- promocja
Chłopaki z Marsa - ebook
Chłopaki z Marsa - ebook
GROM to nie jest logo, nazwa obiektu, muru czy uzbrojenia. GROM tworzą ludzie, ludzie z ogromną pasją.
Twórca GROM-u Generał Petelicki wiedział, że aby stworzyć tak elitarną jednostkę nie wystarczy przebrać ludzi w wypasione mundury, berety, wyposażyć w uzbrojenie, którego zazdrościł nam świat. Aby powstała nowa żołnierska jakość najważniejsza była zmiana mentalna.
Naval opowiada właśnie o takich ludziach, którzy z pasją, wielkim uporem, determinacją ową przemianę przeszli. Stali się elitą, zostali uznani za najbardziej skutecznych żołnierzy jednostek specjalnych. Ta książka to ukłon w stronę wszystkich tych, którzy przyczynili się do powstania nowej wojskowej jakości w naszym kraju.
To kolejna już książka Navala, która jest kontynuacją cyklu wspomnień z działań na wodach Zatoki Perskiej i Iraku. Chłopaki z Marsa znowu lądują w Iraku, misja stabilizacyjna przekształca się w brutalną wojnę. Nadżaf, Faludża, Mosul czy Karbala stały się miastami, w których trwały regularne bitwy. Wszędzie tam był GROM, po piętnastu latach przyszedł czas na opowieść, czas na prawdę o tamtej rzeczywistości.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15969-3 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Łatwo o kimś napisać, że ma charyzmę, ale co to dokładnie oznacza dla jego otoczenia, a w naszym przypadku dla podwładnych? Pan generał był przede wszystkim liderem, który swoje dowodzenie opierał na autorytecie w myśl zasady: „Za mną”, a nie „Naprzód”. Ukończył trzyletni kurs antyterrorystyczny dla dowódców jednostek specjalnych, prowadzony przez CIA Special Operations Group. Był skoczkiem spadochronowym, miał za sobą kurs strzelca wyborowego i płetwonurka, miał 5 dan w karate fudokan – a więc dużo potrafił, a co ważne, nie był pionkiem z politycznego nadania. Za takim dowódcą można iść w ogień.
Generał brygady Sławomir Petelicki – pomysłodawca i pierwszy dowódca Jednostki Wojskowej 2305 (GROM). „Dobry dowódca otacza się mądrymi ludźmi, którzy podołają jego wymaganiom” – tak sądził Sun Tzu. Według tej myśli przywódca musi być pewien swoich podwładnych, wiedzieć, że nie opuszczą go podczas sytuacji kryzysowej i będą potrafili udzielić mu odpowiedniego wsparcia – swoją wiedzą lub siłą. Otoczenie się pochlebcami lub tchórzami Sun Tzu uważa za najgorsze posunięcie – oderwanie dowódcy od rzeczywistości sprawia, że szybko poniesie klęskę
Niestety nadszedł dzień „prucia sejfu” i skończyła się nasza służba pod jego wybitnym dowództwem. Pan generał budował wokół siebie niezwykłą aurę; był człowiekiem, którego po prostu się lubiło, a zarazem mieliśmy do niego ogromny szacunek. Spotykając go, nie mówiliśmy: „Czołem!”, lecz normalnie: „Dzień dobry”, a uścisk dłoni miał charakter koleżeński. My, „nowi, młodzi”, w tamtym czasie mieszkaliśmy w Warszawie, przy ul. Podchorążych, blisko Łazienek Królewskich. Tuż obok koszar mieszkał też Petel i zawsze, kiedy zauważył nas po drugiej stronie ulicy, podchodził, by się przywitać.
Generał często nie znał naszych imion; nigdy nie pytał, co robimy w Firmie i jakie mamy stanowiska, po prostu wiedział, że jesteśmy „chłopakami z Marsa”, których przyjął do pracy i obdarzył zaufaniem. Rozmawiał więc z nami faktycznie jak ojciec! Pytał, jak nam idzie na treningach, i dodawał, że jeśli jest ciężko, to dobrze – bo trenujemy dla siebie, ale zarazem stajemy się lepszymi Polakami, a kraj może się kiedyś upomnieć o nasze umiejętności, mamy więc być wytrwali. Zapewniał nas, że choć nie jest już dowódcą GROM-u, nie pozwoli, by jego – a teraz już nasze wspólne – dzieło ktoś zmarnował. Każdy, kto miał przyjemność słyszeć Petela przemawiającego na żywo, do dziś pamięta, jak doniosłą atmosferę potrafił stworzyć, nawet podczas zwykłego spotkania. Słuchaliśmy go jak zaczarowani, czuliśmy, że łączy nas z nim więź. Było to niesamowite przeżycie.
Pan generał do końca był jednym z nas – a raczej to my dzięki jego inicjatywie staliśmy się „chłopakami z Marsa”. Cichociemnymi naszych czasów. Dzięki powołaniu do życia Jednostki Wojskowej GROM według takiego, a nie innego planu do Warszawy przyjechało wielu młodych ludzi, którzy zostali przeszkoleni w sposób prawdziwie nowatorski, co miało wpływ na ich osobowość i podejście do życia. Nie trzeba już było myśleć o Legii Cudzoziemskiej albo karierze mechanika samochodowego na Zachodzie – mogliśmy spełniać się w kraju, w Wojsku Polskim, tu żyć i rozwijać się, zakładać rodziny, oddziaływać na nowe pokolenia Polaków zamiast wieść żywot emigrantów. Dziś myślę o naszych dzieciach i o tym, jaką rolę odegrał GROM w życiu każdego z nas. Uważam, że można śmiało powiedzieć, że pan generał w jakimś stopniu był faktycznie naszym ojcem.
Każde święto, czy to jednostki, czy kościelne, było w Firmie okazją do uroczystych spotkań. Na te spotkania zapraszano polityków, generalicję, ale najważniejszymi gośćmi byli cichociemni i żołnierze konspiracyjnej Armii Krajowej. To im generał poświęcał najwięcej uwagi, dbając zawsze, by oddano im należne honory. Bywało zabawnie, gdy pchający się do pierwszego rzędu goście byli przez Petela uprzejmie, ale stanowczo przesadzani w trakcie imprezy – honorowe miejsca były zawsze rezerwowane dla kombatantów. Przed każdą uroczystością dostawaliśmy „przydziały” – po dwóch, trzech na każdego z zaproszonych gości, żeby żaden z nich nie został sam zarówno podczas oficjalnej części spotkania, jak i po jej zakończeniu. Była to dla nas dobra lekcja savoir-vivre’u, te rozmowy z politykami i dyplomatami, ale za największy zaszczyt poczytywaliśmy sobie możliwość poznania naszych patronów – cichociemnych. Na niektórych naszych spotkaniach bywało nawet siedmiu starszych panów z taką krzepą, że serce rosło. Zdobywaliśmy cenne doświadczenie, ucząc się obycia w kontaktach z ministrami, premierami i prezydentem. Dzięki temu umieliśmy potem zachować się całkiem na luzie zarówno w czasie nieoficjalnych spotkań, jak i podczas pracy związanej z ochroną tych VIP-ów. Swobodne rozmowy z osobami znanymi nam dotąd tylko z telewizji uzmysławiały nam, że każdy jest tylko człowiekiem, że nie ma nadludzi – niektórych wyróżnia jedynie zajmowane aktualnie stanowisko. Jeśli odczuwaliśmy tremę, to tylko podczas rozmów z cichociemnymi – byli naszymi idolami, niedoścignionymi wzorami. No i, co ważne, nigdy podczas tych spotkań nikt nie stał nam za plecami, nasłuchując, co takiego szeregowy żołnierz powie ministrowi.
Mieliśmy okazję przekonać się po raz kolejny, jakie podejście miał do nas generał, przy okazji uroczystej kolacji wydanej dla uczczenia jego sześćdziesiątych urodzin. Wśród gości było wielu polityków, biznesmenów i celebrytów, ale i my – był zaproszony cały szturm. Pokażcie mi drugiego takiego dowódcę w odrodzonej Polsce, który na swoje urodziny zaprasza swoich żołnierzy i nie każe im krzyczeć: „Czołem, panie generale!”, tylko sam wita ich w progu sali balowej i stawia im piwo. Chapeau bas, panie generale.
Ale Petel nie stworzył GROM-u sam. Otoczył się wybitnymi ludźmi, którzy mu w tym dziele pomogli. Środowisko, z którego przyszedł do Firmy, można dziś krytykować, analizując decyzje ówczesnych władz, ale skąd, jeśli nie z tego środowiska, mieli się wziąć założyciele i pomysłodawcy GROM-u? Amerykanie – oficjalnie do niedawna przedstawiciele wrogiego Polsce państwa – obdarzyli ich zaufaniem, a my…?
Identyfikator (nieśmiertelnik) ppłk. Leszka Drewniaka ps. Diabeł
Podpułkownik Leszek Drewniak ps. Diabeł (ten pseudonim nosiły w Firmie dwie osoby, drugą był Damian z zespołu wodnego) znalazł się w Warszawie za sprawą swojego ojca, który jako wojskowy weterynarz dostał przydział w stolicy i musiał opuścić gościnny Wrocław. Młody chłopak, rzucony na warszawską Pragę, często dostawał po nosie od rówieśników czy starszych łobuzów. Dlatego w wieku 16 lat zapisał się na karate i zbieranie cięgów się skończyło. Późniejszy pan pułkownik wykazał się talentem na skalę wręcz światową. W 1972 roku wraz z Markiem Stefaniakiem jako pierwsi Polacy uzyskali w karate stopień mistrzowski 1 dan. W 1979 roku Diabeł ukończył AWF. Studia i przygoda z karate doprowadziły go do Biura Ochrony Rządu, gdzie od 1984 roku prowadził zajęcia z walki wręcz. Ciężką pracą zdobył szacunek; wiem, jak wyglądały treningi z nim, nie dziwi mnie więc kolejny krok w jego karierze: wysłano go na Akademię Służb Specjalnych, po czym został mianowany na pierwszy stopień oficerski. Po uzyskaniu stopnia oficerskiego wszedł w skład specjalnej grupy ochronnej, która skupiała najlepszych BOR-owców. Jej zadaniem była ochrona najważniejszych VIP-ów, zarówno tych przyjeżdzających do Polski, jak i naszych, w sytuacjach najwyższego zagrożenia. Nic więc dziwnego, że Petelicki, chcąc stworzyć w Polsce jednostkę na wzór Delta Force czy SAS, zaprosił do współpracy właśnie Leszka Drewniaka. Ten przyjął propozycję od razu, po czym razem, jako „łowcy talentów”, jeździli po kraju w poszukiwaniu odpowiednich chłopaków. Diabeł nie tylko rekrutował i szkolił, lecz także sam przeszedł drogę podobną do tej, którą później my musieliśmy przejść – zgodnie z zasadą „Za mną”, a nie „Naprzód”. Właśnie za takie podejście szanuje się w wojsku dowódców – nie za stopień, który oni sami, często mylnie, uważają za wyznacznik autorytetu. Diabeł ukończył Special Training Group Counter-Terrorism Tactical Unit Course, czyli dawny kurs działań antyterrorystycznych, prowadzony w USA przez amerykańskich operatorów, i wiele innych szkoleń, które na początku istnienia Firmy były prowadzone za oceanem. Wyjechał także razem z jednostką na pierwszą robotę do Haiti. Niech Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski i Krzyż Zasługi za Dzielność nie pozostaną jedynym dowodem wdzięczności za jego służbę dla kraju.
Podpułkownik Leszek Drewniak był niezwykle skromnym człowiekiem, ale warto pamiętać zarówno o nim, jak i o pozostałych ludziach, którzy nie patrząc na pieniądze, poświęcali swój czas, by w postkomunistycznej Polsce stworzyć nową, jedyną w swoim rodzaju jakość: GROM. Zawodowa przeszłość tych ludzi z okresu przed 1989 rokiem nie jest w stanie przysłonić ich zasług dla wolnej już ojczyzny. Chwała Bohaterom.Niestety to wcale nie jest tak, że wracasz z wyjazdu i jesteś bohaterem jak cholera – nieważne, co i gdzie robiłeś. Minęły czasy, kiedy witano nas schabowymi i suto zastawionym stołem oraz wylewną mową dowódcy „spadochroniarza”, ogrzewającego się w cieple naszej roboty. Pożegnaliśmy je bez wielkiego żalu. Co więcej, żaden z nas takich powitań nie oczekiwał, choć sam schabowy po przymusowym długim rozstaniu z tradycyjnym polskim jadłem był naprawdę mile widziany. Dowódca oczywiście jakiś tam jest, ale narzucili go nam politycy, nikt więc się do niego zbytnio nie przyzwyczaja. Zapewne niejeden jegomość na koniec swojej prominentnej kariery dowódczo-wojskowej bardzo chciałby zostać komandosem – jeśli nie pomyślał wcześniej o selekcji, zostaje taka droga, więc tym razem entliczek, pentliczek, na kogo wypadnie, na tego bęc! Ale to, co działo się w sztabie, to nie nasza sprawa, zwyczajnie nie mieliśmy czasu o tym myśleć.
Wracasz i dopada cię proza życia. Jednego dnia parę tysięcy kilometrów stąd zakładasz ładunek kumulacyjny i wysadzasz drzwi cholernie niebezpiecznym ludziom, robisz swoje, po czym… zbierasz zabawki, pakujesz skrzynie i wracasz do domu. Kilka dni później smarujesz zawiasy w drzwiach do własnego domu i przy tej konserwatorskiej robocie zastanawiasz się, jaki byś na nie założył ładunek, gdyby to one były twoim głównym punktem wejścia. Drzwi mają dwa zamki, stalowa zasuwa w tym górnym jest nieco wyżej niż dziurka od klucza. Mieszkanie jest w bloku, korytarz jest długi, więc większego ładunku nie założę; już planuję długość nonela… Po pierwsze, nie ma się gdzie schować podczas wysadzania; po drugie, w zamkniętej przestrzeni wzrost ciśnienia mógłby nas wydmuchać razem z drzwiami – a po doświadczeniach na porosyjskim poligonie o znamiennej nazwie Leningrad, gdzie trenowaliśmy robienie przejść metodą wybuchową, wysadzając nie tylko drzwi i okna, ale też ściany, stropy i mury, wiem, że można w ten sposób nieźle nadwerężyć całą konstrukcję budynku. Tak właśnie stało się kiedyś w Szczecinie za sprawą naszych policyjnych antyterrorystów. Eksplozja zniszczyła nie tylko drzwi, lecz także klatkę schodową, ściany sąsiednich mieszkań, no i powypadały szyby ze wszystkich okien. Dlatego my na poligonie najpierw tworzymy sobie ośrodek doświadczalno-badawczy, żeby nie poprzesuwać ścian postronnym ludziom. Więc… szyby nie wydmucha, a co najważniejsze, możemy stać blisko punktu wysadzania. OK, wracam do swoich rozważań, w których główną rolę odgrywają drzwi do mojego mieszkania. Tu jak nic pójdzie w ruch mechanika w postaci dziesięciokilogramowego młota; w uszach brzęczy mi komenda: „Ciężki”. Co ja robię?! Smarując skrzypiący zawias, bezwiednie planuję szturm… na własny dom! Czyli tak: duży przedpokój i trzy pokoje – nasz cel albo cele, bo tych zawsze w irackich mieszkaniach było więcej, niż zakładał wywiad, miałby czas wstać na równe nogi i sięgnąć po kałacha, leżącego jak zwykle na nocnym stoliku zamiast budzika albo gdzieś w pobliżu. Jak nic potrzebny będzie flashbang, a potem parę kolejnych, żeby narobić takiego kipiszu, w którym nikt oprócz nas nie zdoła sprawnie działać, a co dopiero walczyć, oddając precyzyjne strzały. Zdobyłem własne mieszkanie! Czysto! No, prawie, jeszcze kibelek do umycia i mission complete.
Przed zakupami jedziemy wymienić opony. Cholera, przed chwilą przecież zmieniałem opony! I co, znów to samo? Jakieś déjà vu? Nic z tych rzeczy, po prostu tak szybko nastała kolejna pora roku. Jest komenda, jedziemy. Auto prowadzi moja żona, a mnie w nim jakoś ciasno i dziwnie – nie ma sprzętu taktycznego, nie trzymam broni w dłoniach… Przez ponad pół roku prawie codziennie jeździłem HMMVW – a teraz przesiądź się, człowieku, z dnia na dzień do osobowej mazdy 6. Niby nie jest to mały samochód, bo kombi, ale coś mi tu nie gra. Wiem! Drzwi mi przeszkadzają! Nie mogę wystawić kolana na zewnątrz, czuję się jak w klatce, a po wyjeździe na warszawską Trasę Łazienkowską, która ma po trzy pasy w każdym kierunku, spinam pośladki i łapię się na tym, że siedzę bokiem do kierunku jazdy i trzymam kolejne sektory odpowiedzialności. W głębi duszy mam pretensje do Gośki, że pozwala się wyprzedzać. I czemu, na litość boską, z tyłu nikt tych wyprzedzających nie blokuje?! A może to my jesteśmy ostatni, więc to nasza robota, żeby nie tylko nie dać się wyprzedzić, ale i nie pozwolić, by ktoś podjechał zbyt blisko nas? Cholera, gdzie jest mój gunner Tylut? Czemu nie rzuca w to całe matolstwo kamieniami?! Przecież od początku ofensywy uczymy miejscowych trzymać odpowiedni dystans do wojskowej kolumny, że nie wspomnę o flashbangach i strzałach ostrzegawczych! Każdy nasz wyjazd poza bazę był walką, i to zerojedynkową… No nie, tu to się nie da jeździć! Kątem oka widzę, jak wyprzedza nas biała toyota, i aż mam ciarki, bo ulice Bagdadu, Faludży czy też Nadżafu pełne są właśnie takich aut. Raczej nie jeżdżą nimi romantyczni brodaci szejkowie w kefiach, którzy dopiero co zamienili wielbłądy na konie mechaniczne, ale bandyci, którzy chcą szybko wypełnić lukę, przejmując schedę po Saddamie i jego rodzinie w nie do końca jeszcze poukładanym kraju. Iracka wojna nadal się tli, a tam, gdzie jest dym, łatwo o ogień – uwierzcie mi, podpalaczy jest tam wielu.
No, ale jesteśmy w Warszawie, która – jak cała Europa – jest wolna od wojny. Jednak w radiu słyszę, że w ostatni weekend na polskich drogach w 432 wypadkach zginęło 39 osób, a rannych było 519. Kurde, statystyki gorsze od tych operacyjnych z ostatniego weekendu w Iraku, gdzie zginęło 3 żołnierzy koalicji, a 11 było rannych w 7 zamachach. Czy to takie ważne, jak się ginie? Każdy zamach na polskiego żołnierza tam, w Iraku czy też Afganistanie, jest w mediach głośno komentowany, ale to, że tuzinami zabijamy się na naszych drogach, to cicha poniedziałkowa statystyka. Jakiś matoł ostro zajechał nam drogę, przecinając trzy pasy, by jeszcze przed nami wepchnąć się na prawy zjazd. Ja pierdolę, w Iraku się tak nie bałem.
Opony zmienione. Jedziemy wreszcie na zakupy. Już mam zły nastrój. Pewnie rozwijający się prężnie rynek dóbr szybko zbywalnych dołożył na półki kolejne rodzaje maseł i margaryn! Już ostatnio po powrocie z Zatoki Perskiej miałem problem z wybraniem tej idealnej, w takim, a nie innym opakowaniu, z konkretną zawartością tłuszczu, konkretnej marki. Jebuuuut – głośny dźwięk wyrwał mnie z rozmyślań o możliwościach, jakie daje wolny rynek. Co to za cholera?! Tu wcale nie jest bezpieczniej niż w Bagdadzie! Dopiero co wysiadłem z samochodu na parkingu przy hipermarkecie, a już zwaliło mnie z nóg i kucam za kołem. WTF?! Kto, do jasnej cholery, wali do nas z moździerza pod Warszawą? Gośka stoi nade mną. „Ma nerwy ta dziewczyna”, myślę sobie, „a może jest nieświadoma zagrożenia?”. Po chwili całkiem blisko pierdolnął kolejny. Gośka dalej stoi i ani drgnie, patrząc na mnie z politowaniem. No tak! To nie moździerz, tylko starszy pan trzasnął za mocno klapą od bagażnika, a ten odgłos niesie się w moich uszach jak salwa artyleryjska po prawie pustym parkingu.
Na zakupach nawet nie jest źle, skupiłem się tylko na pchaniu wózka: świetnie prowadzę HMV, więc poradzę sobie z wózkiem w markecie, choć tu prym w manewrowaniu bezapelacyjnie wiodą emerytki, które nie zważając na zwalniacze przed kasą, wciskają swój wózek przede mnie. Przydałaby się im lekcja pokory, którą zapewne dostałyby w kolejce dla cywili przed bramą wjazdową do Camp Victory, który przylega do Międzynarodowego Portu Lotniczego w Bagdadzie. Tam trzeba było mieć nerwy ze stali, żeby spokojnie czekać w kolejce na wjazd: zdarzyło się, że ktoś bardzo niecierpliwy się wysadził… i to dosłownie. Dlatego my przemykaliśmy jak najszybciej pasem dla wojska, jak ona teraz pasem dla emerytów bierze mnie z boku i pcha się na taśmę z jabłkami, bananami… cholera, ma i granaty.
Ale tu kolorowo. Tyle że ludzi za dużo i każdy najwyraźniej obrał sobie mnie za cel i chce się o mnie otrzeć. Kurde, nie można jakoś tak szerzej, luźniej stać w tej kolejce? Przecież nigdy nie wiesz, kogo masz za plecami – no, chyba że to kumpel z sekcji. W drodze powrotnej z zakupów znowu wściekam się na jadące zbyt blisko nas inne samochody. Żeby odciągnąć uwagę od tego, co na zewnątrz, skupiam się na radiu. Kanał pierwszy odkryty, na drugim kontakt z dowódcą szturmu, trzeci to Drago i faktycznie leci coś po angielsku, czwarty to my, fajnie, nadają po naszemu. I czego się na tym kanale dowiedziałem? Że „Baśka miała fajny biust” już w 2002 roku! Komentuje Gośka, bo to hit, który zna cała Polska. Jak ja przeżyłem dwa lata bez tej ważnej dla żołnierza nowiny? Dopiero teraz uczę się szybko tekstu wyśpiewanego przez zespół Wilki.
Piękne jak okręt (uuuuuu)
Pod pełnymi żaglami
Jak konie w galopie (uuuuuu)
Jak niebo nad nami
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
------------------------------------------------------------------------
1 Nonel (od ang. non electric) – sposób nieelektryczny odpalania ładunków materiałów wybuchowych przy zastosowaniu specjalnych przewodów detonujących.