Chleb prawie że powszedni - ebook
Chleb prawie że powszedni - ebook
W opracowaniu Angeliki Kuźniak i Magdaleny Budzińskiej
Z przedmową Angeliki Kuźniak
Jądro ciemności, czyli życie artystki, zapis spraw małych i wielkich, zmagania z szarą codziennością, wieczna walka o pieniądze, rozterki i dylematy dotyczące własnej twórczości, ale i spraw tego świata, na którym Stryjeńska pojawiła się, jak sama zanotowała, przez „przypadkowy zbieg okoliczności podstępnie zareżyserowany przez bożka Kupidyna z łukiem”.
Była jednym z sześciorga dzieci państwa Lubańskich. Jej dzieciństwo było chyba najszczęśliwszym okresem w życiu. Od wczesnych lat rysowała. Kształciła się w Monachium. Przebrana za chłopaka wyjechała na tamtejszą akademię. I tak rozpoczęła się droga (i męka) twórcza artystki. Jej dzieła są jednym z symboli dwudziestolecia międzywojennego. Tworzyła dużo, a jednak ciągle zmagała się z brakiem pieniędzy. Dlatego wątek ten jak mantra przewija się przez całe pamiętniki, aż do ostatnich stron.
„Sytuacja z dnia na dzień staje się już kompletnie niemożliwa, bo nie gonię z obrazem pod pachą, aby zdobyć grosze na najbardziej szarą marę egzystencji – w stubarwnej centrali świata. O ironio! Nikczemny, deklasujący, ustawiczny i przymusowy wysiłek mózgu: skąd wyrwać forsy, nie da odpocząć nawet w chorobie! Koszmar jakiś!”
„Cóż to za pamiętniki?”, ktoś może zapytać. Na pierwszy rzut oka – zwyczajne. Są w nich imiona, nazwiska, adresy. Pojawiają się Witkacy, Karol Szymanowski, Jarosław Iwaszkiewicz, rodzina Mortkowiczów, Malczewscy, Jadwiga Beckowa, Ignacy Mościcki, Jan Lechoń, Olga Boznańska, Jan Kiepura, Loda Halama, Józef Czapski. Długo można by wyliczać. Są kopie listów […]. Do tego stare bilety, zdjęcia, dokumenty. Pisma od komornika, dowody spłaty długów. Dowody, że zaciąga nowe. Tytuły obejrzanych spektakli, daty wizyty u lekarza. Do jednej z kopert, którą zrobiła z czystej kartki papieru, Stryjeńska włoży pukiel swoich włosów. Tu i tam pojawiają się wycinki z gazet. Są też całe artykuły […]. Część pamiętników musiała powstać jeszcze w Krakowie, gdzie mieszkała podczas wojny. Część dotyczącą pobytu poza krajem Zofia Stryjeńska napisała zapewne w Genewie i w Paryżu. Pamiętniki kończą się w 1950 roku. Dwadzieścia sześć lat przed jej śmiercią. […] Tu wszystko skrzy się humorem, celnymi puentami, zdaniami, które natychmiast chce się wynotować.
Stryjeńska mawiała, że były czasy, gdy „cechowało [ją] nieomylne chlaśnięcie pędzlem, psiakref”. Trzeba dodać jeszcze: „i językiem”. Czytajcie więc Państwo. Czytajcie, „psiakref!”
Angelika Kuźniak, fragment wstępu
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-417-6 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Cóż to za pamiętniki?”, ktoś może zapytać. Na pierwszy rzut oka – zwyczajne. Są w nich imiona, nazwiska, adresy. Pojawiają się Witkacy, Karol Szymanowski, Jarosław Iwaszkiewicz, rodzina Mortkowiczów, Malczewscy, Jadwiga Beckowa, Ignacy Mościcki, Jan Lechoń, Olga Boznańska, Jan Kiepura, Loda Halama, Józef Czapski. Długo można by wyliczać.
Są kopie listów (sporo się ich zebrało przez te wszystkie lata), bywa, że oryginały, bo Zofia Stryjeńska często prosiła adresatów o zwrot korespondencji. Są też odpowiedzi. Niektóre autorka przepisuje, inne wkleja z kopertą między swoje wspomnienia. Z tego to powodu kartki formatu A4 – bo na takich notuje – przypominają kolaże. Do tego stare bilety, zdjęcia, dokumenty. Pisma od komornika, dowody spłaty długów. Dowody, że zaciąga nowe. Tytuły obejrzanych spektakli, daty wizyty u lekarza. Do jednej z kopert, którą zrobiła z czystej kartki papieru, Stryjeńska włoży pukiel swoich włosów. Tu i tam pojawiają się wycinki z gazet. Są też całe artykuły wrzucone luzem. Na przykład o powstaniu warszawskim, gdzie na zdjęciu strzałką zaznaczyła dwubarwną opaskę i dopisała: „Nasi najmilsi”. Jakieś maźnięcie pędzlem. Jakiś rysunek na marginesie. Ważniejsze słowa, niekiedy całe zdania, podkreślone. Często wielokrotnie.
Pismo Zofii Stryjeńskiej, dość wyraźne, nie zmienia się z biegiem lat. Litery są duże, ostre, lekko pochylone, bez wymyślnych zawijasów. Czasem tylko skraca wyrazy, jakby pisała w pośpiechu. Najczęściej używa granatowego atramentu, choć zdarza się, że sięga po zielony. Widać sporo kleksów, nie mniej skreśleń.
Każda kartka ma swój numer. Każdy rozdział pamiętnika – swoją teczkę.
Na pierwszy rzut oka wszystko jest więc uporządkowane, logiczne. Ale wystarczy się przyjrzeć, żeby bezradnie rozłożyć ręce.
Bo: rękopisy pamiętników są dwa (jeden niekompletny), a maszynopisów (też z brakami) – trzy wersje. I jeszcze te osobne kartki, których często do niczego nie można przyporządkować. Różnice, nawet jeśli dotyczą tego samego zdarzenia, bywają znaczące. Stryjeńska skreśla duże fragmenty, przepisuje je na nowo, wycina nożyczkami tylko po to, żeby nakleić w innym miejscu. Dlaczego wycina akurat te? Dlaczego w jednym maszynopisie coś pomija, a w drugim przywraca z naddatkiem? Która wersja była pierwsza? Trudno to rozstrzygnąć.
A co zrobić z diariuszem? Tymi ponad stu osiemdziesięcioma kartkami wyrwanymi z kalendarza, na których Zofia Stryjeńska odnotowała wydatki, kiedy po raz pierwszy próbowała stworzyć dla swoich dzieci dom. Przepisać wszystkie czy tylko ciekawsze? A teczka z artykułami o aferze, gdy za sprawą męża, Karola Stryjeńskiego, Zofia po raz drugi trafia do szpitala psychiatrycznego, tym razem do Batowic pod Krakowem? Są niepełne, nadpalone, naddarte. Uzupełniać, szukając w archiwach? A tytuły rozdziałów? Również tutaj Stryjeńska nie pomaga. Często proponuje ich kilka. Różnice są subtelne: data lub jej brak, podkreślenie. Jeden wyraz mniej. Wybieramy te, które najlepiej korespondują z treścią notatek.
Od początku było jasne, że pamiętniki w naszym opracowaniu mają być wersją najpełniejszą. Przywracamy zatem – za zgodą rodziny artystki – fragmenty w pierwszym wydaniu wykreślone. Jeśli uda się odczytać – także te zamazane. Korygujemy również pomyłki pierwszego wydania i dodajemy wiele wyjaśnień.
Spuścizna Zofii Stryjeńskiej, a wśród niej pamiętnik, trafiła do Biblioteki Jagiellońskiej w 2014 roku. Całość to ponad cztery tysiące stron. Teczek z pamiętnikiem jest kilka.
Nie jest jasne, kiedy pamiętniki powstały. Wydaje się, że Zofia Stryjeńska na początku nie pisała ich na bieżąco. Gdyby tak było, z pewnością nie myliłaby dat, a takie błędy się zdarzają, szczególnie we wspomnieniach z lat dzieciństwa i młodości. Może też niektóre historie – w rękopisach potraktowane skrótowo – by rozbudowała. Część pamiętników musiała powstać jeszcze w Krakowie, gdzie mieszkała podczas wojny. Część dotyczącą pobytu poza krajem Zofia Stryjeńska napisała zapewne w Genewie i w Paryżu. Pamiętniki kończą się w 1950 roku. Dwadzieścia sześć lat przed jej śmiercią.
Kiedy pod koniec wojny Stryjeńska wyjeżdża z Polski, pakuje wszystkie dokumenty i swoje najważniejsze dzieła do walizki. I od tamtego dnia taszczy je ze sobą w każdą podróż. Z Krakowa do Warszawy, z Warszawy do Paryża, z Paryża do Genewy, do Londynu, do Brukseli. Z powrotem do Krakowa. Czasem zostawiała je w przechowalni na dworcu.
Jej syn Jan wspominał: „Ileż razy jeździłem wykupywać przedawnione walizy, które magazynierzy musieli wyciągać, mrucząc, gdzieś z otchłani składów kolejowych. Mama miała świętości, między innymi płótna Bogów słowiańskich, których nie chciała sprzedać i które zawsze ze sobą woziła. Kiedyś zostawiła je w bufecie na dworcu w Paryżu i nigdy już ich nie odzyskała. Wiele (ile?) waliz zostało po jej śmierci na różnych dworcach”.
W liście do dzieci w 1949 roku Stryjeńska pisze: „Walizy zostawiam na Chabrol , zostały przy tym jako zastaw, bo nie wystarczyło już na uregulowanie rachunku noclegowego. Mówię o walizach dlatego, żebyście w razie mej dematerializacji zaopiekowali się tym, zwłaszcza jedną – popielatą, gdzie są różne papirusy i wspomnienia”.
„Trzeba ten cały balast dać przepisać na maszynie” – żali się w liście do siostry Jańci pod koniec marca 1961 roku. Sama nie ma sił się tym zająć. To dla niej trudny czas. Umiera Jacek, ukochany syn. Pamiętnikami interesują się wydawcy. Pośredniczyć ma Józef Czapski. „ ja rękopisów, gdzie powklejane są fotografie i liczne listy, nie mogę nikomu powierzać, tymczasem strasznie trudno kogoś znaleźć w języku polskim – pisze Zofia. – Ale nie mam zresztą teraz głowy do niczego, tylko do myślenia o Jacku”.
Zofia Stryjeńska doskonale wiedziała, jak jej pamiętniki mają wyglądać w druku. Na oddzielnej kartce zostawiała wskazówki (to nic, że często ze sobą sprzeczne).
Po pierwsze: czerwone kreski, które narysowała pod niektórymi akapitami, oznaczają odstępy czterocentymetrowe. Raczej: mają oznaczać, bo w rękopisach kreski się pojawiają, owszem, ale z innym opisem: „przerwa – 2 cm, 4 cm, 6 cm” oraz „bez przerwy”.
Po drugie: „Fotosy odnośne do tekstu i wycinki z gazet oraz ważniejsze listy też trzeba wklejać”.
„I reprodukcje obrazów” – to po trzecie.
Po czwarte: „Recenzje zostaną włączone do tekstu na osobnych kartach”.
Nie wszystkie wymagania mogliśmy spełnić.
„Niedawno wertowałam swe foliały pamiętników i różne archiwa – żali się w latach sześćdziesiątych w liście do siostry Maryli – i przegrafomaniłam się, aż mi niedobrze na widok atramentu”.
Grafomania? Nie ma co wierzyć Stryjeńskiej. Tu wszystko skrzy się humorem, celnymi puentami, zdaniami, które natychmiast chce się wynotować.
Stryjeńska mawiała, że były czasy, gdy „cechowało nieomylne chlaśnięcie pędzlem, psiakref”. Trzeba dodać jeszcze: „i językiem”.
Czytajcie więc Państwo.
Czytajcie, „psiakref!”.
Angelika KuźniakNota edytorska
Praca nad udostępnieniem czytelnikom tekstu tak obszernego, powstającego przez wiele lat i w kilku wersjach wymagała wprowadzenia pewnych korekt i ujednoliceń. Mając na uwadze przede wszystkim czytelność pamiętników, zdecydowałyśmy się na rozwinięcie wielu skróconych form, którymi posługuje się Stryjeńska w swoich zapiskach, oraz uwspółcześnienie ortografii i poprawę interpunkcji. Skorygowałyśmy także błędy ortograficzne i pomyłki w nazwach i zwrotach obcojęzycznych (zdarzały się Stryjeńskiej często, zwłaszcza w języku francuskim). Nie poprawiałyśmy błędów w rachunkach oraz zachowałyśmy daty, którymi Stryjeńska opatruje poszczególne rozdziały, choć często z ich treści wynika, że opisane zdarzenia lub same zapiski wykraczają poza podane ramy czasowe. Zachowałyśmy także wszystkie oryginalne tytuły i śródtytuły, w tym Skrót i Fragment, którymi Stryjeńska posługiwała się w początkowych rozdziałach, wreszcie odautorskie podkreślenia oraz fragmenty wykreślone. Uwzględniłyśmy także listy wklejone lub przepisane przez autorkę do głównego tekstu pamiętników, podobnie wklejone zdjęcia oraz wycinki z gazet. Te ostatnie często są urwane lub nieczytelne; zazwyczaj Stryjeńska wycinała sam tytuł lub nagłówek, czasem niewielki fragment, zwykle nie podając autora, daty ani miejsca publikacji, a poszczególne wycinki naklejała jedne na drugich, jak w kolażu. Starałyśmy się jednak możliwie dokładnie odtworzyć, czego dotyczyły. Wszystkie przypisy oraz uzupełnienia w nawiasach kwadratowych pochodzą od redakcji. Materiał ilustracyjny składa się w całości z dokumentów zebranych w archiwum artystki przekazanym przez rodzinę Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie.Batowice
1927
„Przegląd Wieczorny”, 2 września 1927
Niebywała przygoda wybitnej artystki malarki
Zofia Stryjeńska przemocą wywieziona do sanatorium dla umysłowo chorych
Wczoraj w nocy do mieszkania znanej artystki malarki p. Zofii Stryjeńskiej przybyła nagle policja wraz z lekarzem i jako podejrzaną o obłęd wywiozła p. Stryjeńską z Zakopanego podobno do zamkniętego sanatorium.
Fakt powyższy wywołał w Zakopanem niesłychane oburzenie i zdumienie, albowiem p. Zofia Stryjeńska mimo pewnej ekscentryczności nie zdradzała żadnej choroby umysłowej.
„Kurier Czerwony”, 3 września 1927
Z tajemniczych mroków porwania Zofii Stryjeńskiej
Miał go dopuścić się mąż
Całe Zakopane pozostaje pod wrażeniem porwania i uwięzienia znakomitej malarki p. Zofii Stryjeńskiej.
Porwanie to nastąpiło około godz. 10 wieczorem, kiedy p. Stryjeńska zajęta była wykańczaniem kartonów autolitografii Tańce polskie.
Do mieszkania artystki przybył lekarz zdrojowy dr Gabryszewski w towarzystwie przedstawicieli władz policyjnych. P. Stryjeńską siłą uprowadzono i wywieziono do sanatorium zamkniętego w Batowicach pod Krakowem.
Opinia miejscowa zgodnie głosi, iż sprawcą porwania jest mąż artystki p. Karol Stryjeński, przeciw któremu wytoczyła ona proces rozwodowy.
Porwanie i osadzenie w sanatorium ma – jak mówią – na celu wytworzenie opinii, iż p. Stryjeńska cierpi na obłęd. Gdyby fakt ten uznano, wówczas dzieci pp. Stryjeńskich pozostałyby przy ojcu.
W Zakopanem zawiązał się specjalny komitet, mający za zadanie obronę p. Stryjeńskiej, a w pierwszym rzędzie – uwolnienie jej z sanatorium.
Na czele komitetu stoi pp. Alicja Reymontowa i Karol Szymanowski.
„ABC. Nowiny Codzienne”, 3 września 1927
Ohydna intryga na tle sprawy rozwodowej
Uwięzienie wielkiej artystki w domu dla obłąkanych
D. 31 ub. m. w nocy w mieszkaniu znakomitej malarki p. Zofii Stryjeńskiej w Zakopanem zjawiła się policja wraz z lekarzem i poleciła jej udanie się z sobą jako podejrzanej „o obłęd”. Tej samej nocy asysta policyjna i lekarska wywiozła p. Zofię Stryjeńską z Zakopanego, podobno do zamkniętego sanatorium.
Wiadomość o tym niesłychanym fakcie wywołała w Zakopanem ogromne wzburzenie. Stryjeńska była w pełnym rozpędzie pracy artystycznej i właśnie opracowywała projekt dekoracji do Skałki, kiedy zjawiła się komisja policyjno-lekarska. Oświadczyła ona spokojnie asyście, że „nie przypuszczała, aby nikczemność mogła sięgnąć tak daleko”.
Podobno niesłychany skandal, na jaki pozwolono sobie względem znakomitej artystki p. Stryjeńskiej, powstał na tle procesu rozwodowego, który artystka prowadzi z b. mężem swym p. Karolem Stryjeńskim. Miły małżonek usiłuje w ten sposób zatrzymać przy sobie dzieci.
Wśród kolonii artystycznej i w szerokich sferach inteligencji wywiezienie p. Stryjeńskiej wywołało głębokie oburzenie.
Najbliższa rodzina i znajomi przedsięwzięli kroki, aby wyzwolić p. Stryjeńską z rąk ohydnej intrygi.
„Kurier Poranny”, 3 września 1927
Wywiezienie znanej malarki p. Zofii Stryjeńskiej do sanatorium dla umysłowo chorych
Wczorajszy „Przegląd Wieczorny” donosił o wywiezieniu przemocą znanej artystki malarki p. Zofii Stryjeńskiej do sanatorium dla umysłowo chorych.
W sprawie tej dowiadujemy się, co następuje. Onegdajszej nocy do mieszkania p. Zofii Stryjeńskiej w Zakopanem przybyła nagle policja wraz z lekarzem i jako podejrzaną o obłęd wywiozła p. Stryjeńską z Zakopanego do któregoś z sanatoriów.
Fakt powyższy wywołał wśród bliskich znajomych p. Zofii Stryjeńskiej niesłychane oburzenie, bowiem według zeznań tych osób p. Stryjeńska była może zbyt gwałtowną, lecz mimo pewnej ekscentryczności nie zdradzała żadnej choroby umysłowej. Ostatnio nawet dyrektor Teatru Miejskiego w Krakowie dr Nowakowski zaangażował ją do teatru jako dekoratorkę i p. Stryjeńska przygotowała już szereg szkiców dekoracji. Oburzenie jest tym większe, że nie można ustalić, gdzie p. Stryjeńska się znajduje. Poszukiwania po sanatoriach, podjęte ze strony jej bliskich znajomych, nie dały dotychczas rezultatu. Istnieje podejrzenie, że przyczyną porwania przemocą p. Zofii Stryjeńskiej i wywiezienia w niewiadomym kierunku były jej nieporozumienia z męża rodziną.
„Gazeta Warszawska Poranna”, 4 września 1927
Porwanie malarki Stryjeńskiej
Ogromne wzburzenie wywołał w Zakopanem fakt wywiezienia znakomitej malarki Zofii Stryjeńskiej do sanatorium dla umysłowo chorych. Dn. 1 bm. przybyła do mieszkania pani Stryjeńskiej policja wraz z lekarzem i przemocą zabrała malarkę do szpitala, twierdząc, że jest obłąkana!
W Zakopanem zawiązał się specjalny komitet, mający za zadanie obronę p. Stryjeńskiej, a w pierwszym rzędzie – uwolnienie jej z sanatorium.
Na czele komitetu stoi pp. Alicja Reymontowa i Karol Szymanowski.
, 4 września 1927
Echa wywiezienia Zofii Stryjeńskiej przemocą z Zakopanego
Rodzina p. Stryjeńskiej prosi nas o zaznaczenie, że wbrew doniesieniom jednego z pism wieczornych wczorajszych p. Zofia Stryjeńska nie uległa żadnemu chwilowemu atakowi przy pracy i ani za wiedzą i zgodą swoich rodziców, tj. państwa Lubańskich, nie została „chwilowo” wywiezioną do zakładu dla nerwowo chorych, natomiast ten ze wszech miar godny napiętnowania przeprowadzony zamach na wolność osobistą zainspirował były mąż Karol Stryjeński. Z chwilą gdy to piszemy, może już dzięki interwencji przyjaciół z p. Karolem Szymanowskim na czele u władz prokuratorskich, p. Stryjeńska została już zwolniona z sanatorium dla nerwowo chorych w Batowicach.
Sfery artystyczne Zakopanego postanowiły bojkot towarzyski Karola Stryjeńskiego.
„Kurier Poranny”, 5 września 1927
P. Stryjeńska w zakładzie w Batowicach
W sprawie umieszczenia artystki malarki Stryjeńskiej w zakładzie dla nerwowo chorych korespondent Wasz dowiaduje się następujących nowych szczegółów.
Jak już poprzednio było wiadomo, p. Stryjeńska została wywieziona z Zakopanego i umieszczona w sanatorium dra Rogalskiego dla nerwowo chorych w Batowicach pod Krakowem. Tam właśnie odwiedzili ją w sobotę (3 bm.) mąż artystki p. Karol Stryjeński w towarzystwie artysty malarza Witkiewicza i odbyli z nią dłuższą rozmowę. Niedługo po ich wyjeździe p. Stryjeńska zdołała omylić czujność opiekujących się nią sanitariuszy i uciekła do Krakowa. W ślad za nią wyjechał jeden z lekarzy zakładowych, odszukał artystkę w domu i dłuższą perswazją nakłonił ją, by dobrowolnie powróciła do zakładu.
„Kurier Czerwony”, 5 września 1927
Prawda o rzekomym porwaniu malarki Zofii Stryjeńskiej
Chora nerwowo artystka w prywatnej lecznicy
Kilka dni temu dotarła do Warszawy wiadomość o przewiezieniu słynnej artystki malarki p. Zofii Stryjeńskiej z Zakopanego do jednego z sanatoriów dla nerwowo chorych. Wraz z wiadomością poczęły po Warszawie krążyć sensacyjne pogłoski i domysły, przedstawiające przewiezienie Stryjeńskiej jako porwanie, dokonane przemocą i niepokojące opinię publiczną.
Według stwierdzonych przez nas bezpośrednio w Zakopanem informacji sprawa przedstawia się następująco:
Świetna artystka od dłuższego czasu zdradzała objawy silnego rozstroju nerwowego, który objawił się w szeregu gwałtownych, a często nawet niebezpiecznych wystąpień.
Ostatnio stan chorej znacznie się pogorszył. Dzieci p. Stryjeńskiej wychowały się u siostry męża artystki.
P. Stryjeńska przebywa obecnie w lecznicy dla chorych nerwowo w Batowicach. Kuracja postępuje normalnie i jest wszelka nadzieja, że znakomita artystka niebawem wróci w pełni sił do pracy.
Pogłoski o porwaniu przemocą znakomitej artystki są pozbawione wszelkich podstaw.
P. Stryjeńska zgodziła się na wyjazd bez sprzeciwu i podróż do Batowic odbyła się w towarzystwie lekarza. Przewiezienia dokonano z polecenia lekarskiego, za wiadomością władz i po spełnieniu wszelkich formalności prawno-lekarskich, wymaganych w takich przypadkach.
Również bezpodstawne są wiadomości o akcji artystów mającej jakoby na celu „zwolnienie” p. Stryjeńskiej. Wszyscy artyści bawiący w Zakopanem, przekonani, że podjęte kroki oddziałują korzystnie na zdrowie i zdolność do pracy świetnej malarki, złożyli na ręce męża jej, znanego architekta p. Karola Stryjeńskiego, oświadczenie, w którym wyrażają ubolewanie, że błędne informacje i pogłoski nadały smutnemu wypadkowi charakter skandalu.
„Kurier Warszawski”, 6 września 1927
W sprawie Zofii Stryjeńskiej
Pod tym tytułem ogłasza urzędowa P A T co następuje: „Według informacji zaczerpniętych u źródeł urzędowych, w sprawie artystki-malarki p. Zofii Stryjeńskiej dowiadujemy się, że dnia 31 sierpnia p. Stryjeńska z powodu braku na miejscu, w Zakopanem, lekarzy specjalistów wskutek porady przybyłego z Krakowa lekarza wyjechała w towarzystwie tegoż lekarza do prywatnego sanatorium w Batowicach celem uzyskania porady u szeregu wybitnych lekarzy krakowskich. Wywiezienie p. Stryjeńskiej siłą za pośrednictwem organów policji nie miało miejsca i korespondenci dzienników podający ten fakt byli wprowadzeni w błąd przez bezpodstawne, a tendencyjne złośliwe plotki krążące po Zakopanem. Stan zdrowia p. Stryjeńskiej nie budzi żadnych poważnych obaw. Odciągnienie jej od pracy twórczej choćby na krótki czas, aby odpoczęła, daje rękojmię tym intensywniejszej dalszej jej pracy na polu sztuki i było wskazane, co sama artystka zrozumiała. Po wypoczynku, o ile nam wiadomo, p. Stryjeńska ma przystąpić do szeregu prac ilustratorskich oraz z dziedziny dekoracji teatralnej, na które otrzymała zamówienia”.
„Ilustrowany Kurier Codzienny”, 6 września 1927
P. Zofia Stryjeńska w domu
Koniec średniowiecznego zamachu na wolność osobistą
Dowiadujemy się, że p. Zofia Stryjeńska, znakomita malarka, powróciła z lecznicy w Batowicach do Krakowa i bawi w domu. Komisja sądowo-lekarska orzekła, iż umieszczenie p. Stryjeńskiej w zakładzie dla nerwowo chorych było zupełnie bezpodstawne. Lekarz gminny dr Gabryszewski ma zostać pociągnięty za to do odpowiedzialności.
„Kurier Czerwony”, 7 września 1927
Zofia Stryjeńska powróciła do domu
Znakomita malarka p. Zofia Stryjeńska, przewieziona przed kilku dniami do lecznicy w Batowicach, powróciła do Krakowa i zamieszkała w domu.
„Przegląd Wieczorny”, 7 września 1927
Sprawa sądowa za krzywdę p. Zofii Stryjeńskiej
Umieszczenie jej w zakładzie dla nerwowo chorych uznane za bezpodstawne
W dniu wczorajszym p. Zofia Stryjeńska powróciła z lecznicy w Batowicach do Krakowa i zamieszkała w swym mieszkaniu. Komisja sądowo-lekarska orzekła, iż umieszczenie p. Zofii Stryjeńskiej w zakładzie chorych było zupełnie bezpodstawne. Dr Gabryszewski, lekarz miejski Zakopanego, który wydał świadectwo na umieszczenie p. Stryjeńskiej w zakładzie dla nerwowo chorych, ma być pociągnięty do odpowiedzialności sądowej.
„Głos Prawdy”, 7 września 1927
Za krzywdę Z. Stryjeńskiej stanie przed sądem dr Gabryszewski
Opinia Krakowa wzburzona bezpodstawnym umieszczeniem jej w zakładzie dla nerwowo chorych
Zofia Stryjeńska po kilkudniowym pobycie w lecznicy dla umysłowo chorych w Batowicach powróciła onegdaj do Krakowa i zamieszkała w domu swych rodziców. Komisja sądowo-lekarska, zawezwana do zakładu dzięki staraniom rodziny, orzekła, iż umieszczenie Zofii Stryjeńskiej w zakładzie dla umysłowo chorych było zupełnie bezpodstawne.
Dr Gabryszewski, lekarz miejski Zakopanego i przyjaciel Karola Stryjeńskiego, który wydał świadectwo na umieszczenie Stryjeńskiej w zakładzie dla nerwowo chorych, zarówno jak i b. mąż artystki K. Stryjeński, zostali pociągnięci do odpowiedzialności sądowej.
Sfery artystyczne Krakowa są wzburzone wypadkiem pani Stryjeńskiej, dlatego tym dziwniejszym wydaje się komunikat w całej tej sprawie podpisany przez szereg wybitnych przedstawicieli sztuki.
„Głos Prawdy”, 8 września 1927
Z nieszczęścia nie czynić sensacji
Oświadczenie grupy literatów i artystów
Otrzymaliśmy list następujący:
Wobec pojawienia się w jednym z pism krakowskich wiadomości o „wywiezieniu przemocą” znakomitej malarki p. Zofii Stryjeńskiej „do zamkniętego sanatorium” niżej podpisani, przebywający w Zakopanem, protestują przeciw fałszywemu i krzywdzącemu przedstawieniu wypadku. P. Zofia Stryjeńska od dłuższego czasu chora nerwowo wyjechała na polecenie i pod opieką lekarza do lecznicy dla chorych nerwowo w Batowicach, gdzie znajduje się na kuracji.
Podpisani wyrażają głębokie ubolewanie z powodu wyzyskiwania w celach sensacji nieszczęścia, które powinno być otoczone współczuciem i czcią.
Oświadczenie podpisali m.in. Kazimierz Brzozowski, Piotr Choynowski, Janusz Domaniewski, Ferdynand Goetel, Władysław Jarocki, Kornel Makuszyński, Rafał Malczewski, Stefan Meyer, Kazimierz Mochnacki, Stanisław Sobczak, Mieczysław Szerer, Karol Szymanowski, Kazimierz Wierzyński.
„Gazeta Warszawska Poranna”, 8 września 1927
Uwolnienie p. Stryjeńskiej
W głośnej sprawie o wywiezienie z Zakopanego i umieszczenie przemocą w zakładzie dla obłąkanych w Batowicach znanej malarki p. Zofii Stryjeńskiej nastąpił decydujący zwrot.
Wczoraj z rana na skutek orzeczenia ekspertów, a mianowicie dr. Piltza, profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, oraz dr. Artwińskiego, powziętego z udziałem delegata Sądu Okręgowego w Krakowie, pani Zofia Stryjeńska została zwolniona z zakładu.
Jak się dowiadujemy, p. Z. Stryjeńska wytacza proces mężowi.
„Kurier Warszawski”, 8 września 1927
A więc oburzenie było słuszne…
Pisma krakowskie donoszą, iż znakomita malarka p. Zofia Stryjeńska, która, jak wiadomo, była umieszczona w zakładzie dla nerwowo chorych w Batowicach pod Krakowem, już zakład opuściła i powróciła do domu.
Komisja sądowo-lekarska orzekła, iż umieszczenie p. Stryjeńskiej w zakładzie dla nerwowo chorych było zupełnie bezpodstawne.
„Głos Prawdy”, 8 września 1927
Sprostowanie dr. Tadeusza Gabryszewskiego
Otrzymujemy nast. sprostowanie: „Nieprawdą jest, jak w art. z daty 7 bm. podano, że bez badania p. Zofii Stryjeńskiej wystawiłem świadectwo, na mocy którego umieszczono ją w Zakładzie Umysłowo Chorych i że wytoczono mi za to dochodzenie, ale prawdą jest, że na polecenie mej władzy przełożonej, tj. komisarza rządu dla spraw gminy Zakopane, spisałem protokoły z osobami zgłaszającymi zeznanie o stanie umysłowym p. Zofii Stryjeńskiej, a po spisaniu protokołów wydałem orzeczenie, które wraz z protokołami oddałem Urzędowi, który mi tę czynność polecił wykonać. Żadnego jednak dochodzenia nikt mi nie wytaczał, ani nie wytoczył. – Z głębokim poważaniem: dr Tadeusz Gabryszewski, lekarz gminny w Zakopanem”.
„Rzeczpospolita”,
Echa sprawy p. Z. Stryjeńskiej
W związku ze znaną aferą wywiezienia do zakładu dla umysłowo chorych artystki-malarki Zofii Stryjeńskiej, otrzymał dymisję dr Gabryszewski, lekarz gminny i klimatyczny w Zakopanem.
Również komisarz rządu dla gminy Zakopane, radca Starosolski, ma opuścić zajmowane stanowisko. Przewidziane jest mianowanie stałego komisarza gminnego i klimatycznego na przeciąg 5 lat. Kandydaci na te stanowiska nie są dotychczas wymieniani.
„Robotnik”, 8 września 1927
Sprawa Zofii Stryjeńskiej
Stryjeńska została bezprawnie umieszczona w zakładzie dla nerwowo chorych
Znakomita malarka polska, p. Zofia Stryjeńska, wywieziona przed paru dniami z Zakopanego do sanatorium dla nerwowo chorych w Batowicach, opuściła onegdaj sanatorium i udała się do Krakowa, komisja sądowo-lekarska orzekła, iż umieszczenie p. Zofii Stryjeńskiej w zakładzie dla nerwowo chorych nie miało żadnych podstaw. Lekarz miejski w Zakopanem, dr Gabryszewski, który wydał świadectwo lekarskie na umieszczenie p. Stryjeńskiej w zakładzie dla nerwowo chorych za to pociągnięty do odpowiedzialności karnej. W ten sposób ta niezwykła a przykra sprawa znajdzie swój epilog w sądzie.
„Express Poranny”, 9 września 1927
Znakomita artystka Zofia Stryjeńska cieszy się najlepszym zdrowiem
Dyr. Stryjeński przedstawi sprawę oszczerczej kampanii sądowi obywatelskiemu w Warszawie
Z Zakopanego telefonują nam: Znana artystka malarka Zofia Stryjeńska, po przeprowadzonych badaniach lekarskich opuściła lecznicę dla nerwowo chorych w Batowicach.
Badania lekarskie stwierdziły, że chwilowy rozstrój nerwowy, który wywołał konieczność przybycia p. Stryjeńskiej do lecznicy batowickiej, minął bez śladu.
Pani Stryjeńska przebywa obecnie w Krakowie, gdzie pracuje intensywnie nad zaczętymi dawniej dziełami.
Mąż znakomitej artystki, p. Karol Stryjeński, dyrektor Szkoły Przemysłu Drzewnego w Zakopanem, powołany niedawno na stanowisko profesora Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie, postanowił z powodu fałszywych, oszczerczych i uwłaczających czci wiadomości, skierowanych przeciw niemu, przedstawić całą sprawę sądowi obywatelskiemu w Warszawie.
Kłamliwe wiadomości, jakoby dyr. Stryjeński przez umieszczenie żony w zakładzie dla nerwowo chorych chciał wpłynąć na uzyskanie rozwodu, wywołać muszą najwyższe oburzenie nas wszystkich, którzy kiedykolwiek mieli sposobność zetknąć się z rodziną pp. Stryjeńskich.
„Głos Prawdy”, 10 września 1927
Jak było naprawdę
Zamach na wolność Zofii Stryjeńskiej
Poniżej zamieszczamy list otwarty pani Zofii Stryjeńskiej do p. Kornela Makuszyńskiego, który jest odpowiedzią na list podpisany przez kilku przedstawicieli literatury i sztuki, a zamieszczony przed paru dniami w prasie stołecznej. List otwarty pani Stryjeńskiej kładzie jednocześnie kres wszelkim plotkom o przykrej sprawie zamknięcia artystki w zakładzie dla nerwowo chorych w Batowicach.
List otwarty wysłany przez panią Z. S. na ręce p. Kornela Makuszyńskiego dnia 8.9.1927 r.
Do JW. Panów: Kazimierza Brzozowskiego, Piotra Choynowskiego, Janusza Domaniewskiego, Ferdynanda Goetla, Władysława Jarockiego, Jerzego Warchałowskiego, Rafała Malczewskiego, Stefana Meyera, Kazimierza Mochnackiego, Adolfa Nowaczyńskiego, Stanisława Sobczaka, Mieczysława Szerera, Jana Lechonia, Karola Szymanowskiego, Kazimierza Wierzyńskiego, Wojciecha Jastrzębowskiego.
W prasie polskiej rozmaitych odcieni ukazują się sporadycznie wiadomości o mnie nieodpowiadające zupełnie prawdziwemu stanowi rzeczy.
Wyczytałam w pismach warszawskich z dnia 8 września br. artykuł pod tytułem Z nieszczęścia nie czynić sensacji podpisany m.in. i przez Pana, drogi Panie Kornelu.
Ośmieliło mnie to napisania niniejszego listu z prośbą, by Pan raczył o treści tegoż listu powiadomić Panów wyżej wymienionych. Żywię bowiem do Pana pełne zaufanie, że prośbie tej zechce Pan zadość uczynić.
Otóż przystępuję do rzeczy: W dniu 30 br. o godzinie wpół do dwunastej w nocy zjawił się w moim mieszkaniu jakiś lekarz krakowski w towarzystwie sanitariuszy, który pokazując mi rzekome polecenie dra Gabryszewskiego z Zakopanego przewiezienia mnie jako ciężko umysłowo chorej do Batowic, zażądał, bym się zaraz z nim do Batowic udała, grożąc w razie oporu użyciem przemocy.
Będąc w pełni używania rozumu w tej krytycznej chwili i widząc się bezbronną wobec nasłanych na mnie mężczyzn, legitymujących się rzekomym zleceniem dr. Gabryszewskiego, dalej nie chcąc przez swoją zupełnie słuszną obronę spowodować wysłanników krakowskich do użycia wobec mnie przemocy i zdokumentowania wówczas przez nich mojej rzekomej choroby umysłowej, bez oporu, lecz na skutek groźby wsiadłam w ich towarzystwie do samochodu, którym o godzinie czwartej rano dnia 31 sierpnia br. przybyliśmy do Zakładu dla nerwowo chorych w Batowicach.
Znamienną rzeczą dla tej całej sprawy jest, że mnie – rzekomo ciężko chorą umysłowo – oddano do Zakładu w Batowicach, w którym za pobyt znaczne pieniądze ktoś – bliżej mi nieznany – zapłacić będzie musiał, a w którego interesie leżało prawdopodobnie, aby ze mnie pod względem umysłowym zupełnie normalnej zrobić ciężko umysłową chorą i niewłasnowolną.
Ukrytym pragnieniem na razie nieznanej mi osoby nie stało się zadość, ponieważ Sąd Powiatowy Cywilny dla spraw opiekuńczych w Krakowie, na podstawie orzeczenia zaprzysiężonych znawców sądowych w osobie prof. Piltza i dra Olbrychta, uznając mnie pod względem umysłowym za normalną i własnowolną, zarządził zwolnienie mnie z przymusowego pobytu w Zakładzie w Batowicach w dniu 6 września br. o godzinie piątej po południu.
Z przedstawionego powyżej stanu sprawy, który to stan sprawy znajduje potwierdzenie w aktach Sądu Powiatowego Cywilnego dla spraw opiekuńczych w Krakowie, wynika niezbicie: że chorą umysłowo nie byłam, że dopuszczono się na mnie niesłychanego bezprawia, że komuś specjalnie zależało na uzyskaniu orzeczenia, które by mogło być podstawą pozbawienia mnie własnowolności, że sztucznie uknuta intryga w zupełności się nie powiodła.
Jeszcze raz ponawiam moją prośbę gorącą, aby Pan raczył o treści tegoż listu poinformować dokładnie na wstępie wymienionych swych przyjaciół i znając, kochany panie Kornelu, życzliwość Pana serdeczną dla mnie, proszę gorąco pocieszyć to grono osób współczujących i ubolewających nad nieszczęściem, którego z łaski Bożej jakoś nie było.
Zofia Stryjeńska
Dobre! Co?Lwów
Październik 1932
Intermedium (1927–1932)
Z Batowic wracam do Warszawy. Płacę rozwód z Karolem w obawie, żeby znowu za podszeptem wesołej kompanii nie urządził mi takich figlów. Nie chciałabym, żeby odium padało na dzieci, że mają matkę umysłowo nienormalną, tym bardziej że w mej rodzinie nie było żadnych chorób na temat Napoleonów, Cezarów, dyktatorów czy markizów de Sade. Mam świadectwa kilku powag psychiatrycznych lekarskich, które zażądałam, aby mi wydano po paru dniach przetrzymania mnie w Batowicach, i mogłabym wytoczyć Karolowi proces, ale daję spokój i robię rozwód.
Rok 1929 – ślub z Arturem na Lesznie (słój z marynowanymi grzybami jako prezent ślubny).
Księżyca nie widać na tych paskudnych reprodukcjach.
Rok 1929 – zgon najdroższego Tatusia, Ojca naszego, Dobrodzieja całożyciowego, Rodzica naszych licznych talentów, opiekuna całej rodziny.
Pogrzeb Ojca na cmentarzu Rakowickim w Krakowie. – Powrót do Warszawy. – Szwagier dziennikarz Jan Maksyś angażuje mi się na sekretarza. Wypisuję mu pełnomocnictwo.
Okres romansu z Arturem – Nicea – Riond-Bosson – Wystawa Kolonialna Paryż – Powrót do kraju – Różne gębobicia – Mam powodzenie u płci brzydkiej – Wystawy w Warszawie – Rok 1930 i 1931.
Rok 1932 – Wystawa we Lwowie – Pierwszy okres baletów – Achilles Breza, Grek spod Troi opatruje swą piętę.
Lwów 1932
Jaki jednak organizm ludzki jest szatańsko wytrzymały, to nie do pojęcia. Dzień w dzień zatruwa się go nikotyną, czarną kawą, którą pije się tak często, nie mówiąc już o alkoholach, a on nic. Maszyneria cudowna! Goetel niedawno wspominał, jak to osiem dni z rzędu pił z przyjaciółmi, gdy dostał nagrodę literacką. Wieniawa np. ciągle podgazowany chodzi. Nie, żeby chętnie pił nawet, ale zmuszony jest uczestniczyć ciągle w obiadach oficjalnych albo bankietach, na których nie pić niepodobna. I zdrów jak rzepa, zgrabny, ubranie na nim dobrze leży. A lotnicy jak piją! Mackiewicz na lotnisku rysował, to z nimi bywał i niejednokrotnie opowiadał o brawurze, jak i szaleństwach, które nie byłyby do pomyślenia na trzeźwo. A tak – Bóg się pijakami opiekuje. Najznakomitszy z pijaków mej epoki, malarz Kamil Witkowski, rzadko teraz bywa w Ziemiańskiej. Sławne oni z karykaturzystą Grusem odrabiali festiwale. Parę lat temu ludzie mieli jeszcze trochę grosza, to fajfy, koktajle, bridże i przyjęcia liczne były po wigwamach prywatnych. W jednym z takich domów, gdzie wspaniałą kolację urządzono, Kamil z Grusem „koncert” tam dali; osób było wiele zaproszonych, a między innymi pyszny Franio Fiszer, filozof, epikurejczyk, znany dobrze w Warszawie, umysł szeroki, a równocześnie z tym smakosz o pojemności nieludzkiej, którego dewizą było „le pape c’est moi”, a którego głos brzmiący jak argafon ogłuszał nas, marnych statystów życia cisnących się do niego, aby się skąpać w słońcu „percepcji empirycznych”. Poprawiając binokle, ledwie też raczył nas zauważać w swych dysputach metafizycznych, godnych uchwycenia na płyty, podczas gdy ręka muskała wspaniałą lwią brodę ufarbowaną jodyną, a rozwianą na poplamionej gulaszem kamizeli. – Gdy wszyscy się na tej wizycie popili na całego i andante wieczoru minęło, zamknięto gospodarzy oraz kilka dostojniejszych a wykończonych osób w spiżarni, żeby nie przeszkadzali zabawie. Meble poprzesuwano, pianino napojono winem i zaczęły się duetowe popisy natchnionych amatorów trubadurów, przeplatane „aforyzmami” Kamila. Grus klatkę z kanarkiem pod żyrandolem powiesił i błagał go na klęczkach o pieśń słowiczą. Na tle tego Franio Fiszer zmontował ze szczotki na kiju wędkę i napuściwszy wody w łazience, że na brzeg wanny się przelewała, wygramolił się na rusztowanie z krzeseł i rybki łowił. Jako przynętę przytwierdzał pozostałe na półmiskach półgęski i zimne mięsiwo. Nie zwlekając, wciągnięto do salonu sitzbad, aby nogi umyć w winie i licznych jeszcze resztkach trunków. Kamil z Grusem pozdejmowali buty i zaczęli ryczeć jakieś opętane toasty. Wrzask był niemożliwy, dziwne w ogóle, że policja nie przyszła. Wleźli do tego sitzbadu, ale kąpiel była za zimna, Kamil wrzeszczał, żeby pianino porąbać i pod wanną napalić. Pianino nie – ale krzesła połamano, podłożono ogień, dym zaczął buchać. Goście zalani, padali co słabsi, nieprzytomni, kobiety szalały ze śmiechu i histerii. „Patrzcie – woła Grus – kanarek zemdlał, trzeba mu zrobić sztuczne oddychanie!” Jakim cudem uwolnili się gospodarze i nie doszło do spalenia mieszkania, nie wiem. Bóg opiekuje się pijakami.
Kamil wielkim był przyjacielem zwierząt. Długi czas chodził po Warszawie z żywą kaczką na tasiemce, do której czule przemawiał. Nazywała się Eudoxys. Zamawiając w barze kotlet, pytał: „A ty co zjesz dzisiaj, Eudoxyo?” – podawał jej kartę. W końcu żona Kamila jej kark skręciła. Cała jednakże falanga tych nieokiełznanych temperamentów powoli się z biegiem czasu rozproszyła.
Rozjechali się za granicę, niektórzy się uspokoili, inni znaleźli się w niedoli i ciężko pracują na życie. Kolebką tego okresu złotej bohemy w Warszawie był Pikador, klub artystyczny pod ziemią w hotelu Europejskim. Po wygaśnięciu krakowskiej Jamy Michalikowej wielu artystów i literatów przeniosło się do Warszawy i Pikador warszawski stał się centrum, na którego tle zaczęło się tworzyć życie artystyczne Warszawy.
Po zamknięciu Pikadora ogniskiem stała się kawiarnia Mała Ziemiańska. Tylko że dzisiaj bardzo się tu zmieniło. Jeszcze ze dwa lata temu grupował się tu Skamander , gdzie spośród młodzieńczych gorących dysput narodził się projekt utworzenia polskiego PEN-Clubu, redakcja „Wiadomości Literackich”, Jan Lechoń, Goetel, Wierzyński, Iwaszkiewicz, Kornel Makuszyński, Kaden-Bandrowski, Słonimski, Tuwim, Nowaczyński, Winawer, Parandowski, Leon Schiller, Żeromski, Boy-Żeleński, Morstin, Wittlin bywali codziennymi gośćmi.
Bywał codziennie Karol Szymanowski, Jaracz, Junosza-Stępowski, Ordyński, wytworny Czermański, luby olbrzym Franio Fiszer, kapryśny Osterwa, Jerzy Leszczyński, no i Wieniawa, czarujący Wieniawa! A ileż pięknych kobiet i znanych artystek, które były wtedy en vogue: Messalka, Ćwiklińska, Ordonka, Marysia Brydzińska, Modzelewska, Smosarska, Gorczyńska etc. Zadawały szyku. Moc znanych malarzy, rzeźbiarzy, ludzie piosenki, ludzie humoru, ludzie rewii, wydawcy, recenzenci, krytycy, wszystko przewijało się po tej samorodnej giełdzie talentów. Widziało się interesujące twarze, każdy miał coś do powiedzenia, każdy bogaty był w treść własnych poczynań. Wszystko zbyt szybko sczezło, minęło. Dziś jakby antrakt na widowni. Może gdzieś w głębi przesuwają się dekoracje do nowej odsłony. Azyl niedobitków, którzy przetrwali mocą dawnego przyzwyczajenia przy wystygłej pół czarnej. Wszędzie rozpanoszył się tłum. Tłum bez oblicza. Mamy sobie tu stolik wspólny, ale bez osobliwych założeń: Skoczylas, Szczepkowski, Śleńdziński, Tymon, Kuna, Rzecki ze swoją nieodstępną magnezją, Gronowski, Kowarski, Breyer, Czajkowski, Hiż, Franciszek Siedlecki (prawdziwy ciszek), Walter z rewii, Rentgen, Lauterbach ze zbiorów państwowych – ach, trudno mi wszystkich rejestrować, zaglądają jeszcze na papierosa i nieśmiertelne pół czarnej.
Ohydny listopad. Ponuro jak diabli. Siedzę w hotelu we Lwowie. Deszcz chlapie. O piątej mam konferencję z adwokatem z Ossolineum i dyr. Bernackim. Wezmę Garlińskiego ze sobą, żeby mi pomagał ubijać punkty ostatecznego paktu ugody między krakowskim Towarzystwem Przyjaciół Sztuk Pięknych – Ossolineum – i mną. Popełniłam lekkomyślność z jednym wydawnictwem, za które drogo bulę. Kosztów narosło do 13 tysięcy złotych. Sprawa ciągnie się pięć lat. Szkoda mi tylko, że za te małe akwarele Tańce polskie muszę oddawać dziesięć wspaniałych Jasełek figuralnych scen, które teraz by mnie postawiły finansowo na nogi.
Niedobre urządzenie właściwie z tym życiem; pierwsze trzydzieści lat zużywa człowiek na dojrzewanie i strzelanie „byków”, a drugie trzydzieści na łatanie, zalepianie, naprawianie, zadośćuczynianie, zakopywanie, zadeptywanie, wygładzanie, wywabianie, wreszcie wyłabudywanie się z tychże błędów. Kiedyż właściwie więc czas na życie? Na zastanowienie się nad cudowną astronomią, bakteriologią, fizyką i metafizyką zjawisk? Kiedyż czas na istotne przeżycia, jak sformowanie własnej myśli filozoficznej, rozwój dzieci, na kulturę sztuki, na miłość, na ciekawe podróże i zapoznanie się sympatyczne z naszymi kolorowymi braćmi, na wzniesienie się ponad codzienne, nieznośne, drobne sprawy, na uwielbienie Przyrody?
Cicho i niespodziewanie nadchodzi „60 lat” i zaczyna się nieład i niewiara, gorączka użycia, prędkie przebieganie repertuaru. Postępująca skleroza wywołuje gorycze pesymizmu, trwogę o własną zwiędłą skórę, chciwość, złowrogą zawiść, zachłanność na zaszczyty itp. Mało wspaniałe, a wstrętne stany uczuciowe. Czyż to są grzechy? Nie – tylko rozkład fizjologiczny.
Wspominam, jak kiedyś raz byłam w Krakowie i łaziliśmy we trójkę z Jackiem i Kantusiem po ul. Basztowej. Wlekli za sobą torby z książkami, bo właśnie wyszli ze szkoły, i odbywała się solenna debata, co któremu kupić mam w podarunku z okazji rzadkiej mej wizyty. Jacuś chciał dostać farby i malować. Miał pewne tęsknoty plastyczne. Kantuś na razie nie był zdecydowany, więc pieniądze przeznaczone na podarunek miały mu być w równej wysokości wypłacone w gotówce. Wchodzimy do składu farb, kupiliśmy wszystko, co potrzeba do malowania, a wszystko w najlepszym gatunku, żeby nie było potem wymówek na zły materiał, gdy zapoznanie się z malarstwem nie powiedzie się. Kupiliśmy blok z watmanem, porcelanową paletę, tempery Günther-Wagner w tubach, osiem zasadniczych kolorów, biały i czarny, kadmium, cynober, sjena, kraplak, ultramaryna, émeraude, trzy angielskie żółte pędzle ze szpicami 5, 7 i 12, dwa kohinory i gumę słoń. Od razu w sklepie objaśniłam Jacusia, jak to się maluje. Dano szklankę wody, pokazałam mu, jak wycisnąć farby kolejno na palecie w gamie. Jak pędzlem mało wody nabierać, kolorów nie mieszać, nie paprać, a czyste żywe tłusto kłaść niby smyczkiem po skrzypcach; cynober G-dur, kadmium – e, zielony – fis, niebieski – d, kraplak – bemol, biały – krzyże w wiolinie, sjena i ochra – basy etc., etc. Powiedziałam mu w ogólnym zarysie, że żółte, czerwone i brązowe tony nazywają się gorące i że z zimnymi się nie lubią, więc fioletu z żółtym nie trzeba łączyć ani zielonej z czerwonym, ani brązowej z niebieskim, bo się pogryzą i będzie źle. Wszystko ślicznie zapakowano. Jacuś gorejący zapałem zakleksowania jak najszybszego watmanów zadowolony. Wychodzimy na ulicę. Czas już na obiad chłopcom, więc przez planty suniemy ku ich domowi, rozprawiając o rzemiośle malarskim. Ptaszki ćwierkają, słońce praży. Zauważyłam jednak od pewnej chwili, że Kantuś jakiś skąpy w mowie. Oczkami po butach wodzi, policzki jak gruszeczki na wierzbie na dół opuścił, zamilkł – cierpi moralnie. Za rączkę go prowadzę i z Jackiem ważne, a żywiołowe wymieniamy zapatrywania. Kantuś coraz smutniejszy. Pytam więc z niepokojem:
– A co ty taki cichy jesteś, mój wróbelku srokaty? Co to za pokutnik klasztorny idzie ze mną zmartwiony z oczkami w ziemię?
Milczenie.
– Jacusiu, o co Kantuś taki smutny, co on chce?
– On chce śrubkę.
– Co za śrubkę?
Wyszło na jaw, że Kantuś pobudował jakieś dynamo, jakieś warsztaty z różnych szczątków znalezionych przygodnie i wszystko to mógłby puścić w ruch z zawrotnie korzystnymi rezultatami. Ale cóż zrobić, gdy przeszkodą do uruchomienia tych doniosłego znaczenia rewelacyjnych zdobyczy technicznych, mogących cały świat (a przynajmniej mieszkanie) przeistoczyć – jest brak jednej malutkiej śrubki metalowej. Niemożność jednak osiągnięcia tajemniczej życiodajnej śrubki stała się otóż właśnie dramatem. Okazało się dalej, że śrubka taka istnieje, a nawet jest do nabycia w sklepie żelaznym przy Floriańskiej. Finansuję śrubkę.
Zaglądam do sakiewki, ale zostało tylko dwa złote. Daję więc dwa złocisze, które mam, a w razie czego obiecuję kupić po południu śrubę taką jak wieża Eiffla. Wobec wyjaśnienia się sytuacji humorek się wypogodził, idziemy przed sklep żelazny, w którym chłopcy znikają, ja czekam na ulicy. Za chwilę wylatują z okrzykami triumfu. Jest śrubka, jest, kosztowała tylko 20 groszy! Wielkie przedsiębiorstwo zostanie uruchomione.
Przypominała mi się scenka z małą śrubką, tak tanią, tak dostępną, a tak niezbędną do szczęścia maleńkiemu inżynierowi, właśnie teraz, gdy siedzę tu w pokoju hotelowym we Lwowie i rozmyślam, jak odmienne było credo życia pięć lat temu. Czy przyszło nowe doświadczenie? – Wiadomo niejedno, ale energia wykonawcza wyparowała coś niecoś. Dojeżdżam do czterdziestki i gdzież te wielkie wyczyny, które się zapowiadały, gdzie słowiańscy bogowie, gdzie kolosalny Witezjon polski, przy którym by roje malarzy, rzeźbiarzy, budowniczych i dziesiątki rzemieślników miało na dwadzieścia lat pracę porywającą, gdzie wszechświatowy „Hall zbratania narodów” promieniujący utopią? Gaz powoli ulata z balonika.
Obecnie dalszy ciąg mej codziennej egzystencji i narastający latami scenariusz faktów to tylko już obracanie się ślepego kreta w kółko pod ziemią. Gdybym żyła normalnie, to znaczy, gdybym mogła zasilać czasami swą force vitalis w przeżyciach erotycznych, a nie krzesać ją bez przerwy samorodnie, opierając się jedynie na panteizmie, może zdobyłabym się jeszcze na pewne pogłębienie, może na ciekawszą nową formę w sztuce. I tu, myślę, jak bardzo przydałaby się właśnie taka mała mutereczka do uruchomienia butwiejących zapasów dynamiki. Kosztuje tylko 20 groszy.
Kustosz Muzeum p. Cieśla miał o mnie odczyt, ale bajdurzył od rzeczy. Chciał być oryginalnym i wydobył jakieś z prywatnych gdzieś śmietników drobne knoty sprzed lat, nigdzie niereprodukowane, na których widok nagła krew mnie zalała, zwłaszcza że wyolbrzymił to na lampie projekcyjnej do kilkumetrowych wymiarów. Ani słowa rzeczowej zwięzłej charakterystyki. Ględził, tak ględził, same pochwały, że sraczki można było dostać z nudów, toteż nie czekając końca, poszliśmy z Lillem do Opery, bo Karol Szymanowski przyjechał do Lwowa, by dać tu w tych dniach koncert, i przyrzekłam mu, że się zobaczymy, i pomówimy o Harnasiach. W loży moc osób: Fitelberg, Toeplitz, Groër, Henio Rosen, Dołżycki, Horzyca, jeszcze jacyś muzycy i naturalnie nieodstępny Karolowi Oleś. Karol zaraz zrobił awanturę zazdrości Olesiowi, który mnie emablował. Oleś dostał bólu głowy i powiedział, że odchodzi. Ponieważ akt na scenie się rozpoczął, wynieśli się poza lożę ze swymi humorami. Horzyca i Groër wyszli za nimi w celach łagodzących.
Na scenie wrzał Otello. Dramat kryzysowy. Wielka awantura małżeńska o muszuar. W następnym akcie wrócili rozchmurzeni Karol, Oleś i Groër zza kulis, gdzie winszowali Gruszczyńskiemu i Desdemonie. Po skończonym przedstawieniu dołączyło się jeszcze parę osób i wszyscy poszliśmy na kolację do bardzo miłej antika-lwowskiej knajpki Kozioła. Atmosfera wytworzyła się wyjątkowo sympatyczna. Wszyscy troszkę się podgazowali. P. Toeplitz stawiał wino. Cel pójścia tam był, żeby rozmówić się definitywnie o wystawieniu we Lwowie baletu Karola Harnasie, do których miałam zrobić kostiumy i dekoracje. Omawialiśmy akcję, ilość odsłon, jakość solistów, nastrój potrzebny etc. i lwowski bóg opery p. Groër zaklął mnie, że na styczeń przygotuję wszystkie projekty.
Cieszy mnie ten kontakt z teatrem, toteż postanowiłam za powrotem zaraz po skończeniu tablic Strojów ludowych, które mam w robocie dla „Ilustracji Szkolnej”, zająć się makietami teatralnymi oraz sylwetkami harnasiów podhalańskich.
Nareszcie z Ossolineum załatwione. – Wystawa ma znaczne powodzenie, a jak na Lwów – rekord. Hartleb ogromnie zadowolony, recenzenci mnie oblegają. Rosen przysłał bukiet przecudnych złotych chryzantem. Włożone do dzbanka rozświetlają jak słońce cały pokój. Poznałam wielu miłych ludzi i zrobiłam kilka wizyt, gdzie było prawdziwie przyjemnie.
Wracając z Ossolineum, zajechałam tramwajem na cmentarz Łyczakowski, którego piękności nie potrafię opisać. Zaskoczył mnie tam zmierzch. Pomimo tego cmentarz otwarty jest długo i można było ciapać po wilgoci do zupełnej ciemności. Będę pamiętać te nierealne wzgórza i doliny elizejskie, omszone kamienne posągi, latarkę zostawioną przez grabarza na ścieżce zasypanej liśćmi, które za każdym razem poszumem wiatru sypały się z drzew. Zapach gorejących świeczek. – Zaduszki – Dżungla mogił – sen wieczny, wieczny…
Ostatni skrót
Warchałowski radcą w MSZ. Warsztaty tkackie Ładu, opustoszanie się Krakowa i przeniesienie się życia artystycznego do Warszawy – Doniosłe stanowisko Karola i jego działalność w Warszawie. Karol zakłada IPS – Dyplomatyczne przyjęcia – p. Achilles i pieśń sentymentalna – Pobyt w puszczy Białowieży.
Ponownie 1931
Kończę 12 dużych tablic Strojów ludowych. Potem również dla Wydawnictwa Związku Nauczycielstwa Polskiego maluję 50 plansz sławnych Polaków i 40 królów polskich dla Zakładów Straszewiczów. – Choroba Karola – Jubileusz Wyspiańskiego – Harnasie Szymanowskiego mają być grane w operze paryskiej. Odczyt w IPS-ie. – Przewiezienie chorego Karola do Krakowa. Okropna cisza. Straszliwa wieść z Krakowa. Niewypowiedzianie straszliwa wieść – KAROL UMARŁ.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected]
[email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2016
Wydanie I