Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Chłop - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chłop - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 252 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TE­GOŻ SA­ME­GO AU­TO­RA WY­SZŁY NA­STĘ­PU­JĄ­CE DZIE­ŁA:

Wil­ma… 1 tom 1 Rs. 80 kop.

Hra­bia-Sta­ro­sta… 2 tomy 3 Rs 60 kop.

Ję­drzek… 1 tom 1 Rs 20 kop.

Li­no­skocz­ka… 1 tom 2 Rs 40 kop.

Wczo­raj­si, Se­rya I… 1 tom 1 Rs 50 kop.

Wczo­raj­si, Se­rya II. 1896… 1 tom 1 Rs 40 kop.

Nok­turn Szo­pe­na… 1 tom 1 Rs 20 kop.

Ta­jem­ni­ca… 1 tom 1 Rs 20 kop.

Z róż­nych, puł­ków. 1 tom 2 Rs 40 kop.

Zię­cio­wie domu Ko­lin et C-ie II wy­da­nie… 2 tomy 3 Rs

Nera Po­lac­ca, 1895… 1 tom 2 Rs

Swat, 1895… 1 tom 1 Rs 80 kop.

Hra­bi­na, 1895… 1 tom 2 Rs

Ak­tor­ka, 1896… 1 tom 2 Rs

High-life, – Dok­tór, 1896… 1 tom 2 Rs

Przy na­szych, dwo­rach, 1895… 1 tom 2 Rs

Re­zy­den­ci, 1896. II wy­da­nie… 1 tom 2 Rs

Ostat­ni, 1896, II wy­da­nie… 1tom 2 Rs

Hi­sto­rycz­ne To i Owo, 1897, II wy­da­nie… 1 tom 2 Rs

Ze Star­żów pani Ap­pel­ste­in, 1897, II wy­da­nie… 2 tomy 3 Rs 20 kop.

Nie­dy­skre­cja, 1897, II wy­da­nie… 1 tom 2 Rs

Pan­na Sta­rzyń­ska, 1897, II wy­da­nie… 1 tom 2 Rs

Od­ręb­na isto­ta… 1tom 2 Rs

Pa­ra­fian­ka, 1897… 2 tomy 2 Rs 40 kop.

Ka­prys hra­bian­ki, 1897… 1 tom 2 Rs

Por­tret pięk­nej pani… 1 tom 2 Rs

Dzi­siej­sze mał­żeń­stwa, II wy­da­nie… 1 tom 2 Rs

Wiel­ka par­tya część I i II… 2 tomy 3 Rs

Z pra­cow­ni na­szych mi­strzów. 1 tom 2 Rs

Chłop. 1 tom 2 Rs

POD PRA­SĄ

Wiel­ka sche­da.

Dru­gie ży­cie pani Ap­pel­ste­in.

Skład Głów­ny w księ­gar­ni Cent­nersz­we­ra

143 Mar­szał­kow­ska. 143

Win­cen­ty hr. Łoś.SPIR­TUO Z ROZ­DO­ŁÓW.

I.

Była to nie­dzie­la.

Roz­do­ły ro­iły się od wy­stro­jo­nych dzie­wek i opo­rzą­dzo­nych pa­rob­cza­ków, a wszyst­ko to śpie­szy­ło w stro­nę ko­ścioł­ka, któ­re­go wie­życz­ka wid­na zda­la, te­raz po­ły­ski­wa­ła do wio­sen­ne­go słoń­ca i do­no­śnym dźwię­kiem wzy­wa­ła do stóp swych bliz­kie i da­le­kie sio­ła.

Pod ko­ścio­łem jesz­cze pa­no­wa­ła ci­sza. Dziad roz­twie­rał do­pie­ro na roz­cież cien­kie wro­ta, pro­wa­dzą­ce do jego wnę­trza, a or­ga­ni­sta stro­ił na gó­rze or­ga­ny, by go w waż­nej chwi­li nie za­wio­dły.

A ko­ściół to był, jak wszyst­kie, ze spa­dzi­stym da­chem, stał na pa­gór­ku i miał trzy wej­ścia. Jed­no pro­wa­dzi­ło do głów­nej nawy, dwa bocz­ne zaś do dwor­skiej ka­pli­cy i do za­kry­styi.

Ku tej ostat­niej dą­ży­ło po­śpiesz­nym kro­kiem dwóch chło­pa­ków, któ­rzy wy­glą­da­li jak dwa bliź­nia­ki. Obaj jed­na­ko­we­go byli wzro­stu i po­dob­nej bu­do­wy.

Obaj jed­na­kie mie­li ubra­nie, zło­żo­ne z bru­nat­nej suk­ma­ny, z pod któ­rej wid­nia­ła tyl­ko u każ­de­go bia­ła z gru­be­go płót­na ko­szu­la, zwią­za­na u szyi czer­wo­ną ta­siem­ką.

Chłop­cy mo­gli li­czyć naj­wy­żej po czter­na­ście lat wie­ku, wy­glą­da­li oży­wie­ni, a twa­rze ich były wy­ra­zi­ste.

Je­den z nich mia­no­wi­cie, bru­net, miał dziw­nie roz­bu­dzo­ne ob­li­cze, spryt­ne oczy i przed­wcze­śnie wy­kształ­co­ne rysy, w któ­rych­byś już z trud­no­ścią od­na­lazł dzie­cia­ka.

Szedł on pierw­szy, ro­biąc ogrom­ne kro­ki swe­mi krót­kie­mi no­ga­mi, obu­te­mi w za­du­że i cięż­kie buty.

Wi­docz­nie usi­ło­wał wy­prze­dzić swo­je­go ró­wien­ni­ka, któ­ry dro­bił za nim i biegł pra­wie, by mu tyl­ko do­rów­nać.

Obaj się za­dy­sza­li i zwol­nić mu­sie­li pod pa­gór­kiem, u szczy­tu któ­re­go sta­ły na pod­wyż­sze­niu z trzech ka­mien­nych scho­dów, drzwi gę­sto obi­te gwoź­dzia­mi, z du­żym czar­nym zam­kiem i tkwią­cym w nim klu­czem.

Te drzwi pro­wa­dzi­ły do za­kry­styi.

– Słu­chaj ino An­tek – ode­zwał się, sta­nąw­szy wresz­cie na pa­gór­ku, pierw­szy wy­ro­stek, ob­ra­ca­jąc się do to­wa­rzy­sza i przy­bie­ra­jąc ener­gicz­ną, buń­czucz­ną minę – jak ty mnie bę­dziesz wy­prze­dzał i prze­zem­nie wo­łał "amen", to ja ci ta­kie spra­wię la­nie, że świecz­ki ci się za­świe­cą we łbie, kie­by na ro­ra­tach.

– Cie­wy? – od­parł przy­sta­jąc za­dy­sza­ny An­tek – ta­kiś ty zuch! pa­trzaj­cie go! Abo ja ci gębę za­ty­kam? Ga­daj so­bie zdrów! a ja się żad­nych po­gró­żek nie boję i na cie­bie ją­ka­ło cze­kać nie będę, gdy je­go­mość za­śpie­wa "do­mi­nus vo­bi­scum". Dur­nyś Ma­ciek z twe­mi ro­ra­ta­mi, le­piej­byś uwa­żał na je­go­mo­ścia i da­chem, ino usły­szysz cuum, wa­lił swo­je et cum spi­ri­tu tuo.

Mać­ka oczy, wle­pio­ne w oczy Ant­ka, pio­ru­no­wa­ły. Za­ci­snął usta, ręce zwi­nię­te w pię­ście scho­wał w kie­sze­nie od suk­ma­ny i wy­ce­dził do­bit­nie:

– Więc ty! ino się miar­kuj i cze­kaj, że­by­śmy obaj wraz od­pie­ra­li je­go­mo­ści, bo cię śmierć mi­nie, ale cię ze­mną ob­ra­chu­nek nie mi­nie.

To po­wie­dziaw­szy, ru­szył pierw­szy i w chwi­lę po­tem wszedł do za­kry­styi z trud­no­ścią otwo­rzyw­szy drzwi, któ­re po­ma­ga­jąc so­bie ko­la­nem, le­d­wie za­mknął za sobą An­tek.

Tu­taj obaj przy­wdzie­li sze­ro­kie bia­łe ko­szu­le ozdo­bio­ne od dołu ko­ron­ką, a wy­ję­li je z du­żej sza­fy dę­bo­wej i przy niej sta­nę­li w mil­cze­niu. Przy­pa­try­wa­li się so­bie wza­jem­nie co chwi­la, a za każ­dem spoj­rze­niem inny wy­raz okra­szał ich mło­de twa­rze.

Zda­wa­li się z nie­cier­pli­wo­ścią, ocze­ki­wać po­cząt­ku na­bo­żeń­stwa, któ­re jak­kol­wiek na­peł­nia­ło ich uro­czy­stym na­stro­jem, nie prze­szka­dza­ło im w prze­cho­wa­niu swych zo­bo­pól­nych uraz, bo Ma­ciek czę­sto marsz­czył brwi i za­ci­skał usta, a An­tek to uśmie­chał się fi­glar­nie, to znów płacz­li­wą ro­bił minę, gdy go de­spo­tycz­ny to­wa­rzysz z nie­nac­ka ob­da­rzył kuk­sem, ręką w pięść zło­żo­ną i w fał­dach ko­szu­li ukry­tą.

Wresz­cie ko­ściół się na­peł­nił po­boż­nym tłu­mem, pro­boszcz się ubrał i dzwo­nek oznaj­mił po­czą­tek mszy.

Ma­ciek z księ­ga w obu rę­kach, a An­tek jak za­wsze, tak i te­raz za nim, ru­szy­li za księ­dzem.

Msza się za­czę­ła.

Czter­na­sto­let­nia twarz Mać­ka zmie­nia­ła się cią­gle i stop­nio­wo, przy­bie­ra­jąc co­raz ostrzej­szy i star­szy wy­raz. Za­ci­ska­jąc usta, spo­glą­dał na Ant­ka, któ­ry uda­wał, że nie czu­je tego wzro­ku to­wa­rzy­sza spo­czy­wa­ją­ce­go upar­cie na nim, tyl­ko po każ­dej od­po­wie­dzi rzu­co­nej księ­dzu, uśmie­chał się ci­cha­czem, opusz­cza­jąc gło­wę, jak gdy­by tej we­so­ło­ści po­wstrzy­mać nie mógł.

Ma­ciek zaś się mie­nił: ró­żo­wa czer­wo­ność mło­da, świe­ża, okry­wa­ła całą twarz jego aż po biał­ka oczu, po uszy.

Strasz­ny gniew wrzał w nim i ro­dzi­ła się w tem mło­dziuch­nem ser­cu sza­lo­na złość, bo An­tek wciąż go wy­prze­dzał w od­po­wie­dziach.

Za­le­d­wie ksiądz skoń­czył śpiew, gdy już Ma­ciek od­po­wia­dał, ale od­po­wia­dał sam, bo An­tek zdo­łał go wy­prze­dzić. Zda­wa­ło mu się, że cała gro­ma­da wta­pia w nie­go py­ta­ją­ce oczy, dla­cze­go Ma­ciek póź­niej od Ant­ka od­po­wia­da, czy­by się nie na­uczył jesz­cze, czy co?

Ru­mień­ce wsty­du pa­li­ły jego twarz i czuł, że gdy­by nie ko­ściół, nie msza świę­ta, z nie­zna­ną so­bie sa­me­mu zja­dło­ścią rzu­cił­by się na Ant­ka.

To ha­mo­wa­nie się po­gar­sza­ło jego we­wnętrz­ne cier­pie­nie.

My­ślał jak się ze­mści, kie­dy, w jaki spo­sób. Ukła­dał w gło­wie cały plan bit­ki, w któ­rej­by mu się uda­ło po­wa­lić swe­go ró­wien­ni­ka i na za­wsze go od­uczyć od wy­prze­dza­nia go.

Te my­śli jesz­cze bar­dziej go roz­stra­ja­ły i co­raz więk­sze po­peł­niał omył­ki i co­raz dłuż­szym mu się wy­da­wał czas, jaki upły­wał mię­dzy koń­cem od­po­wie­dzi Ant­ka, a jego.

Zda­wa­ło mu się, że ta msza się nig­dy nie skoń­czy, a An­tek się wciąż śmiał i co chwi­la wy­zy­wa­ją­co na nie­go spo­glą­dał.

W tem ksiądz za­śpie­wał ostat­nie.

– Do­mi­nus vo­bi­scum.

An­tek od­parł.

– Et cum spirt­tuo.

Ma­ciek za­czął

– Et cum – i urwał, bo się bał już usły­szeć tego strasz­ne­go solo wy­ma­wia­ne­go – spi­ri­tu tuo, bo An­tek już wsta­wał, by przejść na jego miej­sce, jak po­rzą­dek tego wy­ma­gał.

Ma­ciek się ze­rwał, i gdy u stóp oł­ta­rza w sa­mym środ­ku wy­mi­jał Ant­ka, gdy ten­że wy­zy­wa­ją­cy i py­ta­ją­cy uśmiech mu w twarz rzu­cił, po­czę­sto­wał go krót­kim nie­wi­dzial­nym ku­ła­kiem, ale tak sil­nym i tak do­brze ob­my­śla­nym, że An­tek aż głu­cho jęk­nął i za­chwiał się.

Msza się skoń­czy­ła, lu­dzie się ro­ze­szli, ko­ściół się opróż­nił i na­sta­ła nie­dziel­na ci­sza po­po­łu­dnio­wej go­dzi­ny, w któ­rej tyl­ko świer­got pta­ków, gnież­dżą­cych się w krze­wach bzów pod świą­ty­nia, tchnął wio­sen­ne­ni ży­ciem.

W wą­wo­zie pro­wa­dzą­cym od ko­ścio­ła do wsi, stał Ma­ciek ukry­ty w krza­kach i cze­kał na ko­goś, bo wy­zie­rał wciąż na ścież­kę wi­ją­cą się po pa­gór­ku.

Tą ścież­ką biegł Au­tek od ko­ścio­ła do domu.

Ale Ma­ciek mu za­stą­pił dro­gę, w chwi­li gdy go już miał wy­mi­nąć.

– A co – za­py­tał, wy­cią­ga­jąc z kie­sze­ni swe drob­ne ręce i plu­jąc w nie, jak to czy­nią chło­pi, za­bie­ra­ją­cy się do wal­nej roz­pra­wy – a co? Te­raz choć­byś i jed­nym tchem całą mszę świę­tą wy­re­cy­to­wał, to cię śmierć nie mi­nie, ty psia be­styo, ty spir­tuo.

To mó­wiąc, rzu­cił się na Ant­ka i sto­czy­li się obaj z pa­gór­ka, trzy­ma­jąc się za bary i wa­la­jąc w ku­rzu.

Obaj byli snać rów­nych sił, bo z go­dzi­nę trwa­ły te mil­czą­ce za­pa­sy, w któ­rych tyl­ko sły­chać było chra­pa­nie wy­si­lo­nych pier­si.

To je­den, to dru­gi był górą; to je­den to dru­gi stę­kał, jak gdy­by mu coś gnio­tło klat­kę pier­sio­wą; to je­den, to dru­gi z wy­sił­kiem, sła­bym gło­sem szep­tał nie­zro­zu­mia­łe obe­lgi.

Wresz­cie pod­niósł się Ma­ciek z zie­mi, opusz­cza­jąc le­d­wie dy­szą­cą ofia­rę.

– Ty spir­tuo! – mruk­nął tyl­ko z wy­sił­kiem i splu­nął, ru­sza­jąc z miej­sca.

Ale nie uszedł kil­ka kro­ków i sam się ob­su­nął na zie­mię.

I.

Mi­nę­ło lat dzie­sięć.

Wszyst­ko się na świe­cie zmie­ni­ło, w Roz­do­łach nie wie­le, bo ten sam ko­ścio­łek roz­glą­dał się ze swe­go pa­gór­ka po tych sa­mych sta­rych strze­chach po­krzy­wio­nych cha­łup. Ta sama wy­dep­ta­na ścież­ka pro­wa­dzi­ła od świą­ty­ni do wsi, omi­ja­jąc wą­wóz – i tyl­ko pod­ro­sły ocie­nia­ją­ce ją krza­ki, a spo­waż­nia­ły sta­re szu­mią­ce nad nią lipy.

Tak samo też i lu­dzie, jed­ni po­chy­li­li swe ja­śniej­sze gło­wy ku zie­mi, a dru­dzy wy­strze­li­li ku nie­bu.

We wsi pa­no­wa­ła nie­zwy­kła ci­sza, bo to był dzień słyn­ne­go do­rocz­ne­go jar­mar­ku, w nie­da­le­kim Mur­la­sie. Co żyło, po­dą­ży­ło na tę lu­do­wą uro­czy­stość i zo­sta­ły tyl­ko sta­re baby i dzie­ci, ba­wiąc się na go­ściń­cu pia­skiem, czy w po­dwó­rzach ta­rza­jąc się w ku­pach wy­su­szo­ne­go gno­ju.

Ale jed­na cha­łu­pa sta­ła w Roz­do­łach na pa­gór­ku, tuż nad go­ściń­cem, zu­peł­nie inna od swych są­sia­dek, stroj­na i pro­sta, wy­bie­lo­na i nowa, jak­by do­mo­stwo ja­kie­go przo­dow­ni­ka gro­ma­dy, czy spa­no­szo­ne­go wój­ta. Zbu­do­wa­na też była we­dług no­wych za­sad i po­stę­po­wych po­jęć. Świa­tło do jej wnę­trza wpusz­cza­ły dwa duże sto­sun­ko­wo okna, z uma­lo­wa­ne­mi fu­try­na­mi, a nie­tyl­ko że była wyż­sza od wszyst­kich, ale nad­to na pod­mu­rów­ce wznie­sio­na.

Cha­łu­pa ta wy­glą­da­ła, jak gdy­by ja po­sta­wio­no, by zdo­bi­ła sta­re i wa­lą­ce się Roz­do­ły; by zwra­ca­ła uwa­gę prze­chod­nia, za­sta­na­wia­jąc nad zna­cze­niem wła­ści­cie­la.

To też nie prze­je­cha­ło ani nie prze­szło go­ściń­cem dwóch chło­pów, od­kąd ona tu­taj sta­nę­ła, z któ­rych­by je­den nie zwró­cił na nią uwa­gi i nie ode­zwał się.

– Toż temu Ma­cie­jo­wi Sa­la­man­drze do­brze dziać się musi, sko­ro so­bie taki dwór po­bu­do­wał i jesz­cze okna, kiej­by nie chłop jaki, tyl­ko szlach­cic, czy co u li­cha, po­ma­lo­wał.

Ogrom­nie się Roz­do­ły i wszyst­kie wsie oko­licz­ne nad tą cha­łu­pą Ma­cie­ja dzi­wi­ły. Jed­ni go po­tę­pia­li, dru­dzy ru­sza­li tyl­ko ra­mio­na­mi, a byli i tacy, któ­rzy się śmie­li, ile razy spoj­rze­li na to do­mo­stwo, tak mało od in­nych się róż­nią­ce, nie­co wyż­sze, nie­co biel­sze i kwi­ta.

Dnia tego na ła­wie przed tą cha­łu­pą sie­dzia­ła nie­wia­sta, trzy­ma­jąc na ko­la­nach małe dziec­ko, nie­mo­gą­ce wię­cej li­czyć, nad kil­ka­na­ście mie­się­cy. Roz­glą­da­ła się do­ko­ła sie­bie i zda­wa­ła się dzi­wić, że tak we wsi ci­cho i głu­cho, że nikt w tę, ani owę stro­nę nie śpie­szy; że żad­ne gło­sy nie wy­do­by­wa­ją się z za­gród, nie pru­ją po­wie­trza i nie za­peł­nia­ją ży­ciem wio­ski.

Wtem usły­sza­ła głos, od­zy­wa­ją­cy się, jak­by od stro­ny są­sied­niej za­gro­dy, od pło­ta two­rzą­ce­go gra­ni­cę, mię­dzy Sa­la­man­dry a Go­rze­nia przy­sa­dą.

– Ma­cie­jo­wa! Ma­de­jo­wa – brzmiał ko­bie­cy głos ci­chy i stłu­mio­ny.

– A to wy Ant­ko­wa! – ode­zwa­ła się w od­po­wie­dzi za­gad­nię­ta, po chwi­li roz­glą­da­nia się do­ko­ła i po­znaw­szy swą są­siad­kę za­kry­tą do po­ło­wy pło­tem, a do dru­giej po­ło­wy gi­ną­cą w ga­łę­ziach wi­śni. – No chodź­cie tu­taj i nie bój­cie się; mo­je­go nie­ma w domu, po­je­chał, jak i wasz, na jar­mark. Chodź­ta! po­ga­wę­dzi­my, bo i tak siła cza­su nie wy­mie­ni­li­śwa po­zdro­wie­nia.

Tym­cza­sem Ant­ko­wa prze­sko­czy­ła lek­ko płot i dą­ży­ła ku Ma­de­jo­wej.

Obie ko­bie­ty były jesz­cze mło­de. Pra­ca nie znisz­czy­ła cery de­li­kat­niej­szej ich twa­rzy, ani nie zdar­ła jesz­cze z ich ob­li­cza mło­do­cia­nej świe­żo­ści.

Wi­docz­nie bar­dzo nie­daw­no one za mąż wy­szły, a lgnę­ły daw­niej do sie­bie, gdy były ho­że­mi dziew­ka­mi, gdy ro­bo­ta we dwo­rze u żni­wa, czy u mło­car­ni, łą­czy­ła je co­dzień ra­zem.

Roz­ma­wia­ły to o tem, to o owem: to przy­ci­cha­ły i szep­ta­ły, jak gdy­by je kto mógł pod­słu­chać – to wy­bu­cha­ły gło­śnym śmie­chem, to wy­ry­wa­ły so­bie wza­jem­nie sło­wa, jak gdy­by w tak bli­skiem są­siedz­twie rzad­ko mia­ły spo­sob­ność wy­ga­da­nia się.

A to jed­na, to dru­ga od cza­su do cza­su wy­cią­ga­ła gło­wę i zda­wa­ła się śle­dzić, czy ich kto z go­ściń­ca, lub z cha­łu­py ja­kiej nie wi­dzi i nie pod­glą­da.

Wresz­cie cięż­ko wes­tchnę­ła Ant­ko­wa i ode­zwa­ła się.

– Oj bie­da! bie­da! z tymi na­szy­mi chło­pa­mi!

O co oni tak na sie­bie się roz­żar­li? I tak nam, co­śwa się do­bra­ły i po­przy­jaź­ni­ły, trze­ba się ci­cha­czem, kiej zło­dziej­kom ja­kim, wy­strze­gać, gdy się zej­dzie­wa. Żeby choć żywa du­sza wie­dzia­ła, o com tym chło­pom po­szło i o co wasz tak się roz­żarł i co im się upla­ta­ło?

Ma­de­jo­wa wes­tchnie­nia­mi tyl­ko po­ta­ki­wa­ła przy­ja­ciół­ce, a gdy ta spo­glą­da­jąc na nią przy­ci­chła, ode­zwa­ła się.

– Ale to tak się roz­żarł, mó­wię wam Jant­ko­wa, że kiej­sikś już, już my­śla­łam, że przyj­dzie do bój­ki i że je­den dru­gie­go po­tur­bu­je.

– Kiej­sikś to było? mów­cie la Boga! – wtrą­ci­ła żywo za­cie­ka­wio­na ko­bie­ta.

– Ot! po­słu­chaj­cie, to wam opo­wiem, a może co wy­miar­ku­je­cie, bo ja już cał­kiem głu­pia i tych chło­pów po­jąć… nie moja gło­wa.

– Nie na­sza i ni­czy­ja – pod­chwy­ci­ła znów dru­ga – bo kie­dy­sikś sam je­go­mość py­tał się mo­je­go, o co on tak się na wa­sze­go sier­dzi, a chłop od­parł.

– Co od­parł?

– Ino od­parł: "niech je­go­mość dają spo­kój, już nas nikt nie po­go­dzi, tyl­ko świę­ta zie­mia, gdy je­go­mość nas do niej po­kro­pi". Tak mój po­wie­dział; ale opo­wia­daj­cie, co­ście mie­li na gę­bie.

– Oto – za­czę­ła Ma­cie­jo­wa – kiej­sikś tak so­bie sie­dzia­łam, kiej­by dzi­siaj, a mój po­szedł mię­dzy cze­re­śnie i ko­zi­kiem ob­ci­nał ga­łę­zie, co je ro­ba­ki przy­sia­dły. Wtem!… sły­szę, mój co­ścikś gada, ob­ra­ca­ni się a tu pa­trzę i oczom nie wie­rzę… Wasz ta­ko­sikś cho­dzi po swo­im sa­dzie i obzie­ra te ja­błon­ki, co po­sa­dził tak rok.

– Chry­ste pa­nie! nic a nic, żeby mnie kto za­bił, nie wie­dzia­łam o tem. I chło­py prze­mó­wi­ły się? – wtrą­ci­ła Ant­ko­wa, na­chy­la­jąc się do są­siad­ki z naj­żyw­sza cie­ka­wo­ścią.

– Co oni so­bie zra­zu po­wie­dzie­li – cią­gnę­ła da­lej Sa­la­man­drzy­na – tego wam nie po­wiem, bo nie sły­sza­łam. Ale za­raz, jak tyl­ko nad­sta­wi­łam uszu, to wasz tak mó­wił do mo­je­go: "Ma­cie­ju, że­by­ście i ta­kie­mi no­ży­ca­mi, jak ma ogrod­nik we dwo­rze, krze­sa­li wa­sze ga­łę­zie, to i tak moje cze­re­śnie wcze­śniej doj­dą, niż wa­sze, bo to już ta­kie mię­dzy nami za­ło­że­nie".

– A to chłop be­stya nie­po­miar­ko­wa­ny! – wtrą­ci­ła Go­rze­nio­wa.

– Ale słu­chaj­cie da­lej – pod­chwy­ci­ła opo­wia­da­ją­ca. – Mój na te sło­wa za­raz się roz­sier­dził i od­parł: "Kto do­ży­je, Bóg da, to zo­ba­czy, a stul mor­dę i nie za­cze­piaj, sko­ro się do cie­bie nie od­zy­wam". Ale wasz za­śmiał się na całe gar­dło i nie po­wie­dział nic, tyl­ko.

– Ino co?

– Ino "Spir­tuo" i śmiał się. Że­by­ście byli wi­dzie­li mo­je­go? Jak się za­pie­ni, jak pod­sko­czy, jak su­nie… Jed­nym sko­kiem by­łam tuż przy nim i to wła­śnie, gdy mój przez płot prze­ła­ził. Chwy­ci­łam go za suk­ma­nę i trzy­ma­ni, a chłop się pie­ni i był­by mnie za­bił, gdy­by nie to że mu nie­po­ręcz­nie było na pło­cie. "Puść mnie babo" woła Sa­la­man­dra, a ja trzy­ma­ni go na pło­cie, tak kiej­by na ko­niu, a wasz ino się śmie­je i bie­rze pod boki i woła: "ty spir­tuo". A co wasz po­wie "spir­tuo", to mój, aż, aż kipi, aż my­śla­łam, że go krew za­bi­je. I gdy­by nie Szcze­pan, co mi przy­szedł w po­moc, by­ła­bym mo­je­go choć na pło­cie nie utrzy­ma­ła.

– A cóż mój?

– A wasz przy­ska­ki­wał do pło­ta i tyl­ko, jak wilk zęby ostrzył i wraz! wraz! mu wa­lił "Spir­tuo".

– A wasz cóż ga­dał?

– Ot, co ga­dał? ga­dał jak chło­py, gdy ich złość roz­bie­rze – od­po­wia­da­ła Ma­de­jo­wa – prze­kli­nał: "ty kun­dy­sie, ty psi ogo­nie, ty ju­cho"; a wasz? wasz tyl­ko to "spir­tuo" po­wta­rzał, ale to tak wraz wraz, mó­wię wam, kiej­by ze­gar jaki, czy ma­szyn­ka, "spir­tuo!" i "spir­tuo!"

Obie ko­bie­ty głę­bo­ko się za­my­śli­ły i do­pie­ro je obu­dził da­le­ki tur­kot wozu.

– W tem "spir­tuo" jest wszyst­ko – ode­zwa­ła się Ma­de­jo­wa-bo choć mo­je­go w ca­łej wsi Spir­tuo prze­zy­wa­ja, to on o tem czy nie wie, czy co, dość, że gdy go kto tak prze­klnie, toby bez upa­mię­ta­nia za­bił.

– To "spir­tuo", co to może mieć za zna­cze­nie? – wtrą­ci­ła po na­my­śle Ant­ko­wa.

– Ot, jak każ­de prze­klę­cie, tyl­ko, jak wie­cie, jed­ne­mu to, a dru­gie­mu tam­to solą w oku.

– Ale kiej­tam? – pod­chwy­ci­ła znów Ant­ko­wa – raz mi mój po­wie­dział: "Słu­chaj Ma­ry­na, jak­by ci kie­dy po są­siedz­ku Sa­la­man­dra co na de­spet zro­bił, to ino mu po­wiedz "spir­tuo'', to on już cie­bie się bę­dzie wy­strze­gał''.

– Lo Boga, lo Boga! – za­wo­ła­ła Ma­cie­jo­wa – toby was za­bił; a nie spy­ta­ły­ście się go, co to zna­czy, to prze­klę­cie.

– Ojć, spy­ta­łam.

– I cóż wasz?… jak­że wy­tłó­ma­czył?

– Po­wie­dział: "nie two­ja to spra­wa zro­zu­mieć; jest w tem taka moc na Sa­la­man­drę".

Znów obie ko­bie­ty się za­my­śli­ły i dłu­go sie­dzia­ły w mil­cze­niu, póki nowy tur­kot skrę­ca­ją­ce­go już z go­ściń­ca we wieś wozu ich nie ock­nął.

Ant­ko­wa się ze­rwa­ła.

– Z jar­mar­ku już ścią­ga­ją! – za­wo­ła­ła i po­bie­gła pro­sto przez płot do za­gro­dy, a Ma­cie­jo­wa wsta­ła z ławy. W tem dziec­ko, któ­re trzy­ma­ła na rę­kach, obu­dzo­ne jej gwał­tow­nym ru­chem, za­czę­ło pła­kać w nie­bo­gło­sy, a baba roz­draż­nio­na tym krzy­kiem, przy­cho­dzą­cym nie w porę, bo wła­śnie za­sta­na­wia­ła się nad temi gnie­wa­mi są­sia­du­ją­cych chło­pów, uspa­ka­ja­ła nie­mow­lę, szep­ta­jąc.

– A bę­dziesz ty ci­cho ty bek­so! a bę­dziesz ty ci­cho, ty la­da­co! a bę­dziesz ty ci­cho… ty spir­tuo!

III.

Go­ściń­cem pro­wa­dzą­cym z Mur­la­su do Roz­do­łów, to­czył się spóź­nio­na noc­na pora wóz dra­bi­nia­sty, w któ­iym sie­dzia­ło dwóch chło­pów, Je­den z nich po­wo­ził dwo­ma raź­ne­mi koń­mi, a dru­gi do­brze pod­chmie­lo­ny, ki­wał się na sie­dze­niu obok nie­go i za­ga­dy­wał wciąż to­wa­rzy­sza, ma­ja­czą­cym ję­zy­kiem.

Wspa­nia­ły księ­życ oświe­cał ich jak w dzień, z cze­go za­do­wo­lo­ny był po­wo­żą­cy, bo wciąż wi­dział swo­je ko­nie, na któ­re spo­glą­dał z nie­wy­mow­nem za­do­wo­le­niem, od­bi­ja­ją­cem się na jego trzeź­wią­cem po­wo­li ob­li­czu.

– A co? ha? Sa­la­man­dra? co? – ode­zwał się ki­wa­ją­cy się przy nim chłop – szka­py do­bre i do­brze wam na­ra­iłem…

– A wiol – od­parł Ma­ciej, świ­sta­jąc ba­tem nad usza­mi koni i po­dob­ny do świ­stu wy­da­jąc rów­no­cze­śnie głos z gar­dła – idą wraz do czar­ta i ogo­na­mi ro­bią. Kiej­by ja­kie pa­ra­dy­je­ry. Już to nie moż­na wam od­mó­wić, że wy się na szka­pach ro­zu­mie­cie…

– Ha! a co z tege, jaa waam już mó­wię, że Go­rze­nia ko­ni­ska ani się do tych umy­wa­ły.

– Czy tak na su­mie­nie ga­da­cie?

– A wio, na su­umie­enie… już ja wam mó­ó­wię, że… na su­umie­niee…

– Na­przód wam po­wiem – pod­chwy­cił trzeź­wie­ją­cy Ma­ciej – że po pierw­sze… ma­ści­ste są ju­chy… a po dru­gie­ee…

– Po dru­giee na su­mie­nie­ee…

– Po dru­gie – cią­gnął da­lej Sa­la­man­dra, od­zy­sku­jąc wła­dzę w ję­zy­ku – są wraź­ne, po trze­cie sąaa tego…

– Na su­mie­niee!

– Tak na su­mie­nie po trze­cie… wio… het­ta!

– Mó­wię wam – nad­zwy­czaj gło­śno pod­chwy­cił ki­wa­ją­cy się chłop – mó­wię wam na su­mie­niee, na su­mie­nie! na suuu-miee-nie­ee…

Tu urwał i po chwi­li da­lej wciąż po­wta­rzał to jed­no sło­wo, co­raz gło­śniej, co­raz śpiew­niej, aż wresz­cie na całe gar­dło za­nu­cił:

– Na suuu-mie-niee! mó-wie­ee waam Ma­cie­ee!… ju­uuu…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: