząknięciem wydobywa z siebie zawartość jamy gębowo-nosowej, a następnie ostrym wydmuchem wypluwa ową zawartość na zewnątrz. Mówi się, że ten zwyczaj wynika z nagminnego palenia tytoniu przez Chińczyków, co w konsekwencji prowadzi do zalegania flegmy w gardle. Hm… Moja mama swego czasu wypalała dwie paczki popularnych dziennie i nie pluła. Inna teoria głosi, że zjawisko powszechnego plucia jest spowodowane wysokim poziomem zanieczyszczenia powietrza. Ja jednak nie dam się przekonać, by powód był inny niż zwyczajny nawyk. Miasto Meksyk jest przecież jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast świata, a nie zauważyłam, by Meksykanie pluli.
W kwestii spektakularnego oczyszczania gardeł nie pomagają żadne odgórne regulacje. Naród wydaje się pozostawać głuchy na prośby władz miejskich starających się ukrócić wielopokoleniową „tradycję” plucia w miejscach publicznych. Tabliczki na stacjach metra No Spitting¹ nie przynoszą rezultatów i spotykają się z absolutną ignorancją Chińczyków, podobnie jak ostrzeżenia o zakazie palenia w toaletach i supermarketach. No cóż, przewaga liczebna zwykłych śmiertelników w stosunku do liczby stróżów prawa jest zdecydowanie odczuwalna. Przed Igrzyskami Olimpijskimi w Pekinie w 2008 roku ponoć funkcjonowały specjalne „delegacje”, których zadaniem było dawać upomnienia każdemu plującemu przechodniowi. Dodatkowo wprowadzono zakaz noszenia piżamy w miejscach publicznych, lecz tenże również został przez naród zignorowany. O tym, jak bardzo Chińczycy uwielbiają pokazywać się publicznie w piżamach, opowiem trochę później.
Moją chińską przygodę rozpoczęłam wraz z wesołym Kanadyjczykiem, Izaakiem, z którego twarzy uśmiech nie ustępował, a jest to uwaga kluczowa. Pozytywne nastawienie w otaczającym nas świecie chaosu wkrótce okazało się bardzo pożądane, gdy wspólnie wyruszyliśmy na poszukiwanie kantoru w celu wymiany mongolskich tugrików na juany. W Chinach poczucie humoru i cierpliwość są wręcz niezbędne, by móc cieszyć się odkrywaniem niespodzianek tutejszej obyczajowości. Po godzinnym bezskutecznym krążeniu wokół przygranicznej strefy celem naszych poszukiwań okazał się nie tylko kantor, ale przede wszystkim toaleta.
Wchodzę do hotelu i wyciągam mój słownik obrazkowy.
– To! – Wskazuję na łazienkę, a recepcjonistka wyciąga długopis, by mnie wmeldować.
– Nie… – Kiwam przecząco głową. Nie chcę mieszkać w toalecie, chcę z niej skorzystać. Recepcjonistka wie już, czego nie chcę, ale ciągle nie wie, czego chcę.
Po nieudolnych próbach porozumienia się z kobietą we wszystkich znanych mi językach obcych, czyli dwóch: angielskim i rosyjskim, zdesperowana i absolutnie spocona kucam na podłodze.
– Śśśśśśśśśśśśśś… – Pozoruję korzystanie z toalety, a kobieta wybucha śmiechem, wskazując piętro wyżej.
Wkrótce odkryłam, że w Chinach, nieważne, czy odwiedzamy wielką metropolię, czy małe prowincjonalne miasteczko, działa tylko jeden zwrot, na dźwięk którego chińska twarz ukazuje wyraz zrozumienia, a co za tym idzie, rychłe wybawienie. Jest nim: dablju si². Żadne inne, jak na przykład: toilet, bathroom czy restroom³ w większości przypadków nie są rozumiane przez przypadkowych przechodniów. Tutaj należy dodać, że mowa o Chińczykach pomiędzy piętnastym a trzydziestym piątym rokiem życia. Niestety starsi nie reagują nawet na szablonowe WC. Zatem jeśli nie chcemy odgrywać inscenizacji w środku miasta, chińskie ce suo⁴ będzie dla nas bardzo przydatne.
Drepczę na pierwsze piętro, a moim oczom ukazuje się ekskluzywnie wykafelkowane podium, a w nim dziura i wyprofilowane po obu stronach miejsce na stopy. Całkiem schludnie, nie powiem.
Dla co poniektórych przybyszów z „wielkiego świata” taki widok może być odstraszający, ale wierzcie mi, że to naprawdę nic odpychającego. Takie rozwiązanie jest o wiele bardziej praktyczne – bardziej higieniczne niż siadanie na nawet pozornie czysty sedes, używany przed nami przez miliony innych osób, a w upalne dni, których w Chinach jest zdecydowanie więcej niż zimnych, toaleta „na kuca” wydaje się być jedynym bezpiecznym rozwiązaniem. Chiny to kraj, w którym utrzymanie miejsc publicznych w czystości, a toalet zwłaszcza, nie jest powszechne. Zatem jaki pożytek byłby z sedesu, z którego i tak nawet najmniej wybredni na pewno by nie skorzystali?
Jesteśmy już dość zmęczeni poszukiwaniami kantoru. Zatrzymuję się, by wydobyć z podręcznego plecaka brakującą stronę mojego słowniczka przedstawiającą obrazek okienka z wymianą walut. Podarek, jaki dostałam przed wyjazdem od mojego przyjaciela, jak dotąd okazał się być artykułem pierwszej potrzeby. Klękam i szperam głęboko. Daję nura do środka mojego plecaka i po chwili spostrzegam, że nie jestem sama. Cztery chińskie głowy razem ze mną zapuściły żurawia. Cztery zaciekawione pary oczu poszukują razem ze mną słowniczka. Cztery uśmiechnięte, „plastusiowe” twarze dodają mi otuchy, a ich wyraz wskazuje na to, że kantor musi być tuż pod nosem. Gdyby ta sama sytuacja przydarzyła mi się w Polsce, ciekawość obcych wzięłabym za nic innego jak zwykłe wścibstwo i brak taktu. W najgorszym wypadku pomyślałabym zapewne, że gang przygraniczny chce mnie okraść. Lecz nie tutaj. Nie w Chinach. Na chińskiej ulicy wszystko ma inny wymiar. Osiem chichoczących głów zawieszonych nade mną świadczyło jedynie o zainteresowaniu przygranicznej społeczności losem nowo przybyłych, zapewne zagubionych wśród realiów tutejszego życia. Wokół nas zebrała się spora gromadka nowych „przyjaciół”.
– To! – Wskazuję palcem na rysunek okienka z wymianą walut.
Mężczyzna obraca słowniczek dookoła ze zdziwioną miną, a ja już wiem, że nic z tego nie wyjdzie. Dołącza do niego reszta ciekawskich i każdy, wyrywając sobie książeczkę z rąk, obraca ją na wszystkie strony. W końcu Izaak wyciąga portfel z pieniędzmi, pokazując mężczyznom mongolskie banknoty. Ten manewr okazuje się bardzo skuteczny, a jeden z naszych wybawicieli postanawia zaprowadzić nas pod próg samego banku. Dlaczego banku? W Chinach kantory nie istnieją, a walutę wymienia się w bankach lub hotelach. Proszę, co za porządny kraj.
Po tak pozytywnym doświadczeniu i bez wątpienia serdecznym powitaniu na Nowej Ziemi przyszła kolej na więcej niespodzianek.
Zakupiwszy autobusowy bilet do Pekinu, byliśmy gotowi, by spędzić dziesięć godzin wciśnięci w niewygodne siedzenia chińskiego autobusu. I tu się pomyliliśmy. Jakie niewygodne siedzenia? W ogóle nie było mowy o siedzeniach, bo gdy weszliśmy na pokład dwupoziomowego pojazdu, zamiast siedzeń zobaczyliśmy rozłożone łóżka. To był autobus z kuszetkami, jakiego należy się spodziewać, planując podróż długodystansowym autobusem nocnym. A to dopiero – robi się coraz ciekawiej. Wybałuszyliśmy oczy. Autobusowe posłania miały nawet podgłówki i pościel. Wprawdzie więziennie pasiastą, ale w miarę czystą. Chyba. Tak czy siak, byliśmy zadowoleni.
Po paru godzinach jazdy towarzystwo rozweseliło się, a chińska ferajna zaczęła raczyć się wysokoprocentowymi trunkami, otwierając coraz to inne butelki z rozmaitą cieczą oraz paczuszki z hermetycznie pakowanym jedzeniem. Ja zajmowałam łóżko na górnym pokładzie, a Izaak na dolnym. Los sprawił, że najweselej było tuż koło mnie. Po prawej stronie leżankę zajmował bardzo rozmowny mężczyzna podróżujący ze sporym zaopatrzeniem „procentowym” i – oczywiście – całą siatą jedzenia. Nie licząc bagażu, wnoszenie dodatkowej torby z produktami spożywczymi do pociągu czy autobusu to niemalże cecha narodowa Chińczyków, o której opowiem już wkrótce.
Otworzywszy butelkę czterdziestoprocentowego baijiu⁵, mężczyzna co rusz wyciągał kolejne bliżej niezidentyfikowane przekąski, częstując nimi mnie i Izaaka. Widać było, że sprawia mu to niesamowitą frajdę. Nam też. W rękach Izaaka wylądowała marynowana kurza stópka.
– Będziesz to jadł? – pytam zdumiona, bo wydawało mi się, że w życiu nie wzięłabym do ust czegoś podobnego.
– Pewnie, że tak. Wszystkiego w życiu trzeba spróbować.
Nie dało się zaprzeczyć, zwłaszcza że przez ostatnie osiem godzin fala nowości nie ustępowała. Po dwóch kolejkach wódki oboje obgryzaliśmy kurze pazury.
Podróżując po kraju, w którym powszechne obyczaje ludności są tak odmienne od tych, jakie panują w naszych rodzinnych stronach, należy się kierować zasadą numer jeden: Nigdy nie mów nigdy. Jeśli dziś wydaje ci się, że absolutnie nigdy czegoś nie zrobisz – nie zjesz, nie wypijesz, nie zmienisz swego nawyku, w ogóle się nie zmienisz na lepsze albo gorsze – to możesz być pewien, że za jakiś miesiąc czy dwa wszystkie te rzeczy będziesz już miał za sobą. Potrzeba sprawia, że słowo nie zdecydowanie traci zastosowanie i wypada z obiegu.
Chwytam do ręki małą paczuszkę, a w niej „coś”. Coś okrągłego i mokrego. Nadgryzam i czuję słony, bardzo słony smak. Lecz nie tylko smak, ale przede wszystkim barwa bardzo mnie zdziwiła. Ta okrągła, mokra, słona i czarna kulka okazała się być… jajkiem. Już po miesiącu ohydne i śmierdzące czarne jajo stało się moim nowym przysmakiem.
Podróż upływa nam bardzo… chińsko. Mój kompan próbuje uczyć mnie mandaryńskiego. Lekcja jednak idzie kiepsko, bo sam zna zaledwie cztery wyrażenia po angielsku: hello⁶, good morning⁷, goodbye⁸ oraz What’s your name?⁹. Jest tak niesamowicie komunikatywny, że brak porozumienia pomiędzy nami wcale mu nie przeszkadza, by nawiązać ze mną kontakt. Próbuję zasnąć, ale mój sąsiad co rusz mnie budzi.
– Hello! – woła głośno, chcąc zwrócić na siebie moją uwagę i zdecydowanie mu się to udaje. Słyszę go nie tylko ja, ale cały autobus. Inni śmieją się głośno.
– Goodbye! – sąsiad gasi małą lampkę zawieszoną nad łóżkiem i przyjmuje pozycję leżącą, symulując sen. Już się cieszę, że poszedł spać. Niestety, przeliczyłam się.
– Good morning! – nie zważając na późny wieczór, mój znajomy zapala znowu lampkę, zamieniając „do widzenia” na „dzień dobry”.
Gry nie ma końca. W trzeciej odsłonie „przedstawienia” sąsiad wplata What’s your name? pomiędzy good morning a goodbye. Sytuacja jest tragikomiczna. Wracając pamięcią do tego wydarzenia, po jakimś czasie obcowania z Chińczykami zdałam sobie sprawę, że mój dziecinny znajomy z autobusu to istny prototyp przeciętnego Chińczyka.
Chińczycy to naród pomocny, ale natarczywy, przyjazny, lecz irytujący, oszczędny co do pieniądza, lecz marnotrawny co do zasobów. Chińczycy są wyrozumiali wobec turystów, a krytyczni, wymagający, często nieczuli w stosunku do pracowników. Chiny to kraj paradoksu, czyli wszystko, co uwielbiamy i czego nie cierpimy – jednocześnie.
1 Zakaz plucia.
2 WC – wymawiane z angielska dablju si.
3 Toaleta lub łazienka.
4 Toaleta.
5 Baijiu – w dosłownym tłumaczeniu biały alkohol – chiński, mocny, destylowany napój alkoholowy.
6 Dzień dobry.
7 Dzień dobry.
8 Do widzenia.
9 Jak masz na imię?Dwudziestodwumilionowa stolica to drugie co do wielkości miasto w Chinach, zaraz po Szanghaju, który pod żadnym względem mu nie dorównuje. Nowoczesny, ogromny, bezduszny – tak najprościej mogłabym opisać największe miasto Państwa Środka. Pekin jest inny – dostojny, charyzmatyczny, niezapomniany. Pekin to miasto, do którego można wracać z tą samą radością i wyjeżdżać równie zahipnotyzowanym jak poprzednim razem. Historia, klimat i swojskość wąskich uliczek nadają stolicy wyjątkowego, przyjaznego charakteru, jakiego trudno doszukać się w wielu innych chińskich metropoliach.
Schowawszy przewodnik do kieszeni, wyszliśmy na miasto, by móc zagubić się wśród plątaniny pekińskich hutongów – wąskich uliczek wspaniale oddających klimat miasta, na których toczy się codzienne życie jego mieszkańców. Noszące nazwiska znanych osobowości, poetów i artystów uliczki to spuścizna Pekinu. Ich nazwy najczęściej odnoszą się do tego, czym dawno temu zajmowali się mieszkańcy danej uliczki – uliczka cieśli, złotników, lutników. Hostel Leo, do którego trafiliśmy, położony był przy jednym z takich właśnie zaułków. Przepełnione one były stoiskami z pełną gamą wszelkich potraw i smakołyków kuchni chińskiej oraz kramami, gdzie można było kupić ubrania oraz pamiątki.
Oświetlone uliczki tworzyły niepowtarzalny klimat. Mijamy stragany z jedzeniem nakłutym na patyczki. A jest na nich dosłownie wszystko: mięso, warzywa, owoce morza oraz słodkości. Próbuję robić zdjęcia, gdy z pieców ulicznych bucha para. Wszystko bowiem kucharze przyrządzają na oczach przechodniów. Wstępujemy do restauracji, by coś zjeść. Zamawiamy makaron w sosie i po chwili spostrzegamy, że jesteśmy jedynymi osobami jedzącymi danie uprzednio przygotowane przez kucharza. Restauracyjka tętni życiem, a siedzący przy stolikach Chińczycy do wielkiego naczynia kipiącego wrzątkiem samodzielnie wkładają składniki, które zamówili. Niebywałe. Okazuje się, że tu nie przychodzi się na gotowy posiłek, tylko z poszczególnych produktów samemu komponuje danie. Fantastyczny pomysł. Obserwujemy stolik obok, przy którym trwa prawdziwa biesiada. Kelner co rusz donosi grzyby, surowe mięso i świeże warzywa, a wesoła ferajna wkłada wszystko do dużego gara z rosołem i gotuje. Następnie pałeczkami wyjada ze środka ugotowane jedzenie, które zanurza w rozmaitych sosach. To oryginalny, tradycyjny hot pot.
Zupa hot pot, po chińsku huo guo, wywodzi się z północnej części Chin, z prowincji Sichuan umiejscowionej w samym sercu Chin, w zachodniej część kraju i obejmuje historyczne terytorium Tybetu. Znajdują się tam trzy duże rzeki, największa i najbardziej znana to Jangcy. Historia syczuańskiego hot pota nierozerwalnie związana jest z historią tego obszaru. W 1958 roku chiński przywódca, Mao, zakazał przygotowywania posiłków w domach, a wszystkie metalowe przybory kuchenne nakazał przetopić na stal. Wiązało się to z zamierzeniem zbudowania potęgi komunistycznych Chin na stali. Wycięto wówczas ogromne obszary leśne, a przy piecach zatrudniano każdą parę rąk. Trudna sytuacja ekonomiczna obszaru powodowała zarówno brak środków, jak i czasu na przyrządzanie posiłków. Bardzo powszechne stały się wówczas kantyny. Wielki głód, a także rewolucja kulturalna stworzyły kociołek, wypełniony wszystkim tym, co akurat było dostępne. Ten natomiast dał początek nowej potrawie, która na przestrzeni lat ewoluowała, a bez której podróż po dzisiejszych Chinach byłaby niepełna. Zupa podawana jest w każdym miejscu tego regionu, na każdym straganie i w każdej restauracji.
Do wywaru przygotowywanego z kości wołowych, wieprzowych lub drobiowych wrzuca się wszystko: warzywa, grzyby, ryby, różnego rodzaju owoce morza, wszelakie mięso. W prowincji Sichuan warzywny wywar sowicie przyprawiany jest chili, a na górze pokrywa go gruba warstwa ostrego tłuszczu, całość doprawiona jest pieprzem syczuańskim. Wszystkie potrzebne składniki nadziane są na drewniane patyczki, które następnie wrzuca się do wrzącej zupy, aby po ugotowaniu wyjąć je i zanurzyć w miseczce wypełnionej oliwą z orzeszków ziemnych z czosnkiem i ziołami. Wszystko jest naprawdę bardzo ostre, smak papryczki chili łagodzi lekko słodkawe piwo z beczki lub butelki, a także sok z ziemniaków. Obok każdego stolika znajduje się puste wiaderko, do którego wrzuca się po zjedzonym posiłku patyczki. Całe biesiadowanie odbywa się przy specjalnym stole, który ma wpuszczoną, okrągłą miskę, podgrzewaną od spodu butlą gazową, w której wrze w ogromnym kociołku zupa hot pot.
– Aaaaa!!! – Podnoszę pokrywkę jednej z misek, a na stół wyskakują żywe krewetki, które Izaak łapie patyczkami i wrzuca je do wrzątku – jedyne rozwiązanie, by posprzątać „bałagan”.
Opuszczamy restaurację, by dalej wałęsać się wśród stoisk. Sprzedawcy pamiątek oferują mi przeróżne rzeczy – od chińskich szachów po jedwabne apaszki.
– Tylko dwieście juanów – woła do mnie sprzedawca.
– Nie, dziękuję. Mam już chustę.
Gdy odmawiam, cena raptownie spada o połowę, o trzy czwarte… Tracę rachubę, ile warte mogą być te przedmioty. Macham sprzedawcom ręką na pożegnanie w obawie, by mi czegoś za darmo nie wcisnęli i już kolejny gadżet przyciąga mój wzrok. Ostatecznie kupuję skórzane buty po to, by już następnego dnia okazały się zdecydowanie za małe. A to pech. Nawet mój skromny rozmiar trzydzieści sześć wydaje się wielgachną stopą w porównaniu z maleńkimi stópkami Chinek.
Nie mam zbyt dużo czasu, by pożegnać się z Pekinem i Izaakiem. Ja obiecuję sobie, że jeszcze tu wrócę, Izaak, niepoprawny optymista, że gdzieś na pewno mnie odnajdzie.
– Przecież Chiny nie są w końcu takie wielkie! – rzuca żartobliwie na pożegnanie.
Lśniący pociąg relacji Pekin – Szanghaj zupełnie nie oddawał klimatu dotychczasowej wyprawy. Wręcz przeciwnie – nieubłaganie przypominał o tym, że rozpoczął się nowy, kolejny jej etap. Jaki on będzie? Lepszy czy gorszy? A może po prostu inny?
Nadszedł nieuchronny koniec wiecznej tułaczki. Koniec błądzenia wśród serpentyn ulic wielkich syberyjskich miast oraz błotnistych ścieżek dzikich wiosek. Koniec mozolnego ładowania plecaka do wielkich ciężarówek. Koniec zimna i zmęczenia. Wraz z nimi nieuchronnie nadszedł również kres poznawania zakątków dzikiej Rosji i niezmierzonych mongolskich stepów. Kres niepewności jutra. Do Chin dotarłam autostopem i tak jak nastał dla mnie kres podróży, wraz z nim przyszedł czas nowej przygody. Czas innych doznań i nowych wyzwań, do jakich niewątpliwie należy życie w Chinach oraz poznawanie chińskiej mentalności. Czas przetrwania wśród plątaniny sprzecznych informacji w labiryncie paradoksu. Jaka będzie szkoła, w której zamierzam pracować? Czy dam radę uczyć chińskie dzieci? Czy łatwo zaaklimatyzuję się wśród tutejszej społeczności? Tak szybko, jak jechał pociąg, przemykały moje myśli…
Stacja kolejowa szybkiego pociągu w Szanghaju jest połączona z metrem i lotniskiem jednocześnie. Oczywiście byłam zagubiona. Jednak zagubienie w Chinach to pojęcie względne, bo w Chinach nigdy nie jest się zagubionym, nawet jeśli się jest. Chiny to przedziwny kraj, w którym nawet przez moment nie czułam się nieproszona czy niemile widziana. Za każdym razem, widząc mą dezorientację, Chińczycy okazywali chęć pomocy, czy to w odnalezieniu drogi do hotelu, złapaniu autobusu, czy zakupieniu biletu. I język nie stanowił tutaj bariery. Wystarczyła odrobina dobrej woli obydwu stron, cierpliwość i oczywiście poczucie humoru. Chiny to kraj bardzo bezpieczny i można by pomyśleć, że to za sprawą policjantów, których istotnie na ulicach jest dość sporo. Ja jednak uważam, że Chińczycy jako naród nie należą do agresywnych ani wulgarnych. W najciemniejszych zakątkach ulic, do których władza nie zagląda, życie niezmiennie biegnie swoim spokojnym rytmem. Nikt nikogo nie zaczepia, nie widać bójek, pijaństwa czy chamstwa.
Lecz na dworcu w Szanghaju jeszcze o tym nie wiedziałam. Z pomocą przyszedł mi wtedy pewien biznesmen, który nie tylko szczęśliwie wyprowadził mnie z plątaniny ruchomych schodów, podjazdów i zjazdów, ale także kupił bilet na pociąg do Taizhou, zarezerwował pokój w pobliskim hotelu, a nawet zawiózł do niego taksówką, za którą osobiście zapłacił. Niewątpliwie byłam VIP-em i nie da się ukryć – pod wielkim wrażeniem. Czy to norma, czy szczęście początkującego? – zastanawiałam się wtedy.
Ze stolicy odległość ponad tysiąca kilometrów, jaka dzieli dwa głównie chińskie miasta – Pekin i Szanghaj – można pokonać szybkim pociągiem w niecałe pięć godzin. Szybka kolej Pekin – Szanghaj, znana również jako Szybka Kolej Jinghu, to linia kolejowa dużej prędkości o długości 1318 km, która łączy dwie główne strefy ekonomiczne w Chińskiej Republice Ludowej: Zatokę Pohaj i deltę Jangcy. Budowa rozpoczęła się 18 kwietnia 2008 roku. Układanie szyn zakończono 15 listopada 2010, a 30 czerwca 2011 rozpoczęto eksploatację, uruchamiając 90 pociągów dziennie w każdym kierunku. Prędkość maksymalna została zaplanowana na 380 kilometrów na godzinę. Jednak w celu obniżenia kosztów prędkość eksploatacyjną w chwili otwarcia linii ustalono na 300 kilometrów na godzinę. Taborem stały się pociągi CRH (China Railway High-speed). Linia została wybudowana przez Beijing-Shanghai High-Speed Railway Co., Ltd. Projekt kosztował 220,9 miliarda juanów (około 32 miliardów dolarów), a każdego dnia z linii korzysta około 200 tysięcy osób.
Kremowy, luksusowy pociąg dopiero od niedawna jest doskonałym ułatwieniem dla milionów chińskich biznesmenów podróżujących w interesach. Wyposażono go w gniazdka przy każdym siedzeniu, by owi biznesmeni mogli swobodnie podtrzymywać kontakt z wirtualnym światem ekonomii i handlu w tak szybko rozwijającym się gospodarczo kraju, jakim są Chiny. Na korytarzach, oprócz obszernych umywalek z lustrem i samowarów do przygotowywania wrzątku, znajdują się toalety. W dwóch osobnych kabinach, do wyboru, znajdują się toaleta z sedesem i typowy ichni „narciarz”. Do tego spłuczka jak w samolocie: ciach-prach i nie ma. Czyściutko i schludnie. Kontrast z ulicznymi toaletami olbrzymi, aż wierzyć się nie chce, że to ciągle ten sam kraj.
Gdyby Polak miał wybrać się do pracy do miasta odległego o czterysta kilometrów, to musiałby pojechać na drugi koniec kraju i czułby się tak, jakby poleciał na Księżyc. W Chinach ludzie, by dostać zatrudnienie i godziwe warunki pracy, zostawiają swe rodziny i pokonują tysiące kilometrów bez marudzenia. Przeglądając oferty pracy, zauważyłam, że najlepiej płatne stanowiska znajdują się w dwóch głównych miastach oraz na południu kraju w prowincji Guandong i pewnie ze względu na to linia szybkiego pociągu została rozbudowana właśnie na tej trasie. Dla Chińczyka podróż na rozmowę kwalifikacyjną z rodzinnego miasta na zachodzie kraju do oddalonego o dwa czy trzy tysiące kilometrów Pekinu na północnym wschodzie to nic nadzwyczajnego, nawet jeśli na tym obszarze linia szybkobieżnego pociągu jeszcze nie funkcjonuje. Dlatego moje przeczucie, że jeszcze kiedyś powrócę do stolicy, nie tyle okazało się cudownym zbiegiem okoliczności, co prawdopodobieństwem, jakie narzuca chiński rynek pracy. Wkrótce okazało się, że Pekin zrzesza nie tylko siłę roboczą…
Pekin ma w sobie magiczną moc jednoczenia. Wśród jego hutongów można by chodzić w nieskończoność – gubić się i odnajdywać. Napotykać ludzi, z którymi wcześniej zetknął nas los, żegnać się jedynie po to, by kiedyś znów uścisnąć sobie dłonie przy kolejnym powitaniu. W Pekinie – mekce podróżników.
– Izaak?
– Kinga?
Powróciły miłe wspomnienia pozostawione na granicy mongolsko-chińskiej.
– Cóż za niesamowity zbieg okoliczności! – wykrzykuję zdziwiona.
– Niekoniecznie. Spójrz! – Izaak wskazuje na siedzące wokół stołu towarzystwo. – Tak jak ty, oni wszyscy też tu trafili. Szlak transsyberyjski kończy się przecież w Pekinie.
Jeśli kogoś spotkamy w Rosji nad jeziorem Bajkał i nie natkniemy się na niego w stolicy Mongolii, Ułan Bator, to możemy spodziewać się miłego spotkania w Chinach. Tego wieczoru okazało się, że wszystkie drogi prowadzą do… Pekinu, a konkretnie do pubu Helen’s dla podróżujących z plecakiem. Na ścianie lokalu, niczym motto, widniał ogromny napis Life is Backpacking!¹ Przy jednym stole, jak jedna rodzina, siedzieli Amerykanin, Włoszka, Holenderka, chłopak z Południowej Afryki oraz Izaak i ja. Wszyscy, choć w różnych terminach, odbyliśmy tournée wokół Mongolii Centralnej, zanim nasze drogi zbiegły się w Pekinie.
– Piwo dla wszystkich? – proponuję. Przy barze rozpoznaje mnie Japończyk, z którym ponoć dzieliłam pokój w hostelu w Irkucku. Tym razem zupełnie się nie zdziwiłam…
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
1 Życie to podróż z plecakiem!