Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Chłopcy z paranzy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 października 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Chłopcy z paranzy - ebook

Roberto Saviano po raz kolejny penetruje rzeczywistość, która od zawsze stanowi centrum jego zainteresowania, i umieszcza w niej swoich fikcyjnych bohaterów, oddając czytelnikom do rąk przejmującą opowieść o przemocy i bezsilności, okrucieństwie i niewinności.

Słowo paranza ma związek z morzem. Zwykło się nim nazywać łodzie, z których łowi się nocą ryby, wabiąc je silnym sztucznym światłem. Chłopcy z Forcelli, niesławnej dzielnicy Neapolu, podobnie jak paranze na morzu, przemierzają miasto, polując na ludzi i znacząc teren. Jednocześnie jednak, omamieni złudnym blaskiem pieniędzy i władzy, sami są jak ryby, które raz złapane w sieć, trzepoczą się w niej, jeszcze pełne życia, ale już bliskie śmierci.

„Z przejmującą szczerością, która cechuje prawdziwych pisarzy, Saviano opowiada historię o zawziętym i smutnym sercu Neapolu”. Elena Ferrante

Dziesięciu chłopców pędzi na skuterach pod prąd wąskimi uliczkami Neapolu. Zamierzają podporządkować sobie miasto. Mają po piętnaście lat, normalne rodziny i niewinne ksywy: Maharadża, Śnięta Ryba, Ząbek, Lollipop, Dron. Noszą markowe buty, tatuują sobie na skórze imiona dziewcząt.

To nieletni przestępcy świadomi, że nie mają przyszłości. Nie boją się więzienia ani śmierci, bo uznali, że jedyna ich szansa to postawić życie na jedną kartę, i to jak najwcześniej. Wiedzą, że „pieniądze mają ci, którzy je sobie biorą, nie ci, co czekają aż ktoś im je da”, wyruszają więc w miasto na swoich skuterach, by zdobyć pieniądze i, przede wszystkim, władzę.

Książka opowiada o tym, jak młodociany gang powiązany z kamorrą, paranza – jak w dialekcie neapolitańskim nazywa się takie grupy ogniowe, pod dowództwem swego nastoletniego Nicolasa Fiorilla, zdobywa sobie pozycję w kryminalnej hierarchii miasta. Strzelać uczą się na dachach domów, celując do anten satelitarnych z kałasznikowów i pistoletów półautomatycznych. Potem schodzą na ulice i sieją strach z wysokości siodełek swoich skuterów. Stopniowo obejmują kontrolę nad całymi dzielnicami, wygrywając rywalizację z innymi gangami i dogadując się ze starymi bossami, którzy najlepsze czasy mają już za sobą.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-719-8
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Część pierwsza PARANZA POCHODZI Z MORZA

Słowo paranza pochodzi z morza.

Kto urodził się nad morzem, zna jego różne oblicza. Morze podporządkowuje, wylewa, uzależnia, usidla. Kto urodził się nad morzem, choćby spędził potem z dala od niego całe życie, pozostaje nim przesiąknięty. Kto urodził się nad morzem, wie, że istnieje morze ciężkiej pracy, morze powrotów i pożegnań, morze ścieków i morze, które izoluje od reszty świata. Morze – kloaka, droga ucieczki albo bariera nie do pokonania. Jest też morze nocą.

Noc to czas połowów. Atramentowe ciemności. Nie słychać modlitw, jedynie przekleństwa. I ciszę, zakłócaną tylko szumem silników.

Dwa kutry rybackie oddalają się od brzegu, obydwa są małe i zdezelowane, zamontowano na nich tyle reflektorów, że prawie topią się pod ich ciężarem. Rozdzielają się, jeden płynie na prawo, drugi na lewo, oślepiające światło, tak silne, że przebija się przez słoną wodę aż do samego dna, ma zwabić ryby. Widok morskiego dna wywołuje lęk. To tak, jakby zobaczyć miejsce, w którym wszystko się kończy. Nie ma nic więcej? Tylko tyle? Pod całym tym bezmiarem wody są tylko kamienie i piasek?

Paranza to łodzie, z których łowi się nocą ryby, wabiąc je silnym sztucznym światłem. Elektrycznym słońcem. Światło obejmuje panowanie nad wodą, a ryby ufnie się do niego garną. Garną się do życia, kierowane instynktem, płyną do niego na wyścigi, z otwartymi pyszczkami. W tym samym czasie wokół nich rozwijają się sieci i w krótkim czasie otaczają ławicę, rysują jej obwód.

Wtedy światło zatrzymuje się i przez chwilę zdaje się, że ryby będą mogły go dosięgnąć, dotknąć otwartymi pyszczkami. Ale zaraz potem ściągane sieci spychają je jedna na drugą. Ryby gorączkowo biją płetwami, starając się wywalczyć sobie trochę miejsca. Robi się coraz ciaśniej, jakby morze stopniowo zamieniało się w kałużę. Te, które próbują odpłynąć, odbijają się od przeszkody, czegoś, co nie jest miękkie jak piasek, ale nie jest też twarde jak skała. Wydaje się możliwe do pokonania, ale żadnej rybie się to nie udaje. Trzepoczą się, wywijają ogonami na prawo i lewo, w górę i w dół, najpierw silnie i energicznie, potem coraz słabiej, coraz słabiej.

Światło gaśnie. Stłoczone ryby unoszą się ku powierzchni wody – a może to dno podnosi się ku niebu? Nie, to rybacy wyciągają z wody sieć z uwięzioną w niej ławicą. Ryby duszą się powietrzem, otwierają i zamykają pyszczki, skrzela zapadają się jak przebite pęcherze. Wyścig do światła się skończył.Złe myśli

Copacabana siedział w samochodzie dostawczym załadowanym akcesoriami do sprzątania. Wyszedł, gdy tylko się dowiedział, że chłopcy przyjechali. Przywitał ich klepnięciem w policzek, jakby byli małymi dziećmi, ale nie zaprotestowali. Ten mężczyzna mógł sprawić, że na powrót wejdą triumfalnie na rynek, chociaż wyglądał teraz marnie, był blady i chudy, miał długie włosy, zaniedbany zarost i przekrwione oczy. Dało się po nim zauważyć, że ukrywanie się przed wymiarem sprawiedliwości to nie wczasy.

– Są moje dzieciaki! Musicie mi teraz pomóc. Zaraz zrobimy tu przedstawienie.

Copacabana przywitał się wylewnie z Oscarem, człowiekiem, który zarządzał Nowym Maharadżą. Lokal kupił jego dziadek przed pięćdziesięcioma laty. Oscar był tłuściochem, lubował się w szytych na miarę koszulach z wyhaftowanym monogramem, ale zamawiał je zawsze w rozmiarze mniejszym, niż potrzebował, tak że guziki ledwo się dopinały na jego wydatnym brzuchu. Oddał uścisk sztywno, trzymając Copacabanę na lekki dystans, jakby nie chciał, żeby ktoś niepożądany zobaczył go w tej sytuacji.

– Przyszedłem do ciebie, bracie, z zaszczytną propozycją.

– O co chodzi?

– Diego Faella i Viola Striano chcą urządzić wesele u ciebie… tutaj… – Copacabana dołączył do tych słów szeroki gest ręki, którym objął cały lokal, jakby był jego własnością.

Słysząc te dwa nazwiska, Oscar poczerwieniał na twarzy.

– Copacabana, bardzo cię lubię i szanuję, ale…

– Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem.

– Wiesz, że ja ze wszystkimi dobrze żyję, ale jestem tylko udziałowcem w spółce, która zarządza tym lokalem… Wolimy trzymać się z daleka od…

– Od?

– Od problematycznych sytuacji.

– Ale pieniądze od problematycznych sytuacji chętnie bierzecie!

– Pieniądze bierzemy od wszystkich. Ale takie wesele… – Nie dokończył zdania. Nie było potrzeby.

– Rezygnujesz z takiego interesu? – zapytał Copacabana. – Po takim weselu nie opędzilibyście się od zamówień.

– Tak, ale potem założono by u nas podsłuch.

– Jaki znowu podsłuch! Poza tym nie musiałbyś angażować swoich kelnerów, mamy chłopaków, którzy się tym zajmą.

Agostino, Nicolas, Śnięta Ryba, Briatore, Lollipop, Ząbek i inni nie spodziewali się, że przyjdzie im kelnerować. Nigdy tego nie robili, nie mieli pojęcia, na czym polega ta praca. Ale jeżeli Copacabana tak zdecydował, tak musi być.

– Oscar, ty może nie zrozumiałeś, co to za impreza. Dadzą ci za nią od razu, od ręki dwieście tysięcy… Za zorganizowanie pięknego przyjęcia weselnego.

– Przykro mi, Copacabana, ale wolę zrezygnować z tych pieniędzy. Naprawdę, dla nas…

Copacabana wykonał gest, jakby chciał odgarnąć sprzed siebie powietrze grzbietem dłoni. Nic się nie da zrobić.

– Koniec rozmowy.

Był bardzo obrażony. Wyszedł z pomieszczenia, a za nim chłopcy, jak głodne szczeniaki za suką.

Nicolas i inni byli pewni, że tylko udaje. Że zaraz wróci do Oscara jeszcze bardziej rozwścieczony niż teraz, z oczami czerwonymi ze złości, i obije go po gębie albo wyciągnie schowany gdzieś pistolet i jednym strzałem zmiażdży mu kolano. Nic z tych rzeczy. Copacabana wsiadł z powrotem do samochodu dostawczego i przez okienko powiedział:

– Wezwiemy was. Urządzimy to wesele w Sorrento. Potrzebujemy swoich ludzi, żadnych kelnerów przysłanych z zewnątrz przez agencję. Tamtych posyła policja finansowa.

Copacabana pojechał do Sorrento i zamówił przyjęcie weselne dla potomków dwóch najmożniejszych rodzin. Nicolas napisał do Letizii: „Szykuje się ekstraluksusowe wesele na wybrzeżu, ale nasze, kotku, będzie piękniejsze!!!”. Letizia, ciągle jeszcze na niego zła z powodu incydentu z Renatinem, odpisała mu po godzinie: „A kto ci powiedział, że za ciebie wyjdę?”.

Co do tego Nicolas nie miał najmniejszych wątpliwości. Już teraz wyobrażał sobie, jak będzie wyglądać ich wesele, wspaniałe i niepowtarzalne; dodawał do swych wyobrażeń wciąż nowe detale, które opisywał Letizii w pełnych obietnic esemesach. Połączyła ich wielka miłość, a teraz musi postarać się o resztę. Zacznie od tego, że wejdzie kuchennymi drzwiami do tego świata, nad którym wprawdzie zaczynało zmierzchać, ale wciąż jeszcze się liczył.

Feliciano Striano siedział w więzieniu, jego brat też siedział w więzieniu. Córka Feliciana zdecydowała się wyjść za mąż za Diega Faellę, nazywanego Kiciusiem. Rodzina Faella z San Giovanni a Teduccio zarabiała ogromne pieniądze na haraczach, przetargach, dystrybucji produktów spożywczych. Pole ich działania było ogromne. Czerpali zyski nawet ze sklepów bezcłowych na lotniskach w krajach Europy Wschodniej. Diego Faella zarządzał rodzinnymi interesami bardzo rygorystycznie. Wszyscy musieli płacić, nawet kioskarze i domokrążcy, każdy dokładał się do kasy klanu. Wysokość haraczu była uzależniona od zarobków, dlatego Diego uważał się za osobę wielkoduszną. A nawet łagodną. Córce Feliciana Striano udało się przeżyć wiele lat z dala od Neapolu. Zdobyła dyplom uniwersytecki, studiowała modę. Tak naprawdę nie nazywała się Viola. Kazała tak do siebie mówić, bo nie cierpiała swego odziedziczonego po babci prawdziwego imienia – Addolorata, a jego znośniejszą wersją, Dolores, posługiwał się już cały zastęp kuzynek. Tak więc sama wybrała sobie imię. Kiedy była jeszcze małą dziewczynką, oznajmiła matce, że od tej chwili ma ją nazywać Viola. Przeniosła się z powrotem do Neapolu, gdy matka zdecydowała się na separację z mężem. Don Feliciano chciał się ożenić z inną kobietą, ale matka Violi nie zgodziła się na rozwód – co Bóg złączył… – i Viola wróciła, żeby ją wesprzeć w tej sytuacji. Nie wyprowadziły się z rodzinnego domu w Forcelli, to don Feliciano zamieszkał poza nim, ale niedaleko. Rodzina jest święta. Viola była o tym przekonana jeszcze bardziej niż inni. Rodzina to twoje DNA, masz je w sobie, nie możesz sobie przecież usunąć krwi z żył, prawda? Z tym się urodziłeś, z tym umrzesz. Później jednak don Feliciano podjął współpracę z wymiarem sprawiedliwości i wtedy Viola odcięła się od swego ojca. Addolorata Striano znalazła się na liście osób z prawem do ochrony. Karabinierzy przyjechali po nią pod dom opancerzonym samochodem, żeby zawieźć ją gdzieś daleko od Forcelli i zapewnić jej bezpieczeństwo. I wtedy rozpoczęło się przedstawienie. Viola wrzeszczała z balkonu, przeklinała, pluła i wyzywała karabinierów z eskorty: „Wynoście się, skurwysyny! Sprzedawczyki! Mój ojciec umarł! Nie, nie umarł – nigdy go nie było! Nigdy nie był moim ojcem. Wynocha stąd!”. Viola odrzuciła policyjną ochronę, nie zgodziła się na współpracę i wyrzekła się ojca oraz innych „skruszonych” krewnych. Przez długi czas siedziała zamknięta w domu. Szkicowała projekty sukienek, torebek i biżuterii, podczas gdy na jej balkonie lądowały najróżniejsze oznaki potępienia: torebki z psimi kupami, martwe ptaki, wnętrzności gołębi. Później przyszedł czas na butelki samozapalające, od których zajmowały się ogniem firanki, obraźliwe napisy na murach i odymiony domofon. Nikt nie wierzył w jej słowa, ale Viola wytrzymała. Aż do dnia, kiedy w jej życiu pojawił się Kiciuś. Propozycja małżeństwa, którą jej złożył, uwolniła ją natychmiast od wszystkich zarzutów i podejrzeń, które uwięziły dziewczynę w domu. Jednocześnie Diego Faella, łącząc się z niesplamioną częścią rodziny Striano, zawładnął Forcellą.

Mówiło się, że Kiciuś długo o nią zabiegał. Viola miała kształtne ciało, jasnoniebieskie oczy ojca i duży nos. Przez długi czas wahała się, czy go sobie poprawić, ale w końcu zdecydowała, że nic nie będzie zmieniać, bo to ją wyróżnia. Viola należała do kobiet, które zawsze doskonale wiedzą, co się wokół nich dzieje, ale udają, że tak nie jest. Jej małżeństwo z Diegiem oznaczało połączenie dwóch najpotężniejszych rodzin. Wyglądało na zaaranżowany związek, jeden z tych, jakie zdarzają się między możnymi rodami. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo ich rodziny należały do arystokracji kamorry i wiele ich zachowań nie odbiegało od zwyczajów osób zajmujących z racji swego urodzenia sporo miejsca w plotkarskich czasopismach. Viola być może w jakiejś mierze poświęcała się dla dobra rodziny, ale Kiciuś wyglądał na prawdziwie zakochanego. Wielu twierdziło, że w zdobyciu Violi pomogło mu przekonanie firmy kontrolowanej przez klan Faella, która produkowała luksusowe torby, żeby zatrudniła ją jako projektantkę. Ale to tylko plotki. Dla Violi to małżeństwo było na pewno triumfem miłości. Jeżeli potrafiła sama wybrać sobie imię, na pewno umiała też sama zdecydować, jak będzie wyglądała jej przyszłość.

Zgodnie z zapowiedzią Copacabany kilka dni później dostali wezwanie. Nicolas zaraz powiedział o tym matce:

– Będę pracował jako kelner na weselu. Naprawdę!

Matka spojrzała mu badawczo w twarz, na wpół zasłoniętą jasną grzywą miękkich włosów. Szukała w słowach i w twarzy syna tego, co wiedziała i czego nie wiedziała, tego, co mogło być prawdą i co nią nie było. Drzwi do pokoju Nicolasa były otwarte i matka sięgnęła tym samym badawczym spojrzeniem do środka, żeby znaleźć jakiś znak na ścianach, na porzuconym na podłodze starym plecaku, na koszulkach leżących na łóżku. Starała się dopasować informację przekazaną przez syna, że będzie pracować jako kelner, do barier, jakie budował między sobą a rodzicami od chwili, kiedy przyszli po niego na komisariat. Wiedziała, że jeżeli tamtego dnia nie zawieziono go prosto na Nisidę, nie stało się tak dlatego, że był niewinny. Docierały do niej różne pogłoski o wybrykach Nicolasa, a co nie docierało, mogła sobie łatwo wyobrazić. Nie była jak mąż, który w synu widział przyszłość, dobrą przyszłość, i myślał, że jest tylko trochę niesforny. Oczy matki były w stanie wwiercić się głęboko pod powierzchnię pozorów. Ale teraz zamknęła podejrzenia w najciemniejszym zakamarku serca i przytuliła syna do siebie. „Brawo, Nicolas!” On nie pohamował w żaden sposób jej entuzjazmu i pozwolił, żeby położyła mu głowę na ramieniu. Matka rozluźniła się, jak jej się to już od dawna nie zdarzało. Zamknęła oczy i wciągnęła zapach swojego dziecka, o którym już myślała, że straciła je na zawsze, a które teraz wróciło razem z tą wiadomością pochodzącą ze świata normalności. Tak niewiele wystarczyło, żeby uwierzyła, że można zacząć na nowo życie z czystym kontem. Nicolas oddał jej uścisk, jak to się zwykle robi, połączywszy ręce na jej plecach, ale niezbyt silnie. Oby tylko nie zaczęła płakać, pomyślał, biorąc jej czułość za słabość.

Odstąpili od siebie, ale matka nie pozwoliła, żeby Nicolas zamknął się na powrót w swoim pokoju. Obserwowali się nawzajem w milczeniu, w oczekiwaniu na następny ruch drugiej strony. Dla Nicolasa to przytulenie nie było niczym innym jak gestem matki zadowolonej ze spolegliwości swego dziecka.

Ona czuła, że dostała od niego ochłap, że przez jakiś niewytłumaczalny kaprys chciał ją wynagrodzić okruchem normalności. Ale jaka to normalność! Przecież w jego głowie wciąż buzują te same myśli, myśli, które ją przerażają. Wie o tym. Myśli niedobre, szkaradne. Można by próbować usprawiedliwić je u kogoś, kto chce się zemścić za wyrządzone mu zło, ale przecież jemu nikt nigdy nie zrobił nic złego! Mężowi nie mogła się zwierzyć ze swoich rozterek. Nie, jemu na pewno nie.

Nicolas odgadywał z twarzy matki, co się w niej działo, ten chaos i mieszaninę uczuć, potrzebę dotarcia do prawdy i wahanie między pewnością a podejrzeniem.

– Mamo, czy pomyślałabyś kiedyś, że twój syn będzie kelnerem? – Wykonał gest, jakby na przedramieniu niósł parę talerzy. Udało mu się ją rozśmieszyć. To dobrze, w końcu na to zasługiwała.

– Jak to się stało, że urodził mi się taki blondynek? – Twarz jej jaśniała, zepchnęła gdzieś głęboko wewnętrzny pomruk strachu. – Że urodziłam takiego przystojniaka?

– Urodziłaś przystojnego kelnera, mamo – powiedział i odwrócił się od niej. Kiedy wchodził do swego pokoju, nie opuszczało go wrażenie, że matka ciągle jeszcze patrzy na niego tym samym badawczym wzrokiem. I miał rację.

Filomena czy, jak ją wszyscy nazywali, Mena, matka Nicolasa, otworzyła małą pralnię przy via Toledo, niedaleko placu Dantego, między bazyliką Ducha Świętego a ulicą Forno Vecchio. Wcześniej też działała tam pralnia, prowadziła ją para staruszków, którzy odstąpili jej to miejsce za niewielki czynsz. Mena powiesiła nowy niebieski szyld z napisem BLUE SKY, a pod nim na zachętę: CZYSTE JAK BŁĘKITNE NIEBO. Najpierw zatrudniła u siebie dwie Rumunki, a potem małżeństwo Peruwiańczyków. On był niziutki i nigdy nic nie mówił, ale doskonale prasował, ona była pulchna i zawsze uśmiechnięta. O mężu i jego milczeniu mówiła tylko: Escucha mucho. W młodości Mena uczyła się trochę krawiectwa, umiała szyć ręcznie i na maszynie, więc w ofercie firmy Blue Sky były też drobne przeróbki i reperacje. O takiej pracy zwykło się mówić, że to zajęcie dla Hindusów, ale przecież nie można zostawić całego rynku pracy w rękach samych tylko Hindusów, Chińczyków i Lankijczyków. Pomieszczenie, w którym prowadziła swój punkt usługowy, było małą dziuplą, zapełnioną do granic możliwości sprzętem i półkami z poukładanymi porządnie ubraniami i bielizną. Miało dwoje drzwi. Tylne, wychodzące na ciemne podwórko między domami, były zawsze otwarte, latem i zimą z tego samego powodu: żeby móc w środku oddychać. Czasem Mena stała przed wejściem, opierając się rękami na krągłych biodrach albo odgarniając nimi z twarzy kruczoczarne włosy, zawsze nie dość starannie uczesane, i patrzyła na przechodzących ludzi.

– Pani kochana, marynarka męża jest jak nowa! – Zaczynała rozpoznawać wśród przechodniów swoich klientów, a klienci też ją rozpoznawali. Patrzcie tylko, ilu samotnych mężczyzn, myślała sobie. Także tutaj, w Neapolu, tak samo jak na północy kraju, przynoszą ubrania, żeby im je wyprać, wyprasować, obszyć. Przychodzą, mało mówią, zostawiają swoje rzeczy, potem je odbierają i znikają. Mena obserwowała ten świat, którego nie znała i dla którego sama była obca. Nie pochodziła z Forcelli, ale poprzedni właściciele pralni dobrze ją wprowadzili i ręczyli za nią. Bo nie ma zajęcia, które można wykonywać w tym miejscu bez wprowadzenia przez kogoś, kto do tego miejsca przynależy. Za Menę ręczono. Nie wiedziała, jak długo będzie mogła prowadzić interes, ale na razie czuła się szczęśliwa, że przynosi do domu trochę zarobionych przez siebie pieniędzy. Nauczyciel wuefu nie jest w stanie sam utrzymać rodziny, poza tym jej mąż nie zdawał sobie sprawy z trudności, nie widział, że chłopcy wciąż potrzebują czegoś nowego, po prostu tego nie widział. Musiała wspierać tego mężczyznę, którego wciąż bardzo kochała. Kiedy w zakładzie stała nad deską do prasowania z parującym żelazkiem w ręku, zatrzymywała czasem wzrok na zdjęciach synów, które powiesiła na ścianie między kalendarzem a korkową tablicą z przypiętymi do niej dziesiątkami pokwitowań. Trzyletni Christian i Nicolas jako ośmiolatek, i jeszcze jedno zrobione niedawno zdjęcie Nicolasa z tą jego jasną czupryną. Kto by pomyślał, że urodzi jasnowłose dziecko! Ale wystarczyło go zobaczyć przy ojcu, żeby zrozumieć, skąd się wziął. Pochmurniała, gdy myślała o jego urodzie, pochmurniała, bo trochę się domyślała, trochę docierało do niej z różnych stron, trochę się dowiadywała… Jasne, że nie w szkole, bo kto by się czegoś dowiedział w szkole! Od Letizii też nie. Prędzej już może przez tych jego kolegów – nicponiów, z którymi spędzał tak dużo czasu. Nicolas trzymał ich z daleka od domu, ale nie na tyle, żeby Mena nie mogła wyrobić sobie zdania na ich temat, i nie było to bynajmniej zdanie pozytywne.

Nicolas czarował ludzi ładną buzią i jasną czupryną, ale wcześniej czy później ktoś o nim powie: „Ten ładny chłopak z paskudnym charakterem i złymi intencjami”. Tak, ze złymi intencjami i złymi kolegami. Skąd się biorą u tych dzieci mroczne myśli, które – jak już kimś zawładną – tak trudno wykorzenić? Przychodziło jej do głowy przysłowie, że kto bawi się z osłem, może się spodziewać, że wcześniej czy później go kopnie. Ale kto w tym wypadku był osłem? Wiedziała, że Nicolas wdał się z tym przysłowiowym osłem w niebezpieczną zabawę. Może nie trzeba wiele, żeby go od niego odciągnąć? Osioł też się boi. Podczas gdy składała starannie jedwabną sukienkę leżącą na stole, zastanawiała się, czy przypadkiem to nie ona sprawiła, że chłopca opanowały te mroczne myśli. Przygładziła nieujarzmione gęste włosy i spojrzała na Escucha Mucho, który prasował właśnie białą koszulę.

– Uważaj! To koszula pana Fusaro. – Nie było potrzeby, żeby zwracać Peruwiańczykowi uwagę, zrobiła to tak tylko, z przyzwyczajenia.

Przyszło jej na myśl wspomnienie pewnego letniego popołudnia sprzed wielu lat. Obudziły się w niej wtedy złe przeczucia, które teraz powiązała z mrocznymi myślami syna, z osłem i dniem na komisariacie. Byli wtedy, wszyscy czworo, nad samym morzem, blisko parku Pignatelli, ona popychała wózek z malutkim Christianem. Panował upał, słońce wbijało się między liście palm i krzewów przy chodniku, jakby chciało zlikwidować pozostałe jeszcze resztki cienia. Nicolas biegł przed nimi, mąż trzymał się blisko niego. Nagle zapadła zatrważająca cisza, jakby jakieś ostrze przecięło rzeczywistość, a zaraz potem nastąpiła sekwencja dźwięków. Ktoś wszedł do pobliskiego lokalu, może to była restauracja. Usłyszeli strzał, potem drugi. Przechodnie na ulicy zastygli na moment i zaraz kilku zniknęło z widoku. Dobiegający z drogi przy morzu hałas samochodów też zdawał się cichszy. Usłyszeli dźwięk przewracanych stołów i tłuczonego szkła. Mena zostawiła wózek mężowi i chwyciła Nicolasa za kołnierz. Trudno jej go było utrzymać. Nikt nie ruszył się z miejsca, tak jak w tej dziecięcej zabawie, w której ten, kogo dotknie czarodziej, musi stać nieruchomo jak posąg. Potem z lokalu wyszedł chudy mężczyzna w rozluźnionym krawacie, z ciemnymi okularami na czole. Rozejrzał się dokoła, zatrzymał wzrok na uliczce, która kilka metrów dalej zakręcała pod kątem prostym. Nie wahał się ani przez chwilę, pokonał szybko te kilka metrów, skręcił w prawo i zobaczył zaparkowany samochód. Położył się na ziemi i drobnymi, ale szybkimi ruchami wśliznął pod auto. Na słońce wyszedł mężczyzna z pistoletem w ręce, zrobił kilka kroków i znieruchomiał tak samo jak wszyscy dokoła. Zaraz jednak zauważył na chodniku po drugiej stronie ulicy człowieka, który na niego patrzył, i dał mu znak ręką. Nieznacznym gestem, który tym bardziej podkreślił bezruch otoczenia, wskazał samochód za zakrętem. Mężczyzna z pistoletem nie stracił spokoju, nie szukał chudego człowieka pod autem, gładził bez pośpiechu lufę broni, po czym przykucnął bez wysiłku, opuścił pistolet do poziomu ulicy, kierując go równolegle do asfaltowej powierzchni. Policzkiem dotykał drzwi samochodu jak lekarz, który osłuchuje pacjenta. Wtedy strzelił, dwa, trzy razy. I jeszcze, zmieniając za każdym razem kierunek lufy. Mena czuła, że Nicolas starał się jej wyrwać. Udało mu się to, gdy zabójca zniknął. Pobiegł do zaparkowanego samochodu.

– To krew! Krew! – mówił głośno, wskazując na czerwoną strużkę płynącą po ulicy, przyklęknął i patrzył na to, czego inni nie widzieli. Mena podbiegła, żeby go stamtąd odciągnąć, szarpnęła go za bluzkę w paseczki.

– To nie jest żadna krew – powiedział ojciec – to dżem.

Nicolas go nie słuchał, chciał zobaczyć trupa. Mena pociągnęła chłopca za sobą; zdawała sobie sprawę, że jej rodzina zajmuje sam środek sceny morderstwa. Ulica opadała tu lekko, dlatego krew spływała teraz kilkoma strużkami. Szarpiąc i popychając Nicolasa, udało jej się w końcu odciągnąć go od samochodu, nie zdołała jednak wyszarpać z syna tego nieulękłego zaciekawienia, zafascynowania niezwykłą sytuacją, zainteresowania nową zabawą.

Co jakiś czas Mena myślała potem o tamtym popołudniu i o swoim dziecku, kiedy było w tym samym wieku jak na zdjęciu wiszącym w pralni. Czuła się wtedy tak, jakby żołądek ściskały jej kleszcze.

Ale co ja źle zrobiłam? Wzburzona wróciła do żelazka. Pomyślała, że to żelazko, cała ta jej praca, to jej wieczne pranie, prasowanie, składanie, doprowadzanie do porządku ma coś wspólnego z jej doświadczeniem matki. Nicolas niczego się nie bał. Ta myśl budziła w niej przerażenie, ale wiedziała, że tak jest. Na jego ładnej, młodziutkiej twarzy, czystej jak niebo na szyldzie pralni, nie widać ani cienia złych myśli. Trzymał je dobrze ukryte i promieniował jasną urodą. Przez jakiś czas myślała, że może byłoby dobrze zabierać go z sobą po szkole do pralni. Do jakiej pralni! Śmiać jej się teraz chciało z tego pomysłu. Nicolas, który staje na miejscu Peruwiańczyka i starannie składa nieskazitelnie białe rękawy koszuli? Na pewno było mu dobrze tam, gdzie jest. Ale gdzie on jest? Nie może pozwolić, żeby zimny dreszcz, który zaczyna czuć na skórze, ogarnął całe jej ciało, wyszła więc przed sklep i skupiła się na myśli, że jest piękna i wszyscy na nią patrzą.Wesele

W dzień poprzedzający przyjęcie weselne wszyscy chłopcy mieli się stawić na przyśpieszony kurs obsługi kelnerskiej. Copacabana zaprosił doświadczonego maître d’hôtel, który obsługiwał dziesiątki podobnych przyjęć. Podobno był na wyspie Asinara, kiedy ożenił się Cutolo, który odsiadywał tam wyrok, i to on kroił jego tort. To tylko plotki, ale maître d’hôtel był bez wątpienia człowiekiem godnym zaufania. Kiedy Nicolas i reszta przyjechali do restauracji na swoich ryczących skuterach, czekał już na nich przed wejściem dla personelu. Mógł mieć pięćdziesiąt, a może i siedemdziesiąt lat, z wystającymi kośćmi i żółtą skórą wyglądał jak żywy trup. Miał na sobie ubranie od Dolce & Gabbana: czarne spodnie i marynarkę, wąski krawat, wyczyszczone na błysk buty, nieskazitelnie białą koszulę. Wszystko leżało na nim jak ulał, nie można powiedzieć, ale pierwszym uczuciem, jakie opanowywało człowieka na jego widok, był żal, że marnują się na nim takie ładne rzeczy.

Chłopcy zsiedli ze skuterów, ale dalej robili to samo co na siodełkach: klęli, przekrzykiwali się i wyzywali. Copacabana powiedział im, że będzie na nich czekać ktoś, kto wszystkiego ich nauczy, pokaże, jak mają się poruszać, jakich talerzy używać, co mówić, jak się zachować. Krótko mówiąc – ktoś, kto będzie dowodzić tą bandą kelnerów z Bożej łaski. Brakowało wśród nich tylko Biszkopcika, który wyglądał za młodo, żeby móc udawać kelnera, oraz Dragonbola, który jako kuzyn młodej pani miał siedzieć przy stole wśród zaproszonych gości.

Mężczyzna w ubraniu od Dolce & Gabbana odchrząknął, wydając przy tym osobliwie ostry dźwięk, na który wszyscy obrócili się w jego kierunku, później wskazał kościstym palcem na drzwi dla personelu i zniknął w środku. Dostał wcześniej listę z ich nazwiskami, miał też dla nich uniformy. Tukan chciał coś powiedzieć, ale Nicolas pacnął go silnie w kark i chłopak posłusznie przestąpił próg. Inni chłopcy bez słowa podążyli za nim gęsiego. Znaleźli się w kuchni.

Narzeczeni życzyli sobie, żeby na przyjęciu weselnym wszystko było eleganckie. Nawet kelnerzy mieli nosić komplety od Dolce & Gabbana, ulubionych stylistów Violi.

Maître d’hôtel wydawał polecenia piskliwym głosem, który nie pomagał w ściślejszym określeniu jego wieku. Wręczył chłopcom uniformy jeszcze w pokrowcach i kazał im się przebrać w magazynie. Kiedy wrócili, ustawił ich w jednym rzędzie pod ścianą wyłożoną stalowymi płytami i wyjął listę.

– Ciro Somma.

Z szeregu wyszedł Śnięta Ryba. Spodnie z uniformu zapiął tak samo, jak to robił z raperskimi spodniami oversize, które nosił na co dzień, to znaczy nisko na biodrach, żeby było widać gumkę z majtek z napisem Gucci. Pomagało mu to także w ukryciu kilku kilogramów nadwagi, których nie umiał się pozbyć. Ale maître d’hôtel ruchem kościstego palca od razu dał mu do zrozumienia, że musi je podciągnąć, żeby nie wyglądały jak pumpy.

– Vincenzo Esposito.

Lollipop i Żetakpowiem odpowiedzieli równocześnie:

– Obecni! – Podnosząc przy tym ręce. W szkole podstawowej chodzili do jednej klasy i co rano odgrywali tę scenę.

– Ten z gębą jak ser szwajcarski – uściślił maître. Żetakpowiem zaczerwienił się, co sprawiło, że trądzik na jego policzkach stał się jeszcze bardziej widoczny. – Nadajesz się, tylko musisz się prosto trzymać. I będziesz tylko sprzątać brudne naczynia, żeby goście nie patrzyli ci na twarz.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: